Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Wybrzeże
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wybrzeże
Nie dajcie się zwieść, wybrzeże tylko z pozoru wygląda na spokojne. W ciągu chwili mogą powstać fale, szczególnie odczuwalne bliżej brzegu. Piasek miesza się z kamieniami, szczególnie w wodzie, gdzie głazy stają się coraz to większe, pokryte morskimi glonami, co czyni ich niebezpiecznie śliskimi. Nietrudno tutaj o niespodziewane wgłębienia, dlatego lepiej sprawdzać podłoże przy każdym kroku, oczywiście jeśli nie chce się zaliczyć kąpieli w morskiej pianie.
The member 'Jayden Vane' has done the following action : Rzut kością
'Wianki - M' :
'Wianki - M' :
Bliscy (nie tylko, skoro wypływał już na przestwór plotkarskich magazynów) wyraźnie ubierali swoje oczekiwania w słowa, tego lata postanawiając spleść je w kwiecisty wianek, unoszący się na morskich falach. Nie byle jaki. Wianek Julii Prewett, mający absolutne pierwszeństwo zetknięcia się z chłodną tonią.
Zapach słonej wody prawie nieznacznie mącił zmysły, szum tłumił za to inne bodźce, rozmowy i odgłos przesypywanego pod stopami kobiet piasku. Nie potrafił określić, na ile ten symbol miał dla niego znaczenie, na ile robił to, co zrobić musiał - granice rozmywały się powoli, podobnie do śladów na plaży, otulonych wodą. Swoje odciski stóp porzucił na plaży około trzech miesięcy wcześniej, odbywając pierwsze spotkanie z lady Prewett w towarzystwie majestatycznych jednorożców - teraz owe ślady powinien zostawić w mniej kameralnych okolicznościach. Mógł nie czuć się pewnie, lecz czas z wolna przyzwyczajał do stałych myśli i perspektyw, nadzieje stygły, nie zamierzał więc pozwalać wahaniu na dłuższą egzystencję. Poza tym, stał na brzegu z prostego powodu - nawet jeśli dla niego samego znaczenie obrządku nie miało wielkiej mocy, z Julią mogło być odwrotnie. Nie było dobrej lub złej decyzji, w tym przypadku jawiła się tylko jedna prawidłowa, rozsądna i - o dziwo! - naturalna. Razem z wieścią o festiwalu lata, jedną z pierwszych myśli Ulyssesa było proste stwierdzenie - wianek Julii. Mogło to oznaczać tylko przyzwyczajenie i jawny postęp, skoro pierwszy raz od lat na pierwszy plan nie wysunęła się Valerie. Oczywiście, jej obraz szybko mignął w jaźni, układając chabry w jasnych włosach, lecz przy działaniu rozsądku - zniknął. Może nadchodził czas, gdy faktycznie przeistaczała się we wspomnienie? Odnosił wrażenie, że bez względu na wszystko miało pozostać żywe na wieki, ale życie wspomnienia niewiele miało wspólnego z życiem przyziemnym. Dlatego, stojąc u wybrzeża Weymouth, nie musiał udawać spokoju. Gdzieś pomiędzy burzliwymi wydarzeniami Ollivander zdołał uspokoić myśli, działając swoim tempem i sposobem - choć wobec świata powinien zrobić to już dawno temu. Bardziej niż samym wyłowieniem dzieła lady Prewett, martwił się skalą festiwalu, stanowiącego idealny punkt do wpisania na mapę tragedii. Nie brakowało ich na przestrzeni ostatnich miesięcy, nie spodziewał się, jak pewnie reszta, że ustaną. Niemniej, wątpliwości nie miały znaczenia, gdy zmierzał po wianek, pozwalając ubraniu nasiąkać wodą.
| zt
+
Zapach słonej wody prawie nieznacznie mącił zmysły, szum tłumił za to inne bodźce, rozmowy i odgłos przesypywanego pod stopami kobiet piasku. Nie potrafił określić, na ile ten symbol miał dla niego znaczenie, na ile robił to, co zrobić musiał - granice rozmywały się powoli, podobnie do śladów na plaży, otulonych wodą. Swoje odciski stóp porzucił na plaży około trzech miesięcy wcześniej, odbywając pierwsze spotkanie z lady Prewett w towarzystwie majestatycznych jednorożców - teraz owe ślady powinien zostawić w mniej kameralnych okolicznościach. Mógł nie czuć się pewnie, lecz czas z wolna przyzwyczajał do stałych myśli i perspektyw, nadzieje stygły, nie zamierzał więc pozwalać wahaniu na dłuższą egzystencję. Poza tym, stał na brzegu z prostego powodu - nawet jeśli dla niego samego znaczenie obrządku nie miało wielkiej mocy, z Julią mogło być odwrotnie. Nie było dobrej lub złej decyzji, w tym przypadku jawiła się tylko jedna prawidłowa, rozsądna i - o dziwo! - naturalna. Razem z wieścią o festiwalu lata, jedną z pierwszych myśli Ulyssesa było proste stwierdzenie - wianek Julii. Mogło to oznaczać tylko przyzwyczajenie i jawny postęp, skoro pierwszy raz od lat na pierwszy plan nie wysunęła się Valerie. Oczywiście, jej obraz szybko mignął w jaźni, układając chabry w jasnych włosach, lecz przy działaniu rozsądku - zniknął. Może nadchodził czas, gdy faktycznie przeistaczała się we wspomnienie? Odnosił wrażenie, że bez względu na wszystko miało pozostać żywe na wieki, ale życie wspomnienia niewiele miało wspólnego z życiem przyziemnym. Dlatego, stojąc u wybrzeża Weymouth, nie musiał udawać spokoju. Gdzieś pomiędzy burzliwymi wydarzeniami Ollivander zdołał uspokoić myśli, działając swoim tempem i sposobem - choć wobec świata powinien zrobić to już dawno temu. Bardziej niż samym wyłowieniem dzieła lady Prewett, martwił się skalą festiwalu, stanowiącego idealny punkt do wpisania na mapę tragedii. Nie brakowało ich na przestrzeni ostatnich miesięcy, nie spodziewał się, jak pewnie reszta, że ustaną. Niemniej, wątpliwości nie miały znaczenia, gdy zmierzał po wianek, pozwalając ubraniu nasiąkać wodą.
| zt
+
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Ulysses Ollivander' has done the following action : Rzut kością
'Wianki - M' :
'Wianki - M' :
Gdy zjawiła się na wybrzeżu, było już wypełnione ludźmi. Gwar ich rozmów zwabił ją niczym ćmę do ogniska, ale nie spieszyła się, z rozmysłem przeciągała moment, w którym jej wianek winien dotknąć wody. Upleciony z białych i fioletowych bzów, poprzetykany gałązkami wierzby i stokrotkami, upstrzony drobnymi polnymi kwiatami, roztaczał zapach tak upajający i słodki, że Druella wcale nie miała ochoty ściągać go z głowy, gdzie utrzymywał w szachu burzę jej ciemnych loków. Wyswobodziła je ze szpilek zaledwie kilka chwil wcześniej, pozwalając by spłynęły w dół i zasłoniły odważny dekolt na plecach sukni, którą znalazła poprzedniego wieczora na własnym łóżku. Czekała na nią, wraz z ręcznie napisaną notką. Krótką, treściwą. Nieznoszącą sprzeciwu. Nadawcę zdradził charakter pisma, a choć Druella miała ochotę zrobić mu na złość, nie oparła się zwiewnej, kremowo-złotej kreacji. Uszyta z materiału tak lekkiego, że równie dobrze mogłaby zostać utkana z mgły, ozdobiona misternie wykonanymi aplikacjami i tak różna od tego, co zwykła nosić na co dzień, suknia natychmiast podbiła jej serce. Wybór wspomogło również widmo ich majowej rozmowy, które tłukło się z tyłu głowy brunetki niczym ptak na uwięzi. Konieczność rozegrania tego krok po kroku, ostrożnego stąpania po niepewnym gruncie, jakim była ich relacja i wreszcie chęć udowodnienia mu... sama nie była jeszcze pewna czego - miała dość powodów do wstrzymania się z pokazywaniem, że nie da sobą powodować jak wiedziona na rzeź owieczka.
Zapach bzu upajał, a przebijająca się przez niego nuta wanilii przyjemnie łaskotała ją w nos. Rozejrzała się, szukając znajomej twarzy, ale jej kuzynki przepadły gdzieś bezpowrotnie, a Tristana nie widziała od samego rana. Przygryzła wargę, wymyślając im pod nosem i odsuwając się, by przepuścić jakąś rozchichotaną parę, ruszyła w stronę brzegu. Na wodzie roiło się już od wianków, a zbite w małe grupki dziewczęta chichotały jak szalone i pokrywały się pąsowymi rumieńcami, patrząc jak ich ukochani z zapałem rzucają się w fale by wydobyć ten jeden, konkretny - należący do tej jednej, konkretnej. Przewróciła oczami, bardziej z politowania niż pogardy i podeszła tak blisko wody jak tylko się dało, ostrożnie ściągając wianek z włosów. Skrupulatnie wyplątała z gałązek niesforny lok i schylając się nad niespokojnym brzegiem, puściła wianek wprost na jedną z cofających się właśnie fal. Szybko wmieszał się pomiędzy inne, ale nie traciła go z oczu, cofając się powoli w głąb lądu. I zapewne odwróciłaby się plecami do morza, odchodząc od tradycji, która nigdy nie robiła na niej specjalnego wrażenia, gdyby jej plecy nie napotkały nagle niespodziewanej przeszkody. Zamarła na krótką chwilę, a później, wspierając dłonie na biodrach, odwróciła się gotowa ostrym słowem przywołać nieostrożnego impertynenta do porządku. Jadowite syknięcie zamarło jej na ustach, gdy bławatkowe spojrzenie napotkało spokojną twarz Cygnusa.
- Lordzie Black - odzyskała panowanie nad językiem i nagle bardzo niespokojnymi myślami, robiąc krok w tył i splatając dłonie za plecami – Szczerze mówiąc nie spodziewałam się, że tu przyjedziesz - zaczęła, gdy była już pewna, że głos nie zwiedzie jej na manowce.
- Czekasz na zachętę?- dodała jeszcze, być może z nadzieją, że jego przekorna natura weźmie górę, a jej wianek zostanie tam, gdzie jego miejsce. W morskich odmętach.
Zapach bzu upajał, a przebijająca się przez niego nuta wanilii przyjemnie łaskotała ją w nos. Rozejrzała się, szukając znajomej twarzy, ale jej kuzynki przepadły gdzieś bezpowrotnie, a Tristana nie widziała od samego rana. Przygryzła wargę, wymyślając im pod nosem i odsuwając się, by przepuścić jakąś rozchichotaną parę, ruszyła w stronę brzegu. Na wodzie roiło się już od wianków, a zbite w małe grupki dziewczęta chichotały jak szalone i pokrywały się pąsowymi rumieńcami, patrząc jak ich ukochani z zapałem rzucają się w fale by wydobyć ten jeden, konkretny - należący do tej jednej, konkretnej. Przewróciła oczami, bardziej z politowania niż pogardy i podeszła tak blisko wody jak tylko się dało, ostrożnie ściągając wianek z włosów. Skrupulatnie wyplątała z gałązek niesforny lok i schylając się nad niespokojnym brzegiem, puściła wianek wprost na jedną z cofających się właśnie fal. Szybko wmieszał się pomiędzy inne, ale nie traciła go z oczu, cofając się powoli w głąb lądu. I zapewne odwróciłaby się plecami do morza, odchodząc od tradycji, która nigdy nie robiła na niej specjalnego wrażenia, gdyby jej plecy nie napotkały nagle niespodziewanej przeszkody. Zamarła na krótką chwilę, a później, wspierając dłonie na biodrach, odwróciła się gotowa ostrym słowem przywołać nieostrożnego impertynenta do porządku. Jadowite syknięcie zamarło jej na ustach, gdy bławatkowe spojrzenie napotkało spokojną twarz Cygnusa.
- Lordzie Black - odzyskała panowanie nad językiem i nagle bardzo niespokojnymi myślami, robiąc krok w tył i splatając dłonie za plecami – Szczerze mówiąc nie spodziewałam się, że tu przyjedziesz - zaczęła, gdy była już pewna, że głos nie zwiedzie jej na manowce.
- Czekasz na zachętę?- dodała jeszcze, być może z nadzieją, że jego przekorna natura weźmie górę, a jej wianek zostanie tam, gdzie jego miejsce. W morskich odmętach.
Gość
Gość
Nie do końca dochodziło jeszcze do mnie to, że być może moja obecność w tego typu miejscach nie jest koniecznie czymś odpowiednim, że to nie dla wilka kiełbasa (hehe), czy coś. W końcu niewiele pełni przeżyłem. Wiele było jeszcze przede mną. Kompletnie jednak o tym nie myślałem. Wybieganie w przód to nie była moja mocna strona. Może kiedyś, z czasem się tego nauczę. Może. Dziś, tak jak przez ostatnie dni miałem zamiar korzystać z zamieszania jakie towarzyszyło festiwalowi. Nie będzie kłamstwem, że była to forma pocieszenia. Gdy ledwie podnosiłem się z kolan zdawało się, że już dla zasady coś się po prostu musiało spieprzyć. Nie inaczej było i tym razem - Mia.
Westchnąłem pod nosem, kiedy to siadłem na trawie i zabrałem się za zdejmowanie butów. W ustach trzymałem papierosa. Patrząc pod słońce zmrużyłem ślepia oceniając krzątające się po plaży kobiety. Zaraz któraś miała mieć szczęście zostać moim pocieszającym prezentem - sprytny plan, prawda? Nie koniecznie w każdym tego słowa znaczeniu. Chociaż kto wie, może akurat zachwyci ją mój urok osobisty? No ale tak wstępnie to w planach miałem wyłowić sobie po prostu towarzyszkę do tańca i wieczornej zabawy przy ognisku i muzyce. Taką złotą nawet bo tak jak patrzyłem, to jedna zdawała się być bardziej obłożona mieniącymi się w oczach złotkami od drugiej. No ale nie przesadzajmy - nie chciałem być zmuszony do znoszenia jakiejś snobki. Tradycja działała na równi na moją korzyść, jak niekorzyść - co wyławiasz to się miało. Odchodzenie od tej zasady było zaś niehonorowe. Trzeba było więc działać rozważnie. Na poważnie.
Odrzuciłem niedopałek w piach. Otrzepałem z niego tyłek po tym jak wstałem i ruszyłem w toń. Nim zmoczyłem kostki prócz przesadnie ozłoconych i wymuskanych wykreśliłem w przedbiegach również wszystkie rude. Bo tak. Przyjaciółki też odpadały - to by było trochę żałosne. Popatrzmy... o. Uśmiechnąłem się diabolicznie pod nosem sięgając po wianek wypuszczony przez Inarę Nott.
- Nie wiedziałem, że driady zapuszczają się tak daleko na żer
+
Westchnąłem pod nosem, kiedy to siadłem na trawie i zabrałem się za zdejmowanie butów. W ustach trzymałem papierosa. Patrząc pod słońce zmrużyłem ślepia oceniając krzątające się po plaży kobiety. Zaraz któraś miała mieć szczęście zostać moim pocieszającym prezentem - sprytny plan, prawda? Nie koniecznie w każdym tego słowa znaczeniu. Chociaż kto wie, może akurat zachwyci ją mój urok osobisty? No ale tak wstępnie to w planach miałem wyłowić sobie po prostu towarzyszkę do tańca i wieczornej zabawy przy ognisku i muzyce. Taką złotą nawet bo tak jak patrzyłem, to jedna zdawała się być bardziej obłożona mieniącymi się w oczach złotkami od drugiej. No ale nie przesadzajmy - nie chciałem być zmuszony do znoszenia jakiejś snobki. Tradycja działała na równi na moją korzyść, jak niekorzyść - co wyławiasz to się miało. Odchodzenie od tej zasady było zaś niehonorowe. Trzeba było więc działać rozważnie. Na poważnie.
Odrzuciłem niedopałek w piach. Otrzepałem z niego tyłek po tym jak wstałem i ruszyłem w toń. Nim zmoczyłem kostki prócz przesadnie ozłoconych i wymuskanych wykreśliłem w przedbiegach również wszystkie rude. Bo tak. Przyjaciółki też odpadały - to by było trochę żałosne. Popatrzmy... o. Uśmiechnąłem się diabolicznie pod nosem sięgając po wianek wypuszczony przez Inarę Nott.
- Nie wiedziałem, że driady zapuszczają się tak daleko na żer
+
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
The member 'Matthew Bott' has done the following action : Rzut kością
'Wianki - M' :
'Wianki - M' :
Spodziewał się, że będzie tu więcej jego rówieśników. W szkole kilka razy słyszał wspomnienie festiwalu lata organizowanego przez Prewettów, trafił tu nawet na kilka znajomych twarzy, chyba jednak nie był w nastroju na dokładniejsze poszukiwania bratniej duszy.
Przyszedł tutaj z Foxem, Lisem, Freddym, Malfoyem - nadal nie wiedział jak na niego mówić. Kiedy się kłócili, używał ostatniego, ewentualnie wracał do mówienia do niego per proszę pana. Trudniej było kiedy wszystko było dobrze - choć to dobrze było prawdziwie dziwne, ludzie którzy usiłują do siebie dojść, mając po drodze do załatania cały kawał wspólnej historii nie mają możliwości zbyt szybko poczuć się przy sobie komfortowo. A jednak siedział u niego, nie wyniósł się do dziadków ani razu (więc bilans Foxa póki co wypada lepiej niż w wypadku Leo!) i chyba cieszyły go chwile pewnego porozumienia, jakie czasami wisiało w powietrzu. Chwilami nawet chciał zapytać o przyczynę jego nastroju, który ostatnimi czasy ewidentnie się popsuł. Człowiek może się starać, jednak w swoich czterech ścianach najtrudniej jest udawać cokolwiek. Póki co jednak jakoś nie wyszło, póki co - dotarli na początek festiwalu. Wianki.
Wracając jednak - przyszli razem, był też jeden z jego znajomych, kolejna osoba którą Reid kojarzył z plakatów i trzeba przyznać, to ile sław zna Fox robiło wrażenie. Póki co jednak zaczął się od nich odsuwać, patrzył tylko jak Frederic rusza po jakiś wianek, jednak chwilę później ruszył już sam wzdłuż plaży rozglądając się dookoła.
Może liczył że trafi na kogoś ze szkoły, może po prostu patrzył na innych, kolejnych łowiących, kolejne wianki. Trochę żałował, że nie zaciągnął tutaj Normana, na pewno byłoby weselej. W sumie to sam może coś wyłowić, czemu nie. Nie zastanawiał się nad tym dłużej, ruszył w stronę wody, która okazała się - zgodnie z oczekiwaniami - zimna, szedł jednak dalej, rozglądając się, zastanawiał się który wianek może należeć do kogo, czy nie wejdzie komuś w paradę, choć to ostatecznie nie uważał za problem. To tylko zabawa, każdy może brać udział. W końcu złapał za jeden z wianków trzymających się jeszcze dość blisko plaży (wianek Kyry Ollivander) i z nim ruszył z powrotem. Rozejrzał się ciekaw do kogo może on należeć i uśmiechnął się do małej dziewczynki, która okazała się właścicielką. Cóż - może być zabawnie.
Przywitał się więc, a potem ruszył dalej, chciał pooglądać co jest na jarmarku.
zt
Przyszedł tutaj z Foxem, Lisem, Freddym, Malfoyem - nadal nie wiedział jak na niego mówić. Kiedy się kłócili, używał ostatniego, ewentualnie wracał do mówienia do niego per proszę pana. Trudniej było kiedy wszystko było dobrze - choć to dobrze było prawdziwie dziwne, ludzie którzy usiłują do siebie dojść, mając po drodze do załatania cały kawał wspólnej historii nie mają możliwości zbyt szybko poczuć się przy sobie komfortowo. A jednak siedział u niego, nie wyniósł się do dziadków ani razu (więc bilans Foxa póki co wypada lepiej niż w wypadku Leo!) i chyba cieszyły go chwile pewnego porozumienia, jakie czasami wisiało w powietrzu. Chwilami nawet chciał zapytać o przyczynę jego nastroju, który ostatnimi czasy ewidentnie się popsuł. Człowiek może się starać, jednak w swoich czterech ścianach najtrudniej jest udawać cokolwiek. Póki co jednak jakoś nie wyszło, póki co - dotarli na początek festiwalu. Wianki.
Wracając jednak - przyszli razem, był też jeden z jego znajomych, kolejna osoba którą Reid kojarzył z plakatów i trzeba przyznać, to ile sław zna Fox robiło wrażenie. Póki co jednak zaczął się od nich odsuwać, patrzył tylko jak Frederic rusza po jakiś wianek, jednak chwilę później ruszył już sam wzdłuż plaży rozglądając się dookoła.
Może liczył że trafi na kogoś ze szkoły, może po prostu patrzył na innych, kolejnych łowiących, kolejne wianki. Trochę żałował, że nie zaciągnął tutaj Normana, na pewno byłoby weselej. W sumie to sam może coś wyłowić, czemu nie. Nie zastanawiał się nad tym dłużej, ruszył w stronę wody, która okazała się - zgodnie z oczekiwaniami - zimna, szedł jednak dalej, rozglądając się, zastanawiał się który wianek może należeć do kogo, czy nie wejdzie komuś w paradę, choć to ostatecznie nie uważał za problem. To tylko zabawa, każdy może brać udział. W końcu złapał za jeden z wianków trzymających się jeszcze dość blisko plaży (wianek Kyry Ollivander) i z nim ruszył z powrotem. Rozejrzał się ciekaw do kogo może on należeć i uśmiechnął się do małej dziewczynki, która okazała się właścicielką. Cóż - może być zabawnie.
Przywitał się więc, a potem ruszył dalej, chciał pooglądać co jest na jarmarku.
zt
Titus pojawił się dość szybko. Bez problemu rozpoznała szlacheckie, eleganckie szaty i znajomą twarz. Nie gapiła się zbytnio, raczej obserwowała wszystkich. Nie umknęło jednak jej uwadze, iż jej wianek wypłynął trochę dalej, w dodatku czaiło się na niego jakieś ptaszysko. W sumie to sądziła, że ptak zadziobie jej wianek i tyle będzie z zabawy - trochę zrobiło jej się szkoda tylko bransoletki. To tylko przedmiot, jednak bardzo ją lubiła, chyba nawet bardziej dlatego że to taki miły prezent, niż dla niej samej. Tak czy inaczej obserwowała teraz znacznie uważniej, jak Titus dzielnie wyciąga jej wianek spod kwiatkożerczego dzioba i sama zaklekotała swoim dziobem z rozbawieniem, kiedy zaczął kierować się ze zdobyczą w stronę plaży. Cały, niepodziobany, nie-podtopiony i w dodatku z wiankiem!
Podniosła się zaraz i szeroko uśmiechnęła, przez chwilę patrząc, jak Titus staje przy brzegu i cały ocieka zapewne bardzo zimną wodą. Miała ochotę podbiec do niego, jednak panowała nad sobą. Podeszła więc wesołym krokiem.
- Zdaje się, że to należy do mnie.
Stwierdziła wesoło, wskazując przy tym na swój wianek.
- Obiecuję na tańcach pokazać się bez kaczego dzioba, o ile los mi na to pozwoli.
Uśmiechała się szeroko, oj - Titus wiedział że magia się jej ostatnio trzymała, a to nie pierwszy jej raz z kaczym dziobem na twarzy. Skoro jednak nie rzucił jej jeszcze, musi wytrzymać i dłużej! Ale jest dzielnym człowiekiem, na pewno da sobie radę.
Miała ochotę dać mu kaczego buziaka, powstrzymała się jednak i lekko dygnęła, bo i czemuby nie. Nie była pewna czy wypada im tu stać, nie mieli z resztą aż tak o czym rozmawiać, kiedy otaczał ich tłum i nie mogli być tak po prostu swobodni. Na tańcach będzie inaczej, będą się bawili, będzie muzyka - już nie mogła się doczekać.
- W każdym razie do zobaczenia na festynie.
Dodała jeszcze, nim odeszła w tłum. Miała w planach pooglądać, co takiego jest na jarmarku, obejrzeć jeszcze tutejsze okolice, bo trzeba przyznać - było tu pięknie - i zebrać się do mieszkania.
zt
Podniosła się zaraz i szeroko uśmiechnęła, przez chwilę patrząc, jak Titus staje przy brzegu i cały ocieka zapewne bardzo zimną wodą. Miała ochotę podbiec do niego, jednak panowała nad sobą. Podeszła więc wesołym krokiem.
- Zdaje się, że to należy do mnie.
Stwierdziła wesoło, wskazując przy tym na swój wianek.
- Obiecuję na tańcach pokazać się bez kaczego dzioba, o ile los mi na to pozwoli.
Uśmiechała się szeroko, oj - Titus wiedział że magia się jej ostatnio trzymała, a to nie pierwszy jej raz z kaczym dziobem na twarzy. Skoro jednak nie rzucił jej jeszcze, musi wytrzymać i dłużej! Ale jest dzielnym człowiekiem, na pewno da sobie radę.
Miała ochotę dać mu kaczego buziaka, powstrzymała się jednak i lekko dygnęła, bo i czemuby nie. Nie była pewna czy wypada im tu stać, nie mieli z resztą aż tak o czym rozmawiać, kiedy otaczał ich tłum i nie mogli być tak po prostu swobodni. Na tańcach będzie inaczej, będą się bawili, będzie muzyka - już nie mogła się doczekać.
- W każdym razie do zobaczenia na festynie.
Dodała jeszcze, nim odeszła w tłum. Miała w planach pooglądać, co takiego jest na jarmarku, obejrzeć jeszcze tutejsze okolice, bo trzeba przyznać - było tu pięknie - i zebrać się do mieszkania.
zt
One day
the Grave-Digger had been approached by the stranger, who asked the way to town. He seemed strangely familiar, although they had never met.
Miał podobnie do Druelli. W momencie gdy dotarł na miejsce - już wiele osób zdążyło się zebrać. Część mężczyzn wskoczyła do wody w celu złapania wianków, niektóre kobiety wciąż oczekiwały na tego jedynego. Zmierzwił czarną grzywę ręką, zgarniając włosy lekko do tyłu. Rozejrzał się dookoła, coby namierzyć swoją narzeczoną. Jak był ubrany? Dość klasycznie jak na niego, naprawdę. Założył czarny, drogi garnitur, śnieżnobiałą, idealnie pasującą koszulę. Zapiął wszystkie guziki, a przy kołnierzu docisnął się czarnym krawatem. Może prosto, może nieco wieczorowo. Natomiast właśnie taki styl idealnie korespondował z jego naturą, rodowodem, czy chociażby z wyglądem. Blada cera, czarne włosy, delikatny zarost i ciemne oczyska. Wyglądał dostojnie, jak na prawdziwego Blacka przystało. Wystarczyło spojrzeć, a już można było wyczuć w nim arystokratę. Kroczył powoli, podnosząc nogi nieco wyżej niż zazwyczaj, żeby skórzane buty nie ucierpiały za bardzo mając kontakt z piaskiem i kamieniami. Na całość ubioru zarzucił cienki, czarny, dwurzędowy trencz, przewiązując wokół pasem, aby podkreślić wysportowaną sylwetkę. Szedł wyprostowany, z wypiętą do przodu klatką, na twarzy pozwalając zagościć małemu uśmiechowi - podnosząc jedną część ust. Ci co go znali wiedzieli, że jest taki na co dzień. Inni mogli sobie pomyśleć nie wiadomo co.
O! Jest! Wypatrzył lady Rosier, która najwyraźniej właśnie przygotowywała się do wypuszczenia wianka. Całe szczęście, że zdążył. Co to by było jakby się spóźnił. Albo nie daj Boże jakby wcale nie przyszedł. Tu chodziło o pokazanie się, tylko i wyłącznie. Po cichu dotarł do swej partnerki, stanął za nią i w ciszy przypatrywał się temu co robi. Do momentu, aż ta wpadła na niego, zupełnie nie patrząc gdzie się cofa. Cóż, zdarza się chyba najlepszym, co?
- Lady Rosier. Mi Ciebie również miło widzieć.
Odrobina kąśliwości zawsze mile widziana. W szczególności ta idealnie ukryta pod grzecznymi słówkami. Na pozór normalne zdanie, a w głębi wbijające małą igiełkę, że brunetka po prostu wystrzeliła z faktem nie spodziewania się go w tym miejscu.
- Co byłby ze mnie za narzeczony jakbym pozwolił wiankowi odpłynąć w siną dal?
Cóż, jego kolej na chwilę starania się. Black zatem postanowił nieco zakasać rękawy i sięgnąć po wianek Druelli Rosier - jego narzeczonej!
+
O! Jest! Wypatrzył lady Rosier, która najwyraźniej właśnie przygotowywała się do wypuszczenia wianka. Całe szczęście, że zdążył. Co to by było jakby się spóźnił. Albo nie daj Boże jakby wcale nie przyszedł. Tu chodziło o pokazanie się, tylko i wyłącznie. Po cichu dotarł do swej partnerki, stanął za nią i w ciszy przypatrywał się temu co robi. Do momentu, aż ta wpadła na niego, zupełnie nie patrząc gdzie się cofa. Cóż, zdarza się chyba najlepszym, co?
- Lady Rosier. Mi Ciebie również miło widzieć.
Odrobina kąśliwości zawsze mile widziana. W szczególności ta idealnie ukryta pod grzecznymi słówkami. Na pozór normalne zdanie, a w głębi wbijające małą igiełkę, że brunetka po prostu wystrzeliła z faktem nie spodziewania się go w tym miejscu.
- Co byłby ze mnie za narzeczony jakbym pozwolił wiankowi odpłynąć w siną dal?
Cóż, jego kolej na chwilę starania się. Black zatem postanowił nieco zakasać rękawy i sięgnąć po wianek Druelli Rosier - jego narzeczonej!
+
Gość
Gość
The member 'Cygnus Black' has done the following action : Rzut kością
'Wianki - M' :
'Wianki - M' :
Nie spodziewał się, że zdobycie wianka przyjdzie mu z taką trudnością.
Woda wydawała się względnie spokojna i raczej, biorąc pod uwagę budzące podziw gabaryty Benjamina, nie groziła całkowitym zamoczeniem, a jednak los sprzysiągł się przeciwko niemu. Już chwytał pęk kwiatów, już witał się z zieleniącą się gąską, gdy został zaatakowany. Doprawdy, życie nie miało dla niego litości, zsyłając na niego wszelkie plagi merlińskie. Zdradzający przyjaciele, zdradzające miłości, parszywe szumowiny, przeszkadzające w romantycznym spacerze po cmentarzu dziurawieniem jego podłoża niczym spleśniały ser szwajcarski, nie wspominając już nawet o wybuchających skrzynkach z sercami czarnoksięskich tyranów oraz skazywaniu na śmierć niewinnych dzieci, spadających w otchłanie na Wyspie Rzeźb. Do tego całego tortu szczęśliwości dołączały właśnie chochliki, wygrażające niewielkimi piąstkami i obrzucające go stekiem wyzwisk. Dawny Benjamin zapewne zdzieliłby je po głowach pięścią, na zawsze kończąc ich smętny żywot, ale Benjamin obecny spojrzał na nie z cierpiętniczą miną, starając się zignorować ich przeszkadzającą obecność. Bezskutecznie, musiał w końcu uciec się do pozbycia się ich jednym, udanym zaklęciem. Dopiero wtedy w pełni poświęcił się wyłapywaniu wianka Rowan - ten jednak zdołał odpłynąć na głębsze wody, dlatego też po pochwyceniu własności panienki Sprout, Wright wracał na plażę przemoczony od stóp do (nieistniejącej) talii. Gdy już stanął na suchym lądzie, otrzepał się niczym napompowane eliksirem wzrostu psisko. Coś gryzło go w szyję; sięgnął za koszulę, wyciągając z niej odłamki gwiazdy, które schował do zupełnie mokrej kieszeni. Brudnobrązowe spodnie i jasnobłękitną koszulę mógł skazać na wyrzucenie, poprzyklejały się do nich algi, ale cóż zrobić, nie mógł się teraz przebrać a próba rzucenia zaklęcia wysuszającego, znając jego szczęście, zakończyłaby się spopieleniem wybrzeża niczym mugolskiej wioski. Wzdrygnął się nieco na to wspomnienie - na gacie Merlina, dlaczego notorycznie wracał do najpaskudniejszych etapów z przeszłości?
Musiał się uśmiechać i jakoś żyć dalej, dlatego też przywdział na twarzy grymas zadowolenia i podszedł do Rowan. Obecność ludzi niezwiązanych z Zakonem działała na niego kojąco; nie musiał kłamać (aż tak), a udawanie, że wszystko jest w najlepszym porządku nie sprawiało aż tylu trudności. Mało kto dopatrywał się w Wrighcie głębi jakichś uczuć, dla wielu był tylko upadłą gwiazdą. Z czym wiązały się kolejne wyrzuty sumienia, pamiętał spojrzenie panienki Sprout, jego najwierniejszej fanki: zerkała na niego z dumą i szacunkiem. Nie zasłużył na to. Ani wtedy, będąc po prostu dobrym w tym, co robił, ani tym bardziej teraz, gdy zniszczył czarodziejski świat i zawiódł. Ale o tym nie mogła wiedzieć. Inaczej na pewno nie przyjęłaby wianka.
- Panienko Sprout - powitał ją sztucznie lordowskim tonem, mając nadzieję, że wywoła na jej twarzy uśmiech. - Przyjmij proszę z powrotem te piękne... - kontynuował, unosząc w górę wianek, ociekający wodą. Zmarszczył krzaczaste brwi. Nie znał się przesadnie na kwiatach, w wianku kobiety zapewne znajdowały się zupełnie inne reprezentantki flory, ale zamierzał improwizować. - Stokrotki, nasturcje i trawki - wygłosił, zakładając Rowan wianek na czubek rudej głowy. Nie było to trudne, dziewczyna była filigranowa a w jego oczach zawsze miała trochę mniej lat i mniej powagi w pięknych, dużych oczach. Uśmiechnął się do niej. Ładnie prezentowała się z rumieńcem, zapewne wywołanym dziwnym podskakiwaniem, jakie zauważył przed momentem, kiedy to powracał na plażę w glorii i chwale. Skinął głową towarzyszącej dziewczynie Sophii. - Zimno ci? - spytał troskliwie z powrotem Rowan; szalała tak i podskakiwała, żeby się rozgrzać, na pewno, ale niestety nie mógł zaoferować jej marynarki - nie nosił - ani własnej koszuli - wolał nie epatować bliznami po zbiorowym samobójstwie, dokonanym tuż po seryjnym morderstwie w imię dobra i sprawiedliwości.
Woda wydawała się względnie spokojna i raczej, biorąc pod uwagę budzące podziw gabaryty Benjamina, nie groziła całkowitym zamoczeniem, a jednak los sprzysiągł się przeciwko niemu. Już chwytał pęk kwiatów, już witał się z zieleniącą się gąską, gdy został zaatakowany. Doprawdy, życie nie miało dla niego litości, zsyłając na niego wszelkie plagi merlińskie. Zdradzający przyjaciele, zdradzające miłości, parszywe szumowiny, przeszkadzające w romantycznym spacerze po cmentarzu dziurawieniem jego podłoża niczym spleśniały ser szwajcarski, nie wspominając już nawet o wybuchających skrzynkach z sercami czarnoksięskich tyranów oraz skazywaniu na śmierć niewinnych dzieci, spadających w otchłanie na Wyspie Rzeźb. Do tego całego tortu szczęśliwości dołączały właśnie chochliki, wygrażające niewielkimi piąstkami i obrzucające go stekiem wyzwisk. Dawny Benjamin zapewne zdzieliłby je po głowach pięścią, na zawsze kończąc ich smętny żywot, ale Benjamin obecny spojrzał na nie z cierpiętniczą miną, starając się zignorować ich przeszkadzającą obecność. Bezskutecznie, musiał w końcu uciec się do pozbycia się ich jednym, udanym zaklęciem. Dopiero wtedy w pełni poświęcił się wyłapywaniu wianka Rowan - ten jednak zdołał odpłynąć na głębsze wody, dlatego też po pochwyceniu własności panienki Sprout, Wright wracał na plażę przemoczony od stóp do (nieistniejącej) talii. Gdy już stanął na suchym lądzie, otrzepał się niczym napompowane eliksirem wzrostu psisko. Coś gryzło go w szyję; sięgnął za koszulę, wyciągając z niej odłamki gwiazdy, które schował do zupełnie mokrej kieszeni. Brudnobrązowe spodnie i jasnobłękitną koszulę mógł skazać na wyrzucenie, poprzyklejały się do nich algi, ale cóż zrobić, nie mógł się teraz przebrać a próba rzucenia zaklęcia wysuszającego, znając jego szczęście, zakończyłaby się spopieleniem wybrzeża niczym mugolskiej wioski. Wzdrygnął się nieco na to wspomnienie - na gacie Merlina, dlaczego notorycznie wracał do najpaskudniejszych etapów z przeszłości?
Musiał się uśmiechać i jakoś żyć dalej, dlatego też przywdział na twarzy grymas zadowolenia i podszedł do Rowan. Obecność ludzi niezwiązanych z Zakonem działała na niego kojąco; nie musiał kłamać (aż tak), a udawanie, że wszystko jest w najlepszym porządku nie sprawiało aż tylu trudności. Mało kto dopatrywał się w Wrighcie głębi jakichś uczuć, dla wielu był tylko upadłą gwiazdą. Z czym wiązały się kolejne wyrzuty sumienia, pamiętał spojrzenie panienki Sprout, jego najwierniejszej fanki: zerkała na niego z dumą i szacunkiem. Nie zasłużył na to. Ani wtedy, będąc po prostu dobrym w tym, co robił, ani tym bardziej teraz, gdy zniszczył czarodziejski świat i zawiódł. Ale o tym nie mogła wiedzieć. Inaczej na pewno nie przyjęłaby wianka.
- Panienko Sprout - powitał ją sztucznie lordowskim tonem, mając nadzieję, że wywoła na jej twarzy uśmiech. - Przyjmij proszę z powrotem te piękne... - kontynuował, unosząc w górę wianek, ociekający wodą. Zmarszczył krzaczaste brwi. Nie znał się przesadnie na kwiatach, w wianku kobiety zapewne znajdowały się zupełnie inne reprezentantki flory, ale zamierzał improwizować. - Stokrotki, nasturcje i trawki - wygłosił, zakładając Rowan wianek na czubek rudej głowy. Nie było to trudne, dziewczyna była filigranowa a w jego oczach zawsze miała trochę mniej lat i mniej powagi w pięknych, dużych oczach. Uśmiechnął się do niej. Ładnie prezentowała się z rumieńcem, zapewne wywołanym dziwnym podskakiwaniem, jakie zauważył przed momentem, kiedy to powracał na plażę w glorii i chwale. Skinął głową towarzyszącej dziewczynie Sophii. - Zimno ci? - spytał troskliwie z powrotem Rowan; szalała tak i podskakiwała, żeby się rozgrzać, na pewno, ale niestety nie mógł zaoferować jej marynarki - nie nosił - ani własnej koszuli - wolał nie epatować bliznami po zbiorowym samobójstwie, dokonanym tuż po seryjnym morderstwie w imię dobra i sprawiedliwości.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dzień jest niezwykle przyjemny i muszę przyznać, że spacer po łąkach wydaje mi się dużo lepszy niż ostatnie zbieranie malin, gdzie niebezpieczeństwo czekało po każdym jednym kroku. Teraz naprawdę mogę się cieszyć blaskiem słońca oraz atmosferą unoszącą się w powietrzu. Nie zwracam uwagi na inne kobiety, które tak żywo rozmawiają oraz śmieją się do siebie. Bycie skazaną na sukces przynosi niestety konieczność samotności, ale nie doskwiera mi ona aż tak bardzo. Przynajmniej nie do czasu, kiedy mam dla siebie zajęcie i kiedy wiem, że na wybrzeżu czeka narzeczony. To nadal brzmi tak nieswojo i dziwacznie, ale jest mi dobrze z tym mianem. To przecież nie oznacza, że mam przekreślić teraz wszystkie lata naszej szczerej przyjaźni - wręcz przeciwnie, wiem, że tak solidne fundamenty pozwolą nam zbudować coś solidnego. Wcale nie myślę o jego opinii bawidamka, skądże! Naiwnie sądzę, że mam w sobie tyle uroku, że zawsze będę mogła mieć tę sytuację pod kontrolą.
Nie rozmyślam dłużej nad tym, udając się w samotną wędrówkę wzdłuż wybrzeża. Mają tu naprawdę piękne łąki. I jeszcze piękniejsze kwiaty. Na razie tego nie widzę, dostrzegam jedynie stokrotki, za to całkiem znośny pęczek. Kucam przy nim ostrożnie i delikatnie zrywam kwiaty niemal przy samej ziemi, żeby mieć też łodyżki do zrobienia splotu. Zajmuje mi to trochę czasu i kiedy baza korony jest gotowa stwierdzam, że jednak moje dzieło jest zbyt mdłe i pospolite - zupełnie do mnie nie pasuje! Postanawiam więc zaryzykować i oddalić się bliżej lasu, gdzie mogły czekać na mnie piękne okazy. Nie znam się na zielarstwie, więc trudno mi ocenić jakościowo jakich roślin potrzebuję, ale przynajmniej wezmę je na wygląd.
Początkowo polana, na której się znajduję, wydaje się zwyczajna. Dziwna lekkość kroków mnie dziwi, gdyż nigdy wcześniej tak nie było, nawet jeśli grację oraz wdzięk wyssałam z mlekiem matki. Szybko okazuje się, że to musi być wina anomalii, skoro unoszę się wyżej i wyżej, ale wciąż dosięgając do kwiatów rosnących na łące. Dobieram trochę maków, trochę chabrów, niezapominajek oraz innych równie pięknych okazów. Szkoda, że nie odnajduję dostojniejszych gatunków, ale Marcel i tak dostatecznie długo już na mnie czeka. Kończę zatem, zabieram ciekawe odłamki spadającej gwiazdy i udaję się na wybrzeże, gdzie wszystkie czarownice posyłają swoje dzieła. Tak robię też i ja. Ostrożnie, żeby nie zamoczyć ani butów, ani sukienki. Z uśmiechem posyłam kwietną koronę na taflę wody, tylko niewinnie zerkając na narzeczonego, żeby się lepiej pospieszył!
Nie rozmyślam dłużej nad tym, udając się w samotną wędrówkę wzdłuż wybrzeża. Mają tu naprawdę piękne łąki. I jeszcze piękniejsze kwiaty. Na razie tego nie widzę, dostrzegam jedynie stokrotki, za to całkiem znośny pęczek. Kucam przy nim ostrożnie i delikatnie zrywam kwiaty niemal przy samej ziemi, żeby mieć też łodyżki do zrobienia splotu. Zajmuje mi to trochę czasu i kiedy baza korony jest gotowa stwierdzam, że jednak moje dzieło jest zbyt mdłe i pospolite - zupełnie do mnie nie pasuje! Postanawiam więc zaryzykować i oddalić się bliżej lasu, gdzie mogły czekać na mnie piękne okazy. Nie znam się na zielarstwie, więc trudno mi ocenić jakościowo jakich roślin potrzebuję, ale przynajmniej wezmę je na wygląd.
Początkowo polana, na której się znajduję, wydaje się zwyczajna. Dziwna lekkość kroków mnie dziwi, gdyż nigdy wcześniej tak nie było, nawet jeśli grację oraz wdzięk wyssałam z mlekiem matki. Szybko okazuje się, że to musi być wina anomalii, skoro unoszę się wyżej i wyżej, ale wciąż dosięgając do kwiatów rosnących na łące. Dobieram trochę maków, trochę chabrów, niezapominajek oraz innych równie pięknych okazów. Szkoda, że nie odnajduję dostojniejszych gatunków, ale Marcel i tak dostatecznie długo już na mnie czeka. Kończę zatem, zabieram ciekawe odłamki spadającej gwiazdy i udaję się na wybrzeże, gdzie wszystkie czarownice posyłają swoje dzieła. Tak robię też i ja. Ostrożnie, żeby nie zamoczyć ani butów, ani sukienki. Z uśmiechem posyłam kwietną koronę na taflę wody, tylko niewinnie zerkając na narzeczonego, żeby się lepiej pospieszył!
Oni będą ślicznie żyli,
oni miłość obłaskawią,tygrys będzie jadł z ich ręki.
oni miłość obłaskawią,tygrys będzie jadł z ich ręki.
Odette I. Parkinson
Zawód : śpiewaczka operowa
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
Staniesz w ogniu, ogień zaprószysz,
I od ciebie dom twój się zajmie!
Stleją ściany, sprzęty najdroższe,
A ty z ogniem będziesz się żenił.
I od ciebie dom twój się zajmie!
Stleją ściany, sprzęty najdroższe,
A ty z ogniem będziesz się żenił.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
— Najlepiej — zgodziła się Rowan, nie odrywając ciemnego spojrzenia od morskiej toni. Upór zdawał się być na dobre wpisany w jestestwo rudowłosej niewiasty i doprawdy istniało niewiele osób, gotowych się mu przeciwstawić. Nie, kiedy zawziętości towarzyszył również bystry, na wskroś ostry umysł, gotowy wykorzystać każdą najlichszą przewagę, jaką posiadał. A mimo to, z jakiegoś powodu młodziutka Sproutówna uznawana była z wyjątkowo nieszkodliwe, wręcz rozkoszne stworzenie — Och, Sophia. Sophia, Sophia, tak bardzo wychodzisz niebawem za mąż — westchnęła, kręcąc przy tym głową. Carterówna mogła twierdzić, iż dobrze jej samotnie, mogła też odczuwać wyższość nad piszczącymi oraz podekscytowanymi pannicami — do których mogła, choć nie musiała należeć uzdrowicielka, minus piszczenie — zaczytanymi w romansach. Czy to było naprawdę takie złe? Dać się ponieść uczuciu? Żywić nadzieję, iż nie spędzi się reszty lat samotnie i w potencjalnym zapomnieniu? Że będzie istniał ktoś, kto na starość przyniesie im szklankę wody? Umili ciszę kąśliwymi komentarzami?
Słysząc potwierdzenie ze słów kuzynki, uśmiechnęła się jeszcze szerzej, przez co odczuła wręcz ból mięśni twarzy. Nie powiedziała jednak nic, jeno schyliła się po porzucone szpilki, które w przypływie ekscytacji wypuściła. Otrzepując obuwie z drobinek piachu, nie odrywała spojrzenia od rosłej sylwetki zmierzającej w ich stronę. Tylko na moment wzrok jej podążył na koślawym wiankiem wyższego rudzielca, który właśnie został złowiony przez jakiegoś dzielnego mężczyznę. Chwila, czy to nie był McKinnon? Mijała go kilka razy w Mungu, chociaż nie miała z nim zbytnio do czynienia, może podczas stażu, chociaż i tego nie była pewna. Starość, starość i krótka pamięć.
— Cóż, ta konkretna ryba nie wygląda na głodną. I zbliża się tu zatrważająco szybko — pozwoliła sobie skomentować śpiewnie, szczerząc ząbki do aurorki. Och, tym narzekaniem na przekór miłości z pewnością jeszcze nagrabi sobie od przewrotnego losu i kto wie? Być może Red będzie stać tuż obok, jako druhna, gdy ta będzie składać ślubną przysięgę? Niekoniecznie Aldrichowi, jednak już to widziała! Tak będzie, totalnie. A ona będzie mieć wtedy na sobie zabójczą sukienkę.
I przepraszam bardzo, lecz musimy coś ustalić! Rowan nie podskakiwała! Niemalże podskakiwała, kiwając się na czubkach palców, to się jednak stanowczo nie kwalifikuje, jako podskakiwanie! Ona jeszcze serce i godność człowieka posiadała, ok?
Być może, gdyby magomedyczka wiedziała, jak bardzo Wright zmusza się, by robić dobrą minę do złej gry — odczułaby głęboką przykrość, sprawiającą, iż cała odczuwana radość wyparowałaby z niewielkiego ciała raz dwa. Nie była tego jednak świadoma, stąd nadal patrzyła na rosłego mężczyznę z podziwem, szacunkiem oraz iście dziecięcym uwielbieniem. Przecież to był Benjamin. Ktoś, kogo przez długi czas widywała na boisku oraz stronicach gazet, o którego autografy męczyła Verę tak długo, iż ta w końcu zabunkrowała się w swoim dormitorium i nie wpuszczała nawet Sophii doń przez kilka godzin. A teraz był tutaj, jej sen na jawie. Z wiankiem należącym do Red.
Zachichotała niczym nastolatka, skrywając górną wargę opuszkami palców. Jaimie zdecydowanie nie trafił z kwiatami ozdabiającymi wianek, lecz zdecydowanie preferowała jego interpretację. Stokrotka oznaczała doskonałość, zrozumienie i bezbronne serce, nasturcje natomiast grację i intuicję. To brzmiało lepiej niż złamane serce.
— Dziękuję panie Wright, pańska walka z falami była doprawdy godna podziwu — odpowiedziało dziewczę, nie wspominając nic o wróżkach i dygając przy tym jakże widowiskowo. Nawet nie skrzywiła się, gdy mokry wiecheć kwiatów zwilżył ogniste kosmyki, kiedy ponownie znalazł się na jej głowie.
— Niekoniecznie, choć to ja powinnam raczej zadać to pytanie. Chcesz się ogrzać przy ognisku? — pyta więc miękko, patrząc z troską na mokre ubranie i dziwnym trafem nieco dłużej — acz dyskretnie, bo subtelność to drugie imię Rowan, a nie Amarylis — zatrzymując się na przylegającej do skóry koszuli, bo cóż...jest kobietą i ma oczy. Cóż poradzić? Chyba już kilka ognisk powinno płonąć, w przygotowaniu na nadchodzące tańce. A jeśli nie, to coś się wymyśli bez konieczności przypadkowego wybuchnięcia kogokolwiek. Bo w życiu należy kierować się optymizmem, czy coś!
Słysząc potwierdzenie ze słów kuzynki, uśmiechnęła się jeszcze szerzej, przez co odczuła wręcz ból mięśni twarzy. Nie powiedziała jednak nic, jeno schyliła się po porzucone szpilki, które w przypływie ekscytacji wypuściła. Otrzepując obuwie z drobinek piachu, nie odrywała spojrzenia od rosłej sylwetki zmierzającej w ich stronę. Tylko na moment wzrok jej podążył na koślawym wiankiem wyższego rudzielca, który właśnie został złowiony przez jakiegoś dzielnego mężczyznę. Chwila, czy to nie był McKinnon? Mijała go kilka razy w Mungu, chociaż nie miała z nim zbytnio do czynienia, może podczas stażu, chociaż i tego nie była pewna. Starość, starość i krótka pamięć.
— Cóż, ta konkretna ryba nie wygląda na głodną. I zbliża się tu zatrważająco szybko — pozwoliła sobie skomentować śpiewnie, szczerząc ząbki do aurorki. Och, tym narzekaniem na przekór miłości z pewnością jeszcze nagrabi sobie od przewrotnego losu i kto wie? Być może Red będzie stać tuż obok, jako druhna, gdy ta będzie składać ślubną przysięgę? Niekoniecznie Aldrichowi, jednak już to widziała! Tak będzie, totalnie. A ona będzie mieć wtedy na sobie zabójczą sukienkę.
I przepraszam bardzo, lecz musimy coś ustalić! Rowan nie podskakiwała! Niemalże podskakiwała, kiwając się na czubkach palców, to się jednak stanowczo nie kwalifikuje, jako podskakiwanie! Ona jeszcze serce i godność człowieka posiadała, ok?
Być może, gdyby magomedyczka wiedziała, jak bardzo Wright zmusza się, by robić dobrą minę do złej gry — odczułaby głęboką przykrość, sprawiającą, iż cała odczuwana radość wyparowałaby z niewielkiego ciała raz dwa. Nie była tego jednak świadoma, stąd nadal patrzyła na rosłego mężczyznę z podziwem, szacunkiem oraz iście dziecięcym uwielbieniem. Przecież to był Benjamin. Ktoś, kogo przez długi czas widywała na boisku oraz stronicach gazet, o którego autografy męczyła Verę tak długo, iż ta w końcu zabunkrowała się w swoim dormitorium i nie wpuszczała nawet Sophii doń przez kilka godzin. A teraz był tutaj, jej sen na jawie. Z wiankiem należącym do Red.
Zachichotała niczym nastolatka, skrywając górną wargę opuszkami palców. Jaimie zdecydowanie nie trafił z kwiatami ozdabiającymi wianek, lecz zdecydowanie preferowała jego interpretację. Stokrotka oznaczała doskonałość, zrozumienie i bezbronne serce, nasturcje natomiast grację i intuicję. To brzmiało lepiej niż złamane serce.
— Dziękuję panie Wright, pańska walka z falami była doprawdy godna podziwu — odpowiedziało dziewczę, nie wspominając nic o wróżkach i dygając przy tym jakże widowiskowo. Nawet nie skrzywiła się, gdy mokry wiecheć kwiatów zwilżył ogniste kosmyki, kiedy ponownie znalazł się na jej głowie.
— Niekoniecznie, choć to ja powinnam raczej zadać to pytanie. Chcesz się ogrzać przy ognisku? — pyta więc miękko, patrząc z troską na mokre ubranie i dziwnym trafem nieco dłużej — acz dyskretnie, bo subtelność to drugie imię Rowan, a nie Amarylis — zatrzymując się na przylegającej do skóry koszuli, bo cóż...jest kobietą i ma oczy. Cóż poradzić? Chyba już kilka ognisk powinno płonąć, w przygotowaniu na nadchodzące tańce. A jeśli nie, to coś się wymyśli bez konieczności przypadkowego wybuchnięcia kogokolwiek. Bo w życiu należy kierować się optymizmem, czy coś!
I'd rather watch my kingdom fall
...I want it all or not at all
Rowan Sprout
Zawód : Uzdrowicielka na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you take my hand,
Please pull me from the dark,
And show me hope again...
Please pull me from the dark,
And show me hope again...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Zabawa w wyławianie czegoś z wody brzmiała dokładnie jak coś, w czym sprawdzić się mógł Salazar. Wkładając swoją lordowską ogładę do butów, a raczej nigdy jej z nich nawet nie wyjmując, wkroczył na wybrzeże z szerokim uśmiechem, złotym zębem i nabitą tytoniem fajką, którą odpalił przy pomocy różdżki. Rozejrzał się po plotących wianki pannach i mężatkach zawieszając oko na co bardziej odsłoniętych łydkach. Większość pań była mu zupełnie obca. Rudowłose, blondynki, ciemne, roześmiane, zadowolone i zdegustowane. Migały mu przed oczami olśniewające pięknością wile, a dziecięce okrzyki zadowolenia kazały założyć, że anomalie tym razem nie porwały nikogo w powietrze. A szkoda. Salazar z chęcią zobaczyłby kilka ze zgromadzonych kobiet zwisających z góry z podwiniętą sukienką. Oczywiście, wolałby ją podwijać własnoręcznie, ale Angielki były nieco oporne, jeśli chodziło o podobne uciechy. Hiszpanki, o, te to były prawdziwe kobiety. żywiołowe, roześmiane i pozwalające podziwiać swoje wdzięki znacznie wylewniej niż zdystansowane mieszkanki wysp, za którymi aktualnie Salazar wodził wzrokiem. Jego rozsyłane na wszystkie strony uśmiechy pozostawały całkowicie zignorowane, a puszczane oczka nie przynosiły oczekiwanych efektów. Travers zaczął więc rozglądać się za jakąś dla odmiany znajomą twarzą, która nie byłaby tak nieprzystępna. Zobaczył ją w momencie, gdy kładła swój wianek na wodę. Blada, okolona ciemnymi włosami, w idealnym makijażu i doskonale dobranej, białej szacie. Chłodna i nieprzenikniona, ale Salazar wiedział, że to tylko poza. Doskonale pamiętał, jak Deirdre nieco dłużej niż powinna macała jego umięśnioną pierś w poszukiwaniu listu. Postanowiwszy więc z całych sił zdobyć jej wianek, Travers wbrew pozorom był wystarczająco rozgarnięty, by zrozumieć zabawny wydźwięk tego stwierdzenia, ruszył przez płytką wodę w kierunku szybko oddalających się kwiatów. Im głębiej się znajdował, tym większe problemy miał z utrzymaniem fajki nad taflą. Bardzo nie chciałby bowiem, by tytoń mu niefortunnie zmókł. Byłaby to swoista tragedia dla pana kapitana. Siedząca do tej pory na ramieniu papuga odleciała, gdy tylko zdjął buty. Znając swojego pana słusznie mogła przypuszczać, że niebawem w wodzie zanurzy się cały. Tym razem Salazar nie zamierzał jednak pływać. Jego celem było dotarcie do wianka śmierciożerczyni zanim zrobi to ktoś inny.
- To chyba twoje, syreno - zwrócił się do niej w charakterystyczny dla siebie sposób, z szelmowskim i zbyt pewnym siebie uśmiechem na ustach, gdy wreszcie powrócił ze zdobyczą na brzeg.
+
- To chyba twoje, syreno - zwrócił się do niej w charakterystyczny dla siebie sposób, z szelmowskim i zbyt pewnym siebie uśmiechem na ustach, gdy wreszcie powrócił ze zdobyczą na brzeg.
+
Port, to jest poezjaumu i koniaku, port, to jest poezja westchnień cudzych żon. Wyobraźnia chodzi z ręką na temblaku, dla obieżyświatów port, to dobry dom.
The member 'Salazar Travers' has done the following action : Rzut kością
'Wianki - M' :
'Wianki - M' :
Wybrzeże
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset