Sypialnia
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Sypialnia
Istnieje kilka zasad, które warto, będąc w tym mieszkaniu gościem przestrzegać. Pierwsza z nich brzmi: pod żadnym pozorem nie wchodź do pokoju Daniela, o ile nie jesteś kobietą, którą tam zaprosił. W innym przypadku twój gest zostanie odebrany jako jawne wypowiedzenie wojny, pogwałcenie prywatności, obrazę... ogółem mówiąc wszystko, co najgorsze. Sypialnia jest niewielkim pokojem, który aż tonie od bogactwa zawartych w niej przedmiotów (przede wszystkim książek). Skrywa w sobie poukładane listy, zaczęte artykuły, wykonywane dla rozrywki szkice. Znajdują się w niej również zdjęcia z czasów młodości Daniela, których przeglądanie wywołuje u niego nostalgię. Mimo wielu rzeczy, każda z nich ma swoje określone miejsce. Zawsze są poukładane - i niech tak lepiej zostanie.
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
5 grudnia, tuż po północy
Obudziło ją uczucie spadania.
Wypadła z mglistej, lepkiej ciemności charakterystycznej dla jej snów; z bezkształtnej nicości ogarniającej w wyrazie przerażającej obojętności całe ciało i umysł, który podczas snu powinien przecież odpoczywać, a nie - zmagać się z kolejnymi przeciwnościami. Nie rozumiała wcześniej pełni cierpienia, które niosły za sobą senne wizje budzące nie tylko wróżbitę, ale i jego towarzyszkę - nie rozumiała znaczenia wsparcia, jakiego udzielała - po prostu b ę d ą c tuż obok, blisko. Wciąż z pewnością nie dało się tego porównać, ale gdy oczy rozwarły się nagle, ciało drgnęło tknięte nagłym niepokojem, poczucie ogarniających ją silnych ramion stało się elementem wypełniającym całość postrzegania. Samo odczucie, wrażenie, swoista impresja; ciepło i bezpieczeństwo, które okazać się miało zaraz jedynie iluzją rozwianą brutalnie, pozostawiającą za sobą sprzeczność rozczarowania i ulgi.
Był; realnie, namacalnie, blisko. Pomimo upływu chwil, całego szeregu momentów przesuwających się wraz z tarczą księżyca po ciemnym niebie widocznym za oknem - wciąż istniał, nieodwracalnie, nieuchronnie i ostatecznie. Źle czy dobrze? Nie wiedziała; gubiła się znów, zamierała wraz z tlącym się w płucach oddechem - bojąc się zaczerpnąć głębiej powietrza, wykonać ruchu mogącego zaburzyć zupełnie nowy kształt; nieodkryty wcześniej, nieznany, nieprzewidziany. Nie potrafiła wciąż ocenić, czy jest to forma będąca innowacyjnym wyrazem klasycznego ideału czy może groteskowe wynaturzenie; żałosna karykatura - splot ciał spowity miękkim materiałem.
Przez umysł przebiegały miliony uczuć ambiwalentnych; pragnienie, by w trwać w tych objęciach wiecznie - strach przed uzależnieniem - pogarda dla własnej niestałości - złość, smutek, nadzieja (?).
Co dalej? Odważyła się wreszcie odetchnąć; płuca zdawały się już zapadać w otchłani zawahań i niepewności. Czy naprawdę zasługiwała na potępienie? Nie wiedziała.
Nie wiedziała nic.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Obudziło ją uczucie spadania.
Wypadła z mglistej, lepkiej ciemności charakterystycznej dla jej snów; z bezkształtnej nicości ogarniającej w wyrazie przerażającej obojętności całe ciało i umysł, który podczas snu powinien przecież odpoczywać, a nie - zmagać się z kolejnymi przeciwnościami. Nie rozumiała wcześniej pełni cierpienia, które niosły za sobą senne wizje budzące nie tylko wróżbitę, ale i jego towarzyszkę - nie rozumiała znaczenia wsparcia, jakiego udzielała - po prostu b ę d ą c tuż obok, blisko. Wciąż z pewnością nie dało się tego porównać, ale gdy oczy rozwarły się nagle, ciało drgnęło tknięte nagłym niepokojem, poczucie ogarniających ją silnych ramion stało się elementem wypełniającym całość postrzegania. Samo odczucie, wrażenie, swoista impresja; ciepło i bezpieczeństwo, które okazać się miało zaraz jedynie iluzją rozwianą brutalnie, pozostawiającą za sobą sprzeczność rozczarowania i ulgi.
Był; realnie, namacalnie, blisko. Pomimo upływu chwil, całego szeregu momentów przesuwających się wraz z tarczą księżyca po ciemnym niebie widocznym za oknem - wciąż istniał, nieodwracalnie, nieuchronnie i ostatecznie. Źle czy dobrze? Nie wiedziała; gubiła się znów, zamierała wraz z tlącym się w płucach oddechem - bojąc się zaczerpnąć głębiej powietrza, wykonać ruchu mogącego zaburzyć zupełnie nowy kształt; nieodkryty wcześniej, nieznany, nieprzewidziany. Nie potrafiła wciąż ocenić, czy jest to forma będąca innowacyjnym wyrazem klasycznego ideału czy może groteskowe wynaturzenie; żałosna karykatura - splot ciał spowity miękkim materiałem.
Przez umysł przebiegały miliony uczuć ambiwalentnych; pragnienie, by w trwać w tych objęciach wiecznie - strach przed uzależnieniem - pogarda dla własnej niestałości - złość, smutek, nadzieja (?).
Co dalej? Odważyła się wreszcie odetchnąć; płuca zdawały się już zapadać w otchłani zawahań i niepewności. Czy naprawdę zasługiwała na potępienie? Nie wiedziała.
Nie wiedziała nic.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Cornelia Mulciber
Zawód : aktorka
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Someday I'll wish upon a star,
wake up where the clouds are far behind me
Where troubles melts like lemon drops, high above the chimney top
That's where you'll find me
wake up where the clouds are far behind me
Where troubles melts like lemon drops, high above the chimney top
That's where you'll find me
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie było go.
Znajdował się na granicy istnienia i niebytu - zawieszony gdzieś pomiędzy, oddychając powoli, prócz tego pozbawiony mniejszego drgnięcia. Nie było go, choć był zarazem - znajdował się tuż obok, splótł dłonie w lekkim choć trwałym objęciu, niezmiennym jak wyrok, który zdążył zapaść, jak ostateczne, niezdolne do podważeń stwierdzenie. Nie mógł jej wypuścić; nie w tym momencie, nie t e r a z, chciała krzyknąć każda cząstka ciała, jakie nadal żądało mieć władzę; mieć pewność, mieć kontrolę, mieć pozwolenie. Nawet, jeśli potem miałaby się rozpłynąć - musiałaby, zniknąć jak mgła, której mleczna peleryna rozrzedzała się powoli z chwili na chwilę. Nie teraz. W tym momencie powinna znajdować się obok, nie wolno jej było odchodzić, wstać, nie wolno jej było uciec. Sen, który śnił, był snem niewyraźnym i trudnym do zrozumienia; a może nawet go nie było, może był wyłącznie przeczuciem, nie - setką obrazowych imaginacji; wypadkową pragnień i obaw, które walczyły ciągle pierwszeństwo. Leżał tak, nieznacznie zmieniając ułożenie ciała, ze wzrokiem skrytym za fałdami powiek, z twarzą - emanującą dziwnym spokojem, nienormalnym, zupełnie inną od tej widzianej na co dzień. Księżyc odbijał słoneczne światło; widniał niczym ogromny, srebrzysty odblask, wśród konstelacji gwiazd migoczących niczym drobne, jasne odłamki. Wokół wszystko spowijała ciemność, ciemne chmury wędrowały jak wielka, złączona w jedno ławica; podróżując pod równie sczerniałym nieboskłonem. Tylko te promienie - drobne, nikłe łuny, jaśniejsze pasemka szarości; wpadały przez okno, goszcząc i tańcząc wewnątrz sypialni. Przyświecały, ukazując dwie rozmazane postacie - jakby również składające się z cieni, równie niestałe, o równie łatwej do zakończenia egzystencji. Koc był morzem, oceanem zwątpienia, na jakim kurczowo należało się trzymać; pomarszczony, pełen kolejnych wąwozów i wzniesień.
Otworzył oczy dopiero później, targnięty zwyczajnym impulsem - niby jakaś siła rozwarła jego powieki, początkowo senne, badające wszystko z rosnącym pierwiastkiem zrozumienia. Patrzył na nią; patrzył, bez wstydu, bez zaprzeczeń zatapiając w tym widoku - podobnie jak wcześniej - ciemne, rozszerzone przez mrok źrenice, które łapczywie chłonęły najmniejszy, widoczny w przesączu światła szczegół. Nie mówił nic, nawet nie wydawał się chcieć powiedzieć, jednak mówił wiele - na jego wargach ciążył przekaz nadany przez jeszcze zaćmiony umysł. Chciał. Powtórzyć - c h c i a ł, również zacząć na nowo. Zbliżył się do jej ust, wciąż czując na sobie wcześniejszy - teraźniejszy oddech, który osiadał na skórze, muskając przy tym lekko. Złożył niespieszny, drobny pocałunek, ulotny podobnie jak mijane sekundy - lecz niezwiastujący końca, niechętnie odrywany, niechętnie skazywany na rozłąkę. Dłonie przechodziły z pleców na ramiona, jakby pragnąc kontynuować dalej - zwodniczo jednak zatrzymując się, bawiąc się delikatną, obecną pod nimi powierzchnią. [bylobrzydkobedzieladnie]
Znajdował się na granicy istnienia i niebytu - zawieszony gdzieś pomiędzy, oddychając powoli, prócz tego pozbawiony mniejszego drgnięcia. Nie było go, choć był zarazem - znajdował się tuż obok, splótł dłonie w lekkim choć trwałym objęciu, niezmiennym jak wyrok, który zdążył zapaść, jak ostateczne, niezdolne do podważeń stwierdzenie. Nie mógł jej wypuścić; nie w tym momencie, nie t e r a z, chciała krzyknąć każda cząstka ciała, jakie nadal żądało mieć władzę; mieć pewność, mieć kontrolę, mieć pozwolenie. Nawet, jeśli potem miałaby się rozpłynąć - musiałaby, zniknąć jak mgła, której mleczna peleryna rozrzedzała się powoli z chwili na chwilę. Nie teraz. W tym momencie powinna znajdować się obok, nie wolno jej było odchodzić, wstać, nie wolno jej było uciec. Sen, który śnił, był snem niewyraźnym i trudnym do zrozumienia; a może nawet go nie było, może był wyłącznie przeczuciem, nie - setką obrazowych imaginacji; wypadkową pragnień i obaw, które walczyły ciągle pierwszeństwo. Leżał tak, nieznacznie zmieniając ułożenie ciała, ze wzrokiem skrytym za fałdami powiek, z twarzą - emanującą dziwnym spokojem, nienormalnym, zupełnie inną od tej widzianej na co dzień. Księżyc odbijał słoneczne światło; widniał niczym ogromny, srebrzysty odblask, wśród konstelacji gwiazd migoczących niczym drobne, jasne odłamki. Wokół wszystko spowijała ciemność, ciemne chmury wędrowały jak wielka, złączona w jedno ławica; podróżując pod równie sczerniałym nieboskłonem. Tylko te promienie - drobne, nikłe łuny, jaśniejsze pasemka szarości; wpadały przez okno, goszcząc i tańcząc wewnątrz sypialni. Przyświecały, ukazując dwie rozmazane postacie - jakby również składające się z cieni, równie niestałe, o równie łatwej do zakończenia egzystencji. Koc był morzem, oceanem zwątpienia, na jakim kurczowo należało się trzymać; pomarszczony, pełen kolejnych wąwozów i wzniesień.
Otworzył oczy dopiero później, targnięty zwyczajnym impulsem - niby jakaś siła rozwarła jego powieki, początkowo senne, badające wszystko z rosnącym pierwiastkiem zrozumienia. Patrzył na nią; patrzył, bez wstydu, bez zaprzeczeń zatapiając w tym widoku - podobnie jak wcześniej - ciemne, rozszerzone przez mrok źrenice, które łapczywie chłonęły najmniejszy, widoczny w przesączu światła szczegół. Nie mówił nic, nawet nie wydawał się chcieć powiedzieć, jednak mówił wiele - na jego wargach ciążył przekaz nadany przez jeszcze zaćmiony umysł. Chciał. Powtórzyć - c h c i a ł, również zacząć na nowo. Zbliżył się do jej ust, wciąż czując na sobie wcześniejszy - teraźniejszy oddech, który osiadał na skórze, muskając przy tym lekko. Złożył niespieszny, drobny pocałunek, ulotny podobnie jak mijane sekundy - lecz niezwiastujący końca, niechętnie odrywany, niechętnie skazywany na rozłąkę. Dłonie przechodziły z pleców na ramiona, jakby pragnąc kontynuować dalej - zwodniczo jednak zatrzymując się, bawiąc się delikatną, obecną pod nimi powierzchnią. [bylobrzydkobedzieladnie]
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Ostatnio zmieniony przez Daniel Krueger dnia 11.04.16 9:22, w całości zmieniany 3 razy
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Obserwowała przez moment jego twarz z pozorną nieuwagą; niby bez przejęcia, bez zainteresowania, lecz z nieuchronnym pierwiastkiem ciekawości skrytym w zacierającej kontur między źrenicą a tęczówką ciemności. Widziała spokój - charakterystyczne wygładzenie zmarszczek, gdy wszelkie problemy rozpływały się w sennych majakach, pozostawiając po sobie jedynie niewinność - dziecięcą niemal, naiwną i słodką. Bezbronność. Poczuła wyrzuty sumienia; dlaczego chciała go skrzywdzić? Pozwalała mu brnąć w ten bezsens pozbawiony wyraźnego początku, jednak obarczony nieuchronnym końcem - przyjmując z urojoną biernością jego działania dawała przecież niemą zgodę na kontynuację będącą stromą drogą ku przepaści.
Patrzyła; nawet gdy spod powiek wydostała się barwa błękitu, porażając swoim chłodem - prowokując mięśnie do ponownego spięcia, choć twarz nie wyrażała nawet ułamka ogromu emocji targających jej wnętrzem; właściwie nie wyrażała n i c. Niepewność porażała; paraliżując całe ciało, pozostawiając jedynie ruch oczu wodzących za skąpanymi w mglistym półświetle księżyca konturami męskiej twarzy.
Co dalej? Poczuła muśnięcie na ustach. Nie miał prawa, nie miał władzy, nie miał... Reakcja nie była konieczna, gdy zespolenie ust zajęło jedynie mgnienie. Gubiła się wciąż, nieustannie, raz za razem, wpadając w błędne koło niepewności, pragnień, zawahań i obaw. Mrużyła oczy - z przyjemności, obrzydzenia? - kuląc się bardziej, choć sylwetka pozostawała w złudnej statyczności. Wszystko było zaledwie mirażem, cieniem prawidłowości; ulotna normalność nocnego pocałunku ginęła w bagnie plugawego oszustwa oblepiającego ich postaci. Nie powinien, nie mógł - zadawał gwałt najbardziej podstawowym prawom rządzącym światem.
A ona się na to zgadzała. Pozostając w zupełnej sprzeczności; chciała i nie chciała zarazem, mogła i nie mogła. Poddawała się i broniła jednocześnie - wzdrygając przed pocałunkiem i odczuwając niedosyt, gdy na powrót się odsunął. Chciała uciec, lecz ciało zdawało się kierować zupełnie odmiennymi zasadami moralności; pragnęło przecież tylko i aż bliskości - jego bliskości. Spojrzenie na powrót łagodniało, spowite jednak wciąż niepewnością, zaś spięte ciało rozluźniało stopniowo; przybliżając, chłonąc, p o s z u k u j ą c.
Patrzyła; nawet gdy spod powiek wydostała się barwa błękitu, porażając swoim chłodem - prowokując mięśnie do ponownego spięcia, choć twarz nie wyrażała nawet ułamka ogromu emocji targających jej wnętrzem; właściwie nie wyrażała n i c. Niepewność porażała; paraliżując całe ciało, pozostawiając jedynie ruch oczu wodzących za skąpanymi w mglistym półświetle księżyca konturami męskiej twarzy.
Co dalej? Poczuła muśnięcie na ustach. Nie miał prawa, nie miał władzy, nie miał... Reakcja nie była konieczna, gdy zespolenie ust zajęło jedynie mgnienie. Gubiła się wciąż, nieustannie, raz za razem, wpadając w błędne koło niepewności, pragnień, zawahań i obaw. Mrużyła oczy - z przyjemności, obrzydzenia? - kuląc się bardziej, choć sylwetka pozostawała w złudnej statyczności. Wszystko było zaledwie mirażem, cieniem prawidłowości; ulotna normalność nocnego pocałunku ginęła w bagnie plugawego oszustwa oblepiającego ich postaci. Nie powinien, nie mógł - zadawał gwałt najbardziej podstawowym prawom rządzącym światem.
A ona się na to zgadzała. Pozostając w zupełnej sprzeczności; chciała i nie chciała zarazem, mogła i nie mogła. Poddawała się i broniła jednocześnie - wzdrygając przed pocałunkiem i odczuwając niedosyt, gdy na powrót się odsunął. Chciała uciec, lecz ciało zdawało się kierować zupełnie odmiennymi zasadami moralności; pragnęło przecież tylko i aż bliskości - jego bliskości. Spojrzenie na powrót łagodniało, spowite jednak wciąż niepewnością, zaś spięte ciało rozluźniało stopniowo; przybliżając, chłonąc, p o s z u k u j ą c.
Cornelia Mulciber
Zawód : aktorka
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Someday I'll wish upon a star,
wake up where the clouds are far behind me
Where troubles melts like lemon drops, high above the chimney top
That's where you'll find me
wake up where the clouds are far behind me
Where troubles melts like lemon drops, high above the chimney top
That's where you'll find me
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie było już wyjścia, nie było odwrotu; zbyt p ó ź n o, by wydostać się z jego ramion. Zakleszczały się wokół jej ciała jak klatka, poddając niewoli z pragnieniem uczynienia ją przyjemną - każdym etapem wprowadzanym niespiesznie, lecz zarazem przypisując czynom nieuchronność. Dotyk nie ustawał i nie miał zamiaru ustać, opuszki krążyły, on krążył - drapieżnik nad ofiarą, łowca i jego zdobycz. Przypieczętował jej los dużo wcześniej, chowając część zamiarów - mimo wszystko jawnych w całej swej sprzeczności - na dnie serca, czyniąc niewidocznymi, ukrytymi; wyczekującymi odpowiedniego momentu. Sam nadał sobie prawo, sam niszczył bariery, nonszalancko przechodząc, omijając obronne twierdze, ignorując zupełnie zagrożenia, samemu wyznaczając reguły gry, do której ona musiała się dostosować. Chciał, aby się dostosowała; aby pozostała, by znów zaistnieli przez ułamek czasu, by z g o d z i ł a się, nie wyrwała, nie próbowała ponownie go odrzucić.
Czy było w tym coś złego?
Czy mogły być złymi pragnienia, czy mogły być - uczucia odbierane coraz silniej, narastające nieuchronnie w przyspieszonym biciu serca, które trzepotało niczym ptak za przepaścią żeber? Z zamiarem wyrwania się, uwolnienia, zrzucenia niemile ciążących łańcuchów; czy mogło być złym to, co uznawało się za przyjemne; ba, słuszne; cudowny, zakazany owoc, proszący o zerwanie, wyrosły - tuż w zasięgu ręki? Ręka nie planowała się wahać, a umysł aktualnie składał się z ciągłych zaprzeczeń; nie, nie, n i e, to nie jest nic złego, to nie może być złe, to musi być...
Jej chwilowa niepewność przerażała go. Ręce kobiety - wydawały się kruchą porcelaną, którą mógł właśnie nieudolnie rozdeptać, która mogła się rozpaść mimo chęci wiecznego podziwu. Stąpał po grząskim gruncie, lecz nie mógł przestać, nie mógł już się zatrzymać, mógł wyłącznie - prowadzić dalej. Czuł jak napięte mięśnie powoli rozluźniają się, lecz wciąż niedostatecznie - wciąż nie oznajmiając ostatecznej decyzji, wciąż niepewne, wraz z przebiegającym po jego sylwetce wzrokiem. Skazywał ją na bliskość, coraz śmielej, coraz ochotniej zmniejszając dystans, wodząc opuszkami po szyi, policzkach, rozgarniając miękkie kosmyki włosów. Uśmiechał się (czyżby to dawało mu pełnię szczęścia?), taksując spojrzeniem tak samo chłodnym jak rozpalonym, wbijając jasne punkciki tęczówek - drobnych, lodowych okręgów.
- Mógłbym tak wiecznie - wyszło spomiędzy warg, które zajmowały się pofałdowaną strukturą jej małżowiny. Ciche oznajmienie, półszeptem, kiedy powietrze zaczynało być czerpane coraz łapczywiej, jakby nie mogło już go wystarczyć, jakby nie było zdolne, aby wysycić płuca. Zahaczył palcem o jeden z guzików koszuli, którą jeszcze nie tak dawno jej wręczył, zmienioną teraz - wyłącznie w ograniczenie materiału, przez który doskonale wyczuwał pojedyncze drgnięcia. Wrócił do częściowego kontaktu, nie ponaglając i - nie okazując zachwiania; dopiero wtedy złączył ich usta w kolejnym pocałunku - bardziej namiętnym, bardziej silniejszym, znacznie bardziej skoncentrowanym. Przeniósł dotyk w kierunku jej nóg; zmierzając wyżej i ku stronie wewnętrznej, zwodniczo nie osiągając przy tym kulminacyjnego punktu. Jeszcze nie.
Potrzebował odpowiedzi. Potrzebował jej cały czas.
Czy było w tym coś złego?
Czy mogły być złymi pragnienia, czy mogły być - uczucia odbierane coraz silniej, narastające nieuchronnie w przyspieszonym biciu serca, które trzepotało niczym ptak za przepaścią żeber? Z zamiarem wyrwania się, uwolnienia, zrzucenia niemile ciążących łańcuchów; czy mogło być złym to, co uznawało się za przyjemne; ba, słuszne; cudowny, zakazany owoc, proszący o zerwanie, wyrosły - tuż w zasięgu ręki? Ręka nie planowała się wahać, a umysł aktualnie składał się z ciągłych zaprzeczeń; nie, nie, n i e, to nie jest nic złego, to nie może być złe, to musi być...
Jej chwilowa niepewność przerażała go. Ręce kobiety - wydawały się kruchą porcelaną, którą mógł właśnie nieudolnie rozdeptać, która mogła się rozpaść mimo chęci wiecznego podziwu. Stąpał po grząskim gruncie, lecz nie mógł przestać, nie mógł już się zatrzymać, mógł wyłącznie - prowadzić dalej. Czuł jak napięte mięśnie powoli rozluźniają się, lecz wciąż niedostatecznie - wciąż nie oznajmiając ostatecznej decyzji, wciąż niepewne, wraz z przebiegającym po jego sylwetce wzrokiem. Skazywał ją na bliskość, coraz śmielej, coraz ochotniej zmniejszając dystans, wodząc opuszkami po szyi, policzkach, rozgarniając miękkie kosmyki włosów. Uśmiechał się (czyżby to dawało mu pełnię szczęścia?), taksując spojrzeniem tak samo chłodnym jak rozpalonym, wbijając jasne punkciki tęczówek - drobnych, lodowych okręgów.
- Mógłbym tak wiecznie - wyszło spomiędzy warg, które zajmowały się pofałdowaną strukturą jej małżowiny. Ciche oznajmienie, półszeptem, kiedy powietrze zaczynało być czerpane coraz łapczywiej, jakby nie mogło już go wystarczyć, jakby nie było zdolne, aby wysycić płuca. Zahaczył palcem o jeden z guzików koszuli, którą jeszcze nie tak dawno jej wręczył, zmienioną teraz - wyłącznie w ograniczenie materiału, przez który doskonale wyczuwał pojedyncze drgnięcia. Wrócił do częściowego kontaktu, nie ponaglając i - nie okazując zachwiania; dopiero wtedy złączył ich usta w kolejnym pocałunku - bardziej namiętnym, bardziej silniejszym, znacznie bardziej skoncentrowanym. Przeniósł dotyk w kierunku jej nóg; zmierzając wyżej i ku stronie wewnętrznej, zwodniczo nie osiągając przy tym kulminacyjnego punktu. Jeszcze nie.
Potrzebował odpowiedzi. Potrzebował jej cały czas.
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Znów trudno było ocenić kto jest drapieżnikiem, kto ofiarą; kto komu wyrządza większą krzywdę, idąc za egoistyczną wizją, poszukując przyjemności, ucieczki - oboje tego samego, zarazem oboje czegoś zupełnie odmiennego. Poddawała się; stopniowo, krok za krokiem, z każdym centymetrem drogi pokonywanej koniuszkami palców błądzącymi po jej skórze. Poddawała się, rozpaczliwie usiłując zachować resztki godności; ostatki zachwianej moralności, którą próbowała ratować. Lecz j a k - jak, gdy czuła tuż obok bijące mocno serce, a jej ciało uwięzione było w ucisku; pozornie bezpiecznym, pozornie uspokajającym, jednak będącym w rzeczywistości czynnikiem destrukcyjnym, ciągnącym ich za sobą ku nieuchronnej zagładzie. Nie rozumiał. Nie rozumiał nic.
Ich wiedza była więc porównywalna - lecz jemu dawała błogą nieświadomość, jej zaś tylko strach przed pogrążeniem w całkowitej pustce; przed podjęciem decyzji nieodwołalnej. Wydarzenia zaistniałe po tryptyku - pokrywające się warstwą kurczu, gęstą warstwą mgły mimo swojej intensywności - mogły być rozumiane jedynie jako potknięcie, ale powtarzanie tego błędu było... niedopuszczalne, mówiła sobie, a myśli rozpływały się pod wpływem zmniejszającego się dystansu; gubiąc sens, gubiąc logikę i składność. Wszystko zacierało się, roztapiało w narastającym cieple oddechów, w parzącym zetknięciu ciał. Puls przyspieszał, oddech urywał się, organizm sygnalizował pożądanie zwiększające się z każdą kolejną sekundą. Jak miała walczyć, jak miała...
- Wieczność trwa krótko - wyszeptała niemal niedosłyszalnie; któż wiedział o tym lepiej niż ona? Ale słowa nie miały już znaczenia, znaczenia nie miało absolutnie n i c, gdy jego palce zaczepiały o guziki koszuli - koszuli męskiej, warto zauważyć - gdy pojawiał się w klatce piersiowej uścisk, uścisk wyczekujący dalszych jego działań. Poczynał sobie odważnie; prowokacyjnie, w sposób niemal wyuzdany, pozbawiony moralnych ograniczników. Zaciśnięte uda rozluźniały się wraz z coraz wyżej zaistniałym dotykiem; spragnione, stęsknione. Usta, początkowo z niemal sztywną biernością przyjmujące pieszczoty rozchylały się coraz bardziej, coraz śmielej reagując na ruch jego warg i języka; już nie tylko odbierając, ale i odpowiadając na całe spektrum doznań. Bodźce nawarstwiały się, wypierając z umysłu wszelkie zawahania, pozostawiając z n ó w jedynie obezwładniające pragnienie - paraliżujące rozsądek, odbierające logikę, odsuwające wyrzuty sumienia na później. Niecierpliwe dłonie sięgały już do jego ubrania, szarpiąc się prawie z guzikami, wreszcie - na wzór dłoni męskich dążąc do linii wyznaczonej zakrzywieniem bioder, jednak w znaczącej różnicy zmierzania odgórnego, przez zarys mięśni ramion, klatki piersiowej, brzucha, coraz niżej, coraz mniej kontrolowanie.
Ich wiedza była więc porównywalna - lecz jemu dawała błogą nieświadomość, jej zaś tylko strach przed pogrążeniem w całkowitej pustce; przed podjęciem decyzji nieodwołalnej. Wydarzenia zaistniałe po tryptyku - pokrywające się warstwą kurczu, gęstą warstwą mgły mimo swojej intensywności - mogły być rozumiane jedynie jako potknięcie, ale powtarzanie tego błędu było... niedopuszczalne, mówiła sobie, a myśli rozpływały się pod wpływem zmniejszającego się dystansu; gubiąc sens, gubiąc logikę i składność. Wszystko zacierało się, roztapiało w narastającym cieple oddechów, w parzącym zetknięciu ciał. Puls przyspieszał, oddech urywał się, organizm sygnalizował pożądanie zwiększające się z każdą kolejną sekundą. Jak miała walczyć, jak miała...
- Wieczność trwa krótko - wyszeptała niemal niedosłyszalnie; któż wiedział o tym lepiej niż ona? Ale słowa nie miały już znaczenia, znaczenia nie miało absolutnie n i c, gdy jego palce zaczepiały o guziki koszuli - koszuli męskiej, warto zauważyć - gdy pojawiał się w klatce piersiowej uścisk, uścisk wyczekujący dalszych jego działań. Poczynał sobie odważnie; prowokacyjnie, w sposób niemal wyuzdany, pozbawiony moralnych ograniczników. Zaciśnięte uda rozluźniały się wraz z coraz wyżej zaistniałym dotykiem; spragnione, stęsknione. Usta, początkowo z niemal sztywną biernością przyjmujące pieszczoty rozchylały się coraz bardziej, coraz śmielej reagując na ruch jego warg i języka; już nie tylko odbierając, ale i odpowiadając na całe spektrum doznań. Bodźce nawarstwiały się, wypierając z umysłu wszelkie zawahania, pozostawiając z n ó w jedynie obezwładniające pragnienie - paraliżujące rozsądek, odbierające logikę, odsuwające wyrzuty sumienia na później. Niecierpliwe dłonie sięgały już do jego ubrania, szarpiąc się prawie z guzikami, wreszcie - na wzór dłoni męskich dążąc do linii wyznaczonej zakrzywieniem bioder, jednak w znaczącej różnicy zmierzania odgórnego, przez zarys mięśni ramion, klatki piersiowej, brzucha, coraz niżej, coraz mniej kontrolowanie.
Cornelia Mulciber
Zawód : aktorka
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Someday I'll wish upon a star,
wake up where the clouds are far behind me
Where troubles melts like lemon drops, high above the chimney top
That's where you'll find me
wake up where the clouds are far behind me
Where troubles melts like lemon drops, high above the chimney top
That's where you'll find me
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Wartowały.
Krótkie chwile uniesień, doznania wyłącznie cielesne, pogrążające receptory w obłąkańczym transie - łączyły pojedyncze bodźce w synestezję, oscylowały między czymś nieprzyjemnie przyjemnym; niemoralnie pożądanym w zbiegu doświadczeń tu i teraz. P r a g n i e n i e było pierwszym krokiem do piekła, pierwszym stopniem na drodze do wyzbycia się rozsądku celem prostym, pierwotnym, celem możliwie - najbardziej oczywistym. Podszyte chęcią jawnej dominacji zamiary, wydawały się być jedynie behawioralne, były - niewerbalnym zamiarem, splotem cieni, których gwałtowne ruchy przemykały na ścianie ledwie zauważalnym majakiem.
Wartowały.
Nawet, gdy wszystko było iluzją - a doskonale wiadoma chęć odnalezienia, oszukańczo dawała się spotkać na chwilę krótką, później - znikając po raz kolejny. Oszukańczo wyłączała wszystkie mechanizmy, czyniła powtarzany element niepowtarzalnym, rozjuszała w środku bestię zachłanności, jaka odbierała, jaka - żądała mieć dla siebie wszystko. Nigdy jednak nie żałował i żałować zamiaru nie miał, jakoby był - niemalże bezczelny, okrutnie pewny i nieubłagany. Mógłby tak powtarzać. Wiecznie. W nieskończoność chwytając kolejne chwile; nigdy nie mając dosyć, nigdy nie mówiąc n i e, nigdy nie próbując tego odrzucić.
Triumfował. Za świadka miał łagodny fragment księżycowej tarczy, która widniała pośród obłoków, niby otoczona ciemną zasłoną dymu. Czuł radość, czuł satysfakcję, z warg rozchylających się pod wpływem jego własnych, z językiem, jaki wędrował w zetknięciach, z całym otwarciem na mające nadejść rzędy działań, z ochotą, z niecierpliwością, z o d p o w i e d z i ą. Oderwał się tylko po to, by zetrzeć z niej ślad wszelkiego odzienia i uzyskać dostęp do innych fragmentów, które mógł podobnie - milimetr po milimetrze, badać, poznawać, drażnić swym delikatnym dotykiem. Jej dłonie podsycały już i tak pulsującą szybciej krew w rozgrzanych naczyniach, czyniły powietrze ciężkim, lepkim, przyprawiały o kolejne fale ciepła, obecne w każdym, nawet najdrobniejszym zakątku. Nawiedzało ono kurczące się, wiązane w supeł narządy, zmierzało w kierunku podbrzusza, domagało się, czekało na kończący rezultat, aż pełen mrowienia szlak przejdzie ku swemu sednu. Na przekór - dłoń sama błądziła, acz nie zmierzała, wydłużając każdą sekundę do możliwie wielu minut, dotykając cienkiej, rozgrzanej skóry. Wzniósł się nad jej sylwetką, wodząc wargami wzdłuż szyi, skupiając się na obojczyku, dokładnie, jakby nie chcąc zostawić żadnego kawałka bez zetknięcia. Aż wreszcie - zatrzymał się, nieprzewidywalnie, czując bodziec coraz niżej i coraz bardziej go wymagając; wzniósł swoje spojrzenie, zanurzając w jej twarzy tę chłodną barwę, zanurzając i nie widząc nic poza pragnącą być odczytaną ekspresją. Usta wygięły się w uśmiechu następnym - zaklinając wymowę w samych uniesionych kącikach. Co dalej?, mogło błysnąć w świetlnych refleksach, zatrzymanych na powierzchniach oczu, które w obecnej szarości przywoływały na myśl niemal szkliste zwierciadła. Nie zmierzał do konkretnego miejsca, skazując ją na chwilę niepewności. Nikt nie mówił jednak, że będzie czekać wiecznie; nikt nie powiedział, iż postąpi wedle określonych reguł - z wzrokiem pozbawionym wstydu podobnie jak i ruchem, przesuwając palce w kierunku samej, najwrażliwszej części; ruszając z początku powoli i niemrawo, na granicy ledwie odczuwalnego muśnięcia.
Krótkie chwile uniesień, doznania wyłącznie cielesne, pogrążające receptory w obłąkańczym transie - łączyły pojedyncze bodźce w synestezję, oscylowały między czymś nieprzyjemnie przyjemnym; niemoralnie pożądanym w zbiegu doświadczeń tu i teraz. P r a g n i e n i e było pierwszym krokiem do piekła, pierwszym stopniem na drodze do wyzbycia się rozsądku celem prostym, pierwotnym, celem możliwie - najbardziej oczywistym. Podszyte chęcią jawnej dominacji zamiary, wydawały się być jedynie behawioralne, były - niewerbalnym zamiarem, splotem cieni, których gwałtowne ruchy przemykały na ścianie ledwie zauważalnym majakiem.
Wartowały.
Nawet, gdy wszystko było iluzją - a doskonale wiadoma chęć odnalezienia, oszukańczo dawała się spotkać na chwilę krótką, później - znikając po raz kolejny. Oszukańczo wyłączała wszystkie mechanizmy, czyniła powtarzany element niepowtarzalnym, rozjuszała w środku bestię zachłanności, jaka odbierała, jaka - żądała mieć dla siebie wszystko. Nigdy jednak nie żałował i żałować zamiaru nie miał, jakoby był - niemalże bezczelny, okrutnie pewny i nieubłagany. Mógłby tak powtarzać. Wiecznie. W nieskończoność chwytając kolejne chwile; nigdy nie mając dosyć, nigdy nie mówiąc n i e, nigdy nie próbując tego odrzucić.
Triumfował. Za świadka miał łagodny fragment księżycowej tarczy, która widniała pośród obłoków, niby otoczona ciemną zasłoną dymu. Czuł radość, czuł satysfakcję, z warg rozchylających się pod wpływem jego własnych, z językiem, jaki wędrował w zetknięciach, z całym otwarciem na mające nadejść rzędy działań, z ochotą, z niecierpliwością, z o d p o w i e d z i ą. Oderwał się tylko po to, by zetrzeć z niej ślad wszelkiego odzienia i uzyskać dostęp do innych fragmentów, które mógł podobnie - milimetr po milimetrze, badać, poznawać, drażnić swym delikatnym dotykiem. Jej dłonie podsycały już i tak pulsującą szybciej krew w rozgrzanych naczyniach, czyniły powietrze ciężkim, lepkim, przyprawiały o kolejne fale ciepła, obecne w każdym, nawet najdrobniejszym zakątku. Nawiedzało ono kurczące się, wiązane w supeł narządy, zmierzało w kierunku podbrzusza, domagało się, czekało na kończący rezultat, aż pełen mrowienia szlak przejdzie ku swemu sednu. Na przekór - dłoń sama błądziła, acz nie zmierzała, wydłużając każdą sekundę do możliwie wielu minut, dotykając cienkiej, rozgrzanej skóry. Wzniósł się nad jej sylwetką, wodząc wargami wzdłuż szyi, skupiając się na obojczyku, dokładnie, jakby nie chcąc zostawić żadnego kawałka bez zetknięcia. Aż wreszcie - zatrzymał się, nieprzewidywalnie, czując bodziec coraz niżej i coraz bardziej go wymagając; wzniósł swoje spojrzenie, zanurzając w jej twarzy tę chłodną barwę, zanurzając i nie widząc nic poza pragnącą być odczytaną ekspresją. Usta wygięły się w uśmiechu następnym - zaklinając wymowę w samych uniesionych kącikach. Co dalej?, mogło błysnąć w świetlnych refleksach, zatrzymanych na powierzchniach oczu, które w obecnej szarości przywoływały na myśl niemal szkliste zwierciadła. Nie zmierzał do konkretnego miejsca, skazując ją na chwilę niepewności. Nikt nie mówił jednak, że będzie czekać wiecznie; nikt nie powiedział, iż postąpi wedle określonych reguł - z wzrokiem pozbawionym wstydu podobnie jak i ruchem, przesuwając palce w kierunku samej, najwrażliwszej części; ruszając z początku powoli i niemrawo, na granicy ledwie odczuwalnego muśnięcia.
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Więc jesteś tutaj. W tym konkretnym punkcie, w doskonale określonym momencie czasoprzestrzeni. Jesteś - i na moment czas zdaje się stawać, przekształcać w coś na wzór bardzo lepkiego ciągutka, którego robiła ci kiedyś mama na podwieczorek; gęstnieje i wreszcie zamiera, a wraz z nim ty.
Nagle widzisz wszystko z porażającą jasnością, jak gdyby księżyc urósł do rozmiarów niebotycznych, zajmując całe okno, wpuszczając bolesną wręcz ilość bladego światła, obserwujesz siebie z perspektywy trzeciej osoby, uważnego obserwatora. Patrzysz; drobna postać, targana sprzecznymi emocjami, ciągłym wahaniem i pragnieniem jednocześnie. Patrzysz; zawieszony nad nią niedawny wybawca, w spięciu mięśni niebywale dynamiczny, pożądany i pożądający - odbiera właśnie swoją nagrodę. Należność? Patrzysz; i choć widok ten okazuje się nagle być zupełnie obrzydliwym, niemoralnym, brudnym, wynaturzonym niemal, patrzysz wciąż z chorą fascynacją zmieszaną z obsesją. Zawsze będzie źle, doskonale o tym wiesz. Ale nie cofniesz się - nie teraz, już nie - kierowana tak prymitywną myślą, nawracającą uparcie, zupełnie błędną w swoich założeniach, co stwierdzisz za parę chwil pozornej ekstazy; ekstazy beznadziejnie pustej, pozbawionej wszelkiego sensu, doprowadzającej cię znów na skraj załamania. Jesteś taka... naiwna. Bo żałować będziesz później.
Ale sekundy zbijają się, formują czas upływający, nieuchronnie prowadzą do kulminacji spotkania, które - wzorem klasycznych form - zakończy się niedługo później. Iść można w tej sytuacji jedynie naprzód wiodąc opuszkami palców po wyrzeźbionych mistrzowskim dłutem mięśniach, choć z każdą kolejną chwilą z wzrastającymi w zastanawiającej jedności determinacją i niemożnością. Wiodła drżącymi dłońmi po męskim ciele; z każdym kolejnym pocałunkiem składanym na rozgrzanej skórze tracąc następny ułamek pozornej kontroli. Wszystko stapiało się; zalewało gorącem każdy skrawek ciała, każdy nerw żądający wciąż więcej i więcej, choć - paradoksalnie - myśl o nieodzownych wyrzutach sumienia uparcie tkwiła w umyśle jak wbita głęboko drzazga, drażniąca w sposób niemożliwy do zignorowania, zatruwająca każdą chwilę przyjemności. Ale było już za późno - nie było sensu zaprzestawać, skoro sytuacja zaszła tak daleko. Granica została już przekroczona, najgorsze się stało; wina czaiła się, wyczekując tylko momentu wyznaczającego wyraźny koniec. Istniała - urastała jedynie wraz z każdym drżeniem, z kolejnymi stłumionymi przez bliskie jej usta westchnięciami, z następującymi po sobie działaniami wstrętnej niemoralności, tak kuszącej, tak zakazanej, tak r o z k o s z n e j.
Cierpieć będzie za to drgnięcie, ciepło w podbrzuszu, wyrywany spomiędzy warg jęk, ruch wykonany ku większemu zespoleniu. Będzie walić głową w ścianę, wyrzucać sobie, krzyczeć do własnych paranoicznych wizji, godziny spędzać w kącie między łóżkiem a ścianą. Będzie. Jednak nie teraz.
Teraz należała do niego.
Nagle widzisz wszystko z porażającą jasnością, jak gdyby księżyc urósł do rozmiarów niebotycznych, zajmując całe okno, wpuszczając bolesną wręcz ilość bladego światła, obserwujesz siebie z perspektywy trzeciej osoby, uważnego obserwatora. Patrzysz; drobna postać, targana sprzecznymi emocjami, ciągłym wahaniem i pragnieniem jednocześnie. Patrzysz; zawieszony nad nią niedawny wybawca, w spięciu mięśni niebywale dynamiczny, pożądany i pożądający - odbiera właśnie swoją nagrodę. Należność? Patrzysz; i choć widok ten okazuje się nagle być zupełnie obrzydliwym, niemoralnym, brudnym, wynaturzonym niemal, patrzysz wciąż z chorą fascynacją zmieszaną z obsesją. Zawsze będzie źle, doskonale o tym wiesz. Ale nie cofniesz się - nie teraz, już nie - kierowana tak prymitywną myślą, nawracającą uparcie, zupełnie błędną w swoich założeniach, co stwierdzisz za parę chwil pozornej ekstazy; ekstazy beznadziejnie pustej, pozbawionej wszelkiego sensu, doprowadzającej cię znów na skraj załamania. Jesteś taka... naiwna. Bo żałować będziesz później.
Ale sekundy zbijają się, formują czas upływający, nieuchronnie prowadzą do kulminacji spotkania, które - wzorem klasycznych form - zakończy się niedługo później. Iść można w tej sytuacji jedynie naprzód wiodąc opuszkami palców po wyrzeźbionych mistrzowskim dłutem mięśniach, choć z każdą kolejną chwilą z wzrastającymi w zastanawiającej jedności determinacją i niemożnością. Wiodła drżącymi dłońmi po męskim ciele; z każdym kolejnym pocałunkiem składanym na rozgrzanej skórze tracąc następny ułamek pozornej kontroli. Wszystko stapiało się; zalewało gorącem każdy skrawek ciała, każdy nerw żądający wciąż więcej i więcej, choć - paradoksalnie - myśl o nieodzownych wyrzutach sumienia uparcie tkwiła w umyśle jak wbita głęboko drzazga, drażniąca w sposób niemożliwy do zignorowania, zatruwająca każdą chwilę przyjemności. Ale było już za późno - nie było sensu zaprzestawać, skoro sytuacja zaszła tak daleko. Granica została już przekroczona, najgorsze się stało; wina czaiła się, wyczekując tylko momentu wyznaczającego wyraźny koniec. Istniała - urastała jedynie wraz z każdym drżeniem, z kolejnymi stłumionymi przez bliskie jej usta westchnięciami, z następującymi po sobie działaniami wstrętnej niemoralności, tak kuszącej, tak zakazanej, tak r o z k o s z n e j.
Cierpieć będzie za to drgnięcie, ciepło w podbrzuszu, wyrywany spomiędzy warg jęk, ruch wykonany ku większemu zespoleniu. Będzie walić głową w ścianę, wyrzucać sobie, krzyczeć do własnych paranoicznych wizji, godziny spędzać w kącie między łóżkiem a ścianą. Będzie. Jednak nie teraz.
Teraz należała do niego.
Cornelia Mulciber
Zawód : aktorka
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Someday I'll wish upon a star,
wake up where the clouds are far behind me
Where troubles melts like lemon drops, high above the chimney top
That's where you'll find me
wake up where the clouds are far behind me
Where troubles melts like lemon drops, high above the chimney top
That's where you'll find me
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Niewiele rzeczy - możliwe, iż żadną - cenił sobie tak bardzo jak w ł a d z ę sprawowaną nad sytuacją, całkowitą kontrolę z cieszącym się na widok rezultatów wzrokiem, który pochłaniał łapczywie wszystko, który zawierzał działaniu całość swojej atencji. Niewiele rzeczy - dawało ową satysfakcję, która sama w sobie była już odczuciem przyjemnym, wprawiała w stan podświadomego pożądania tylko i aż ciała - uzyskania spełnienia, poddania formy biernej, czującej, odbierającej; podróży wzdłuż ciasnego splotu ogniw najzwyklejszych potrzeb. Tak, był w tym przypadku hedonistą - patrzącym na świat wyłącznie ze swego punktu widzenia, niewidzącym, bądź raczej nie chcącym widzieć w tym powodów do czegoś złego.
Nie, to nie jest złe, mógł powtarzać jak mantrę, mógł wypowiadać za każdym razem rozgrywanej w plątaninie pościeli s z t u k i lub - czegoś, co pragnęło jej miano uzyskać. Nie jest złe, skoro przyjmuje go, skoro ma kontrolę, skoro z każdym ruchem ciało odpowiada zadowoleniem, spala się od środka, odchodzi, wciąż pozostając, nie wytrzymuje, wytrzymując, zmierza; wciąż zmierza ku temu, co miało nastąpić. Kolejna władza nadana mu, władza, jakiej nie miał zamiaru sobie szczędzić, jakiej nie chciał odrzucać, jaka mimo tylu lat wciąż pławiła go w niepoprawnej fascynacji. Tonął w niej - w fascynacji ciałem kobiety, jej reagowaniem, jej chęcią skrócenia dystansu, znalezienia się blisko, najbliżej, jak tylko mogło znajdować się dwoje ludzi. On zaś wyznaczał zasady, on kreował i on chciał posiadać; spełnić wizję jej całkowicie w swoich ramionach, znajdującej się na granicy, z ugrzęzłym gdzieś w głębi gardła krzykiem, który tak usilnie chciał wyjść wśród drżenia głosowych fałdów. I równie fascynującym był fakt, że ona w i e d z i a ł a; że doskonale miała pojęcie, co w następnym etapie nastąpi, ostatnim, do jakiego przygotowywała długa droga celebracji, złączenia pośród ruchów intensywniejszych, silniejszych, znacznie bardziej postępujących. Z oddechem ciężkim, słyszalnym za każdym razem; z sercem, którego kołatanie osiągało apogeum, jakoby zaraz miało wyskoczyć, jakby miało wyrwać się, podobnie jak każda część składowa ciała, rozgrzanego, coraz bardziej świadomego, że będzie się zbliżać koniec. Westchnął tylko, czując tę nieuchronność i wykrzywiając twarz w nieokreślonym grymasie - niby błogości przymkniętych momentalnie powiek, które uwydatniły do tej pory niewidoczne zmarszczki. Wciąż znajdował się nad nią, wciąż przytrzymywał własnym ciężarem, przewracając się na bok powoli i niby - od niechcenia. Znowu się na nią patrzył, spojrzeniem przygaszonym i niezadającym pytań, choć zarazem lustrując bacznie, by potem odwieść wzrok ku blademu sklepieniu sufitu.
Nie, to nie jest złe, mógł powtarzać jak mantrę, mógł wypowiadać za każdym razem rozgrywanej w plątaninie pościeli s z t u k i lub - czegoś, co pragnęło jej miano uzyskać. Nie jest złe, skoro przyjmuje go, skoro ma kontrolę, skoro z każdym ruchem ciało odpowiada zadowoleniem, spala się od środka, odchodzi, wciąż pozostając, nie wytrzymuje, wytrzymując, zmierza; wciąż zmierza ku temu, co miało nastąpić. Kolejna władza nadana mu, władza, jakiej nie miał zamiaru sobie szczędzić, jakiej nie chciał odrzucać, jaka mimo tylu lat wciąż pławiła go w niepoprawnej fascynacji. Tonął w niej - w fascynacji ciałem kobiety, jej reagowaniem, jej chęcią skrócenia dystansu, znalezienia się blisko, najbliżej, jak tylko mogło znajdować się dwoje ludzi. On zaś wyznaczał zasady, on kreował i on chciał posiadać; spełnić wizję jej całkowicie w swoich ramionach, znajdującej się na granicy, z ugrzęzłym gdzieś w głębi gardła krzykiem, który tak usilnie chciał wyjść wśród drżenia głosowych fałdów. I równie fascynującym był fakt, że ona w i e d z i a ł a; że doskonale miała pojęcie, co w następnym etapie nastąpi, ostatnim, do jakiego przygotowywała długa droga celebracji, złączenia pośród ruchów intensywniejszych, silniejszych, znacznie bardziej postępujących. Z oddechem ciężkim, słyszalnym za każdym razem; z sercem, którego kołatanie osiągało apogeum, jakoby zaraz miało wyskoczyć, jakby miało wyrwać się, podobnie jak każda część składowa ciała, rozgrzanego, coraz bardziej świadomego, że będzie się zbliżać koniec. Westchnął tylko, czując tę nieuchronność i wykrzywiając twarz w nieokreślonym grymasie - niby błogości przymkniętych momentalnie powiek, które uwydatniły do tej pory niewidoczne zmarszczki. Wciąż znajdował się nad nią, wciąż przytrzymywał własnym ciężarem, przewracając się na bok powoli i niby - od niechcenia. Znowu się na nią patrzył, spojrzeniem przygaszonym i niezadającym pytań, choć zarazem lustrując bacznie, by potem odwieść wzrok ku blademu sklepieniu sufitu.
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ciało, ciało, ciało. Kostny szkielet, kościotrupi wieszak trudny do wyobrażenia pod warstwą doskonale ułożonych, zespolonych tkanek. Tłuszcz, mięso, krew. Zmysły i nerwy; odbierające, przesyłające bodźce w postaci impulsów. Kształtna masa poddana atawistycznym instynktom; potrzebom najbardziej podstawowym, potrzebom pierwotnym i prymitywnym niemal, choć podnoszonym naiwnie do rangi sztuki przy każdej możliwej okazji. Co za naiwność; nie liczy się nic, prócz spełnienia żądz. To tylko bezwolne marionetki w machinie rządzących naturą praw; naturą zwierzęcą, bo czym innym są ludzie, niż tylko nieco bardziej wyspecjalizowaną formą zwierzęcia niezwykle kreatywnego w poszukiwaniu, zdobywaniu, zaspokajaniu. Ciało; mechanizm niezależny poddany milionom zależności, wprawiony w ruch i poddany ciągłej transformacji, ciągle w drodze - perpetuum mobile z rozczarowującym końcem w zimnej ziemi. Zdolne do tworzenia i odczuwania przyjemności przerastającej wszelkie wyobrażenia, zapierającej dech w piersiach, a zarazem prowokującej do niekontrolowanych objawów ogarniającej ciało rozkoszy będącej perfekcyjnym zespoleniem życia i śmierci; umieraniem po kawałku, spalaniem się doszczętnie w ogniu mogącej trwać wiecznie przyjemności, ale - jak na złość - istniejącej jedynie przez chwilę, by pozostawić za sobą kolejny niedosyt.
Wydawać więc by się mogło, że to wszystko - całokształt istnienia sprowadzający się do tej jednej chwili perfekcyjnej, wyczekiwanej - jednak to wszystko tylko zwyczajne oszustwo. Podłe kłamstwo, którego celem jest otulić człowieka pledem bezpieczeństwa. Nie ma nic więcej, wszystko w porządku. Ale to n i e p r a w d a. Gorzka i trudna do przełknięcia, jednak wciąż tylko wymarzona ułuda, która uprościłaby tak wiele spraw, która pozwoliłaby iść wciąż naprzód, nie przejmując się sprawami pozostawionymi w tyle. Uczuciami niemożliwymi do wyjaśnienia jedynie na poziomie czysto cielesnym, pragnieniami, których nie spełni żaden dotyk. Umysł; człowiecze błogosławieństwo i przekleństwo zarazem, dar i brzemię. Mogła się wyłączyć. Mogła rozpłynąć się w oceanie niebytu stosując techniki oklumencji - sprowadzając własne istnienie li i jedynie do ciała. Przeżywać rozkosz bez wyrzutów, bez żalu, bez rozczarowania, bez myśli absolutnie żadnej. Być - w ciągłym znieczuleniu, w ciągłym otępieniu, machinalnie, automatycznie. Spinać się, rozluźniać, milczeć, krzyczeć, reagować, poddawać...
Lecz nie w i e c z n i e. Nadejść musiał moment ostateczności; pustki tak wielkiej, że uniemożliwiającej kontrolę nad zanegowaniem własnego ego, pustki pochłaniającej wszystko i paradoksalnie wypluwającej z nicości. Leżała wciąż tak, jak ją zostawił - porzucona, podeptana szmaciana lalka, nikomu już niepotrzebna - ze spojrzeniem utkwionym nieruchomo w suficie, z ciałem coraz bardziej zapadającym się w sobie, z poczuciem absolutnego bezsensu. Jak mogła? Wiedziała przecież, że nie ucieknie - że wyrzuty dopadną ją nawet gdyby Islandię zmienić na biegun - wiedziała, że uciekać nie chce. Pragnęła przecież trwać przy tej myśli; przy tej rozpaczliwej myśli, że ktokolwiek zawładnie jej ciałem, nie zdobędzie jej w zupełności - bo całość należy już do kogoś, do kogoś najbliższego i najdalszego zarazem. Niezmiennie.
Klatka piersiowa opadła wreszcie, sygnalizując konieczne odetchnięcie i powrót do względnej normalności. Drobne ciało drgnęło, niewidzące, nieuważne spojrzenie przebiegło po męskiej twarzy, tak żałośnie obcej i powróciło znów na moment do sufitu. A potem ciąg działań, spięć mięśni kierowanych jedną, nadrzędną myślą. To już, już można. Oparła się najpierw na łokciach, przekrzywiła na bok, podparła ręką. Nie wiedziała właściwie, co robi - chce wyjść w samym płaszczu i butach? - pewnym jednak było, że pozostać tu nie może.
Wydawać więc by się mogło, że to wszystko - całokształt istnienia sprowadzający się do tej jednej chwili perfekcyjnej, wyczekiwanej - jednak to wszystko tylko zwyczajne oszustwo. Podłe kłamstwo, którego celem jest otulić człowieka pledem bezpieczeństwa. Nie ma nic więcej, wszystko w porządku. Ale to n i e p r a w d a. Gorzka i trudna do przełknięcia, jednak wciąż tylko wymarzona ułuda, która uprościłaby tak wiele spraw, która pozwoliłaby iść wciąż naprzód, nie przejmując się sprawami pozostawionymi w tyle. Uczuciami niemożliwymi do wyjaśnienia jedynie na poziomie czysto cielesnym, pragnieniami, których nie spełni żaden dotyk. Umysł; człowiecze błogosławieństwo i przekleństwo zarazem, dar i brzemię. Mogła się wyłączyć. Mogła rozpłynąć się w oceanie niebytu stosując techniki oklumencji - sprowadzając własne istnienie li i jedynie do ciała. Przeżywać rozkosz bez wyrzutów, bez żalu, bez rozczarowania, bez myśli absolutnie żadnej. Być - w ciągłym znieczuleniu, w ciągłym otępieniu, machinalnie, automatycznie. Spinać się, rozluźniać, milczeć, krzyczeć, reagować, poddawać...
Lecz nie w i e c z n i e. Nadejść musiał moment ostateczności; pustki tak wielkiej, że uniemożliwiającej kontrolę nad zanegowaniem własnego ego, pustki pochłaniającej wszystko i paradoksalnie wypluwającej z nicości. Leżała wciąż tak, jak ją zostawił - porzucona, podeptana szmaciana lalka, nikomu już niepotrzebna - ze spojrzeniem utkwionym nieruchomo w suficie, z ciałem coraz bardziej zapadającym się w sobie, z poczuciem absolutnego bezsensu. Jak mogła? Wiedziała przecież, że nie ucieknie - że wyrzuty dopadną ją nawet gdyby Islandię zmienić na biegun - wiedziała, że uciekać nie chce. Pragnęła przecież trwać przy tej myśli; przy tej rozpaczliwej myśli, że ktokolwiek zawładnie jej ciałem, nie zdobędzie jej w zupełności - bo całość należy już do kogoś, do kogoś najbliższego i najdalszego zarazem. Niezmiennie.
Klatka piersiowa opadła wreszcie, sygnalizując konieczne odetchnięcie i powrót do względnej normalności. Drobne ciało drgnęło, niewidzące, nieuważne spojrzenie przebiegło po męskiej twarzy, tak żałośnie obcej i powróciło znów na moment do sufitu. A potem ciąg działań, spięć mięśni kierowanych jedną, nadrzędną myślą. To już, już można. Oparła się najpierw na łokciach, przekrzywiła na bok, podparła ręką. Nie wiedziała właściwie, co robi - chce wyjść w samym płaszczu i butach? - pewnym jednak było, że pozostać tu nie może.
Cornelia Mulciber
Zawód : aktorka
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Someday I'll wish upon a star,
wake up where the clouds are far behind me
Where troubles melts like lemon drops, high above the chimney top
That's where you'll find me
wake up where the clouds are far behind me
Where troubles melts like lemon drops, high above the chimney top
That's where you'll find me
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Wbijała mu sztylet w serce; powoli wsuwała go między żebra, kiedy wieść o przerwanych z miękkim chrzęstnięciem tkankach nie rozniosła się jeszcze, nie uświadomiła umysłu, który ginął we własnych falach rozważań. Nie wiedział, że ostrze rozwiera całe wnętrze, wydostając strumień posoki, która płynęła w dół rozgałęzionym, karmazynowym korytem - ciężką, ciemną, z lekka stygnącą cieczą. Uplotła sznur z samych cierni, owijała wokół kontemplujących odprężenie mięśni, zatapiała się, wżynała, rozwierała skórę, powłoki - wnikała do wnętrza duszy, rozbijając na milion kawałków.
Chciała zrobić to po raz drugi, absurdalnie zaprzeczyć, wyrzec się mającego miejsce aktu, zatrzeć ślady, odejść, oddać swą postać na pożarcie mroku. Powiedzieć n i e, zaprzeczyć rzeczy niezaprzeczalnej, opuścić pofałdowane posłanie - złudną, prowizoryczną kryjówkę. Nie dawała mu siebie. Podważała, negowała, odbierała na sam koniec, co zdołał sobie przywłaszczyć. Irytowała; lecz - czy było to stwierdzeniem właściwym?
Czy może to ona go wykorzystała, składając w ofierze przy skąpym świetle nocnych miraży? Może to ona odbierała mu duszę. S i e b i e. Wszystko.
Nieświadomy. Do resztek znajdował się w nieświadomości, oto - zdobywca i żałosny ostatek, obecny na zgliszczach, na perzynie, leżąc w swojej nietrwałej pewności. Oto mężczyzna, oto - odnalezione zaspokojenie, które i tak wróci jak wygłodniałe stado wilków. Oddychał teraz powoli, niemal niesłyszalnie dokumentując każdą porcję życiodajnej mieszanki. Nie miał nic. I być może - nic nie mógł ofiarować. Był przeraźliwie pusty, złożony wyłącznie z poszukiwania najbardziej prymitywnego szczęścia. Ktoś mógł mieć rację, mówiąc, że w ten sposób nie da się nic osiągnąć. Ale on nie wiedział. On wmawiał sobie. Okłamywał się cały czas, pełen samozadowolenia - układał wszystko z góry i chciał rozdawać karty; być marionetkarzem, rościć sobie prawo i sterować za pomocą nici owiniętych wokół każdego palca.
Ona wymykała się jego wizji.
Chciała się wymknąć. B e z k a r n i e.
Wpierw nie zwrócił uwagi, nadal wpatrzony w gładki prostokąt sufitu - ułudę, kamienne niebo, ograniczenie dla wędrującego spojrzenia. Później odnotował ruch; ruch pierwszy, ruch drugi, cały układ ruchów, nanoszących na powierzchnię koca nowe harmoniczne znaczenia. Miała leżeć, tuż obok, miała wciąż głęboko rozmyślać i błądzić na temat swego stanu, miała zastanawiać się, rozważać i analizować; miała b y ć. Stanowić przeciwwagę dla niego samego, szukać ukojenia w zetknięciu się z jeszcze rozgrzanym ciałem. Ale ona tego nie robiła. Zaprzeczała. Niszczyła go po raz drugi; co odebrał, jedynie - na razie - darząc na wpół rozumną dezorientacją. Podniósł się równie szybko, chwytając ją za rękę.
- Co robisz? - zapytał, jeszcze nie umiejąc dobrać konkretnego zwrotu. - Zaczekaj.
Zwykłe polecenie, prośba (?), acz - niemal rozkaz, zapadły w eterze, niby chcąc powtarzać się aż do skutku. Zdecydowany uścisk nie tracił na intensywności; sam zbliżył się, ponownie zmniejszając odległość.
Nie pozwoli.
Chciała zrobić to po raz drugi, absurdalnie zaprzeczyć, wyrzec się mającego miejsce aktu, zatrzeć ślady, odejść, oddać swą postać na pożarcie mroku. Powiedzieć n i e, zaprzeczyć rzeczy niezaprzeczalnej, opuścić pofałdowane posłanie - złudną, prowizoryczną kryjówkę. Nie dawała mu siebie. Podważała, negowała, odbierała na sam koniec, co zdołał sobie przywłaszczyć. Irytowała; lecz - czy było to stwierdzeniem właściwym?
Czy może to ona go wykorzystała, składając w ofierze przy skąpym świetle nocnych miraży? Może to ona odbierała mu duszę. S i e b i e. Wszystko.
Nieświadomy. Do resztek znajdował się w nieświadomości, oto - zdobywca i żałosny ostatek, obecny na zgliszczach, na perzynie, leżąc w swojej nietrwałej pewności. Oto mężczyzna, oto - odnalezione zaspokojenie, które i tak wróci jak wygłodniałe stado wilków. Oddychał teraz powoli, niemal niesłyszalnie dokumentując każdą porcję życiodajnej mieszanki. Nie miał nic. I być może - nic nie mógł ofiarować. Był przeraźliwie pusty, złożony wyłącznie z poszukiwania najbardziej prymitywnego szczęścia. Ktoś mógł mieć rację, mówiąc, że w ten sposób nie da się nic osiągnąć. Ale on nie wiedział. On wmawiał sobie. Okłamywał się cały czas, pełen samozadowolenia - układał wszystko z góry i chciał rozdawać karty; być marionetkarzem, rościć sobie prawo i sterować za pomocą nici owiniętych wokół każdego palca.
Ona wymykała się jego wizji.
Chciała się wymknąć. B e z k a r n i e.
Wpierw nie zwrócił uwagi, nadal wpatrzony w gładki prostokąt sufitu - ułudę, kamienne niebo, ograniczenie dla wędrującego spojrzenia. Później odnotował ruch; ruch pierwszy, ruch drugi, cały układ ruchów, nanoszących na powierzchnię koca nowe harmoniczne znaczenia. Miała leżeć, tuż obok, miała wciąż głęboko rozmyślać i błądzić na temat swego stanu, miała zastanawiać się, rozważać i analizować; miała b y ć. Stanowić przeciwwagę dla niego samego, szukać ukojenia w zetknięciu się z jeszcze rozgrzanym ciałem. Ale ona tego nie robiła. Zaprzeczała. Niszczyła go po raz drugi; co odebrał, jedynie - na razie - darząc na wpół rozumną dezorientacją. Podniósł się równie szybko, chwytając ją za rękę.
- Co robisz? - zapytał, jeszcze nie umiejąc dobrać konkretnego zwrotu. - Zaczekaj.
Zwykłe polecenie, prośba (?), acz - niemal rozkaz, zapadły w eterze, niby chcąc powtarzać się aż do skutku. Zdecydowany uścisk nie tracił na intensywności; sam zbliżył się, ponownie zmniejszając odległość.
Nie pozwoli.
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Znów to robił. Znów unosił się zupełnie niepotrzebną potrzebą zatrzymania jej; udowodnienia... czego właściwie? Może chciał poprosić o akt własności jej ciała - może chciał zaznaczyć swoje kłamliwe przejęcie jej osobą - może zwyczajnie chciał nadać temu wszystkiemu pozór pewnej normalności. Zupełnie niepotrzebnie. Nie interesowało ją wcale, co nim kieruje; widziała za oszukańczą maską intrygującej twarzy, za dwoma paciorkami lodowatych oczu jedynie jedną myśl, jedno pragnienie, jedno dążenie - choć, zabawne, za każdym razem z równym rozczarowaniem uświadamiała sobie nieco poniewczasie dokąd prowadzi ich spotkanie. Do zguby.
Usiadła; skąpe promienie bladego światła księżycowego w nieco upiorny sposób podkreślały nierówności ciała, bezlitośnie zdradzając niedoskonałości; poparzenia, blizny - pamiątki lat dawnych, lat trudnych i niebezpiecznych, a zarazem boleśnie rozpamiętywanych w natchnieniu, lat nieszczęśliwie minionych. Znał je, jednocześnie pozostając w całkowitej niewiedzy; błądził po nich, badał poszarpane pamiątki przygód, lecz nie miał pojęcia o ich pochodzeniu. Nie zdobył ich wraz z nią - nie uczestniczył. W niczym. Był żałosnym obserwatorem, zagarniającym efekty długoletniego rozwoju, by w swoim egoizmie starać się rozwój ten zatrzymać. Bezskutecznie. Słowa wibrowały; chwilę krótką, wreszcie przypieczętowane zaciskanymi na ręce kajdanami. Milczenie. Wreszcie konkretna reakcja - ruch głowy, która wraz z potarganymi, wciąż nieco wilgotnymi włosami odwróciła się w jego stronę - by spojrzeć na niego wreszcie, jakby pierwszy raz. Brązowe oczy pozbawione były charakterystycznej łagodności, dyskretnego ciepła, całego spektrum uczuć uznawanych za pozytywne, choć kryjących się w sposób doskonały - tym razem jednak nie było w nich nawet obojętności; zastąpiła to wszystko mieszanka złości, rozczarowana, żalu, wrogości? oceniając najpierw z kpiącym zaciekawieniem jakość więzów, później zaś kierując się na mężczyznę; świdrując, wwiercając się, lecz jedynie pozornie; pozostając wciąż na warstwie grubej powłoki, iluzorycznej skorupy. Miał pozostać jedynie uosobieniem siły pierwotnej, niczego więcej dostrzec nie pragnęła.
Już nie.
- Na co? - powiedziała wreszcie; po prostu, choć z nieodzowną nutą kpiny - pytając retorycznie, odpowiadając, uzmysławiając fakt. To przecież koniec; wszelka próba kontynuacji jest naciągana, bo nie mają już sobie do zaoferowania nic. Ciała zostały wyeksploatowane, wszystko dawkowane musi być przecież rozsądnie, nie pozostaje więc n i c, co mogłoby zostać wykorzystane. Stłamszone, podeptane, wyciśnięte do absolutnych granic możliwości. Mogłaby ubrać się - tuż obok leżała jego koszula, pamiętała miękki materiał - lecz to byłby jedynie jawne przyznanie mu racji; prawa własności, którego nie posiadał i w posiadanie którego nigdy wejść nie miał. Wolała iść po swoje rzeczy, choć pewnie jeszcze mokre. Na razie siedziała jednak, przytrzymywana symbolicznie i nieco żałośnie; gotowa do odejścia, zdecydowana, zamknięta.
Na pewno..?
[bylobrzydkobedzieladnie]
Usiadła; skąpe promienie bladego światła księżycowego w nieco upiorny sposób podkreślały nierówności ciała, bezlitośnie zdradzając niedoskonałości; poparzenia, blizny - pamiątki lat dawnych, lat trudnych i niebezpiecznych, a zarazem boleśnie rozpamiętywanych w natchnieniu, lat nieszczęśliwie minionych. Znał je, jednocześnie pozostając w całkowitej niewiedzy; błądził po nich, badał poszarpane pamiątki przygód, lecz nie miał pojęcia o ich pochodzeniu. Nie zdobył ich wraz z nią - nie uczestniczył. W niczym. Był żałosnym obserwatorem, zagarniającym efekty długoletniego rozwoju, by w swoim egoizmie starać się rozwój ten zatrzymać. Bezskutecznie. Słowa wibrowały; chwilę krótką, wreszcie przypieczętowane zaciskanymi na ręce kajdanami. Milczenie. Wreszcie konkretna reakcja - ruch głowy, która wraz z potarganymi, wciąż nieco wilgotnymi włosami odwróciła się w jego stronę - by spojrzeć na niego wreszcie, jakby pierwszy raz. Brązowe oczy pozbawione były charakterystycznej łagodności, dyskretnego ciepła, całego spektrum uczuć uznawanych za pozytywne, choć kryjących się w sposób doskonały - tym razem jednak nie było w nich nawet obojętności; zastąpiła to wszystko mieszanka złości, rozczarowana, żalu, wrogości? oceniając najpierw z kpiącym zaciekawieniem jakość więzów, później zaś kierując się na mężczyznę; świdrując, wwiercając się, lecz jedynie pozornie; pozostając wciąż na warstwie grubej powłoki, iluzorycznej skorupy. Miał pozostać jedynie uosobieniem siły pierwotnej, niczego więcej dostrzec nie pragnęła.
Już nie.
- Na co? - powiedziała wreszcie; po prostu, choć z nieodzowną nutą kpiny - pytając retorycznie, odpowiadając, uzmysławiając fakt. To przecież koniec; wszelka próba kontynuacji jest naciągana, bo nie mają już sobie do zaoferowania nic. Ciała zostały wyeksploatowane, wszystko dawkowane musi być przecież rozsądnie, nie pozostaje więc n i c, co mogłoby zostać wykorzystane. Stłamszone, podeptane, wyciśnięte do absolutnych granic możliwości. Mogłaby ubrać się - tuż obok leżała jego koszula, pamiętała miękki materiał - lecz to byłby jedynie jawne przyznanie mu racji; prawa własności, którego nie posiadał i w posiadanie którego nigdy wejść nie miał. Wolała iść po swoje rzeczy, choć pewnie jeszcze mokre. Na razie siedziała jednak, przytrzymywana symbolicznie i nieco żałośnie; gotowa do odejścia, zdecydowana, zamknięta.
Na pewno..?
[bylobrzydkobedzieladnie]
Cornelia Mulciber
Zawód : aktorka
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Someday I'll wish upon a star,
wake up where the clouds are far behind me
Where troubles melts like lemon drops, high above the chimney top
That's where you'll find me
wake up where the clouds are far behind me
Where troubles melts like lemon drops, high above the chimney top
That's where you'll find me
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Czas był bogiem, był dyktatorem świata i twórcą wszechrzeczy - mechanizmem skomplikowanie prostym, oczywistym i trudnym do zrozumienia. Czas i s t n i a ł, był przeszłością, teraźniejszością, tym, co nadejdzie, był w każdym elemencie; naznaczał go wpływem swych niewidzialnych palców. Demiurg, władca dzierżący losy, skryty za kryształową kopułą, za przezroczystą szybą, na ołtarzu cichego, regularnego szmeru tykania. Wskazówki wędrowały, przemierzały drogę mozolnie z wielkim oddaniem i precyzją. Wierne, zawsze wierne, zakończone ostro iglice, przeszywające na wskroś elementy rzeczywistości; zabijające je z każdą chwilą, odbierając cząstkę należnej im egzystencji.
Nie dało się go zatrzymać.
Wielka machina. Niezniszczalna.
Niepowstrzymana.
Był wszędzie, skrywał się, czaił, zanosił śmiechem pełnym szyderstwa, odbijającym się w przesączu niemal bezdźwięcznym - wyłącznie naznaczony nikłym szarpnięciem oddechów ciał, które jeszcze nosiły w sobie pierwiastek życia. Które nie poddały się, zarazem poddanymi będąc, ciasno unieruchomione - niemal sztywne, stężałe jak blade, woskowe figury, wyrzeźbione oraz skazane na ostateczność. Trzymany przez palce przeciekał; wylewał się garścią sekund, wodospadem ulotnych widoków dostrzegalnych między jednym a drugim mrugnięciem. Obracał się w pył, wciąż istniejąc; tworząc i niszcząc, zabijając i wskrzeszając do życia. P ł y n ą c. Ciągle, nieustannie, w niezmiennym, doskonale znanym rytmie - płynąc. Nie mógł z nim wygrać.
Nie mógł z nim wygrać, a jednak walczył. Godnie pożałowania.
Chciał przypisać rolę, którą on posiadał. Nagiąć go, jakby był czymś plastycznym, czymś pozbawionym konkretnego kształtu. Trzymał ją niemal kurczowo, stale, pewnie -
r o z p a c z l i w i e trzymał, jakby była jedynym wyjściem z obecnej przepaści, jakby była jedyną deską ratunku. Jakby mógł trzymać ją tak przez wieki, nigdy nie zmieniając już choć jednego ułożenia mięśni, nigdy nie odchodząc, ratując i będąc wybawianym zarazem - od zwodniczych cieni, od iluzji, od tego, co absolutnie nie miało prawa istnieć. Przyciągnął ją do siebie, zaczerpując powietrza powoli i głęboko, przyciągnął i na razie nie mówił nic, bo n i c również znajdowało się na jego spierzchniętych, niezdolnych do separacji wargach. Słuchał krótkiego pytania, z niemal masochistycznym uporem analizując ton każdej pojedynczej, tworzącej go głoski. Czuł, jak żłobi od wewnątrz umysłu przekaz, jak jeździ - cienkim ostrzem, po raz kolejny wbijanym z śmiertelną precyzją. Nie rozumiała tak prostego zwrotu? Tak banalnego, tak prozaicznego, krusząc go dodatkowym zwątpieniem?
- Nie mamy zbyt wiele czasu. - Nie patrzył na nią; właściwie nie patrzył nigdzie. Wzrok miał mętny, jakby spowity chmurami; jasną mgłą, która zaległa błękitne niebo. Czuł bodziec dotyku, tak złudnie prawdziwy, tak prawdopodobny, jedyne, co wydało mu się pozostać. Dotarł do kolejnego wniosku.
Była utkana z niego, z czasu; z tych drobnych momentów, bolesnego ograniczenia, od którego odbijał się jak od ściany. Chciał zmiażdżyć znowu jej wargi, lecz nie uczynił tego, wciąż wetknięty w ów schemat, który sam momentalnie zdołał nakreślić. Jej sylwetkę stanowił splot pojedynczych jednostek, odliczanych powoli i rozmachem, naznaczających ciało - bliznami, o które nie pytał, podobnie jak nie zwykł mówić o własnych; krzywych, nieregularnych zasklepieniach, zlokalizowanych gdzieś w głębi samej duszy. Miała odejść, musiała; prędzej czy później.
Ale ten moment jeszcze nie nadszedł.
Nie dało się go zatrzymać.
Wielka machina. Niezniszczalna.
Niepowstrzymana.
Był wszędzie, skrywał się, czaił, zanosił śmiechem pełnym szyderstwa, odbijającym się w przesączu niemal bezdźwięcznym - wyłącznie naznaczony nikłym szarpnięciem oddechów ciał, które jeszcze nosiły w sobie pierwiastek życia. Które nie poddały się, zarazem poddanymi będąc, ciasno unieruchomione - niemal sztywne, stężałe jak blade, woskowe figury, wyrzeźbione oraz skazane na ostateczność. Trzymany przez palce przeciekał; wylewał się garścią sekund, wodospadem ulotnych widoków dostrzegalnych między jednym a drugim mrugnięciem. Obracał się w pył, wciąż istniejąc; tworząc i niszcząc, zabijając i wskrzeszając do życia. P ł y n ą c. Ciągle, nieustannie, w niezmiennym, doskonale znanym rytmie - płynąc. Nie mógł z nim wygrać.
Nie mógł z nim wygrać, a jednak walczył. Godnie pożałowania.
Chciał przypisać rolę, którą on posiadał. Nagiąć go, jakby był czymś plastycznym, czymś pozbawionym konkretnego kształtu. Trzymał ją niemal kurczowo, stale, pewnie -
r o z p a c z l i w i e trzymał, jakby była jedynym wyjściem z obecnej przepaści, jakby była jedyną deską ratunku. Jakby mógł trzymać ją tak przez wieki, nigdy nie zmieniając już choć jednego ułożenia mięśni, nigdy nie odchodząc, ratując i będąc wybawianym zarazem - od zwodniczych cieni, od iluzji, od tego, co absolutnie nie miało prawa istnieć. Przyciągnął ją do siebie, zaczerpując powietrza powoli i głęboko, przyciągnął i na razie nie mówił nic, bo n i c również znajdowało się na jego spierzchniętych, niezdolnych do separacji wargach. Słuchał krótkiego pytania, z niemal masochistycznym uporem analizując ton każdej pojedynczej, tworzącej go głoski. Czuł, jak żłobi od wewnątrz umysłu przekaz, jak jeździ - cienkim ostrzem, po raz kolejny wbijanym z śmiertelną precyzją. Nie rozumiała tak prostego zwrotu? Tak banalnego, tak prozaicznego, krusząc go dodatkowym zwątpieniem?
- Nie mamy zbyt wiele czasu. - Nie patrzył na nią; właściwie nie patrzył nigdzie. Wzrok miał mętny, jakby spowity chmurami; jasną mgłą, która zaległa błękitne niebo. Czuł bodziec dotyku, tak złudnie prawdziwy, tak prawdopodobny, jedyne, co wydało mu się pozostać. Dotarł do kolejnego wniosku.
Była utkana z niego, z czasu; z tych drobnych momentów, bolesnego ograniczenia, od którego odbijał się jak od ściany. Chciał zmiażdżyć znowu jej wargi, lecz nie uczynił tego, wciąż wetknięty w ów schemat, który sam momentalnie zdołał nakreślić. Jej sylwetkę stanowił splot pojedynczych jednostek, odliczanych powoli i rozmachem, naznaczających ciało - bliznami, o które nie pytał, podobnie jak nie zwykł mówić o własnych; krzywych, nieregularnych zasklepieniach, zlokalizowanych gdzieś w głębi samej duszy. Miała odejść, musiała; prędzej czy później.
Ale ten moment jeszcze nie nadszedł.
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
To był jeden z tych momentów nagłego objawienia; pojawiającej się znikąd gwałtownej jasności rozwiewającej mgły zalegającej w umyśle zyskującym naraz niezwykłą trzeźwość i krytyczność osądów. Punkt na granicy całkowitego załamania i zbliżającego się szaleństwa, które już, już czaiło się w oczach o pozornie przyjaznej barwie brązowej, która owym obłędem łamana (jak tabliczka gorzkiej czekolady nutą chilli) była podwójnie niepokojąca właśnie przez ową iluzoryczną łagodność. Widziała wszystko niebywale obiektywnie; chłodno analizowała, kalkulowała, oceniała z dystansem - złudnym jednak, bo niepozbawionym pewnej wrodzonej złośliwości zazwyczaj rozmywającej się jednak w całym morzu rozsiewanej wokół sympatii. Nie teraz; teraz odległa była od szafowania swoimi względami, od wyrozumiałego i cierpliwego tłumaczenia, od z n o s z e n i a działań niepożądanych już, od wybaczania głuchoty na wypowiedziane wcześniej słowa.
Był żałosny. Jak ona; mniej więcej porównywalnie. Zdawał się przestawić na jedną myśl, obsesję niemal - wszystko dążyło do ponownego zagłębienia jej w miękkości materaca, każdy ruch był odpowiednio, mistrzowsko wyliczony, by doprowadzić do zbliżenia tylko i wyłącznie cielesnego. Kiedyś okłamywał ją porozumieniem, mamił oczy podziwem dla sztuki aktorskiej, teraz zaś nie wysilał się nawet na to. Och, wielkodusznie uratował ją od lodowatej Tamizy - by ogrzać w swoich męskich, silnych ramionach. Jakże to bohaterskie! Jakże altruistyczne!
- Czasu na co? - pytała znów, z pojawiającą się obok kpiny kolejną nutą; tonem irytacji w tym konkretnym przypadku tworzącym z całością idealny konsonans współbrzmienia - a zarazem wszystko to zdawało się być jednym wielkim zgrzytem, jednym wielkim zaprzeczeniem ustalonej wcześniej wizji kobiety. I znów kolejna sprzeczność; zgrzyt wpasowujący się w całokształt, pozornie nieprzemyślana plama na klasycznym obrazie będąca jego nieodłączną częścią. Korciło ją, by zabawić się w badacza, przeprowadzić eksperyment. Powiedziałaby; jesteś żałosny, on zaś, pogrążony we własnym świecie, odpowiedziałby jakimś banałem ułożonym doskonale w celu ponownego zaciągnięcia jej do łóżka.
Chciała - nie chciała. Dotyk nie budził już takiego wstrętu jak chwilę wcześniej, nie był też jednak upragniony; moment odpowiedni przeminął, wszystko zdawało się być już marną podróbką, smętną pozostałością po rozgrzaniu ciał - jak odgrzewany nazajutrz kotlet, który pomimo swojej bezsprzecznej jakości jest już jedynie cieniem swojego pierwowzoru. Nie chciała być kotletem, ani odgrzewanym, ani nawet świeżym; chciała łamać zasady na własnych zasadach - poddawać się tylko na tyle, na ile powinna, oddając władzę w obce ręce jedynie pozornie.
Odchodzić, gdy było to naturalnym następstwem.
Przechyliła głowę nieco na bok, chcąc na niego spojrzeć. Sprawdzić, czy na twarzy maluje się wciąż wyraz niezrozumienia; czy możliwa jest negocjacja, czy bezsensem jest próba wyjaśnienia; zawahać się czy odejść bez wyrzutów?
[bylobrzydkobedzieladnie]
Był żałosny. Jak ona; mniej więcej porównywalnie. Zdawał się przestawić na jedną myśl, obsesję niemal - wszystko dążyło do ponownego zagłębienia jej w miękkości materaca, każdy ruch był odpowiednio, mistrzowsko wyliczony, by doprowadzić do zbliżenia tylko i wyłącznie cielesnego. Kiedyś okłamywał ją porozumieniem, mamił oczy podziwem dla sztuki aktorskiej, teraz zaś nie wysilał się nawet na to. Och, wielkodusznie uratował ją od lodowatej Tamizy - by ogrzać w swoich męskich, silnych ramionach. Jakże to bohaterskie! Jakże altruistyczne!
- Czasu na co? - pytała znów, z pojawiającą się obok kpiny kolejną nutą; tonem irytacji w tym konkretnym przypadku tworzącym z całością idealny konsonans współbrzmienia - a zarazem wszystko to zdawało się być jednym wielkim zgrzytem, jednym wielkim zaprzeczeniem ustalonej wcześniej wizji kobiety. I znów kolejna sprzeczność; zgrzyt wpasowujący się w całokształt, pozornie nieprzemyślana plama na klasycznym obrazie będąca jego nieodłączną częścią. Korciło ją, by zabawić się w badacza, przeprowadzić eksperyment. Powiedziałaby; jesteś żałosny, on zaś, pogrążony we własnym świecie, odpowiedziałby jakimś banałem ułożonym doskonale w celu ponownego zaciągnięcia jej do łóżka.
Chciała - nie chciała. Dotyk nie budził już takiego wstrętu jak chwilę wcześniej, nie był też jednak upragniony; moment odpowiedni przeminął, wszystko zdawało się być już marną podróbką, smętną pozostałością po rozgrzaniu ciał - jak odgrzewany nazajutrz kotlet, który pomimo swojej bezsprzecznej jakości jest już jedynie cieniem swojego pierwowzoru. Nie chciała być kotletem, ani odgrzewanym, ani nawet świeżym; chciała łamać zasady na własnych zasadach - poddawać się tylko na tyle, na ile powinna, oddając władzę w obce ręce jedynie pozornie.
Odchodzić, gdy było to naturalnym następstwem.
Przechyliła głowę nieco na bok, chcąc na niego spojrzeć. Sprawdzić, czy na twarzy maluje się wciąż wyraz niezrozumienia; czy możliwa jest negocjacja, czy bezsensem jest próba wyjaśnienia; zawahać się czy odejść bez wyrzutów?
[bylobrzydkobedzieladnie]
Cornelia Mulciber
Zawód : aktorka
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Someday I'll wish upon a star,
wake up where the clouds are far behind me
Where troubles melts like lemon drops, high above the chimney top
That's where you'll find me
wake up where the clouds are far behind me
Where troubles melts like lemon drops, high above the chimney top
That's where you'll find me
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Co czuł?
Nie umiał powiedzieć.
Nic już nie umiał określić; emocje, jak zawsze, okazywały się bezkształtną masą, zmienną, ulotną; chaosem poszczególnych elementów, z których żaden nie był możliwy do wyodrębnienia. Nie wiedział. Całe jego wnętrze okazywało się wyłącznie mętną układanką, zlepkiem sprzecznych postaw, nakreśleń, zlepkiem niezrozumiałego wynaturzenia. I złość, i pożądanie, i smutek, pospolity, przygnębiający smutek, i... Zacisnął wargi, które utworzyły wąską, regularną linię, czując ogarniającą go od środka suchość - pustynię, niezliczone pofałdowania ziaren piasku, nadających chropowatą fakturę gardłu. Krtań nie chciała współpracować, nie chciała wypuścić spomiędzy siebie żadnego dźwięku. Cisza; przeraźliwa, rozerwana tylko jednym pytaniem cisza.
Znowu kreślącym drobną lecz niezwykle głęboką ranę.
Irytacja rosła, odczuwał jej gradację drżącą w każdej składowej ciała, krążącej wraz z krwią i chcącej napiąć mięśnie; opuszki wpiły się w jej skórę - niekontrolowanie - nieznacznie mocniej, naginając miękką powierzchnię nieco zgłębioną doliną. Nadal jej nie puszczał. Domagał się ciała, domagał się aktu własności, uznania, że będzie obecna - tutaj, przy nim, leżąc i oddychając głęboko. Z drugiej strony, oprócz samej lubieżnej chęci, kryło się w niej coś ponad, czego sam nie pojmował, bo pragnął, żeby była, by nie odeszła, nie zostawiła go tutaj samego. Wszyscy odchodzili. Wszyscy. A on miał w owym przypadku pozostać, niezmienny, biernie owinięty w pościel, spoglądając wśród zasłon mroku, które zarzucały na ich postacie szerokie płachty. Chciał choć po raz pierwszy... Zmienić? Zwalczyć tę okrutną prawidłowość? Chciał żeby fizycznie, psychicznie przy nim b y ł a, póki mogła, póki oboje byli w stanie. Ale nie umiał poniżyć się prostym, banalnym wytłumaczeniem, nie umiał z początku wydobyć z siebie żadnego słowa. Nadal milczał, a w jego oczach tańczyły drobne przebłyski - promienie, nadając im niewyraźny, podszyty - jakby prozaicznym zawodem wyraz. Odchyliła głowę, niby chcąc obdarzyć go wzrokiem, odczuł nieznaczne poruszenie, związane z przelaniem pasm włosów raczących skórę delikatnym zetknięciem. Prawdopodobne - chciała coś zobaczyć. Możliwe również, iż chciała odszukać; odnaleźć w wyrażanym układzie mimiki.
- Przecież wiesz. - Wargi rozchyliły się, lecz nieporównywalnie do ich rozchylenia, dźwięk, jaki uszedł, wydawał się niezwykle słaby i ulotny. Splótł dłonie ściślej, pojmując w miarę czasu coraz bardziej, jak chce - być obok, jak pragnie znajdować się przy niej b l i s k o. Darząc uczuciem z jednej strony czystym; z drugiej zaś pokrytym strupami amoralnego brudu. Samemu nie wiedząc do końca, czym jest ono właściwie, gubiąc się i odnajdując, kiedy każdy świadczący o prawdziwości bodziec utrzymywał go w przekonaniu, że jeszcze nie jest za późno.
- Wiesz, że nie chcę - nachylił twarz ku jej szyi, niby chcąc znów wodzić po niej, znów chcąc się z nią zetknąć; kontynuując jednak wywód, niedrżącym acz bez zuchwałej pewności półszeptem - abyś odeszła.
Dlaczego więc robisz w przeciwny sposób?
Na razie nie musisz. Bynajmniej teraz.
Nie umiał powiedzieć.
Nic już nie umiał określić; emocje, jak zawsze, okazywały się bezkształtną masą, zmienną, ulotną; chaosem poszczególnych elementów, z których żaden nie był możliwy do wyodrębnienia. Nie wiedział. Całe jego wnętrze okazywało się wyłącznie mętną układanką, zlepkiem sprzecznych postaw, nakreśleń, zlepkiem niezrozumiałego wynaturzenia. I złość, i pożądanie, i smutek, pospolity, przygnębiający smutek, i... Zacisnął wargi, które utworzyły wąską, regularną linię, czując ogarniającą go od środka suchość - pustynię, niezliczone pofałdowania ziaren piasku, nadających chropowatą fakturę gardłu. Krtań nie chciała współpracować, nie chciała wypuścić spomiędzy siebie żadnego dźwięku. Cisza; przeraźliwa, rozerwana tylko jednym pytaniem cisza.
Znowu kreślącym drobną lecz niezwykle głęboką ranę.
Irytacja rosła, odczuwał jej gradację drżącą w każdej składowej ciała, krążącej wraz z krwią i chcącej napiąć mięśnie; opuszki wpiły się w jej skórę - niekontrolowanie - nieznacznie mocniej, naginając miękką powierzchnię nieco zgłębioną doliną. Nadal jej nie puszczał. Domagał się ciała, domagał się aktu własności, uznania, że będzie obecna - tutaj, przy nim, leżąc i oddychając głęboko. Z drugiej strony, oprócz samej lubieżnej chęci, kryło się w niej coś ponad, czego sam nie pojmował, bo pragnął, żeby była, by nie odeszła, nie zostawiła go tutaj samego. Wszyscy odchodzili. Wszyscy. A on miał w owym przypadku pozostać, niezmienny, biernie owinięty w pościel, spoglądając wśród zasłon mroku, które zarzucały na ich postacie szerokie płachty. Chciał choć po raz pierwszy... Zmienić? Zwalczyć tę okrutną prawidłowość? Chciał żeby fizycznie, psychicznie przy nim b y ł a, póki mogła, póki oboje byli w stanie. Ale nie umiał poniżyć się prostym, banalnym wytłumaczeniem, nie umiał z początku wydobyć z siebie żadnego słowa. Nadal milczał, a w jego oczach tańczyły drobne przebłyski - promienie, nadając im niewyraźny, podszyty - jakby prozaicznym zawodem wyraz. Odchyliła głowę, niby chcąc obdarzyć go wzrokiem, odczuł nieznaczne poruszenie, związane z przelaniem pasm włosów raczących skórę delikatnym zetknięciem. Prawdopodobne - chciała coś zobaczyć. Możliwe również, iż chciała odszukać; odnaleźć w wyrażanym układzie mimiki.
- Przecież wiesz. - Wargi rozchyliły się, lecz nieporównywalnie do ich rozchylenia, dźwięk, jaki uszedł, wydawał się niezwykle słaby i ulotny. Splótł dłonie ściślej, pojmując w miarę czasu coraz bardziej, jak chce - być obok, jak pragnie znajdować się przy niej b l i s k o. Darząc uczuciem z jednej strony czystym; z drugiej zaś pokrytym strupami amoralnego brudu. Samemu nie wiedząc do końca, czym jest ono właściwie, gubiąc się i odnajdując, kiedy każdy świadczący o prawdziwości bodziec utrzymywał go w przekonaniu, że jeszcze nie jest za późno.
- Wiesz, że nie chcę - nachylił twarz ku jej szyi, niby chcąc znów wodzić po niej, znów chcąc się z nią zetknąć; kontynuując jednak wywód, niedrżącym acz bez zuchwałej pewności półszeptem - abyś odeszła.
Dlaczego więc robisz w przeciwny sposób?
Na razie nie musisz. Bynajmniej teraz.
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 1 z 2 • 1, 2
Sypialnia
Szybka odpowiedź