Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Wybrzeże
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wybrzeże
Nie dajcie się zwieść, wybrzeże tylko z pozoru wygląda na spokojne. W ciągu chwili mogą powstać fale, szczególnie odczuwalne bliżej brzegu. Piasek miesza się z kamieniami, szczególnie w wodzie, gdzie głazy stają się coraz to większe, pokryte morskimi glonami, co czyni ich niebezpiecznie śliskimi. Nietrudno tutaj o niespodziewane wgłębienia, dlatego lepiej sprawdzać podłoże przy każdym kroku, oczywiście jeśli nie chce się zaliczyć kąpieli w morskiej pianie.
| z łąki
Nawet jej to się zaczęło podobać. Gdy ruszyła drogą, która wskazywała jej jaskółka. Jakoś od zawsze ufała ptakom, zwłaszcza, że jej patronus przyjmował formę jednego z nich. I choć cała się ubrudziła - no, może nie cała, ale Prim pewnie właśnie i tak stwierdzi właśnie tak. To była usytasakcjonowana tym, co udało jej się znaleźć i czego udało jej się dokonać.
To nie tak, że nie wierzyła w miłość, mocniej tak, że nie spodziewała się jej spotkać właśnie tutaj. Właściwie to nie wiedziała, gdzie spodziewała się jej spotkać - najprawdopodobniej nigdzie. Jednak, skoro dała się tutaj już tutaj zaciągnąć, musiała chociaż spróbować zrobić jak najlepszy wianek. I w sumie nawet jej się udało. Nie wiedziała czy ktoś jeszcze trafił na tak piękny kwiat paproci jak ona, raczej w to wątpiła. Dlatego wracała na wybrzeże zadowolona. Nie z wianka, a z własnego znaleziska. Mając nadzieję, ze uda jej się jeszcze znaleźć Sprout, nim ktoś pochwyci jej wianek. Bo wiedziała, że tak będzie. Coś jej mówiło, że miała ku temu odpowiednie przeczucie.
W końcu ją znalazła leżąca na plaży, jednak nim dołączyła do niej, rzuciła swój wianek na wodę, przez chwilę obserwując jego ruch. Potem pewnym krokiem, dość tanecznym ruszyła w kierunku znajomej kobiety, by najpierw przystanąć obok, z nogami nadal brudnymi od błota - do kostek w górę - resztę zmyła woda.
- Zrobiłam, jak chciałaś. - zakomenderowała jej, kładąc się obok, zawieszając spojrzenie na niebie, które znajdowało się nad nimi. Jednak, gdy Prim się podniosła, podniosła się i ona. Zerknęła na nią, by podążyć w kierunku w którym spoglądała i ona. Nie przypadł jej do gustu. Zbyt chuderlawy z za dużym nosem, ale co jej było w tej ocenie. To nie jej wianek trzymał. - Idź, zobaczymy się później. - mruknęła do Sprout, sama oplatając dłońmi nogi i opierając na kolanach podbródek. Słyszała szepty, o Quiddtichu, ale nic z tego nie rozumiała. Mimo upływu lat, nadal nie miała pojęcia o co w nim chodzi. Zerknęła na wodę, na wianek, który sama rzuciła. Czy ktoś w ogóle miał zdecydować się na jej towarzystwo? Wszystko miało się rozstrzygnąć już niedługo. Na razie musiała czekać.
Nawet jej to się zaczęło podobać. Gdy ruszyła drogą, która wskazywała jej jaskółka. Jakoś od zawsze ufała ptakom, zwłaszcza, że jej patronus przyjmował formę jednego z nich. I choć cała się ubrudziła - no, może nie cała, ale Prim pewnie właśnie i tak stwierdzi właśnie tak. To była usytasakcjonowana tym, co udało jej się znaleźć i czego udało jej się dokonać.
To nie tak, że nie wierzyła w miłość, mocniej tak, że nie spodziewała się jej spotkać właśnie tutaj. Właściwie to nie wiedziała, gdzie spodziewała się jej spotkać - najprawdopodobniej nigdzie. Jednak, skoro dała się tutaj już tutaj zaciągnąć, musiała chociaż spróbować zrobić jak najlepszy wianek. I w sumie nawet jej się udało. Nie wiedziała czy ktoś jeszcze trafił na tak piękny kwiat paproci jak ona, raczej w to wątpiła. Dlatego wracała na wybrzeże zadowolona. Nie z wianka, a z własnego znaleziska. Mając nadzieję, ze uda jej się jeszcze znaleźć Sprout, nim ktoś pochwyci jej wianek. Bo wiedziała, że tak będzie. Coś jej mówiło, że miała ku temu odpowiednie przeczucie.
W końcu ją znalazła leżąca na plaży, jednak nim dołączyła do niej, rzuciła swój wianek na wodę, przez chwilę obserwując jego ruch. Potem pewnym krokiem, dość tanecznym ruszyła w kierunku znajomej kobiety, by najpierw przystanąć obok, z nogami nadal brudnymi od błota - do kostek w górę - resztę zmyła woda.
- Zrobiłam, jak chciałaś. - zakomenderowała jej, kładąc się obok, zawieszając spojrzenie na niebie, które znajdowało się nad nimi. Jednak, gdy Prim się podniosła, podniosła się i ona. Zerknęła na nią, by podążyć w kierunku w którym spoglądała i ona. Nie przypadł jej do gustu. Zbyt chuderlawy z za dużym nosem, ale co jej było w tej ocenie. To nie jej wianek trzymał. - Idź, zobaczymy się później. - mruknęła do Sprout, sama oplatając dłońmi nogi i opierając na kolanach podbródek. Słyszała szepty, o Quiddtichu, ale nic z tego nie rozumiała. Mimo upływu lat, nadal nie miała pojęcia o co w nim chodzi. Zerknęła na wodę, na wianek, który sama rzuciła. Czy ktoś w ogóle miał zdecydować się na jej towarzystwo? Wszystko miało się rozstrzygnąć już niedługo. Na razie musiała czekać.
Tangwystl Hagrid
Zawód : Łamacz Klątw, tester nowych zaklęć
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
And it's to cold outside
for angels to fly
for angels to fly
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
30|50
Heath dalej szczerzył cały swój garnitur zębów, nieco wybrakowany, ale co tam. Zauważył rumieniec na policzkach Miriam i o ile rozmawiałby z jakimiś swoimi kuzynkami, które znał lepiej zapewne krzyknąłby coś jakże twórczego jak "burak" czy coś w tym guście. Na szczęście instynktownie wyczuł, że to może być nienajlepszy pomysł. A może powstrzymał go przed tym wzrok Archibalda i Lorreaine, którzy mimo, że nie starali się stać za bardzo nad nimi to wciąż byli w pobliżu?
Heath wyłowił spojrzenie dziewczynki i sam obrócił się na moment starając się dojrzeć to co tak ciekawiło małą Prewettównę. No, ale potem padło pytanie.
-morskim księciem...- powtórzył za nią trochę zdziwiony. - nie... - dodał jeszcze, ale znów coś mu klikło w mózgu. Skoro chciała księcia zawsze mogła go mieć, ale bardziej zblizonego do jego możliwości. Morskim być nie mógł, w końcu nie umiał pływać. - wiesz... nie jestem morskim księciem, nie lubię wody, ale jestem księciem wiatru! - oznajmił. Jeśli założyć, że Macmillanowie, królowali w przestworzach to nawet tak bardzo nie rozmijał się z prawdą, nie? - widziałaś kiedyś jak mewy łowią ryby? Tak właśnie udało mi się złowić twój wianek, tylko nie wyhamowałem przed wodą i do niej wpadłem - dodał ze śmiechem. Może nawet chciał coś jeszcze dodać, ale Miriam kichnęła a w jego kierunku poleciała kula ognia. Czyżby los postanowił go w pokrętny sposób ukarać za kłamstwo? Niestety Lorraine i Archibald nie dali rady powstrzymać kuli, która w końcu sięgła celu. Heath zdążył zasłonić twarz rękami, więc ogień poparzył jedynie przedramiona chłopca. Szczęście w nieszczęściu, że był ciągle przemoczony po łowieniu wianków, bo mogło się to skończyć dużo gorzej.
Młody Macmillan syknął z bólu, skrzywił się trochę, ale zacisnął mocno zęby. W końcu nie raz dużo gorzej się urządził gdy spadł z miotły. Duma mu nie pozwalała na płacz, pytanie tylko jak długo wytrzyma.
Heath dalej szczerzył cały swój garnitur zębów, nieco wybrakowany, ale co tam. Zauważył rumieniec na policzkach Miriam i o ile rozmawiałby z jakimiś swoimi kuzynkami, które znał lepiej zapewne krzyknąłby coś jakże twórczego jak "burak" czy coś w tym guście. Na szczęście instynktownie wyczuł, że to może być nienajlepszy pomysł. A może powstrzymał go przed tym wzrok Archibalda i Lorreaine, którzy mimo, że nie starali się stać za bardzo nad nimi to wciąż byli w pobliżu?
Heath wyłowił spojrzenie dziewczynki i sam obrócił się na moment starając się dojrzeć to co tak ciekawiło małą Prewettównę. No, ale potem padło pytanie.
-morskim księciem...- powtórzył za nią trochę zdziwiony. - nie... - dodał jeszcze, ale znów coś mu klikło w mózgu. Skoro chciała księcia zawsze mogła go mieć, ale bardziej zblizonego do jego możliwości. Morskim być nie mógł, w końcu nie umiał pływać. - wiesz... nie jestem morskim księciem, nie lubię wody, ale jestem księciem wiatru! - oznajmił. Jeśli założyć, że Macmillanowie, królowali w przestworzach to nawet tak bardzo nie rozmijał się z prawdą, nie? - widziałaś kiedyś jak mewy łowią ryby? Tak właśnie udało mi się złowić twój wianek, tylko nie wyhamowałem przed wodą i do niej wpadłem - dodał ze śmiechem. Może nawet chciał coś jeszcze dodać, ale Miriam kichnęła a w jego kierunku poleciała kula ognia. Czyżby los postanowił go w pokrętny sposób ukarać za kłamstwo? Niestety Lorraine i Archibald nie dali rady powstrzymać kuli, która w końcu sięgła celu. Heath zdążył zasłonić twarz rękami, więc ogień poparzył jedynie przedramiona chłopca. Szczęście w nieszczęściu, że był ciągle przemoczony po łowieniu wianków, bo mogło się to skończyć dużo gorzej.
Młody Macmillan syknął z bólu, skrzywił się trochę, ale zacisnął mocno zęby. W końcu nie raz dużo gorzej się urządził gdy spadł z miotły. Duma mu nie pozwalała na płacz, pytanie tylko jak długo wytrzyma.
Ostatnio zmieniony przez Heath Macmillan dnia 02.10.18 7:32, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Heath Macmillan' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Zwinnie przemierzał fale, nie przejmując się zamoczeniem eleganckich spodni - i tak były już odrobinę niemodne, wyrzuci je bez żadnej nostalgii, zresztą nawet jeśli cena porwania wianka Melisande byłaby wyższa, honorowo by ją zapłacił. Z rodowego skarbca, niemniej jednak był gotów do wielkich poświęceń. Nie tylko dlatego, by bronić honoru damy, pozostawionej samotnie na brzegu - w końcu była siostrą jego najlepszego przyjaciela, musiał odegrać rolę księcia we wzburzonej toni, Tristan zrobiłby dla niego to samo - ale i by oszczędzić sobie traumy spędzenia tego wieczoru z pryszczatą starą damą. Nie mógłby przecież odpuścić łapania wianka, pielęgnował tę tradycję od lat. Pewien siebie zabrnął głębiej, gdy ujrzał, że do splotu kwiatów, rzuconego dłonią panienki Rosier, zbliża się inny mężczyzna. Fawley, Longbottom, Black: nieważne, nie skupiał się na jego pochodzeniu, iskierka rywalizacji od razu odezwała się w jego wyćwiczonym ciele. Niewiele myśląc puścił się biegiem przez spienione fale, by na sekundę przed pochwyceniem przez przeciwnika pęku hortensji, popchnąć go w tył. Reagował instynktownie, nauczył się już, że anomalie działają przeciwko niemu, dlatego też wybrał rozwiązanie siłowe, lecz przy tym eleganckie. Wywiązała się krótka szamotanina, Lysander przytrzymał jednak głowę śmiałka pod wodą, na tyle długo, by odechciało mu się amorów z Melisande i na tyle krótko, by nie miał na sumieniu przedstawiciela arystokracji, po czym puścił go - i pochwycił swe florystyczne trofeum.
Powrócił na nadbrzeże w akompaniamencie prychnięć, ksztuśnięć i innych nieprzyzwoitych, cichnących za jego plecami, odgłosów nieszczęśnika. Lysander uśmiechnął się czarująco do lady Rosier i skłonił się przed nią dwornie, by następnie wyprostować się gwałtownie w celu odrzucenia z czoła mokrych, złotych loków. - Melisande, jestem pod wrażeniem twej urody - i jak widać, nie tylko ja - powitał ją zgodnie z etykietą, wyjątkowym komplementem, a w jego błękitnych oczach lśniły iskierki. Prowokujące, kokieteryjne, odrobinę ironiczne: stały komplet wibracji przejmujących powietrze, gdy tylko się ze sobą spotykali. Pokonanie rywala poprawiało mu humor, kochał smak zwycięstwa. - Dla ciebie pokonałbym nawet i najpaskudniejsze smoki, by uratować cię z opałów - dodał, całkowicie świadomy, że uderza w miłość młodej badaczki. Cóż, drobne złośliwości jeszcze nikomu nie zaszkodziły, a wywoływanie rumieńców - czy to zawstydzenia, czy tłumionej wściekłości - na twarzach panienek należało do ulubionych zajęć Lysandra. - Lub z objęć samotności, na którą nie zasługujesz - uściślił, unosząc dłonie, by złożyć na skroni Melisande nieco ociekający dłonią wianek. Absolutnie nie znał się na kwiatach, nie oceniał też zdolności rękodzielniczych arystokratki, ale musiał przyznać, że prezentowała się w tym nakryciu głowy naprawdę uroczo.
Powrócił na nadbrzeże w akompaniamencie prychnięć, ksztuśnięć i innych nieprzyzwoitych, cichnących za jego plecami, odgłosów nieszczęśnika. Lysander uśmiechnął się czarująco do lady Rosier i skłonił się przed nią dwornie, by następnie wyprostować się gwałtownie w celu odrzucenia z czoła mokrych, złotych loków. - Melisande, jestem pod wrażeniem twej urody - i jak widać, nie tylko ja - powitał ją zgodnie z etykietą, wyjątkowym komplementem, a w jego błękitnych oczach lśniły iskierki. Prowokujące, kokieteryjne, odrobinę ironiczne: stały komplet wibracji przejmujących powietrze, gdy tylko się ze sobą spotykali. Pokonanie rywala poprawiało mu humor, kochał smak zwycięstwa. - Dla ciebie pokonałbym nawet i najpaskudniejsze smoki, by uratować cię z opałów - dodał, całkowicie świadomy, że uderza w miłość młodej badaczki. Cóż, drobne złośliwości jeszcze nikomu nie zaszkodziły, a wywoływanie rumieńców - czy to zawstydzenia, czy tłumionej wściekłości - na twarzach panienek należało do ulubionych zajęć Lysandra. - Lub z objęć samotności, na którą nie zasługujesz - uściślił, unosząc dłonie, by złożyć na skroni Melisande nieco ociekający dłonią wianek. Absolutnie nie znał się na kwiatach, nie oceniał też zdolności rękodzielniczych arystokratki, ale musiał przyznać, że prezentowała się w tym nakryciu głowy naprawdę uroczo.
Żyła na skroni drgała niebezpiecznie, dłoń aż świerzbiła, aby sięgnąć po różdżkę. Miała szczerą ochotę wyciągnąć ją z kieszeni spódnicy, uszytej z lekkiego, ciemnego materiału, aby odwrócić się i wyrzec jadowitym szeptem inkantację paskudnej klątwy. Oczyma wyobraźni śledziła już drogę jej wiązki, trafiającej w plecy długowłosego aurora, który w jej głowie padał na rozgrzany piasek, wijąc się w cierpieniach, wrzeszczał z bólu, błagał o litość... Nerwowy tik serdecznego palca prawej dłoni zdradzał prawdziwe uczucia, burzę gniewu, która szalała w jej wnętrzu. Wcisnęła ją do kieszeni, zacisnęła palce na cisowym drewnie; obróciła nawet lekko głowę w bok, jakby chciała zerknąć na mężczyznę, który wyłowił wianek Lary, ale wiedziała, że jeśli na niego spojrzy - to wybuchnie i nie zapanuje nad nienawiścią, która zrodziła się tamtej nocy, na Picadilly. Z jego winy została aresztowana. Z jego winy trafiła do Azkabanu. Z jego winy straciła różdżkę, a podczas misji zleconej przez Czarnego Pana była osłabiona, a zarazem bezużyteczna. Z jego winy straciła posadę w Ministerstwie Magii. Zasługiwał na karę, okrutną karę - i wymierzy mu ją. Pewnego dnia. Nie tutaj, nie teraz. Nie, gdy tłumy wokół były tak liczne, nie w jasnym świetle dnia. Sigrun wzięła głęboki oddech i skupiła roziskrzone spojrzenie na twarzy Notta, na której malowało się zdziwienie i pytanie. Przeczucie mówiło, że jej wianek znalazł się w jego dłoniach przypadkiem, że wcale nie planował tego popołudnia spędzić akurat z nią. Trwała chwilę w milczeniu, mierząc go niezbyt przyjemnym spojrzeniem, choć złość wcale w niego nie była wymierzona. Przez moment miała ochotę wyrwać mu wianek z rąk, podrzeć go i odejść w swoją stronę, gdzieś, gdzie będzie sporo alkoholu i diabelskie ziele; obiecała sobie jednak, że nie będzie przyciągać do siebie zbędnej uwagi, to ostatnie, co było jej potrzebne. A kobiece ego, którego nigdy nie potrafiła się wyzbyć, chciało spędzić to popołudnie w męskim towarzystwie - najlepiej przystojnym. Percival Nott, spełniał to kryterium, a także kilka innych. Z tego, co było jej wiadomo, nosił tytuł lorda, a więc miał pieniądze, co równało się ewentualnie wychyleniu kielicha drogiego alkoholu; do tego służył Czarnemu Panu i ponoć zajmował się smokami. Zdecydowanie więcej za, niż przeciw. Do tego dostrzegła na jego dłoni obrączkę; nie stanowiło to dla Sigrun przeszkody, wprost przeciwnie - lubiła się zabawiać cudzym kosztem.
- Taki wyrok chętnie przyjmę - odezwała się nagle, siląc się na ton bardziej pogodny i beztroski; przywołała na usta uśmiech, choć nawet z nim nie wyglądała niewinnie i dziewczęco. Zawsze był wilczy i drapieżny. Pochyliła lekko głowę na znak, że może ukoronować ją wiankiem z zielonych gałązek. Po chwili poczuła jak zimne strużki wody spływają po głowie na rozgrzaną skórę karku i szyi; nieco ją to otrzeźwiło, ostudziło gniew. - Nie każ mi tylko tańczyć walca - rzekła, a ton głosu podszyty miała ironią. Nie zwykła spędzać czasu z lordami, choć w przeszłości z kilkoma miała do czynienia. Wciąż nie wiedziała jednak na ile mogła sobie pozwolić, a już z pewnością daleko było jej do damy. Rozrywki szlachty, za wyjątkiem polowań, były jej obce. - Ponoć zajmujesz się smokami, to prawda? - spytała, choć znała odpowiedź. Potrzebowała jednak skupić się na czym innym, oderwać myśli od Picadilly i napotkanych tam aurorów.
- Taki wyrok chętnie przyjmę - odezwała się nagle, siląc się na ton bardziej pogodny i beztroski; przywołała na usta uśmiech, choć nawet z nim nie wyglądała niewinnie i dziewczęco. Zawsze był wilczy i drapieżny. Pochyliła lekko głowę na znak, że może ukoronować ją wiankiem z zielonych gałązek. Po chwili poczuła jak zimne strużki wody spływają po głowie na rozgrzaną skórę karku i szyi; nieco ją to otrzeźwiło, ostudziło gniew. - Nie każ mi tylko tańczyć walca - rzekła, a ton głosu podszyty miała ironią. Nie zwykła spędzać czasu z lordami, choć w przeszłości z kilkoma miała do czynienia. Wciąż nie wiedziała jednak na ile mogła sobie pozwolić, a już z pewnością daleko było jej do damy. Rozrywki szlachty, za wyjątkiem polowań, były jej obce. - Ponoć zajmujesz się smokami, to prawda? - spytała, choć znała odpowiedź. Potrzebowała jednak skupić się na czym innym, oderwać myśli od Picadilly i napotkanych tam aurorów.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Rudolfa nawet nie trzeba było namawiać za bardzo na mawiać do przyjścia, na festiwal lata. On sam jakoś nigdy nie stronił od towarzystwa. Dlatego też nic dziwnego, że już od chwili kiedy tylko chłopak dowiedział się o tym, iż organizowana jest taka impreza, to zadeklarował się, że również się wybierze. Zresztą na jego barki spadła opieka nad starszą siostrą, która i tak zniknęła mu z oczu zaraz po wejściu na teren zabawy. Była dorosła i mogła robić to, na co miała ochotę, a sam Rudolf w żaden sposób nie poczuwał się do roli przyzwoitki. Ojciec chłopaka z kolei miał wiązał z tą imprezą zupełnie inne nadzieje. Liczył, że jego syn w końcu może zainteresuje się jakąś dobrze urodzoną młodą kobietą, i ustabilizuje swoje życie, bo na razie nic na to nie wskazywało.
Lord Abbott kręcił się po terenie festiwalu i od czasu do czasu kiwał tylko lekko głową w stronę innych szlachetnie urodzonych.
- "Jacy oni są nudni” - Mruknął cicho w swoich myślach, zmuszając się tym samym na uśmiech do jakieś eleganckiej szlachcianki, której nie kojarzy, a pewnie powinien. Młodzieniec w końcu znudzony tym spacerem dotarł nad wodę, gdzie już niektórzy kawalerowie rzucali się za wiankami, i usiłowali je pochwycić w swoje dłonie. Na ustach Rudolfa jawił się delikatny uśmiech rozbawienia, kiedy widział jak niektórzy, ślizgają się po dnie oceanu, i dają niekontrolowanego nura pod wodę. Nie minęło wiele czasu, aż większość wianków została wyłowiona. Czy Rudolf miał zamiar rzucać się za którymś? Nie bardzo, a przynajmniej tak było do czasu. Na lekko falującej tafli wody dostrzegł wianek, który albo został przeoczony, albo dopiero oczekiwał na kogoś, kto go wyłowi. Blondyn rozglądał się dookoła, sprawdzając, czy ktoś przypadkiem już nie rzuca się do wody, aby wyłowić tego wianka, ale na razie nikogo takiego nie zlokalizował. Dlatego też zrobił coś, czego w sumie sam się nie spodziewał. Podszedł do brzegu i jedyne co zrobił, to ściągnął buty, i postawił je na piasku, tak aby fale ich nie dosięgnęły, po czym sam zanurzył się w przyjemnie ciepłej wodzie. Sunął powoli przez wodę, czując jak pojedyncze fale, rozbijają się o jego ciało, utrudniając mu tym samym dojście do celu. Mimo to młody szlachcic nie odpuszczał. Błękitne tęczówki spoczywały na wianku, który unosił się delikatnie na powierzchni wody. Rudolf czuł się w tej chwili niczym drapieżnik, który wypatrywał swojej ofiary, i oczekiwał dogodnego momentu, aby się na nią rzucić. Taki moment w końcu mogłoby się wydawać, że nastał. Blondyn wyciągnął swoją dłoń po wianek i...
+
Lord Abbott kręcił się po terenie festiwalu i od czasu do czasu kiwał tylko lekko głową w stronę innych szlachetnie urodzonych.
- "Jacy oni są nudni” - Mruknął cicho w swoich myślach, zmuszając się tym samym na uśmiech do jakieś eleganckiej szlachcianki, której nie kojarzy, a pewnie powinien. Młodzieniec w końcu znudzony tym spacerem dotarł nad wodę, gdzie już niektórzy kawalerowie rzucali się za wiankami, i usiłowali je pochwycić w swoje dłonie. Na ustach Rudolfa jawił się delikatny uśmiech rozbawienia, kiedy widział jak niektórzy, ślizgają się po dnie oceanu, i dają niekontrolowanego nura pod wodę. Nie minęło wiele czasu, aż większość wianków została wyłowiona. Czy Rudolf miał zamiar rzucać się za którymś? Nie bardzo, a przynajmniej tak było do czasu. Na lekko falującej tafli wody dostrzegł wianek, który albo został przeoczony, albo dopiero oczekiwał na kogoś, kto go wyłowi. Blondyn rozglądał się dookoła, sprawdzając, czy ktoś przypadkiem już nie rzuca się do wody, aby wyłowić tego wianka, ale na razie nikogo takiego nie zlokalizował. Dlatego też zrobił coś, czego w sumie sam się nie spodziewał. Podszedł do brzegu i jedyne co zrobił, to ściągnął buty, i postawił je na piasku, tak aby fale ich nie dosięgnęły, po czym sam zanurzył się w przyjemnie ciepłej wodzie. Sunął powoli przez wodę, czując jak pojedyncze fale, rozbijają się o jego ciało, utrudniając mu tym samym dojście do celu. Mimo to młody szlachcic nie odpuszczał. Błękitne tęczówki spoczywały na wianku, który unosił się delikatnie na powierzchni wody. Rudolf czuł się w tej chwili niczym drapieżnik, który wypatrywał swojej ofiary, i oczekiwał dogodnego momentu, aby się na nią rzucić. Taki moment w końcu mogłoby się wydawać, że nastał. Blondyn wyciągnął swoją dłoń po wianek i...
+
Rudolf Abbott
Zawód : Stażysta w departamencie przestrzegania prawa czarodziejów
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Czasami lepiej umrzeć od razu, niż każdego dnia po trochu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Rudolf Abbott' has done the following action : Rzut kością
'Wianki - M' :
'Wianki - M' :
Potyczce o misterne dzieło z kwiatów stworzone przez jej utalentowane dłonie przyglądała się z plaży, uprzejmie zaciekawiona i zaintrygowana jednocześnie. Na początku rozpoznała jedynie Flaviena Lestrange, a jego obecność tam bynajmniej nie wzbudziła w niej zdziwienia, zadowolenie za to jak najbardziej. Wiedziała, że wzbudza w nim zainteresowanie, była świadoma, że patrzy na nią inaczej, niźli inne damy, a spojrzenia te stają się coraz bardziej intensywne. Nie mogła się temu dziwić - i nie dziwiła się, bo we własnym przekonaniu stanowiła na tej plaży najlepszą partię na równi z własną siostrą. Tyle, że Melisande i Flaviena z niezrozumiałych dla Fanny powodów łączyła dziwna niechęć. Wielka szkoda. Pragnęła zwierzyć się siostrze z uczuć, które miała w sercu, obawiała się jednak, że napotkają opór w postaci uprzedzeń starszej z Róż do lorda Lestrange.
Po kilku chwilach w drugim z mężczyzn rozpoznała lorda Flint i westchnęła ciężko. Tym bardziej kibicowała lordowi Lestrange, z którym chętnie spędzi popołudnie, tym chętniej, jeśli ocali ją od nieatrakcyjnego w przekonaniu Fantine i do tego pachnącego ziołami lorda. Flint wielokrotnie starał się zatańczyć z nią walca podczas sabatu, lecz nigdy nie uczyniła mu tego zaszczytu; nie miała na to ochoty.
Zgodnie z wróżbą, którą otrzymała jednak ubiegłego dnia w mistycznym zagajniku, szczęście Fantine nie opuszczało, a u brzegu pojawił się Flavien z jej wiankiem w dłoni.
- Król swym heroizmem dowiódł, że godny jest królowej róż - wyrzekła łaskawie, pochylając lekko głowę na znak, że może ukoronować jej głowę wieńcem z bzów. Wzdrygnęła się, gdy poczuła na skórze strużki zimnej wody. - A także tańca z nią - dodała figlarnym tonem, uśmiechając się przy tym czarująco. Przyjęła oferowane przez lorda Lestrange ramię; mogli oddalić się już od plaży, w miejsce, gdzie na lutniach wygrywano tradycyjne melodie, doskonałe do tańca. - Jak zawsze jest lord niezwykle czarujący. Tak pięknych róż, jak w naszych ogrodach, próżno tu szukać, a inne mnie nie interesują. Bzy pachną jednak wyjątkowo słodko, czyż nie? - wyrzekła lekko. W istocie, żałowała, że nie mogła upleść wianka z róż, najlepiej tych z ogrodów Chateau Rose. To jednak wykluczała tradycja Festiwalu. - Tak, milordzie. Twa kuzynka, Evandra, oraz moja siostra Melisande towarzyszyły mi podczas szukania kwiatów. Przemiło spędziłyśmy czas - odpowiedziała uprzejmie, uśmiechając się lekko. Obróciła głowę, poszukując spojrzeniem siostry, a wtedy... Dostrzegła u jej boku Lysandra Notta. Zmarszczyła brwi.
Czy nie był on zaręczony z siostrą Flaviena?
Utkwiła znów spojrzenie w przystojnej twarzy swego towarzysza.
Po kilku chwilach w drugim z mężczyzn rozpoznała lorda Flint i westchnęła ciężko. Tym bardziej kibicowała lordowi Lestrange, z którym chętnie spędzi popołudnie, tym chętniej, jeśli ocali ją od nieatrakcyjnego w przekonaniu Fantine i do tego pachnącego ziołami lorda. Flint wielokrotnie starał się zatańczyć z nią walca podczas sabatu, lecz nigdy nie uczyniła mu tego zaszczytu; nie miała na to ochoty.
Zgodnie z wróżbą, którą otrzymała jednak ubiegłego dnia w mistycznym zagajniku, szczęście Fantine nie opuszczało, a u brzegu pojawił się Flavien z jej wiankiem w dłoni.
- Król swym heroizmem dowiódł, że godny jest królowej róż - wyrzekła łaskawie, pochylając lekko głowę na znak, że może ukoronować jej głowę wieńcem z bzów. Wzdrygnęła się, gdy poczuła na skórze strużki zimnej wody. - A także tańca z nią - dodała figlarnym tonem, uśmiechając się przy tym czarująco. Przyjęła oferowane przez lorda Lestrange ramię; mogli oddalić się już od plaży, w miejsce, gdzie na lutniach wygrywano tradycyjne melodie, doskonałe do tańca. - Jak zawsze jest lord niezwykle czarujący. Tak pięknych róż, jak w naszych ogrodach, próżno tu szukać, a inne mnie nie interesują. Bzy pachną jednak wyjątkowo słodko, czyż nie? - wyrzekła lekko. W istocie, żałowała, że nie mogła upleść wianka z róż, najlepiej tych z ogrodów Chateau Rose. To jednak wykluczała tradycja Festiwalu. - Tak, milordzie. Twa kuzynka, Evandra, oraz moja siostra Melisande towarzyszyły mi podczas szukania kwiatów. Przemiło spędziłyśmy czas - odpowiedziała uprzejmie, uśmiechając się lekko. Obróciła głowę, poszukując spojrzeniem siostry, a wtedy... Dostrzegła u jej boku Lysandra Notta. Zmarszczyła brwi.
Czy nie był on zaręczony z siostrą Flaviena?
Utkwiła znów spojrzenie w przystojnej twarzy swego towarzysza.
Była także pewna chwila, której nie zapomnę. Był raz wieczór rozmarzony i nadzieje płonne przez dziewczynę z końca sali podobną do Róży, której taniec w sercu moim święty spokój zburzył.
Fantine Rosier
Zawód : Arystokratka
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
emanowała namiętnością skroploną winem
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Zgrabna, delikatna dłoń przysłaniała rozchylone w zdumieniu usta, gdy obserwowała scenę rozgrywającą się przed jej oczami. Widziała dokładnie jak w kierunku jej wianka pomknął nie tylko Lysander ale i szlachcic prezentujący inny ród. I choć nie wypowiedziałaby nigdy tych myśli głośno, po cichu - w głębi duszy - kibicowała z całego serca temu drugiemu. Temu, który nie zachowywał się względem niej tak, jakby była głupią młódką. Wstrzymała oddech, obserwując krótką szamotaninę przy jej wianku, a potem - ku jej rozżaleniu - głowa przeciwnika Lysandra znalazła się pod wodą.
Jej wianek zaś znalazł się w dłoniach Lysandra, a ona nie była w stanie nic z tym zrobić.
Opuściła dłoń wzdłuż ciała, zaciskając ją w pięść na kilka krótkich chwil Spojrzenie tylko na chwilę zwróciło się w kierunku przegranego, by finalnie zawisnąć na wielkim zwycięzcy i prowadzić go aż do jej jednostki.
Odwzajemniła uśmiech i dygnęła przed nim, pochylając lekko głową. Jak zawsze, odpowiednio, poprawie, nienagannie. Tak, jak przystało na stalową róże krzewu Rosierów. Nie potrafiła jednak powstrzymać ostatniego, tęsknego spojrzenia w kierunku wielkiego przegranego. Możliwe, że i jego towarzystwo nie przyniosłoby jej przyjemności. Ale może przy nim, nie czuła by się…
Właśnie, jaka dokładne? Mała, niemądra, jakby jej wartość sprawdzano jedynie do ozdoby, którą zawieszało się na ramieniu mężczyzny.
- Dziękuję, Lysandrze. - przywołała uśmiech na twarz, pełen prawdziwej - z pozoru - wdzięczności. Wewnętrznie skręcając się na widok iskier w jego spojrzeniu i dumy ze zwycięstwa, które odniósł przed chwilą. Kolejne słowa sprawiły, że jedna z jej brwi mimowolnie powędrowała ku górze, a głowa przekrzywiła się lekko w lewą stronę. Na ostatnie ze stwierdzeń oczy zmrużyły się lekko, ale głowa usłużnie nachyliła się, by ułatwić mu założenie wianka na jej głowę. - Szczęśliwie dla nas obojga, rzeczywistość nie zmusza cię do takich poświęceń. - odpowiedziała swobodnie, choć owa swoboda kosztowała ją więcej, niż by sobie tego życzyła. Nigdy jej nie znieważył, nigdy nie zachował się wobec niej bezczelnie, jednak doskonale wiedział jak złożyć zdania, by dla postronnych słuchaczy brzmiały naturalnie, odpowiednio, nieraz bardziej jak komplement. Ale ona sama, możliwe, że ona jedna, widziała w słowach kpinę, wyzwanie, a może zwyczajne pobłażanie. I choć ciało wewnątrz drgało w nieopisanej chęci, by odciąć się dosadniej, nie wiedziała jak tego dokonać.
Wyprostowała plecy, unosząc lekko podbródek i spoglądając na niego ze swojego pułapu. Z pewnością nie jedna dama, ba, nawet kobieta, obdarzała go zainteresowaniem. A on, mógł sam dobierać sobie towarzystwo, zależnie od chęci. Mało szczęśliwie dla niej, jego chęć dzisiaj skoncentrowała się właśnie na niej. - Nie sądziłam, że wiedziałbyś jak pokonać smoka. - podjęła jeszcze temat. W oczach próżno było szukać ciekawości. Opiekunowie smok przyuczali się do fachu wszak latami. Zastanawiając się, mierząc jego siły na podstawie powierzchownych czynników jej wzrok przesunął się po ciele, oblepionym nadal mokrymi materiałami. Na kilka chwil zatrzymał się na klatce piersiowej, by powrócić do jego twarzy.
- Mokre ubrania muszą ci doskwierać. - stwierdziła przywołując na malinowe wargi uśmiech. - Możliwe, że chciałbyś się osuszyć przy ognisku. - zaproponowała usłużnie, choć w spojrzeniu na próżno było poszukiwać wdzięczności, czy troski.
Jej wianek zaś znalazł się w dłoniach Lysandra, a ona nie była w stanie nic z tym zrobić.
Opuściła dłoń wzdłuż ciała, zaciskając ją w pięść na kilka krótkich chwil Spojrzenie tylko na chwilę zwróciło się w kierunku przegranego, by finalnie zawisnąć na wielkim zwycięzcy i prowadzić go aż do jej jednostki.
Odwzajemniła uśmiech i dygnęła przed nim, pochylając lekko głową. Jak zawsze, odpowiednio, poprawie, nienagannie. Tak, jak przystało na stalową róże krzewu Rosierów. Nie potrafiła jednak powstrzymać ostatniego, tęsknego spojrzenia w kierunku wielkiego przegranego. Możliwe, że i jego towarzystwo nie przyniosłoby jej przyjemności. Ale może przy nim, nie czuła by się…
Właśnie, jaka dokładne? Mała, niemądra, jakby jej wartość sprawdzano jedynie do ozdoby, którą zawieszało się na ramieniu mężczyzny.
- Dziękuję, Lysandrze. - przywołała uśmiech na twarz, pełen prawdziwej - z pozoru - wdzięczności. Wewnętrznie skręcając się na widok iskier w jego spojrzeniu i dumy ze zwycięstwa, które odniósł przed chwilą. Kolejne słowa sprawiły, że jedna z jej brwi mimowolnie powędrowała ku górze, a głowa przekrzywiła się lekko w lewą stronę. Na ostatnie ze stwierdzeń oczy zmrużyły się lekko, ale głowa usłużnie nachyliła się, by ułatwić mu założenie wianka na jej głowę. - Szczęśliwie dla nas obojga, rzeczywistość nie zmusza cię do takich poświęceń. - odpowiedziała swobodnie, choć owa swoboda kosztowała ją więcej, niż by sobie tego życzyła. Nigdy jej nie znieważył, nigdy nie zachował się wobec niej bezczelnie, jednak doskonale wiedział jak złożyć zdania, by dla postronnych słuchaczy brzmiały naturalnie, odpowiednio, nieraz bardziej jak komplement. Ale ona sama, możliwe, że ona jedna, widziała w słowach kpinę, wyzwanie, a może zwyczajne pobłażanie. I choć ciało wewnątrz drgało w nieopisanej chęci, by odciąć się dosadniej, nie wiedziała jak tego dokonać.
Wyprostowała plecy, unosząc lekko podbródek i spoglądając na niego ze swojego pułapu. Z pewnością nie jedna dama, ba, nawet kobieta, obdarzała go zainteresowaniem. A on, mógł sam dobierać sobie towarzystwo, zależnie od chęci. Mało szczęśliwie dla niej, jego chęć dzisiaj skoncentrowała się właśnie na niej. - Nie sądziłam, że wiedziałbyś jak pokonać smoka. - podjęła jeszcze temat. W oczach próżno było szukać ciekawości. Opiekunowie smok przyuczali się do fachu wszak latami. Zastanawiając się, mierząc jego siły na podstawie powierzchownych czynników jej wzrok przesunął się po ciele, oblepionym nadal mokrymi materiałami. Na kilka chwil zatrzymał się na klatce piersiowej, by powrócić do jego twarzy.
- Mokre ubrania muszą ci doskwierać. - stwierdziła przywołując na malinowe wargi uśmiech. - Możliwe, że chciałbyś się osuszyć przy ognisku. - zaproponowała usłużnie, choć w spojrzeniu na próżno było poszukiwać wdzięczności, czy troski.
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Melisande z pewnością również pozostawała pod wielkim wrażeniem - z tym, że jego męskości oraz całej tej wspaniałej walki. Żałował, że nie mógł posłać rywala na dno jednym celnym zaklęciem, posuwanie się do bezpośredniego ataku fizycznego wydawało mu się nieco prymitywne, ale cel uświęcał środki. A anomalie usprawiedliwiały pozostawienie różdżki w kieszeni przemoczonych spodni. Znając swoje szczęście, wywołałby jakąś potworną burzę albo zamienił morze w galaretę: wolał nie ryzykować takiego upokorzenia, zresztą, wszystko skończyło się wręcz wyśmienicie a podtopienie szlachcica sprawiło mu prostą satysfakcję. Nie zamierzał się do tego przyznawać, cenił wyrafinowanie, tak w mowie jak i w gestach, dlatego też nie zaprzątał sobie głowy pokonanym szlachcicem, pusząc się jak paw na suchym brzegu. Piasek przyjemnie rozgrzewał stopy, lecz chłodna bryza przeszywała go ukłuciami dreszczy. Niedobrze, nie zamierzał trząść się tutaj jak wymuskana panienka, zwłaszcza przed Melisande. Doskonale odgrywającą poruszenie: dłoń uniesiona do ust, uprzejme gesty, dokładne trzymanie się wytycznych etykiety. Nic nie można było jej zarzucić i tylko najbardziej wnikliwi obserwatorzy mogliby ujrzeć w jej oczach dziwny, niepokojący blask, daleki od romantyzmu lub zawstydzenia. Potrzebował lat, by rozgryźć Rosierównę, ale gdy w końcu pojął jej cierpiętniczą naturę, poczynał sobie z nią coraz śmielej, choć z niezbędnym szacunkiem. Krew z krwi Tristana - nigdy nie ośmieliłby się przekroczyć granicy subtelnych docinków i salonowych złośliwości, nie pastwił się nad nią, nie grzmiał o tym, że miejsce damy jest w garderobie lub na szezlongu, gdzie pachnie i ślicznie wygląda - a nie wśród pokrytych łuskami bestii.
Dzisiaj wspaniale wypełniała swe obowiązki: uplotła całkiem przyjemny dla oka wianek, sama też prezentowała się nienagannie. - Nie widziałaś mnie jeszcze w akcji, Melisande - mrugnął do niej zawadiacko, pozwalając sobie na otarcie kropli wody, spływającej z jej policzka w dół. Wątpiła, by poradził sobie ze smokiem - dobre sobie. Pewność siebie przesłaniała mu zdrowy pogląd na sytuację na tyle intensywnie, że nawet nie obruszył się taką sugestią. - Chętnie zaprosiłbym cię na pojedynek szermierczy, byś zobaczyła, jak doskonale radzę sobie z pokonywaniem gorszych potworzysk - kontynuował, nieśpiesznie odejmując lodowatą dłoń od je ciepłej skóry. Lubił posługiwać się magiczną szpadą, już widział siebie, szarżującego tak na to gadzie, merlinie skaranie. Do rzeczywistości przywołało go jednak spojrzenie Melisande, tak intensywne, że doskonale odczuł je na przeziębniętym ciele. Uniósł jasne brwi i uśmiechnął się: lekko, w zdziwieniu, nieco prowokująco. Taksowała go wzrokiem w miarę dyskretnie, lecz jak na damę, było to wręcz obrazoburcze - zwłaszcza, kiedy drogie materiały przylegały do jego ciała w newralgicznych, podkreślonych wyćwiczonymi przez lata mięśniami, miejscach. - Bo się zawstydzę, lady Rosier - szepnął, pochylając się nad nią. Z każdą inną postąpiłby tak samo, odpłacając pięknym za nadobne, śledząc łuk krągłości, przyszpilając niewinną niewiastę do tablicy własnych fantazji tak, jak robiono to z czarodziejskimi motylami przekłutymi szpilką o rubinowym oczku. Wiwisekcja piękna ukrytego pod sukniami, miłosnego potencjału skrępowanego gorsetem obyczajów... lecz nie śmiałby postępować w ten sposób z siostrą przyjaciela. - Twoja troska jest dla mnie niezwykle wzruszająca. Opiekuńczość oraz wnikliwość - cudowne cechy, pasujące tak żonie, jak i matce - skomplementował ją w swoim stylu, oferując ramię, by mogła je ująć i bezpiecznie pokonać drogę ku ogniskom. - Nie mogę się doczekać, gdy zobaczę cię w którejś z tych nobilitujących ról - dodał tonem jowialnego, zatroskanego wuja, ale jego szczupła twarz aż lśniła w drobnej, chłopięcej złośliwości, złagodzonej jednakże pięknym uśmiechem. - Przy tobie zdołam znieść największy dyskomfort, Melisande - skwitował, chociaż naprawdę marzył o ciepłej aurze ogniska, pozwalającej mu prezentować się jak najdoskonalej. I uniknąć magicznego przeziębienia, druzgoczącego taneczne plany treningowe.
Dzisiaj wspaniale wypełniała swe obowiązki: uplotła całkiem przyjemny dla oka wianek, sama też prezentowała się nienagannie. - Nie widziałaś mnie jeszcze w akcji, Melisande - mrugnął do niej zawadiacko, pozwalając sobie na otarcie kropli wody, spływającej z jej policzka w dół. Wątpiła, by poradził sobie ze smokiem - dobre sobie. Pewność siebie przesłaniała mu zdrowy pogląd na sytuację na tyle intensywnie, że nawet nie obruszył się taką sugestią. - Chętnie zaprosiłbym cię na pojedynek szermierczy, byś zobaczyła, jak doskonale radzę sobie z pokonywaniem gorszych potworzysk - kontynuował, nieśpiesznie odejmując lodowatą dłoń od je ciepłej skóry. Lubił posługiwać się magiczną szpadą, już widział siebie, szarżującego tak na to gadzie, merlinie skaranie. Do rzeczywistości przywołało go jednak spojrzenie Melisande, tak intensywne, że doskonale odczuł je na przeziębniętym ciele. Uniósł jasne brwi i uśmiechnął się: lekko, w zdziwieniu, nieco prowokująco. Taksowała go wzrokiem w miarę dyskretnie, lecz jak na damę, było to wręcz obrazoburcze - zwłaszcza, kiedy drogie materiały przylegały do jego ciała w newralgicznych, podkreślonych wyćwiczonymi przez lata mięśniami, miejscach. - Bo się zawstydzę, lady Rosier - szepnął, pochylając się nad nią. Z każdą inną postąpiłby tak samo, odpłacając pięknym za nadobne, śledząc łuk krągłości, przyszpilając niewinną niewiastę do tablicy własnych fantazji tak, jak robiono to z czarodziejskimi motylami przekłutymi szpilką o rubinowym oczku. Wiwisekcja piękna ukrytego pod sukniami, miłosnego potencjału skrępowanego gorsetem obyczajów... lecz nie śmiałby postępować w ten sposób z siostrą przyjaciela. - Twoja troska jest dla mnie niezwykle wzruszająca. Opiekuńczość oraz wnikliwość - cudowne cechy, pasujące tak żonie, jak i matce - skomplementował ją w swoim stylu, oferując ramię, by mogła je ująć i bezpiecznie pokonać drogę ku ogniskom. - Nie mogę się doczekać, gdy zobaczę cię w którejś z tych nobilitujących ról - dodał tonem jowialnego, zatroskanego wuja, ale jego szczupła twarz aż lśniła w drobnej, chłopięcej złośliwości, złagodzonej jednakże pięknym uśmiechem. - Przy tobie zdołam znieść największy dyskomfort, Melisande - skwitował, chociaż naprawdę marzył o ciepłej aurze ogniska, pozwalającej mu prezentować się jak najdoskonalej. I uniknąć magicznego przeziębienia, druzgoczącego taneczne plany treningowe.
Dobrze ją było zobaczyć uśmiechniętą. Nawet, jeśli Margaux zaśmiała się tylko na moment - te ulotne chwile przetkane tragiczną melancholią zdawały się piękniejsze od uśmiechów tych, którzy powody do nich znajdowali wszędzie; w jakiś sposób wydawało mu się, że rozumiał Margie, choć nigdy nie był dobry w wypowiadaniu słów splecionych z empatią. Sam traktował przecież Garretta jak brata i chociaż wiedział, że każde z nich zginie na posterunku, odejście jego, w oczach wielu uznawanego za przywódcę Zakonu Feniksa, choć sam tego tytułu nigdy nie chciał, nie miało wyglądać w taki sposób - bezimienny, dziwny i niedookreślony. Pozbawiony chwały, heroizmu i odwagi, dziwnie prawdziwy, gorzki, bolesny. Cichy, zwykły, w zasadzie przypadkowy. Dwa tygodnie zajęło mu pogodzenie się z prawdą - wiedział, że gdyby żył, skontaktował by się z nimi patronusem. Być może to jego odejście odpowiadało za upadek morale tak wielu Zakonników. Ale Margie - Margie przez wszystko, co łączyło ją z Garrettem, z wolna, dzień po dniu, stawała się dla Brendana siostrą; nawet jeśli nie wiązała ich przyjaźń po wsze czasy, nawet jeśli wcale nie rozmawiali ze sobą tak często, przez pryzmat Garretta stawała się dla niego częścią rodziny. W zasadzie nigdy nie przestanie nią być - niezależnie od tego, jaką drogę obierze jutro lub za dekadę, ani z kim zwiąże się w przyszłości. Mówienie o tym było jednak banałem - a on nie lubił rozmawiać o tym, co banalne i ckliwe.
- Mogłem coś niedokładnie zrozumieć - przyznał, bo w kwestiach zdrowotnych trudno byłoby nawet żartem wykłócać się z autorytetem, jakim niewątpliwie była w jego - i nie tylko jego - oczach Margaux.
- Bahanki to wstrętne dranie - skomentował krótko, choć z uśmiechem, mimowolnie poszukując spojrzeniem śladów zranienia na jej skórze. - Bój wygrany zawsze daje nadzieję - dodał jednak po chwili, bo może było tak, że za mało cieszyli się z małych rzeczy. Trudno było to robić, mając przed sobą widmo wojny - ale nawet w jego cieniu nie można było zwariować. - Czy to opowieść o odwadze i poświęceniu? - Być może przykrycie szarej, a w zasadzie czarnej rzeczywistości żartem miało jakiś sens - być może musieli się tego nauczyć, dystansu, bo spotka ich jeszcze mnóstwo podobnych tragedii. Chyba czasem chciałby być silniejszy, niż rzeczywiście był.
Uśmiechnął się - naprawdę nie znosił tańczyć, miał dwie lewe nogi i nie słyszał muzyki. Odmowa dopełnienia tradycji z jej strony uwalniała go od obowiązku, który i jemu nie niósł krztyny radości - nawet pomimo wyjątkowego towarzystwa, po prostu tego nie potrafił. Nim jednak z jego ust wymknęło się zdecydowane - i oczywiste z jego strony - ja nie tańczę, Margie wyciągnęła z połów szaty błyszczący kamień, odbijający zielenią blask promieni słońca, zatrzymał na nim spojrzenie na dłużej - słyszał o nich, wiedział, jaką posiadały moc. Widywał nawet podobne - Garrett niegdyś nosił jeden z nich. Uniósł spojrzenie na Margaux, odnajdując jej oczy - szare jak niebo przed burzą.
- To bardzo cenny łup wojenny - zaczął bez pewności. - Wysoki haracz za brak tańca, a zarazem wyjątkowo hojny podarek. Jesteś pewna, że chcesz się go pozbyć? - Nie zamierzał zmuszać jej do tańca, nie tylko dlatego, że rozumiał jej prośbę, ale przecież nie potrzebował niczego w zamian. - Nie będziemy tańczyć - zapewnił ją bez zawahania, nie czekając na jej odpowiedź - nie miała przecież w tym względzie znaczenia. - Co powiesz na spacer wzdłuż plaży? - Wyciągnął ku niej ramię w dżentelmeńskim geście, towarzystwa przecież nie mogła odmówić. - Możemy udać się w kierunku łąki pamięci, posłuchać opowieści - Uwolnieni nawet spod obowiązku rozmowy; czasem bycie obok znaczyło więcej niż wyduszanie z drugiej osoby słów, które wcale nie chciały zostać wypowiedziane. Czasem ulgę niesie tylko milczenie - a milczące towarzystwo uznawał za dostateczne wsparcie. I jedno z lepszych, jakie był w stanie dać - zręczne dobieranie słów pocieszenia nigdy nie było jego mocną stroną.
- Mogłem coś niedokładnie zrozumieć - przyznał, bo w kwestiach zdrowotnych trudno byłoby nawet żartem wykłócać się z autorytetem, jakim niewątpliwie była w jego - i nie tylko jego - oczach Margaux.
- Bahanki to wstrętne dranie - skomentował krótko, choć z uśmiechem, mimowolnie poszukując spojrzeniem śladów zranienia na jej skórze. - Bój wygrany zawsze daje nadzieję - dodał jednak po chwili, bo może było tak, że za mało cieszyli się z małych rzeczy. Trudno było to robić, mając przed sobą widmo wojny - ale nawet w jego cieniu nie można było zwariować. - Czy to opowieść o odwadze i poświęceniu? - Być może przykrycie szarej, a w zasadzie czarnej rzeczywistości żartem miało jakiś sens - być może musieli się tego nauczyć, dystansu, bo spotka ich jeszcze mnóstwo podobnych tragedii. Chyba czasem chciałby być silniejszy, niż rzeczywiście był.
Uśmiechnął się - naprawdę nie znosił tańczyć, miał dwie lewe nogi i nie słyszał muzyki. Odmowa dopełnienia tradycji z jej strony uwalniała go od obowiązku, który i jemu nie niósł krztyny radości - nawet pomimo wyjątkowego towarzystwa, po prostu tego nie potrafił. Nim jednak z jego ust wymknęło się zdecydowane - i oczywiste z jego strony - ja nie tańczę, Margie wyciągnęła z połów szaty błyszczący kamień, odbijający zielenią blask promieni słońca, zatrzymał na nim spojrzenie na dłużej - słyszał o nich, wiedział, jaką posiadały moc. Widywał nawet podobne - Garrett niegdyś nosił jeden z nich. Uniósł spojrzenie na Margaux, odnajdując jej oczy - szare jak niebo przed burzą.
- To bardzo cenny łup wojenny - zaczął bez pewności. - Wysoki haracz za brak tańca, a zarazem wyjątkowo hojny podarek. Jesteś pewna, że chcesz się go pozbyć? - Nie zamierzał zmuszać jej do tańca, nie tylko dlatego, że rozumiał jej prośbę, ale przecież nie potrzebował niczego w zamian. - Nie będziemy tańczyć - zapewnił ją bez zawahania, nie czekając na jej odpowiedź - nie miała przecież w tym względzie znaczenia. - Co powiesz na spacer wzdłuż plaży? - Wyciągnął ku niej ramię w dżentelmeńskim geście, towarzystwa przecież nie mogła odmówić. - Możemy udać się w kierunku łąki pamięci, posłuchać opowieści - Uwolnieni nawet spod obowiązku rozmowy; czasem bycie obok znaczyło więcej niż wyduszanie z drugiej osoby słów, które wcale nie chciały zostać wypowiedziane. Czasem ulgę niesie tylko milczenie - a milczące towarzystwo uznawał za dostateczne wsparcie. I jedno z lepszych, jakie był w stanie dać - zręczne dobieranie słów pocieszenia nigdy nie było jego mocną stroną.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Fakty łączyły się w jego umyśle powoli, najprawdopodobniej odrobinę przyćmiewane jeszcze niedawną walką z albatrosem i nawarstwiającym się bólem w zranionej stopie, który z ledwie ćmiącego, zamienił się w nieprzyjemny i rwący. Coś, co miało być spontaniczną zabawą i sposobem na oderwanie myśli od wiszących mu nad głową chmur, poszło zupełnie nie tak, jak początkowo zakładał, i stojąc naprzeciwko nieznajomej dziewczyny, ociekający wodą i kulejący, czuł się niesamowicie głupio; na tyle, że dopiero, gdy mu odpowiedziała, wskazując na wianek, zrozumiał, że nie podeszła do niego bez powodu. – Och – mruknął elokwentnie, i zapewne klepnąłby się otwartą dłonią w czoło w geście olśnienia, gdyby nie skupiał się tak mocno na utrzymaniu równowagi, starając się jednocześnie, by czarownica tego nie dostrzegła. Rzecz jasna – bez skutku; zerknął w dół, podążając za jej spojrzeniem, po czym wzruszył niezgrabnie ramionami. – To n-n-nic takiego – zapewnił i próbując zademonstrować, że rzeczywiście tak było, stanął pewnie na obu nogach.
To, że popełnił błąd, stało się jasne sekundę później, gdy spomiędzy jego warg wydarł się głośny syk, a on sam zachwiał się gwałtownie, mimowolnie i zupełnie odruchowo przyjmując wyciągnięte ramię nieznajomej i wspierając się o nie ostrożnie oraz dość pokracznie; różnica wzrostu między nimi sprawiła, że chcąc sobie pomóc, musiał schylać się trochę koślawo, a fakt, że w tym samym czasie starał się obciążać ją jak najmniej, dodawał tylko obrazkowi komiczności. – Dziękuję – powiedział cicho, znów na chwilę zapominając o wianku i kuśtykając w stronę niedalekiej, trawiastej polany. Kiedy w końcu udało mu się usiąść, odzyskując nieco swobody ruchów i własnej godności, odetchnął z ulgą, posyłając czarownicy uśmiech jednocześnie pełen wdzięczności i przepraszający. – T-t-teraz już nie – odpowiedział, bo rzeczywiście – odciążenie stopy i wyciągnięcie jej przed siebie zdziałało cuda. – Przepraszam za to zamieszanie, nie do końca tak sobie to z-z-zaplanowałem – dodał usprawiedliwiająco, rzucając jej niepewne spojrzenie. Nie wyglądała na złą czy rozczarowaną, ale być może po prostu była bardzo dobra w maskowaniu prawdziwych emocji uprzejmością. – Jestem Billy. Czekałaś na kogoś? Mam n-na-nadzieję, że nie popsułem ci wieczoru – rzucił pytająco, bo dopiero teraz przyszło mu do głowy, że dziewczyna mogła nie pojawić się na wybrzeżu sama – oraz że większość kobiet raczej liczyła na wyłowienie wianków przez swoich wybranków, nie przypadkowych mężczyzn, którzy nawet nie potrafili dotrzeć do brzegu, nie robiąc sobie przy tym krzywdy.
Jej uśmiech – chyba szczery? – nieco go ośmielił, sprawiając, że mimowolnie odwzajemnił gest, podciągając wyżej kąciki ust. Nawet jeżeli jej życzliwość wynikała bardziej z dobrego wychowania, niż autentycznej radości z jego towarzystwa, mógł przynajmniej odpłacić jej się tym samym. – Nie rozumiem, czym tak zdenerwowałem t-t-tego ptaka – zauważył, teraz nie mając już wątpliwości, że widziała jego nierówną potyczkę z albatrosem. Drgnął nagle, przypominając sobie, co właściwie było elementem tego sporu i sięgając wreszcie po wianek – wciąż wilgotny od słonej wody, ale już nieociekający nią tak intensywnie, jak jeszcze przed chwilą. – Mogę? – zapytał, unosząc wiązankę nieco wyżej. Tradycja mówiła, że powinien umieścić ją na włosach czarownicy, która go uplotła, ale wciąż nie był pewien, czy jego właścicielka miała zamiar się na to zgodzić. Być może zwyczajnie chciała udzielić mu pomocy, a potem pójść w swoją stronę. – Tylko lojalnie u-u-uprzedzam, że mogę nie być dzisiaj najlepszym tancerzem. – Nie to, żeby był nim kiedykolwiek; właściwie powinien być wdzięczny zdradliwemu kawałkowi jeleniego poroża za podarowanie mu tej niewielkiej kontuzji – przynajmniej mógł teraz zrzucić swój brak umiejętności na karb niesprawiedliwego losu.
To, że popełnił błąd, stało się jasne sekundę później, gdy spomiędzy jego warg wydarł się głośny syk, a on sam zachwiał się gwałtownie, mimowolnie i zupełnie odruchowo przyjmując wyciągnięte ramię nieznajomej i wspierając się o nie ostrożnie oraz dość pokracznie; różnica wzrostu między nimi sprawiła, że chcąc sobie pomóc, musiał schylać się trochę koślawo, a fakt, że w tym samym czasie starał się obciążać ją jak najmniej, dodawał tylko obrazkowi komiczności. – Dziękuję – powiedział cicho, znów na chwilę zapominając o wianku i kuśtykając w stronę niedalekiej, trawiastej polany. Kiedy w końcu udało mu się usiąść, odzyskując nieco swobody ruchów i własnej godności, odetchnął z ulgą, posyłając czarownicy uśmiech jednocześnie pełen wdzięczności i przepraszający. – T-t-teraz już nie – odpowiedział, bo rzeczywiście – odciążenie stopy i wyciągnięcie jej przed siebie zdziałało cuda. – Przepraszam za to zamieszanie, nie do końca tak sobie to z-z-zaplanowałem – dodał usprawiedliwiająco, rzucając jej niepewne spojrzenie. Nie wyglądała na złą czy rozczarowaną, ale być może po prostu była bardzo dobra w maskowaniu prawdziwych emocji uprzejmością. – Jestem Billy. Czekałaś na kogoś? Mam n-na-nadzieję, że nie popsułem ci wieczoru – rzucił pytająco, bo dopiero teraz przyszło mu do głowy, że dziewczyna mogła nie pojawić się na wybrzeżu sama – oraz że większość kobiet raczej liczyła na wyłowienie wianków przez swoich wybranków, nie przypadkowych mężczyzn, którzy nawet nie potrafili dotrzeć do brzegu, nie robiąc sobie przy tym krzywdy.
Jej uśmiech – chyba szczery? – nieco go ośmielił, sprawiając, że mimowolnie odwzajemnił gest, podciągając wyżej kąciki ust. Nawet jeżeli jej życzliwość wynikała bardziej z dobrego wychowania, niż autentycznej radości z jego towarzystwa, mógł przynajmniej odpłacić jej się tym samym. – Nie rozumiem, czym tak zdenerwowałem t-t-tego ptaka – zauważył, teraz nie mając już wątpliwości, że widziała jego nierówną potyczkę z albatrosem. Drgnął nagle, przypominając sobie, co właściwie było elementem tego sporu i sięgając wreszcie po wianek – wciąż wilgotny od słonej wody, ale już nieociekający nią tak intensywnie, jak jeszcze przed chwilą. – Mogę? – zapytał, unosząc wiązankę nieco wyżej. Tradycja mówiła, że powinien umieścić ją na włosach czarownicy, która go uplotła, ale wciąż nie był pewien, czy jego właścicielka miała zamiar się na to zgodzić. Być może zwyczajnie chciała udzielić mu pomocy, a potem pójść w swoją stronę. – Tylko lojalnie u-u-uprzedzam, że mogę nie być dzisiaj najlepszym tancerzem. – Nie to, żeby był nim kiedykolwiek; właściwie powinien być wdzięczny zdradliwemu kawałkowi jeleniego poroża za podarowanie mu tej niewielkiej kontuzji – przynajmniej mógł teraz zrzucić swój brak umiejętności na karb niesprawiedliwego losu.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Tangwystl wywróciła oczami, gdy Prim skomentowała jej wygląd. Było warto, może i zapadała się po kolana w błocie, ale dzięki temu znalazła jedyny w swoim rodzaju kwiat paproci i jak tak patrzyła, to nie widziała, żeby jakikolwiek wianek podobny kwiat wśród innych, które go tworzyły posiadał.
Więc była dumna.
Głównie z siebie, bo wianki same w sobie nadal wydawały jej się niczym więcej poza głupotą. Jeszcze większą, gdy Prim ruszyła w kierunku chłopca, który wyłowił jej wianek, a ona została sama. Pośród tłumu obcych ludzi, którzy zdawali się zlewać w kolorową plamę. Nie czuła się tu dobrze. Otoczona przez nieznanych ludzi nigdy nie czuła się odpowiednia, choć nigdy też nie dawała tego po sobie poznać - przynajmniej nie za mocno. Niepewność spychała na dalszy plan, udając, ze wcale taka nie jest. Przecież potrafiła być pewna siebie. Ale lepiej się czuła w pracy, gdy doskonale wiedziała co robić, lub wśród ludzi, którzy wiedzieli jak z nią postępować. Chyba była jedną z tych osób, które niekoniecznie zachwycały przy poznaniu, jednak zyskiwały podczas dokładniejszego poznania.
Broda oparta na kolanach, wokół których oplotła dłonie obserwowała wianek, który dziwnie spokojnie oddalał się od brzegu. Zerknęła raz jeszcze w stronę Prim i jej towarzysza wiedziona szeptami, które rozlegały się za jej plecami. Że sławny, że przystojny, że gracz. Hagrid pokręciła lekko głową, bo dla niej samej właściwie nic z tych trzech rzeczy nie było prawdą. Znów zwróciła swoje spojrzenie na wodę, by dostrzec mężczyznę wracającego właśnie na brzeg z jej wiankiem. Patrzyła spokojnie, jak pokonuje dystans, nie ruszając się z zajętej przez siebie pozycji. Widziała jak wchodzi na coś, co wyglądało jak deska, ale szybko okazało się błotoryjem. Westchnęła lekko, jak zwykle nie niosła nic, poza pechem. Jak odwiedzi do ojca, dosadnie mu powie, by więcej nie posyłał jej na takie imprezy. Lepiej by zrobiła zostając w domu i kończąc raport dla szefowej. Prędzej czy później i tak będzie musiała go napisać.
Gdy mężczyzna stanął na brzegu podniosła się i otrzepała turkusową sukienkę, którą miała na ramionach i którą wyciągnęła dla niej z własnej szafy Prim. Uniosła dłoń i zamachała nią do niego.
- Hej! To mój! - krzyknęła, jakby jeszcze nie zrozumiał co próbowała mu przekazać. Kilka spojrzeń zwróciło się w jej kierunku, niektóre wyglądały nawet na karcące, a sama Tangie nie do końca wiedziała dlaczego. Zmarszczyła pokaźne brwi, a potem wzruszyła ramionami. Ruszając w kierunku mężczyzny który trzymał jej kwiaty. - Ugryzł cię? - zapytała ciekawa, bo jeszcze nie miała okazji zostać ofiarą błotoryja.
Więc była dumna.
Głównie z siebie, bo wianki same w sobie nadal wydawały jej się niczym więcej poza głupotą. Jeszcze większą, gdy Prim ruszyła w kierunku chłopca, który wyłowił jej wianek, a ona została sama. Pośród tłumu obcych ludzi, którzy zdawali się zlewać w kolorową plamę. Nie czuła się tu dobrze. Otoczona przez nieznanych ludzi nigdy nie czuła się odpowiednia, choć nigdy też nie dawała tego po sobie poznać - przynajmniej nie za mocno. Niepewność spychała na dalszy plan, udając, ze wcale taka nie jest. Przecież potrafiła być pewna siebie. Ale lepiej się czuła w pracy, gdy doskonale wiedziała co robić, lub wśród ludzi, którzy wiedzieli jak z nią postępować. Chyba była jedną z tych osób, które niekoniecznie zachwycały przy poznaniu, jednak zyskiwały podczas dokładniejszego poznania.
Broda oparta na kolanach, wokół których oplotła dłonie obserwowała wianek, który dziwnie spokojnie oddalał się od brzegu. Zerknęła raz jeszcze w stronę Prim i jej towarzysza wiedziona szeptami, które rozlegały się za jej plecami. Że sławny, że przystojny, że gracz. Hagrid pokręciła lekko głową, bo dla niej samej właściwie nic z tych trzech rzeczy nie było prawdą. Znów zwróciła swoje spojrzenie na wodę, by dostrzec mężczyznę wracającego właśnie na brzeg z jej wiankiem. Patrzyła spokojnie, jak pokonuje dystans, nie ruszając się z zajętej przez siebie pozycji. Widziała jak wchodzi na coś, co wyglądało jak deska, ale szybko okazało się błotoryjem. Westchnęła lekko, jak zwykle nie niosła nic, poza pechem. Jak odwiedzi do ojca, dosadnie mu powie, by więcej nie posyłał jej na takie imprezy. Lepiej by zrobiła zostając w domu i kończąc raport dla szefowej. Prędzej czy później i tak będzie musiała go napisać.
Gdy mężczyzna stanął na brzegu podniosła się i otrzepała turkusową sukienkę, którą miała na ramionach i którą wyciągnęła dla niej z własnej szafy Prim. Uniosła dłoń i zamachała nią do niego.
- Hej! To mój! - krzyknęła, jakby jeszcze nie zrozumiał co próbowała mu przekazać. Kilka spojrzeń zwróciło się w jej kierunku, niektóre wyglądały nawet na karcące, a sama Tangie nie do końca wiedziała dlaczego. Zmarszczyła pokaźne brwi, a potem wzruszyła ramionami. Ruszając w kierunku mężczyzny który trzymał jej kwiaty. - Ugryzł cię? - zapytała ciekawa, bo jeszcze nie miała okazji zostać ofiarą błotoryja.
Tangwystl Hagrid
Zawód : Łamacz Klątw, tester nowych zaklęć
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
And it's to cold outside
for angels to fly
for angels to fly
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Wyłowienie tego wianka, nie było tak proste jak się chłopakowi na samym początku wydawało. Walka z samą wodą, była banalna, ale dopiero podczas wychodzenia na brzeg, Rudolf musiał stoczyć prawdziwą walkę. Muł był głęboki, a on sam nie chciał wywrócić się do wody. Wystarczyło, że spodnie miał już przemoczone. Niestety błotoryja na którą zupełnym przypadkiem ustał uznała, że blondyn chciał po prostu ją zaatakować. I takim o to sposobem zaczęła szamotanina Rudolfa ze wściekłym zwierzęciem.
-Auuuu...- Jęknął stosunkowo głośno, kiedy tylko poczuł ostre kły błotoryju na swojej łydce. Nie minęło wiele czasu, a młody lord poczuł jak traci równowagę, i po prostu zwala się prosto do wody. Przez chwilę był cały pod wodą, machając wszystkimi kończynami, chcąc się uwolnić z tej mało komfortowej dla niego sytuacji. Dopiero po dłuższej chwili udało mu się jakoś wynurzyć.
-Puszczaj mnie ty cholero jedna- Warknął po czym wyciągnął szybkim ruchem ręki różdżkę, i strzelił zaklęciem w przeciwnika sprawiając tym samym, że błotoryja po prostu go puściła. Najwyraźniej zrozumiała, że dalsza walka z Rudolfem nie mam po prostu sensu, albo dotarło do niej, że jego noga nie była wcale mandragorą.
Blondyn stał tak przez chwilę w wodzie dysząc ciężko. W jednej ręce trzymał różdżkę, a w drugiej nadal dzielnie ściskał zdobyty wianek. Dopiero po chwilce dotarł do jego uszu kobiecy głos, który ewidentnie usiłował zwrócić jego uwagę. Błękitne tęczówki blondyna więc powędrowały w stronę głosu, i ujrzał młodą dziewczynę, która machała do niego i krzyczała, iż to jej wianek wyłowił. Na ustach chłopaka pojawił się tylko delikatny uśmiech, i powoli wyszedł na brzeg zbliżając się do prawowitej właścicielki wianka. Stanął przed nią i schylił lekko głowę w dół, a pojedyncze kosmyki przykleiły się do jego twarzy. Sam chłopak mimo wszystko nie wyglądał na zakłopotanego...wręcz przeciwnie. Można nawet powiedzieć, że w tej chwili cała ta przygoda nawet go rozbawiła.
-Lekko...całe szczęście szybko puściła- Odpowiedział i mimo wszystko zaśmiał się cicho. Będzie miał co opowiadać, a nawet jak nie opowiadać, to na pewno co wspominać.
-Mimo wszystko uważam, iż należy mi się jakaś nagroda za tą zaciekłą walkę- W końcu ryzykował samym sobą, aby dostarczyć właścicielce jej wianek.
-Czułbym się niezwykle szczęśliwy, gdybym dowiedział się, jak ma na imię kobieta, która stworzyła tak piękny wianek- Wyciągnął dłonie przed siebie ukazując tym samym wianek, który o dziwo nawet nie uległ jakiemuś wielkiemu zniszczeniu.
-Auuuu...- Jęknął stosunkowo głośno, kiedy tylko poczuł ostre kły błotoryju na swojej łydce. Nie minęło wiele czasu, a młody lord poczuł jak traci równowagę, i po prostu zwala się prosto do wody. Przez chwilę był cały pod wodą, machając wszystkimi kończynami, chcąc się uwolnić z tej mało komfortowej dla niego sytuacji. Dopiero po dłuższej chwili udało mu się jakoś wynurzyć.
-Puszczaj mnie ty cholero jedna- Warknął po czym wyciągnął szybkim ruchem ręki różdżkę, i strzelił zaklęciem w przeciwnika sprawiając tym samym, że błotoryja po prostu go puściła. Najwyraźniej zrozumiała, że dalsza walka z Rudolfem nie mam po prostu sensu, albo dotarło do niej, że jego noga nie była wcale mandragorą.
Blondyn stał tak przez chwilę w wodzie dysząc ciężko. W jednej ręce trzymał różdżkę, a w drugiej nadal dzielnie ściskał zdobyty wianek. Dopiero po chwilce dotarł do jego uszu kobiecy głos, który ewidentnie usiłował zwrócić jego uwagę. Błękitne tęczówki blondyna więc powędrowały w stronę głosu, i ujrzał młodą dziewczynę, która machała do niego i krzyczała, iż to jej wianek wyłowił. Na ustach chłopaka pojawił się tylko delikatny uśmiech, i powoli wyszedł na brzeg zbliżając się do prawowitej właścicielki wianka. Stanął przed nią i schylił lekko głowę w dół, a pojedyncze kosmyki przykleiły się do jego twarzy. Sam chłopak mimo wszystko nie wyglądał na zakłopotanego...wręcz przeciwnie. Można nawet powiedzieć, że w tej chwili cała ta przygoda nawet go rozbawiła.
-Lekko...całe szczęście szybko puściła- Odpowiedział i mimo wszystko zaśmiał się cicho. Będzie miał co opowiadać, a nawet jak nie opowiadać, to na pewno co wspominać.
-Mimo wszystko uważam, iż należy mi się jakaś nagroda za tą zaciekłą walkę- W końcu ryzykował samym sobą, aby dostarczyć właścicielce jej wianek.
-Czułbym się niezwykle szczęśliwy, gdybym dowiedział się, jak ma na imię kobieta, która stworzyła tak piękny wianek- Wyciągnął dłonie przed siebie ukazując tym samym wianek, który o dziwo nawet nie uległ jakiemuś wielkiemu zniszczeniu.
Rudolf Abbott
Zawód : Stażysta w departamencie przestrzegania prawa czarodziejów
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Czasami lepiej umrzeć od razu, niż każdego dnia po trochu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dłoń nie powędrowała w wystudiowanym geście. A przynajmniej tak jej się zdawało. Może wyuczone gesty i zachowania już same zalęgły się w niej na tyle mocno, że nie potrafiła dostrzec, co dyktowały jej porywy serca, a co mechaniczne zachowania odpowiednie, do danej reakcji. Możliwe, że nie była już niczym więcej, poza tym, co jej wpojono. Może rzeczywiście - jak powiedział Black - była zachowawcza. Nie dość, że postępując wedle wyuczonych schematów, to analizując wszystkie dane i fakty. Może jedynie sądziła, że udało jej się odnaleźć brzękadło na matkę. A może znalazła je, ale w miarę korzystania z niego, ono samo przetopiło się i stało się jej osobowością. Czy nadal więc, korzystała z metaforycznego brzękadła przeciw mate, czy ku jej uciesze, czy znów sama się nim stała, nie potrafiąc już oddzielić własnej osobowości od zachowań, których uczyła się przed lata.
Nie wiedziała.
Nie miała też czasu jednak, żeby się nad tym zastanawiać. Z każdym krokiem Lysander zbliżał się w jej kierunku, więc teraz on stawał się jej przeciwnikiem i niedolą, nie zaś matka, o której myśli odsunęła od siebie. Nie przepadała za nim, nawet mimo jego przyjaźni z Tristanem nie umiała spojrzeć na niego przychylniej we własnym wnętrzu. Możliwe, że przez słowa, które kierował w jej stronę jakby naturalnym w jego zachowaniu zadaniem stało się, sprawdzanie jej własnych grniac.
Uniosła w uprzejmy zainteresowaniu brew ku górze, spojrzenie i uwagę całkowicie skupiło się na nim, bowiem tak winna było zrobić. Mężczyźni lubili uwagę, nauczyła się tego już jakiś czas temu. Zamarła jednak na krótką chwilę - krótszą, niż uderzenie serca - gdy jego dłoń otarła z jej policzka kroplę krwi.
Nie powinien. Przemknęło przez jej myśli, ale nie była w stanie zrobić czegokolwiek by tego uniknąć, zmarszczyła jedynie lekko brwi nie mówiąc nic. Było już za późno. Więc nie ruszyła się, mierząc go stalowo-niebieskim spojrzeniem - jednakim z jej bratem - spod wachlarza rzęs.
- Oczekuję więc na zaproszenie, gdy jakiś pojawi się na horyzoncie. - odpowiedziała pewnie, pilnując by nie drgnąć przy dotyku jego lodowatej dłoni. Ale to nie zimno czuła, gdy jego skóra muskała jej. I możliwe, że to jego dotyk sprawił, iż pozwoliła sobie na więcej niż powinna. Gdy jej wzrok powtórnie odnalazł jego twarz, dostrzegła lekki, zdziwiony uśmiech. I wiedziała, że znów postąpiła źle. Widocznie, nie była tak dobrą damą za jaką mieli ją inni.
- Nie sądziłam, że znane jest ci uczucie wstydu, lordzie Nott. - odszepnęła, pilnując, by głos nie zadrżał. Choć nie była zdolna, do odpowiedniej walki z bliskością. Przekroczył niepisaną granicę, potęgując jedynie chęć cofnięcia się. Nie mogła jednak dać mu satysfakcji, a sądziła, że właśnie na niej mu zależało. Ujęła dłoń, którą wystawił w jej kierunku z ulgą witając rosnącą między nimi odległość. Dłoń oplotła się szybko i sprawnie wokół jego ramienia.
- Przy szczęśliwym zrządzeniu losu, dane nam będzie chować równolatków. - odpowiedziała, posyłając w jego stronę uprzejmy uśmiech. Wytykając tym samy, że i on - jak i ona - dopiero mieli wkroczyć na drogę rodzicielstwa. Istniało naprawdę duże prawdopodobieństwo, że zarówno jego dzieci, jak i jej urodzą się w podobnych terminach. Choć wszystko miało zweryfikować życie i czas. - To miłe i godne podziwu Lysandrze, jednak niepotrzebne, nie ma sensu wymagać od ciebie aż takich poświęceń. Przynajmniej na razie. - odpowiedziała, pochylając lekko głowę w podziękowaniu i na kilka chwil ponownie zawiesiła spojrzenie na jego twarzy. By zaraz pozwolić na wędrówkę w kierunku ogniska.
Nie wiedziała.
Nie miała też czasu jednak, żeby się nad tym zastanawiać. Z każdym krokiem Lysander zbliżał się w jej kierunku, więc teraz on stawał się jej przeciwnikiem i niedolą, nie zaś matka, o której myśli odsunęła od siebie. Nie przepadała za nim, nawet mimo jego przyjaźni z Tristanem nie umiała spojrzeć na niego przychylniej we własnym wnętrzu. Możliwe, że przez słowa, które kierował w jej stronę jakby naturalnym w jego zachowaniu zadaniem stało się, sprawdzanie jej własnych grniac.
Uniosła w uprzejmy zainteresowaniu brew ku górze, spojrzenie i uwagę całkowicie skupiło się na nim, bowiem tak winna było zrobić. Mężczyźni lubili uwagę, nauczyła się tego już jakiś czas temu. Zamarła jednak na krótką chwilę - krótszą, niż uderzenie serca - gdy jego dłoń otarła z jej policzka kroplę krwi.
Nie powinien. Przemknęło przez jej myśli, ale nie była w stanie zrobić czegokolwiek by tego uniknąć, zmarszczyła jedynie lekko brwi nie mówiąc nic. Było już za późno. Więc nie ruszyła się, mierząc go stalowo-niebieskim spojrzeniem - jednakim z jej bratem - spod wachlarza rzęs.
- Oczekuję więc na zaproszenie, gdy jakiś pojawi się na horyzoncie. - odpowiedziała pewnie, pilnując by nie drgnąć przy dotyku jego lodowatej dłoni. Ale to nie zimno czuła, gdy jego skóra muskała jej. I możliwe, że to jego dotyk sprawił, iż pozwoliła sobie na więcej niż powinna. Gdy jej wzrok powtórnie odnalazł jego twarz, dostrzegła lekki, zdziwiony uśmiech. I wiedziała, że znów postąpiła źle. Widocznie, nie była tak dobrą damą za jaką mieli ją inni.
- Nie sądziłam, że znane jest ci uczucie wstydu, lordzie Nott. - odszepnęła, pilnując, by głos nie zadrżał. Choć nie była zdolna, do odpowiedniej walki z bliskością. Przekroczył niepisaną granicę, potęgując jedynie chęć cofnięcia się. Nie mogła jednak dać mu satysfakcji, a sądziła, że właśnie na niej mu zależało. Ujęła dłoń, którą wystawił w jej kierunku z ulgą witając rosnącą między nimi odległość. Dłoń oplotła się szybko i sprawnie wokół jego ramienia.
- Przy szczęśliwym zrządzeniu losu, dane nam będzie chować równolatków. - odpowiedziała, posyłając w jego stronę uprzejmy uśmiech. Wytykając tym samy, że i on - jak i ona - dopiero mieli wkroczyć na drogę rodzicielstwa. Istniało naprawdę duże prawdopodobieństwo, że zarówno jego dzieci, jak i jej urodzą się w podobnych terminach. Choć wszystko miało zweryfikować życie i czas. - To miłe i godne podziwu Lysandrze, jednak niepotrzebne, nie ma sensu wymagać od ciebie aż takich poświęceń. Przynajmniej na razie. - odpowiedziała, pochylając lekko głowę w podziękowaniu i na kilka chwil ponownie zawiesiła spojrzenie na jego twarzy. By zaraz pozwolić na wędrówkę w kierunku ogniska.
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Wybrzeże
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset