Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Wzniesienie
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wzniesienie
Skromna polana nieopodal plaży mieści się na niewysokim wzniesieniu, z którego roztacza się widok na falujące, bijące wilgocią morze. Upstrzona polnymi kwiatami za dnia jest mało uczęszczana. Nocą jest doskonałym punktem widokowym na niebo, brak koron drzew w promieniu przynajmniej kilkuset metrów pozwala podziwiać księżyc oraz gwiazdy. Początkiem sierpnia, podczas festiwalu lata, można zaobserwować sunące komety.
Jeśli już miała być szczera, dopiero teraz słowa mężczyzny spowodowały, że poczuła rozdrażnienie. Bo czy on właśnie nie przyznał się głośno, że uważa kobiety za stworzenia jednocześnie uparte i zwyczajnie głupie, niezdolne do logicznego łączenia faktów i pojmowania racjonalnych argumentów? O ile jeszcze Florence mogła się zgodzić z tym, że istotnie, bardzo łatwo było natknąć się na kobietę, która nie bała się postawić na swoim, tak cała reszta była wierutną bzdurą. To już zakrawało o bezczelność! Kobiety i tak stały znacząco niżej w hierarchii społeczeństwa, a ten prostak miał czelność mówić jej prosto w twarz, że jest głupia. Dawno nie czuła się tak dotknięta zaledwie pojedynczym zdaniem wypowiedzianym przez mężczyznę. W taki właśnie sposób prezentował wyższość?
- Obawiam się, że jednak się pan nie dowie - żachnęła się, odwracając ku niemu twarz. No i cała przyjemność z oglądania komet wyparowała w jednej chwili. Że też musiała trafić akurat na takiego buraka. Nie miała pojęcia, czy mężczyzna chciał ją obrazić specjalnie (tylko w sumie po co? Z zemsty że stała mu na drodze?), czy też może wypowiedział te słowa zupełnie bez pomyślunku. Nie zamierzała jednak zapoznawać się z kimś, kto kierował się podobnym tokiem myślenia. - Niech pan sobie poszuka kogoś, kto będzie przyjmował pańskie logiczne argumenty. Ja niestety jestem upartą kobietą. - była zła. Naprawdę ją rozzłościł. Jeśli obawiał się, że palnie jakąś głupotę, to właśnie to zrobił. Jeśli było coś, czego Florence nienawidziła z całego serca, było to szufladkowanie ludzi. A już w szczególności szufladkowanie ich ze względu na płeć. Bo sama doskonale wiedziała, że wszystkie te stereotypy można było tak naprawdę wyrzucić za okno. Ona sama i jej brat byli tego idealnym przykładem - on, przecież będący mężczyzną, był zdecydowanie bardziej emocjonalny, roztrzepany i impulsywny. W tym duecie to Florence była mózgiem. Stawiała zwykle na rozsądek, musiała hamować Floreana, gdy ten wpadał na co bardziej szalone pomysły i natychmiast chciał je realizować. Albo musiała ratować sytuację, kiedy ten zaczynał panikować. Zdecydowanie więc dało się z nią racjonalnie porozmawiać, a logiczna argumentacja to coś, czego sama poszukiwała w rozmowie z innymi. - Nie kazałam tu panu stać i wyglądać tępo jak kołek, jak panu przeszkadza oglądanie gwiazd, proszę iść do domu. - rzuciła na koniec kąśliwie.
- Obawiam się, że jednak się pan nie dowie - żachnęła się, odwracając ku niemu twarz. No i cała przyjemność z oglądania komet wyparowała w jednej chwili. Że też musiała trafić akurat na takiego buraka. Nie miała pojęcia, czy mężczyzna chciał ją obrazić specjalnie (tylko w sumie po co? Z zemsty że stała mu na drodze?), czy też może wypowiedział te słowa zupełnie bez pomyślunku. Nie zamierzała jednak zapoznawać się z kimś, kto kierował się podobnym tokiem myślenia. - Niech pan sobie poszuka kogoś, kto będzie przyjmował pańskie logiczne argumenty. Ja niestety jestem upartą kobietą. - była zła. Naprawdę ją rozzłościł. Jeśli obawiał się, że palnie jakąś głupotę, to właśnie to zrobił. Jeśli było coś, czego Florence nienawidziła z całego serca, było to szufladkowanie ludzi. A już w szczególności szufladkowanie ich ze względu na płeć. Bo sama doskonale wiedziała, że wszystkie te stereotypy można było tak naprawdę wyrzucić za okno. Ona sama i jej brat byli tego idealnym przykładem - on, przecież będący mężczyzną, był zdecydowanie bardziej emocjonalny, roztrzepany i impulsywny. W tym duecie to Florence była mózgiem. Stawiała zwykle na rozsądek, musiała hamować Floreana, gdy ten wpadał na co bardziej szalone pomysły i natychmiast chciał je realizować. Albo musiała ratować sytuację, kiedy ten zaczynał panikować. Zdecydowanie więc dało się z nią racjonalnie porozmawiać, a logiczna argumentacja to coś, czego sama poszukiwała w rozmowie z innymi. - Nie kazałam tu panu stać i wyglądać tępo jak kołek, jak panu przeszkadza oglądanie gwiazd, proszę iść do domu. - rzuciła na koniec kąśliwie.
What is my life?
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Florence Fortescue
Zawód : Bezrobotna
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
If you can't see anything beautiful about yourself...
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
OPCM : 5 +2
UROKI : 4 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 10
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 3
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Scott powinien spróbować swoich sił w trochę innej dziedzinie. Gdyby zajął się pisaniem, ze zwykłego pracownika ministerstwa stałby się pisarzem, jego książka od tytułem "jak urazić kobietę przy pomocy kilku sylab" na pewno stałaby się bardzo szybko bestsellerem. Mężczyzna wpatrywał się w swoją rozmówczynię, z lekko głupkowatym wyrazem twarzy, który jasno wskazywał na to, że ten nie umie zrozumieć tego czemu ta kobieta, tak się na niego zdenerwowała. W jego mniemaniu nie powiedział niczego, aż tak złego. Chociaż pewnie ci, którzy byli trochę bliżej niego mogliby doradzić, że chwilami lepiej jest przemilczeć to co się pomyślało. Taki niestety był Scott. Mówił bardzo często szybciej niż przeanalizował czy to co chce powiedzieć, nie urazi przypadkiem nikogo.
-Hmmmm...- Mruknął cicho po czym z kieszeni swoich spodni wyciągnął paczkę papierosów. Był to paskudny nałóg, ale tytoń przeważnie pomagał mężczyźnie pozbierać myśli, skupić się chociażby na jednej rzeczy przez dłuższą chwilę.
-Nie uderzyła mnie pani jeszcze, więc chyba aż tak źle nie jest- Jakże często on się z tym spotykał. Nie raz i nie dwa poczuł silę kobiecej dłoni na swojej twarzy. Szczególnie często działo się to w szkole, kiedy w ogóle nie panował nad tym co mówi. Teraz z perspektywy czasu jest już znacznie lepiej. Mężczyzna w końcu potarł dłonią delikatnie brzeg papierosa, co skutkowało jego samozapaleniem. Oczywiście, że powinien się był spytać tej pani czy jej nie będzie przeszkadzać dym i zapach tytoniu, który roztoczył się dookoła niej, ale Scott nie byłby sobą gdyby to zrobił.
Mimo wszystko trzeba spojrzeć na to jego dzisiejsze zachowanie trochę głębiej. Ostatni czas był dla niego naprawdę upierdliwy. Chociażby dlatego, że widmo utraty pracy wisiało nad nim i z każdym kolejnym dniem zbliżał się coraz bardziej. Nie obca była mu ciężka praca, ale czy chciał do tego wracać. Przecież tak naprawdę nigdy nie miał żadnego wyjścia awaryjnego. Był po prostu zbyt pewien swego, a teraz...to wszystko się mu waliło na głowę, a on sam czuł się trochę zagubiony.
-pójście do domu może być dobrym pomysłem...może nawet skorzystam...kto wie może jutro już go nie będę mieć- Odpowiedział po czym przystawił papierosa do ust, i wciągnął gryzący dym w płuca. Jeżeli naprawdę wyrzucą go z pracy, nie będzie go stać na opłacenie mieszkania. Dom dziadków...był zmuszony sprzedać, z resztą nie czuł się z nim w żaden sposób związany. Teraz powoli zaczął dostrzegać głupotę jaką zrobił.
-Hmmmm...- Mruknął cicho po czym z kieszeni swoich spodni wyciągnął paczkę papierosów. Był to paskudny nałóg, ale tytoń przeważnie pomagał mężczyźnie pozbierać myśli, skupić się chociażby na jednej rzeczy przez dłuższą chwilę.
-Nie uderzyła mnie pani jeszcze, więc chyba aż tak źle nie jest- Jakże często on się z tym spotykał. Nie raz i nie dwa poczuł silę kobiecej dłoni na swojej twarzy. Szczególnie często działo się to w szkole, kiedy w ogóle nie panował nad tym co mówi. Teraz z perspektywy czasu jest już znacznie lepiej. Mężczyzna w końcu potarł dłonią delikatnie brzeg papierosa, co skutkowało jego samozapaleniem. Oczywiście, że powinien się był spytać tej pani czy jej nie będzie przeszkadzać dym i zapach tytoniu, który roztoczył się dookoła niej, ale Scott nie byłby sobą gdyby to zrobił.
Mimo wszystko trzeba spojrzeć na to jego dzisiejsze zachowanie trochę głębiej. Ostatni czas był dla niego naprawdę upierdliwy. Chociażby dlatego, że widmo utraty pracy wisiało nad nim i z każdym kolejnym dniem zbliżał się coraz bardziej. Nie obca była mu ciężka praca, ale czy chciał do tego wracać. Przecież tak naprawdę nigdy nie miał żadnego wyjścia awaryjnego. Był po prostu zbyt pewien swego, a teraz...to wszystko się mu waliło na głowę, a on sam czuł się trochę zagubiony.
-pójście do domu może być dobrym pomysłem...może nawet skorzystam...kto wie może jutro już go nie będę mieć- Odpowiedział po czym przystawił papierosa do ust, i wciągnął gryzący dym w płuca. Jeżeli naprawdę wyrzucą go z pracy, nie będzie go stać na opłacenie mieszkania. Dom dziadków...był zmuszony sprzedać, z resztą nie czuł się z nim w żaden sposób związany. Teraz powoli zaczął dostrzegać głupotę jaką zrobił.
Scott Spencer
Zawód : Departament transportu magicznego - Komisja kwalifikacyjna teleportacji
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Właściwie liczyła na to, że jej tymczasowy rozmówca jednak jakoś się pokaja. Że przyzna się do winy albo będzie próbował się wytłumaczyć, powiedzieć jej, że wcale nie to miał na myśli, że się przejęzyczył lub zwyczajnie źle ubrał w słowa to, co miał na myśli. Przy takim obrocie spraw Florence mogłaby nawet pomyśleć o tym, że miało to być komplement dotyczący uporu, którym przecież zwykle wykazywały się w rozmowach kobiety.
O jakże była naiwna!
Już nawet zignorowała papierosa, którego jak gdyby nigdy nic postanowił przy niej zapalić - choć takim działaniem jeszcze dodatkowo jej podpadł. Jednak to jego słowa rozjuszyły ją jeszcze bardziej. Jak taki buc mógł się tu w ogóle znaleźć? Przyszedł na festiwal razem z bandą swoich bucowatych przyjaciół? Innego wytłumaczenia zwyczajnie nie widziała.
- Dla pana to są jakieś zawody? Kto w krótszym czasie sprowokuje przypadkową kobietę do uderzenia rozmówcy w twarz? - syknęła, bo naprawdę rzadko zdarzało jej się spotykać tak zarozumiałych ludzi. Właśnie tak ludzie portretowali sobie szlachtę - Florence znała jednak kilku błękitnokrwistych i doskonale wiedziała, że nie bywali oni wcale tacy nadęci. No, a ponadto na szlachcica to jednak jej rozmówca nie wyglądał. - A gdzieś w tłumie grupka pańskich znajomych odmierza czas? Jest pan faworytem tego głupiego konkursu, co?
Mogłaby mu przyłożyć w twarz, oczywiście. Właściwie bardzo chciała to zrobić. Jednak ręka nawet jej nie drgnęła. Przez to co powiedział. Jeśli faktycznie wydurniał się razem z bandą chamów podobnych jemu samemu - co brzmiało w sumie jak bardzo mało możliwa ewentualność, ale zaraza tam wie - to nie zamierzała dawać im ani jemu tej satysfakcji.
Gdy z jego ust padły kolejne słowa, Florence skomentowała je jedynie prychnięciem. I po co jej to mówił? Co ją mogło obchodzić, że wkrótce straci dom? Czego oczekiwał? Że ona go przygarnie? Że go pożałuje, pogłaszcze po głowie i spróbuje pocieszyć, mówiąc, że wszystko będzie dobrze? Interesowało ją to mniej niż złamany knut.
- Nie interesują mnie szczegóły twojego życia, chamie - fuknęła. - Dla mnie możesz spać i pod mostem. - trochę była za ostra, bo nikomu nie życzyła takiego losu. Ale cóż, to on pierwszy zaczął ją obrażać!
O jakże była naiwna!
Już nawet zignorowała papierosa, którego jak gdyby nigdy nic postanowił przy niej zapalić - choć takim działaniem jeszcze dodatkowo jej podpadł. Jednak to jego słowa rozjuszyły ją jeszcze bardziej. Jak taki buc mógł się tu w ogóle znaleźć? Przyszedł na festiwal razem z bandą swoich bucowatych przyjaciół? Innego wytłumaczenia zwyczajnie nie widziała.
- Dla pana to są jakieś zawody? Kto w krótszym czasie sprowokuje przypadkową kobietę do uderzenia rozmówcy w twarz? - syknęła, bo naprawdę rzadko zdarzało jej się spotykać tak zarozumiałych ludzi. Właśnie tak ludzie portretowali sobie szlachtę - Florence znała jednak kilku błękitnokrwistych i doskonale wiedziała, że nie bywali oni wcale tacy nadęci. No, a ponadto na szlachcica to jednak jej rozmówca nie wyglądał. - A gdzieś w tłumie grupka pańskich znajomych odmierza czas? Jest pan faworytem tego głupiego konkursu, co?
Mogłaby mu przyłożyć w twarz, oczywiście. Właściwie bardzo chciała to zrobić. Jednak ręka nawet jej nie drgnęła. Przez to co powiedział. Jeśli faktycznie wydurniał się razem z bandą chamów podobnych jemu samemu - co brzmiało w sumie jak bardzo mało możliwa ewentualność, ale zaraza tam wie - to nie zamierzała dawać im ani jemu tej satysfakcji.
Gdy z jego ust padły kolejne słowa, Florence skomentowała je jedynie prychnięciem. I po co jej to mówił? Co ją mogło obchodzić, że wkrótce straci dom? Czego oczekiwał? Że ona go przygarnie? Że go pożałuje, pogłaszcze po głowie i spróbuje pocieszyć, mówiąc, że wszystko będzie dobrze? Interesowało ją to mniej niż złamany knut.
- Nie interesują mnie szczegóły twojego życia, chamie - fuknęła. - Dla mnie możesz spać i pod mostem. - trochę była za ostra, bo nikomu nie życzyła takiego losu. Ale cóż, to on pierwszy zaczął ją obrażać!
What is my life?
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Florence Fortescue
Zawód : Bezrobotna
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
If you can't see anything beautiful about yourself...
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
OPCM : 5 +2
UROKI : 4 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 10
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 3
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Scott odnosił dziwne wrażenie, że z każdym kolejnym swoim słowem pogrążał się coraz bardziej. I co więcej było to bardzo dobre wrażenie. Szedł na dno, ze swoją elokwencją która w tej chwili leżała i kwiczała. Problem był taki, że nie bardzo wiedział jak miałby poprowadzić tę rozmowę. Przecież tak naprawdę nie powiedział nic złego, a teraz ta kobieta po prostu wylewała na niego wiadro pomyj. On sam na początku, starał się poprowadzić tę rozmowę w taki sposób, aby było miło, ale jak to z nim zawsze bywało, wszystko poszło w zupełnie inną stronę niż tego chciał.
-Zawody...oczywiście, że nie- Odpowiedział jej ze stoickim spokojem w głosie. Cały czas miał cichą nadzieję, że uda mu się to wszystko odkręcić, że w jakiś sposób ta kobieta zrozumie, że wcale nie jest aż takim chamem, za jakiego go wzięła...chociaż...może jednak był.
-Nazwałbym to autopsją- Bycie miłym, wedle Scotta wygląda trochę inaczej. W sumie sam mężczyzna nie potrafił jasno stwierdzić co to mogłoby w jego słowniku oznaczać. Wszystkich mniej więcej traktował w dokładnie taki sam sposób. Wydawało mu się, że jest to uczciwe. Nikt nie czuje się poszkodowany, i nikt nie zarzuci mu, że jest odludkiem. Chociaż lubił samotność, między innymi dlatego, że po prostu z nikim nie potrafił się dogadać. Prawie każdy człowiek odbierał jego słowa zupełnie inaczej niż powinien.
-Moi znajomi...pewnie są gdzieś tutaj...chociaż trudno nazwać ich znajomymi- Na palcach jednej ręki mógłby policzyć ludzi, którzy są mu przyjaźni, i którzy nie uważają go za skończonego kretyna, który nic w życiu nie potrafi.
-Wydaję mi się, że za słabo się znamy abym spełniał pani skryte marzenia- Mruknął, a na jego ustach pojawił się lekko złośliwy uśmieszek. Złośliwość to coś co mu wychodziło naturalnie, i zdawał sobie sprawę z tego jak być złośliwym. Wydawało się to być znacznie łatwiejsze niż bycie miłym...co kolwiek to znaczy. Jeżeli kobieta uważała, że Scott zacznie się tłumaczyć, czy prostować to co powiedział, to była w błędzie. On biedny nie miał pojęcia co zrobił w tej chwili źle, i po prostu uznał, że to ona go postanowiła zaatakować, dlatego też jej odpowiedział nie pozwalając na to, aby wylała na niego wiadro pomyj.
-Zawody...oczywiście, że nie- Odpowiedział jej ze stoickim spokojem w głosie. Cały czas miał cichą nadzieję, że uda mu się to wszystko odkręcić, że w jakiś sposób ta kobieta zrozumie, że wcale nie jest aż takim chamem, za jakiego go wzięła...chociaż...może jednak był.
-Nazwałbym to autopsją- Bycie miłym, wedle Scotta wygląda trochę inaczej. W sumie sam mężczyzna nie potrafił jasno stwierdzić co to mogłoby w jego słowniku oznaczać. Wszystkich mniej więcej traktował w dokładnie taki sam sposób. Wydawało mu się, że jest to uczciwe. Nikt nie czuje się poszkodowany, i nikt nie zarzuci mu, że jest odludkiem. Chociaż lubił samotność, między innymi dlatego, że po prostu z nikim nie potrafił się dogadać. Prawie każdy człowiek odbierał jego słowa zupełnie inaczej niż powinien.
-Moi znajomi...pewnie są gdzieś tutaj...chociaż trudno nazwać ich znajomymi- Na palcach jednej ręki mógłby policzyć ludzi, którzy są mu przyjaźni, i którzy nie uważają go za skończonego kretyna, który nic w życiu nie potrafi.
-Wydaję mi się, że za słabo się znamy abym spełniał pani skryte marzenia- Mruknął, a na jego ustach pojawił się lekko złośliwy uśmieszek. Złośliwość to coś co mu wychodziło naturalnie, i zdawał sobie sprawę z tego jak być złośliwym. Wydawało się to być znacznie łatwiejsze niż bycie miłym...co kolwiek to znaczy. Jeżeli kobieta uważała, że Scott zacznie się tłumaczyć, czy prostować to co powiedział, to była w błędzie. On biedny nie miał pojęcia co zrobił w tej chwili źle, i po prostu uznał, że to ona go postanowiła zaatakować, dlatego też jej odpowiedział nie pozwalając na to, aby wylała na niego wiadro pomyj.
Scott Spencer
Zawód : Departament transportu magicznego - Komisja kwalifikacyjna teleportacji
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Spokój, który utrzymywał się na jego twarzy w którymś momencie zaczął w końcu nieco niepokoić Florence. Tu już nawet nie chodziło o irytację na człowieka, który nie potrafi przemyśleć swoich słów zanim pozwoli by opuściły one jego usta. Przez głowę kobiety przemknęła myśl, że takie zachowanie nie jest zwyczajnie normalne. Taki stoicki spokój, można by wręcz rzec - beznamiętność. Ludzie są pełni emocji, złości, radości, obaw, strachu. A oto stał przed nią mężczyzna, który nie tylko bez żadnych wyrzutów sumienia postanowił ją obrazić, to jeszcze z kamienną twarzą przyjmował wszystkie jej kąśliwe i złośliwe uwagi. Takim totalnym brakiem emocji odznaczali się chyba tylko socjopaci?
- Trzymaj się ode mnie z daleka - warknęła więc jeszcze tylko, zaraz odwracając się, aby zniknąć mu z oczu w tłumie. I szła długo, zupełnie ignorując to, że z nieba spadało teraz wiele, wiele gwiazd. Chyba jednak oglądanie ich z domu wcale nie było aż takim złym pomysłem. Tam przynajmniej mogła usiąść na swoim balkonie, zaparzyć sobie dobrej, słodkiej herbaty i po prostu cieszyć się widokiem. Fakt, w oglądaniu tego nocnego spektaklu na pewno nieco przeszkadzałyby jej światła miasta - ale przynajmniej nie byłaby narażona na spotykanie takich pozbawionych jakiekolwiek emocji dziwolągów. Florence naprawdę starała się unikać szufladkowania ludzi, ale jakie inne wrażenie mogła odnieść z tego zdecydowanie mało przyjemnego spotkania? Przez jej głowę przemknęła nawet głupia myśl o tym, że chyba tylko zmarli mogliby być mniej ekspresyjni niż mężczyzna, którego napotkała tam w tłumie. Aż dostała na tę myśl gęsiej skórki.
Na szczęście, po kilku minutach przepychania się pomiędzy ludźmi, udało jej się w końcu uspokoić. Gdy już uspokoiła się nico, postanowiła znów zadrzeć głowę do góry - gwiazdy wciąż spadały, wciąż można je było podziwiać. A ona nie chciała, aby ten wieczór był kompletnie zrujnowany. Wciąż mogła wyciągnąć z niego coś dobrego. Nie została jednak w Weymouth tak długo, jak początkowo planowała. Choć spektakl na nocnym niebie wciąż trwał, panna Fortescue postanowiła jednak powrócić do domu - i przed snem poprosić Floreana o to, by zaparzył jej kubek mięty. Tak na uspokojenie.
zt
- Trzymaj się ode mnie z daleka - warknęła więc jeszcze tylko, zaraz odwracając się, aby zniknąć mu z oczu w tłumie. I szła długo, zupełnie ignorując to, że z nieba spadało teraz wiele, wiele gwiazd. Chyba jednak oglądanie ich z domu wcale nie było aż takim złym pomysłem. Tam przynajmniej mogła usiąść na swoim balkonie, zaparzyć sobie dobrej, słodkiej herbaty i po prostu cieszyć się widokiem. Fakt, w oglądaniu tego nocnego spektaklu na pewno nieco przeszkadzałyby jej światła miasta - ale przynajmniej nie byłaby narażona na spotykanie takich pozbawionych jakiekolwiek emocji dziwolągów. Florence naprawdę starała się unikać szufladkowania ludzi, ale jakie inne wrażenie mogła odnieść z tego zdecydowanie mało przyjemnego spotkania? Przez jej głowę przemknęła nawet głupia myśl o tym, że chyba tylko zmarli mogliby być mniej ekspresyjni niż mężczyzna, którego napotkała tam w tłumie. Aż dostała na tę myśl gęsiej skórki.
Na szczęście, po kilku minutach przepychania się pomiędzy ludźmi, udało jej się w końcu uspokoić. Gdy już uspokoiła się nico, postanowiła znów zadrzeć głowę do góry - gwiazdy wciąż spadały, wciąż można je było podziwiać. A ona nie chciała, aby ten wieczór był kompletnie zrujnowany. Wciąż mogła wyciągnąć z niego coś dobrego. Nie została jednak w Weymouth tak długo, jak początkowo planowała. Choć spektakl na nocnym niebie wciąż trwał, panna Fortescue postanowiła jednak powrócić do domu - i przed snem poprosić Floreana o to, by zaparzył jej kubek mięty. Tak na uspokojenie.
zt
What is my life?
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Florence Fortescue
Zawód : Bezrobotna
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
If you can't see anything beautiful about yourself...
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
OPCM : 5 +2
UROKI : 4 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 10
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 3
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Scott sterczał tutaj jak ostatni kretyn, rozmawiając z kobietą, która najwyraźniej była o coś na niego wściekła, ale on sam nie był po prostu w stanie zrozumieć co zrobił nie tak, a ta oczywiście w żaden sposób nie spróbowała mu nawet tego wytłumaczyć. Oczywiście, że by przeprosił za swoje słowa, tylko nie bardzo wiedział, za które konkretnie.
-Ale...- Chciał coś jeszcze powiedzieć, ale kobieta nie dała mu już tej sposobności, i po prostu odeszła zostawiając go sam na sam ze swoimi przemyśleniami.
-Co to miało być...- Mruknął cicho sam do siebie, usiłując nadal jakoś poskładać tę rozmowę w jedną całość, aby móc wyciągnąć jakieś sensowne wnioski. Zrozumieć co zrobił nie tak...niestety jego umysł nie był w stanie to zrozumieć, dlatego też jedyne co zrobił to westchnął cicho i wzruszył ramionami, dając sobie samemu najwyraźniej z tym wszystkim spokój. Kobiety nie zrozumie, nigdy nie potrafił...po prostu był beznadziejny w te klocki.
Scott dopalił resztę papierosa i rzucił go na ziemię po czym zmasakrował swoim butem, wgniatając tym samym w trawę. Postanowił zastosować się do rady tej tajemniczej kobiety, i miał zamiar wrócić do domu, do swoich czterech ścian, w których czuł się bezpieczniej...chociaż czy lepiej? często słyszał, że był socjopatą, czy się z tym spierał...oczywiście, że nie. Wiedział, że jego natura nie była zbyt otwarta do ludzi, ale tylko on sam wiedział, że aż tak źle z nim jeszcze nie było. Chociaż bez wątpienia miał specyficzną osobowość. Mężczyzna ruszył przed siebie, zapominając nawet o tym, że przyszedł tu z kilkoma znajomymi z pracy. Nie będą się o niego martwić, nigdy się nie martwili, dlatego też wiedział, że może spokojnie wrócić do domu, i nikomu nie będzie musiał się zbędnie tłumaczyć z tego dlaczego zrobił tak a nie inaczej.
z/t
-Ale...- Chciał coś jeszcze powiedzieć, ale kobieta nie dała mu już tej sposobności, i po prostu odeszła zostawiając go sam na sam ze swoimi przemyśleniami.
-Co to miało być...- Mruknął cicho sam do siebie, usiłując nadal jakoś poskładać tę rozmowę w jedną całość, aby móc wyciągnąć jakieś sensowne wnioski. Zrozumieć co zrobił nie tak...niestety jego umysł nie był w stanie to zrozumieć, dlatego też jedyne co zrobił to westchnął cicho i wzruszył ramionami, dając sobie samemu najwyraźniej z tym wszystkim spokój. Kobiety nie zrozumie, nigdy nie potrafił...po prostu był beznadziejny w te klocki.
Scott dopalił resztę papierosa i rzucił go na ziemię po czym zmasakrował swoim butem, wgniatając tym samym w trawę. Postanowił zastosować się do rady tej tajemniczej kobiety, i miał zamiar wrócić do domu, do swoich czterech ścian, w których czuł się bezpieczniej...chociaż czy lepiej? często słyszał, że był socjopatą, czy się z tym spierał...oczywiście, że nie. Wiedział, że jego natura nie była zbyt otwarta do ludzi, ale tylko on sam wiedział, że aż tak źle z nim jeszcze nie było. Chociaż bez wątpienia miał specyficzną osobowość. Mężczyzna ruszył przed siebie, zapominając nawet o tym, że przyszedł tu z kilkoma znajomymi z pracy. Nie będą się o niego martwić, nigdy się nie martwili, dlatego też wiedział, że może spokojnie wrócić do domu, i nikomu nie będzie musiał się zbędnie tłumaczyć z tego dlaczego zrobił tak a nie inaczej.
z/t
Scott Spencer
Zawód : Departament transportu magicznego - Komisja kwalifikacyjna teleportacji
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Los bywał naprawdę przewrotny.
Tilda nigdy nie zgadłaby, że tej nocy zdoła rozpoznać w tłumie dawną koleżankę ze szkolnych lat – do Weymouth co roku przybywały przecież setki miłośników Festiwalu Lata, co równało się setkom twarzy należącym do czarodziejów najróżniejszego pochodzenia. Festiwalowych atrakcji nie brakowało, a włości Prewettów imponowały rozmiarami, zatem trzeba było mieć niebywałe szczęście, aby – zwłaszcza pod osłoną mroku – rozpoznać znajome rysy twarzy i przywołać w myślach dawno niewypowiadane imię.
- Och nie – odpowiedziała, chichocząc cicho, gdy Poppy podzieliła się z nią swoimi troskami o biednego kanarka. Poniekąd doskonale ją rozumiała; gdyby sama posiadała kota, jej mieszkanie zamieniłoby się w pole bitwy pomiędzy pająkami a polującą na nie kocią bestią. - Miejmy nadzieję, że gdy wrócisz dziś do domu, kanarek będzie w klatce.
W jej oczach Poppy była kimś, kto darzył głębokimi uczuciami nie tylko innych ludzi, ale i stworzenia, dlatego szczerze liczyła na to, że po powrocie do domu czarownica nie zastanie klatki otwartej, a swoich kotów… najedzonych.
Poppy wyglądała już lepiej niż przed chwilą i Tilda domyślała się, że choć fantomowe rany, które zadała jej śmierć Charliego, wciąż były stosunkowo świeże, Poppy potrafiła odnaleźć w sobie siłę, by choć na moment zignorować ich ból. Tego przynajmniej życzyła jej Tilda, zastanawiając się jednocześnie, jak sama zdołałby odnaleźć się w podobnej sytuacji.
I już nie po raz pierwszy dochodziła do wniosku, że brak szczególnych osób w jej życiu być może miał pewne zalety. Nie istniał nikt, kogo śmierć pozostawiłaby pustkę w jej sercu, ale również nikt, kto roniłby łzy po niej samej.
- To dobrze, Poppy. Tak powinno być – odezwała się po dłuższym milczeniu, obdarzając ją lekkim uśmiechem, choć ponownie złapała się na tym, że tak naprawdę nie wiedziała nic o utracie ukochanej osoby. Postanowiła jednak mówić to, co podpowiadało jej serce.
Po chwili znów zapadła pomiędzy nimi cisza, przerywana jedynie miarowym szmerem rozmów dobiegających ze wszystkich stron wzniesienia. Wyglądało na to, że nie tylko one spostrzegły spadającą gwiazdę – samotną powierniczkę dziesiątek życzeń, które wypowiadali właśnie zgromadzeni na wzgórzu czarodzieje.
Tilda postanowiła do nich dołączyć, nie zastanawiając się jednak zbyt długo nad swoim własnym życzeniem. Nie chodziła już z głową w obłokach tak jak kiedyś i choć coś w niej pragnęło wierzyć w niezbadaną moc gwiazd, w jej sercu niczym cierń narastało zwątpienie.
Oderwała wzrok od nieba dopiero wtedy, gdy Poppy odezwała się ponownie; nieoczekiwana propozycja, która padła z jej ust, momentalnie sprawiła, że Tilda spojrzała na Pomfrey z jeszcze szerszym uśmiechem.
- Oczywiście, z wielką chęcią. Twoje koty bardzo mnie zaintrygowały – odpowiedziała ze śmiechem. Teraz, gdy w tak niespodziewany sposób ich drogi ponownie się skrzyżowały, Tilda nie mogła pozwolić na to, aby rozeszły się do swoich domów i zapomniały o sobie. - Gdzie teraz mieszkasz? – dodała po chwili.
Tilda nigdy nie zgadłaby, że tej nocy zdoła rozpoznać w tłumie dawną koleżankę ze szkolnych lat – do Weymouth co roku przybywały przecież setki miłośników Festiwalu Lata, co równało się setkom twarzy należącym do czarodziejów najróżniejszego pochodzenia. Festiwalowych atrakcji nie brakowało, a włości Prewettów imponowały rozmiarami, zatem trzeba było mieć niebywałe szczęście, aby – zwłaszcza pod osłoną mroku – rozpoznać znajome rysy twarzy i przywołać w myślach dawno niewypowiadane imię.
- Och nie – odpowiedziała, chichocząc cicho, gdy Poppy podzieliła się z nią swoimi troskami o biednego kanarka. Poniekąd doskonale ją rozumiała; gdyby sama posiadała kota, jej mieszkanie zamieniłoby się w pole bitwy pomiędzy pająkami a polującą na nie kocią bestią. - Miejmy nadzieję, że gdy wrócisz dziś do domu, kanarek będzie w klatce.
W jej oczach Poppy była kimś, kto darzył głębokimi uczuciami nie tylko innych ludzi, ale i stworzenia, dlatego szczerze liczyła na to, że po powrocie do domu czarownica nie zastanie klatki otwartej, a swoich kotów… najedzonych.
Poppy wyglądała już lepiej niż przed chwilą i Tilda domyślała się, że choć fantomowe rany, które zadała jej śmierć Charliego, wciąż były stosunkowo świeże, Poppy potrafiła odnaleźć w sobie siłę, by choć na moment zignorować ich ból. Tego przynajmniej życzyła jej Tilda, zastanawiając się jednocześnie, jak sama zdołałby odnaleźć się w podobnej sytuacji.
I już nie po raz pierwszy dochodziła do wniosku, że brak szczególnych osób w jej życiu być może miał pewne zalety. Nie istniał nikt, kogo śmierć pozostawiłaby pustkę w jej sercu, ale również nikt, kto roniłby łzy po niej samej.
- To dobrze, Poppy. Tak powinno być – odezwała się po dłuższym milczeniu, obdarzając ją lekkim uśmiechem, choć ponownie złapała się na tym, że tak naprawdę nie wiedziała nic o utracie ukochanej osoby. Postanowiła jednak mówić to, co podpowiadało jej serce.
Po chwili znów zapadła pomiędzy nimi cisza, przerywana jedynie miarowym szmerem rozmów dobiegających ze wszystkich stron wzniesienia. Wyglądało na to, że nie tylko one spostrzegły spadającą gwiazdę – samotną powierniczkę dziesiątek życzeń, które wypowiadali właśnie zgromadzeni na wzgórzu czarodzieje.
Tilda postanowiła do nich dołączyć, nie zastanawiając się jednak zbyt długo nad swoim własnym życzeniem. Nie chodziła już z głową w obłokach tak jak kiedyś i choć coś w niej pragnęło wierzyć w niezbadaną moc gwiazd, w jej sercu niczym cierń narastało zwątpienie.
Oderwała wzrok od nieba dopiero wtedy, gdy Poppy odezwała się ponownie; nieoczekiwana propozycja, która padła z jej ust, momentalnie sprawiła, że Tilda spojrzała na Pomfrey z jeszcze szerszym uśmiechem.
- Oczywiście, z wielką chęcią. Twoje koty bardzo mnie zaintrygowały – odpowiedziała ze śmiechem. Teraz, gdy w tak niespodziewany sposób ich drogi ponownie się skrzyżowały, Tilda nie mogła pozwolić na to, aby rozeszły się do swoich domów i zapomniały o sobie. - Gdzie teraz mieszkasz? – dodała po chwili.
You have witchcraftin your lips
Aktualny miesiąc miał przynieść wiele zmian, o których jeszcze nikt nie wiedział i nie mógł tego przewidzieć. Dopiero zaczynający się, a równocześnie przypominający o nadciągającym zapomnieniu o letnich podmuchach powietrza. Szalony wakacyjny okres mógł stać pod różnymi znakami - pozytywnymi, negatywnymi, neutralnymi - lecz Jayden nie sądził, by mógł odmówić wrócenia do Hogwartu wraz z pierwszym dniem września. Ta szkoła, ten budynek, ci ludzie byli częścią jego życia i częścią tożsamości, która w niego wrosła. Nie umiałby stanąć przed faktem jakoby tym razem nie miał się tam pojawić. Szósty z kolei w swojej karierze profesora i opiekuna. Patrząc zza stołu na Wielkiej Sali na nowe twarze zlęknionych, podnieconych, ciekawych niezwykłego miejsca pierwszorocznych. Oznajmiając im na pierwszych zajęciach zakres materiału. Ucząc łapać cyrkle, liniały, ustawiać lunety i patrzeć przez teleskopy. Przyjmował te dzieci jak swoje i przywiązywał się do nich, chcąc zobaczyć na ich twarzach nie tyle, że zrozumienie, co radość. Uśmiechnięte i pozbawione trosk. Takie, jakie powinny być już zawsze. Nie wyobrażał sobie, by podobne wydarzenia go ominęły, a jednak niespełna za miesiąc miał się przekonać, że pisanie słów do dyrektora Dippeta będzie równie pozbawione znaczenia jak i jego myśli o samym sobie i wartości, które jakoby miał przekazywać. Teraz jednak cieszył się tym, co dostawał - błogo nieświadomy i wciąż pełen wewnętrznego spokoju oraz bijącego ciepła. Spotkanie Cecily mogło się wydawać czczym przypadkiem, lecz wcale takie nie było i Jay potrafił to docenić. Wierzący w przeznaczenie, odnajdywał w każdorazowym, nawet krótkim spotkaniu wartości. Natknięcie się na dawnego ucznia nabierało w tym wypadku głębszego znaczenia. Wiele dzieci przeszło przez Wieżę Astronomiczną podczas kadencji Jaydena i jeszcze całe rzesze innych miało mu się trafić pod opiekę. Co kolejne to inne i Vane uważał, że każde z nich było jedyne w swoim rodzaju. Niepowtarzalne, a przez to również szczególne. Nie liczyło się dla niego to, że było bardziej lub mniej zdolne, wesołe czy ponure, ładne czy brzydkie - nie faworyzował i mierzył każdego po równo. Nie widział ich wad, akceptując te skazy i patrząc na nich przez pryzmat dobrych cech. Nawet tych głęboko ukrytych. Nazwisko Hagrid kojarzył głównie ze względu na półolbrzyma, z którym chodził do Hogwartu jako uczeń. Ciężko było przegapić go na korytarzach. Okrutnie oskarżony i brutalnie wyrzucony zniknął bez śladu, a przynajmniej Jayowi nic nie było o tym wiadomo. Musiał o to podpytać Cecily, która najwyraźniej o wiele lepiej pamiętała profesora niż on ją. Nie oznaczało to jednak, że Vane zupełnie odrzucał jej obecność na swoich zajęciach. Z każdą spędzoną z nią chwilą luki pamięciowe uzupełniały się, najczęściej w formie wstawiania się za uczennicą, kiedy tego potrzebowała. Jak chociażby zrzucenie szkieletu hipogryfa na drugim piętrze. Ukryta za jego plecami słuchała wymiany zdań między nim a woźnym, który groził nawet dyrektorem małej uczennicy. A teraz po dziewczynce nie było śladu. Na samo wspomnienie i przypomnienie sobie o nim, astronom uśmiechnął się ciepło.
- Sprawia ci to radość? - spytał, obserwując uważnie swoją dawną uczennicę, gdy roześmiała się po swoich własnych słowach. Płynięcie pod prąd było trudne i można było spotkać się z wieloma przykrościami po drodze. Gdyby miał świadomość spotkania Zakonu Feniksa, utożsamiałby się z Hagrid jeszcze bardziej. Pozbawiony tych wspomnień na własne życzenie nie zatracił jednak się zupełnie. Wciąż był tym sobą, którym widzieli go inni. Pozbawionym zmartwień, zapatrzonym w niebo, szczęśliwym. Gdy Cecily kontynuowała, zamyślił się na moment, mrużąc charakterystycznie oczy. - Uwierzyłbym we wszystko - odparł szczerze i jakby w podziękowaniu za to, że mu o tym powiedziała, bo przecież nie musiała. - Wiele osób myśli, że ich decyzje do nich nie pasują, bo nie posiadają jakiejś cechy. A nie trzeba być cierpliwym, by zostać nauczycielem. Nie trzeba mieć wzroku orła, by oglądać gwiazdy. I nie trzeba być poukładanym, by robić to, co się lubi - powiedział z lekkim uśmiechem, bo ostatnie słowa pasowały do ich obojga. Pomimo pozycji pedagoga i doświadczonego naukowca Jayden wciąż był dzieckiem w ciele mężczyzny. Cecily nie musiała się zmieniać, dojrzewać, by być dobra w swojej pracy i czerpać radość z życia. Przez chwilę milczał, pozwalając sobie na prywatną kontemplację, gdy postanowił zmniejszyć dystans między sobą a dziewczyną. Postąpił krok, by stanąć z nią ramię w ramię i wyjął na moment dłoń z kieszeni spodni, by wskazać jej coś okrężnym ruchem na niebie. - Widzisz ten pomarańczowy punkt? - spytał, nie spuszczając spojrzenia ze światełka w oddali. - To Wenus. Jej temperatura przekracza temperatury pozostałych globów w Układzie Słonecznym. Jest nieprzystępna, a pioruny nie mogą dosięgnąć jej powierzchni. Występują tam kwaśne deszcze. Jako jedyna obraca się w przeciwną stronę niż pozostałe planety. Powiedziałabyś, że urodzona buntowniczka. Odrzucona i nie pasująca do innych. Działająca pod prąd. A jednak tylko ją możemy dostrzec z powierzchni Ziemi i podziwiać jej piękno, którym nas obdarza - zamilkł. Odmienne jednostki zawsze dawały o wiele więcej światu dokoła niż sądziły, a ich bunt nauczał innych.
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Sprawia ci to radość? - spytał, obserwując uważnie swoją dawną uczennicę, gdy roześmiała się po swoich własnych słowach. Płynięcie pod prąd było trudne i można było spotkać się z wieloma przykrościami po drodze. Gdyby miał świadomość spotkania Zakonu Feniksa, utożsamiałby się z Hagrid jeszcze bardziej. Pozbawiony tych wspomnień na własne życzenie nie zatracił jednak się zupełnie. Wciąż był tym sobą, którym widzieli go inni. Pozbawionym zmartwień, zapatrzonym w niebo, szczęśliwym. Gdy Cecily kontynuowała, zamyślił się na moment, mrużąc charakterystycznie oczy. - Uwierzyłbym we wszystko - odparł szczerze i jakby w podziękowaniu za to, że mu o tym powiedziała, bo przecież nie musiała. - Wiele osób myśli, że ich decyzje do nich nie pasują, bo nie posiadają jakiejś cechy. A nie trzeba być cierpliwym, by zostać nauczycielem. Nie trzeba mieć wzroku orła, by oglądać gwiazdy. I nie trzeba być poukładanym, by robić to, co się lubi - powiedział z lekkim uśmiechem, bo ostatnie słowa pasowały do ich obojga. Pomimo pozycji pedagoga i doświadczonego naukowca Jayden wciąż był dzieckiem w ciele mężczyzny. Cecily nie musiała się zmieniać, dojrzewać, by być dobra w swojej pracy i czerpać radość z życia. Przez chwilę milczał, pozwalając sobie na prywatną kontemplację, gdy postanowił zmniejszyć dystans między sobą a dziewczyną. Postąpił krok, by stanąć z nią ramię w ramię i wyjął na moment dłoń z kieszeni spodni, by wskazać jej coś okrężnym ruchem na niebie. - Widzisz ten pomarańczowy punkt? - spytał, nie spuszczając spojrzenia ze światełka w oddali. - To Wenus. Jej temperatura przekracza temperatury pozostałych globów w Układzie Słonecznym. Jest nieprzystępna, a pioruny nie mogą dosięgnąć jej powierzchni. Występują tam kwaśne deszcze. Jako jedyna obraca się w przeciwną stronę niż pozostałe planety. Powiedziałabyś, że urodzona buntowniczka. Odrzucona i nie pasująca do innych. Działająca pod prąd. A jednak tylko ją możemy dostrzec z powierzchni Ziemi i podziwiać jej piękno, którym nas obdarza - zamilkł. Odmienne jednostki zawsze dawały o wiele więcej światu dokoła niż sądziły, a ich bunt nauczał innych.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Ostatnio zmieniony przez Jayden Vane dnia 04.08.19 17:21, w całości zmieniany 1 raz
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wenus. W mitologii rzymskiej nazywano tak Afrodytę, boginię piękna i miłości. Vane przedstawił jednak planetę w zupełnie innym świetle. Jej urok nie było oczywisty, a kwaśne deszcze czy obracanie się w inną stronę niż pozostałe ciała niebieskie z pewnością nie uchodziły za wytworne. Mimo tego, jak dobrze to ujął, ludzie ją podziwiali za wyjątkowość. Cecily pragnęła udowodnić sobie swą wartość, czuła, że jeśli dzięki własnym czynom zmieni coś na świecie, jednocześnie zaspokoi pragnienie duszy, tak gorąco zachęcającej dziewczynę do działania. Wydawało się, że Hagridowie we krwi mieli zapisaną niemożność usiedzenia w miejscu. Cały czas w ruchu, pomagając innym ludziom, zwierzętom... Cecil pamiętała ledwie kilka sytuacji, w których jej rodzice znajdywali wreszcie chwilę dla odpoczynku. W milczeniu najpierw obserwowała wskazane przez byłego nauczyciela miejsce na niebie, aby następnie przenieść wzrok na samego Jaydena. Niesamowite jak wielką zmianę w ludziach przynosił moment, w którym mogli podzielić się z kimś swoją pasją. Ciekawe czy ja również tak wyglądam, gdy opowiadam o ważnych dla mnie sprawach. Z samego spojrzenia Vane’a, podczas wpatrywania się w gwiazdy, uważny obserwator mógł zrozumieć więcej, niż z naukowych pouczeń. Zapał, entuzjazm, to jak charakterystycznie mrużył oczy pokazując studentom konkretne miejsce na nieboskłonie... Ten człowiek wierzył w to co mówi i nikogo nie zamierzał oszukiwać fałszywym zaciekawieniem. A co najważniejsze, popierał swoje wykłady własną wiedzą, której zdobywanie faktycznie go inspirowało.
- Nigdy się nie zastanawiałam nad tym, czy daje mi to radość. Zwyczajnie przywykłam do walczenia ze stereotypami. – Przyznała cicho. Cily do perfekcji opanowała zdolność robienia dobrej miny do złej gry. Nie znaczyło to, że zawsze radziła sobie z sytuacjami, w jakich się znajdywała. Myślami wróciła do pierwszych dni szkolnych po wydaleniu Rubeusa z Hogwartu. Pod koniec wakacji jej kuzyn znajdował się nie tylko w krytycznym punkcie swojego życia, ale też fatalnym stanie psychicznym. Miał potężnie zbudowane ciało, ale być może przede wszystkim, wielkie i wrażliwe serce, które boleśnie odczuło stratę jedynego schronienia. Pamiętała liczne chusteczki zużyte do wycierania jego smoczych łez, godziny spędzone na pieczeniu wielkich czekoladowych ciast, by zająć chociaż przez chwilę myśli biedaka czymś przyjemniejszym od wizji samotnego zmierzenia się z przedwcześnie dorosłym życiem. Wtedy jeszcze nie przypuszczała, w swojej dziecięcej naiwności jak duży impakt będzie miało to wydarzenie, na jej własne funkcjonowanie. Koledzy nie uśmiechali się już tak szczerze, zamiast tego z wahaniem witali dawną przyjaciółkę i wspólniczkę w knowaniach. Bali się tego do czego rzekomo byłaby zdolna. Kto wie, czy nie wszystkie Hagridy trzymają akromantule pod łóżkami? Zaczęły się szepty, towarzyszące jej podczas przechodzenia korytarzy, a spojrzenia krytyki nie były już kierowane tylko z oczu ślizgońskich arystokratów.
- Ale muszę profesorowi wyznać, że sama ulegałam błędnym wyobrażeniom. – Dotąd wierzyła, że większość nauczycieli była takich samych, jeśli chodzi o podejście do ucznia. Wydawało jej się, iż Jayden mógł pragnąć zaskarbić sobie przychylność podopiecznych, tylko żeby poczuć się lepiej, ale w gruncie rzeczy traktował ich tak jak większość. Cecylia była aż do bólu przewrażliwiona na punkcie bycia gorszą od innych pod względem intelektu. Nienawidziła, kiedy ktoś śmiał obrażać inteligencję kogokolwiek z jej rodziny, zwłaszcza Rubeusa. O ile dobrze sobie przypominała, kilka razy wylądowała nawet na karnych zajęciach za bójki z tego powodu. Sama zawsze starała się sprostać szkolnym wymaganiom, ale niestety niektóre przedmioty ewidentnie nie leżały w naturalnych zdolnościach czarownicy.
- Myślałam, że profesor jest innym człowiekiem. Takim jak cała reszta. Dałam się zwieść temu co większość sądzi, a więc jak pan widzi, nawet ci, którzy idą pod prąd, potrafią błędnie oceniać sobie podobnych. – Zmierzwiła dłonią krótko obcięte włosy, próbując ukryć zakłopotanie. Mówienie takich rzeczy nie leżało w naturze panny Hagrid, ale przyjemne ciepło rozchodzące się po jej ciele świadczyło o tym, że zrobiła dobrze. Może powinnam częściej przyznawać się do błędów i mówić o uczuciach? To całe bycie otwartym nie wydawało się takie złe.
- Wiele jest rzeczy, których bym nie powiedziała tamtemu wyobrażeniu o panu, panie profesorze. Ale teraz wydaje mi się wręcz głupie, że oceniłam pana, zupełnie pana nie znając. Zresztą w gruncie rzeczy dalej nie znam... – No i zaczynała się plątać. Najwyraźniej zbyt długa poważna rozmowa, nie stanowiła typowej czynności dla mózgu Cecily, który próbował teraz odnaleźć się w skomplikowanym tajfunie uczuć, jaki wywołały słowa Jayden’a. Miał zupełną rację. Nie mogła czekać aż los sam do niej przyjdzie. Jeśli rzeczywiście chciała utożsamić się z tą buntowniczką, jeśli chciała być Wenus pośród morza takich samych gwiazd, to nie mogła czekać bezczynnie.
- Skoro jednak dzisiaj pana poznaję, tak naprawdę. To muszę powiedzieć jeszcze jedną rzecz. – Obróciła się w stronę swojego rozmówcy z najbardziej kamiennym wyrazem twarzy, na jaki było ją stać.
- Ten teleskop z grawerem... – Wzięła głęboki oddech. – To ja go rozbiłam. – Całe szczęście, że było ciemno, Cecylia mogła mieć tylko nadzieję, że Vane nie widzi jej przepraszającego uśmiechu, który mimowolnie wypłynął na twarz i delikatnie zaróżowionych ze wstydu policzków. To się właśnie dzieje, gdy ktoś postanawia zapłacić za błędy młodości. Pamiętała tamto popołudnie całkiem wyraźnie. Przyszła do jego gabinetu by umówić się na poprawę testu, który nie poszedł jej najlepiej i zastała puste pomieszczenie. Dla psotnicy jak Cily była to okazja nie do zmarnowania. Każdy przecież wiedział, że profesor Vane trzyma mnóstwo ciekawych rzeczy w swoich szafkach! A ten teleskop zawsze jej się podobał ze swoimi inkrustowaniami szlachetnymi kamieniami i dedykacją, której nie potrafiła odczytać. Chciała go tylko potrzymać przez chwilę... Ale okazało się, że trzymanie jej na balkonie wieży nie było najlepszym miejscem.
- Nigdy się nie zastanawiałam nad tym, czy daje mi to radość. Zwyczajnie przywykłam do walczenia ze stereotypami. – Przyznała cicho. Cily do perfekcji opanowała zdolność robienia dobrej miny do złej gry. Nie znaczyło to, że zawsze radziła sobie z sytuacjami, w jakich się znajdywała. Myślami wróciła do pierwszych dni szkolnych po wydaleniu Rubeusa z Hogwartu. Pod koniec wakacji jej kuzyn znajdował się nie tylko w krytycznym punkcie swojego życia, ale też fatalnym stanie psychicznym. Miał potężnie zbudowane ciało, ale być może przede wszystkim, wielkie i wrażliwe serce, które boleśnie odczuło stratę jedynego schronienia. Pamiętała liczne chusteczki zużyte do wycierania jego smoczych łez, godziny spędzone na pieczeniu wielkich czekoladowych ciast, by zająć chociaż przez chwilę myśli biedaka czymś przyjemniejszym od wizji samotnego zmierzenia się z przedwcześnie dorosłym życiem. Wtedy jeszcze nie przypuszczała, w swojej dziecięcej naiwności jak duży impakt będzie miało to wydarzenie, na jej własne funkcjonowanie. Koledzy nie uśmiechali się już tak szczerze, zamiast tego z wahaniem witali dawną przyjaciółkę i wspólniczkę w knowaniach. Bali się tego do czego rzekomo byłaby zdolna. Kto wie, czy nie wszystkie Hagridy trzymają akromantule pod łóżkami? Zaczęły się szepty, towarzyszące jej podczas przechodzenia korytarzy, a spojrzenia krytyki nie były już kierowane tylko z oczu ślizgońskich arystokratów.
- Ale muszę profesorowi wyznać, że sama ulegałam błędnym wyobrażeniom. – Dotąd wierzyła, że większość nauczycieli była takich samych, jeśli chodzi o podejście do ucznia. Wydawało jej się, iż Jayden mógł pragnąć zaskarbić sobie przychylność podopiecznych, tylko żeby poczuć się lepiej, ale w gruncie rzeczy traktował ich tak jak większość. Cecylia była aż do bólu przewrażliwiona na punkcie bycia gorszą od innych pod względem intelektu. Nienawidziła, kiedy ktoś śmiał obrażać inteligencję kogokolwiek z jej rodziny, zwłaszcza Rubeusa. O ile dobrze sobie przypominała, kilka razy wylądowała nawet na karnych zajęciach za bójki z tego powodu. Sama zawsze starała się sprostać szkolnym wymaganiom, ale niestety niektóre przedmioty ewidentnie nie leżały w naturalnych zdolnościach czarownicy.
- Myślałam, że profesor jest innym człowiekiem. Takim jak cała reszta. Dałam się zwieść temu co większość sądzi, a więc jak pan widzi, nawet ci, którzy idą pod prąd, potrafią błędnie oceniać sobie podobnych. – Zmierzwiła dłonią krótko obcięte włosy, próbując ukryć zakłopotanie. Mówienie takich rzeczy nie leżało w naturze panny Hagrid, ale przyjemne ciepło rozchodzące się po jej ciele świadczyło o tym, że zrobiła dobrze. Może powinnam częściej przyznawać się do błędów i mówić o uczuciach? To całe bycie otwartym nie wydawało się takie złe.
- Wiele jest rzeczy, których bym nie powiedziała tamtemu wyobrażeniu o panu, panie profesorze. Ale teraz wydaje mi się wręcz głupie, że oceniłam pana, zupełnie pana nie znając. Zresztą w gruncie rzeczy dalej nie znam... – No i zaczynała się plątać. Najwyraźniej zbyt długa poważna rozmowa, nie stanowiła typowej czynności dla mózgu Cecily, który próbował teraz odnaleźć się w skomplikowanym tajfunie uczuć, jaki wywołały słowa Jayden’a. Miał zupełną rację. Nie mogła czekać aż los sam do niej przyjdzie. Jeśli rzeczywiście chciała utożsamić się z tą buntowniczką, jeśli chciała być Wenus pośród morza takich samych gwiazd, to nie mogła czekać bezczynnie.
- Skoro jednak dzisiaj pana poznaję, tak naprawdę. To muszę powiedzieć jeszcze jedną rzecz. – Obróciła się w stronę swojego rozmówcy z najbardziej kamiennym wyrazem twarzy, na jaki było ją stać.
- Ten teleskop z grawerem... – Wzięła głęboki oddech. – To ja go rozbiłam. – Całe szczęście, że było ciemno, Cecylia mogła mieć tylko nadzieję, że Vane nie widzi jej przepraszającego uśmiechu, który mimowolnie wypłynął na twarz i delikatnie zaróżowionych ze wstydu policzków. To się właśnie dzieje, gdy ktoś postanawia zapłacić za błędy młodości. Pamiętała tamto popołudnie całkiem wyraźnie. Przyszła do jego gabinetu by umówić się na poprawę testu, który nie poszedł jej najlepiej i zastała puste pomieszczenie. Dla psotnicy jak Cily była to okazja nie do zmarnowania. Każdy przecież wiedział, że profesor Vane trzyma mnóstwo ciekawych rzeczy w swoich szafkach! A ten teleskop zawsze jej się podobał ze swoimi inkrustowaniami szlachetnymi kamieniami i dedykacją, której nie potrafiła odczytać. Chciała go tylko potrzymać przez chwilę... Ale okazało się, że trzymanie jej na balkonie wieży nie było najlepszym miejscem.
Our hearts
become hearts of flesh when we learn where the outcast weeps
Cecily Hagrid
Zawód : Ratownik w Czarodziejskim Pogotowiu Ratunkowym
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You have not lived today until you have done something for someone who can never repay you
♪
♪
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Noc była naprawdę piękna - jak wszystkie na Festiwalu. Zaczynałem zastanawiać się, jak wiele zaklęć, rytuałów, tablic z magicznymi runami zostało przygotowanych, aby niebo na czas letniego święta w Weymouth pozostawało bezchmurne. Dzięki tym wszystkim niezrozumiałym i zapewne bardzo skomplikowanym zabiegom czarodziejskim na czarnym nieboskłonie migotały miliony jasnych punktów, odległych gwiazd, o których nie wiedziałem nic więcej poza tym właśnie, że znajdują się okropnie daleko od nas. Za każdym razem kiedy unosiłem spojrzenie ku górze - na płonący stos Wendeliny, na co dzień ludzie zdecydowanie za rzadko spoglądali w górę - zaczynałem mimochodem zastanawiać się, jak to jest, że gwiazdy tak cały czas na mnie patrzyły, widząc zapewne wszystko co czynię i czyniłem, a ja nie miałem kolorowego pojęcia o tym, czym tak właściwie są. Może trzeba było bardziej uważać na astronomii w szkole? Mogłem tylko gdybać, jakie decyzje lata temu doprowadziły mnie do tego, że nie posiadam jakiejkolwiek wiedzy w tej dziedzinie. I już zapewne miałem się nie dowiedzieć.
Ugodzony znów tą myślą opuściłem głowę, czując się lekko nieobecnym. Mój nastrój w jednej chwili ze spokojnego, żarzącego się przyjemnie zachwytu spadł na łeb na szyję, po raz kolejny atakując niepokojem, zagubieniem, złością. Nabrałem w płuca powietrza, powoli zaciskając i rozprostowując palce lewej dłoni. Świerzbiły mnie, by chwycić za różdżkę, przez chwilę nawet chciałem zerwać się do biegu i bezsensownie biegać wśród tłumu, szukając tego, który mi - który nam - to zrobił. To jednak było pozbawione jakiegokolwiek sensu, szanse znalezienia go tutaj były w końcu zerowe. A nawet gdyby tu był - co mógłbym mu tak właściwie zrobić? Do czego byłem zdolny? Nie wspominając już w ogóle o tym, co mógłbym mu zrobić w miejscu publicznym, do tego bardzo skrupulatnie zabezpieczony zarówno przez samych Prewettów jak i Ministerstwo.
Ruszyłem więc niespiesznie przed siebie, starając się wypatrzeć wśród błąkających się po wzniesieniu sylwetek tej należącej do niewiasty, z którą się na owym pagórku umówiłem. Śladu Josephine nie było jednak nigdzie, jak okiem sięgnąć. Co chwilę czułem, jak moje serce radośnie się podrywa, gdy któraś z kobiet w oddali wydała mi się na moment nią. Niestety, przy drugim spojrzeniu żadna z nich nie była nią, a moje serce zwalniało zawiedzione.
Moje poszukiwania przerwał cieniutki, rozedrgany głosik wzywający moje imię. Zatrzymałem się w miejscu, spojrzeniem poszukując miejsca, które wydawało mi się źródłem dźwięku. Nie musiałem czekać na rozwikłanie zagadki długo, kiedy moje nogi zostały zaatakowane kruchymi dziewczęcymi ramionkami. Jeden rzut oka na małą wystarczył, żeby przegalopowały przeze mnie uczucia, co do których istnienia w mojej osobie wcześniej nie miałem pojęcia. Nie wiem, czy to właśnie można nazwać uczuciem instynktu tacierzyńskiego, lecz ten chochlik zdecydowanie budził we mnie takie odruchy. Dlatego zapomniałem, że byłem tu umówiony z kimś bardzo dla mnie ważnym, objąłem dziewczynkę wręcz machinalnie, nie chcąc puścić. Zaraz jednak odsunęła się, unosząc na mnie swoje ślepia - niebieskie chyba, ciężko było mi to dostrzec w panujących ciemnościach sierpniowej nocy - a ja uświadomiłem obie, jak wielkie wyzwanie rzucił właśnie we mnie świat. Nie miałem pojęcia co zrobić, chociaż mała zdecydowanie mnie znała, a również i ja musiałem ją kiedyś znać, tak teraz nie pamiętałem o niej - jak jednak wytłumaczyć tę całą sytuację dziecku?
- Też za tobą tęskniłem - powiedziałem z gardłem poniekąd ściśniętym, ledwo panując nad emocjami. Ktoś wyrwał mi z piersi kawał serca, o którego braku nie wiedziałem aż do tej pory. Teraz jednak odezwał się bólem tak niewiarygodnym, że nie byłem w stanie go zwalczyć. Tak bardzo zajęty byłem też przeżywaniem tego, co działo się w moich emocjach, że całkowicie przegapiłem świszczący oddech małej. - Jak się tu znalazłaś? Gdzie twoi rodzice? - zapytałem, czując, że pokonanie tego problemu może być niezwykle trudne. Powinienem w kocu wiedzieć, kim są jej rodzice, ona również tego oczekiwała.
Selwyn, znów zawodzisz wszystkich, którzy na ciebie liczą.
Ugodzony znów tą myślą opuściłem głowę, czując się lekko nieobecnym. Mój nastrój w jednej chwili ze spokojnego, żarzącego się przyjemnie zachwytu spadł na łeb na szyję, po raz kolejny atakując niepokojem, zagubieniem, złością. Nabrałem w płuca powietrza, powoli zaciskając i rozprostowując palce lewej dłoni. Świerzbiły mnie, by chwycić za różdżkę, przez chwilę nawet chciałem zerwać się do biegu i bezsensownie biegać wśród tłumu, szukając tego, który mi - który nam - to zrobił. To jednak było pozbawione jakiegokolwiek sensu, szanse znalezienia go tutaj były w końcu zerowe. A nawet gdyby tu był - co mógłbym mu tak właściwie zrobić? Do czego byłem zdolny? Nie wspominając już w ogóle o tym, co mógłbym mu zrobić w miejscu publicznym, do tego bardzo skrupulatnie zabezpieczony zarówno przez samych Prewettów jak i Ministerstwo.
Ruszyłem więc niespiesznie przed siebie, starając się wypatrzeć wśród błąkających się po wzniesieniu sylwetek tej należącej do niewiasty, z którą się na owym pagórku umówiłem. Śladu Josephine nie było jednak nigdzie, jak okiem sięgnąć. Co chwilę czułem, jak moje serce radośnie się podrywa, gdy któraś z kobiet w oddali wydała mi się na moment nią. Niestety, przy drugim spojrzeniu żadna z nich nie była nią, a moje serce zwalniało zawiedzione.
Moje poszukiwania przerwał cieniutki, rozedrgany głosik wzywający moje imię. Zatrzymałem się w miejscu, spojrzeniem poszukując miejsca, które wydawało mi się źródłem dźwięku. Nie musiałem czekać na rozwikłanie zagadki długo, kiedy moje nogi zostały zaatakowane kruchymi dziewczęcymi ramionkami. Jeden rzut oka na małą wystarczył, żeby przegalopowały przeze mnie uczucia, co do których istnienia w mojej osobie wcześniej nie miałem pojęcia. Nie wiem, czy to właśnie można nazwać uczuciem instynktu tacierzyńskiego, lecz ten chochlik zdecydowanie budził we mnie takie odruchy. Dlatego zapomniałem, że byłem tu umówiony z kimś bardzo dla mnie ważnym, objąłem dziewczynkę wręcz machinalnie, nie chcąc puścić. Zaraz jednak odsunęła się, unosząc na mnie swoje ślepia - niebieskie chyba, ciężko było mi to dostrzec w panujących ciemnościach sierpniowej nocy - a ja uświadomiłem obie, jak wielkie wyzwanie rzucił właśnie we mnie świat. Nie miałem pojęcia co zrobić, chociaż mała zdecydowanie mnie znała, a również i ja musiałem ją kiedyś znać, tak teraz nie pamiętałem o niej - jak jednak wytłumaczyć tę całą sytuację dziecku?
- Też za tobą tęskniłem - powiedziałem z gardłem poniekąd ściśniętym, ledwo panując nad emocjami. Ktoś wyrwał mi z piersi kawał serca, o którego braku nie wiedziałem aż do tej pory. Teraz jednak odezwał się bólem tak niewiarygodnym, że nie byłem w stanie go zwalczyć. Tak bardzo zajęty byłem też przeżywaniem tego, co działo się w moich emocjach, że całkowicie przegapiłem świszczący oddech małej. - Jak się tu znalazłaś? Gdzie twoi rodzice? - zapytałem, czując, że pokonanie tego problemu może być niezwykle trudne. Powinienem w kocu wiedzieć, kim są jej rodzice, ona również tego oczekiwała.
Selwyn, znów zawodzisz wszystkich, którzy na ciebie liczą.
Każdy ostrożnie postawiony krok, każdy zaczerpnięty głębiej oddech nieświadomie podsycał myśl jedną, nieco przedziwną w swej istocie, lecz jakże intrygującą w ogólnym założeniu. Weymouth zdawało się lśnić. Nie tyle blaskiem od lampionów tchnącym, li ograniczającym się do uroków natury, w której należało nieśmiale przyznać — nie tkwiło nic szczególnego. Ot, piach, drzewa, morze oraz sól drobinami osiadająca we włosach. I może jeszcze to zwodnicze poczucie bezpieczeństwa, nęcące do zagłębienia się w okoliczne knieje, co zgodnie z pogłoskami mogło skutkować napotkaniem doprawdy okropnych stworzeń. Nie, nie. To był ten szczególny rodzaj światła, który zwykł dobywać się prosto z serca okraszonego szczerością, kryć się w zakamarkach duszy ludzkiej niepostrzeżenie. Ukazywało się ono zazwyczaj, gdy beztroska znaczyła powietrze, a wszelkie smutki targające umęczonym umysłem zostały zepchnięte na sam skraj świadomości. Czarodzieje nawiedzający tereny rodu Prewett zdawali się wprost upijać szczęściem, w większości skupieni na przyjemnościach oraz rozpaczliwej potrzebie towarzystwa osób bliskich, unikali rozmów wobec tematów przykrych oraz chmurnych. Zupełnie tak, jakby wierzyli, iż jeśli ni razu o dręczących magiczny świat problemach nie wspomną, tak te nie zdołają się przedostać na teren festiwalu — ulegając chwilowemu zapomnieniu o codzienności, poddawali się temu uniesieniu, emanując niemalże całkowicie pozytywnymi emocjami. Więc Weymouth lśniło. Lśniło w sposób ślepy oraz niewymownie wprost naiwny, lecz nie mniej piękny. Elodie lubiła tę naiwność, jako że swoją zwykła pielęgnować ze szczególną troską oraz umiłowaniem. Była ona pewnego rodzaju barierą, oddzielającą od okrucieństw rzeczywistości, pozwalającą na wytęsknione wypatrywanie szczęśliwego końca własnej bajki pieczołowicie przez los spisywanej. Co dziwne, nie wstydziła się tego wcale, wszak niewieścią przypadłością było marzyć, mknąc po niebie wyobrażeń, podczas gdy to mężczyźni zwykli krokiem wyrazistym przemierzać ziemię, twardo trzymając się faktów oraz praw niepodważalnych. Być może było to puste, żałosne oraz dziecinne, jakim jednak nudnym życiem byłoby ciągłe trzymanie się rozsądku!
Dlatego też z cichutkim westchnieniem wita atramentową czerń nieba rozpościerającą się nad otwartą przestrzenią wzgórza, z głową zadartą śledzi klejnoty nocy migoczące w oddali. Przystaje, niepomna na grupki formujące się nieopodal, na szorstkie materiały koców ścielące wonne dywany traw, szykującego się do wykładu profesora, na półmrok utrudniający odnalezienie przyjaciółek, z którymi winna się spotkać. Liczyło się już tylko nadchodzące zjawisko, tysiącem srebrnych rys przecinające firmament. Rozchyla różane wargi odrobinę i nim zdoła się powstrzymać, pozwala, by słowa pod wpływem nagłego natchnienia płynęły, przerywając tym samym ciszę, jaką się raptownie otuliła.
— Gwiazd widziałem upadek. Lecz gdy te runęły i gasły, żadna z nich nie była stracona... — mówi niemal szeptem, ujęta pięknem nieskończoności oraz kruchością własnego jestestwa. Drga jednak zaraz, kiedy to słyszy nieznaczne poruszenie tuż obok i w zaskoczeniu zauważa, iż nie stała już samotnie, a tuż obok znajdowała się obca jej persona — Ach, proszę mi wybaczyć. Nie chciałam przeszkadzać — odzywa się jakże uprzejmie, chociaż zażenowanie ściska jej serce. Poniesienie się chwili, oddanie się całkowicie artyzmowi potrafiło doprawdy doprowadzić do paru prawdziwie zawstydzających sytuacji. Z tych szczęśliwie potrafiła wybrnąć w większości z wdziękiem.
Dlatego też z cichutkim westchnieniem wita atramentową czerń nieba rozpościerającą się nad otwartą przestrzenią wzgórza, z głową zadartą śledzi klejnoty nocy migoczące w oddali. Przystaje, niepomna na grupki formujące się nieopodal, na szorstkie materiały koców ścielące wonne dywany traw, szykującego się do wykładu profesora, na półmrok utrudniający odnalezienie przyjaciółek, z którymi winna się spotkać. Liczyło się już tylko nadchodzące zjawisko, tysiącem srebrnych rys przecinające firmament. Rozchyla różane wargi odrobinę i nim zdoła się powstrzymać, pozwala, by słowa pod wpływem nagłego natchnienia płynęły, przerywając tym samym ciszę, jaką się raptownie otuliła.
— Gwiazd widziałem upadek. Lecz gdy te runęły i gasły, żadna z nich nie była stracona... — mówi niemal szeptem, ujęta pięknem nieskończoności oraz kruchością własnego jestestwa. Drga jednak zaraz, kiedy to słyszy nieznaczne poruszenie tuż obok i w zaskoczeniu zauważa, iż nie stała już samotnie, a tuż obok znajdowała się obca jej persona — Ach, proszę mi wybaczyć. Nie chciałam przeszkadzać — odzywa się jakże uprzejmie, chociaż zażenowanie ściska jej serce. Poniesienie się chwili, oddanie się całkowicie artyzmowi potrafiło doprawdy doprowadzić do paru prawdziwie zawstydzających sytuacji. Z tych szczęśliwie potrafiła wybrnąć w większości z wdziękiem.
Run your fingers through my hair,
Tell me I'm the fairest of the fair
Tell me I'm the fairest of the fair
Nigdy nie oceniał. Nie był człowiekiem skorym do sądów, szufladkowania czy doszywania innym łatek schematów społeczeństwa. Każdy dla niego był wyjątkowy i o szarej masie nie było mowy, bo czy nie zaprzeczyłby tym samym swojemu podejściu do otaczającej go rzeczywistości, w tym również i osób? Nie chował urazy, nie łajał i nie pouczał. Starał się radzić, gdy ktoś go o to poprosił lub Jayden wyczuwał, że odpowiednie słowa, szczere słowa, mogły cokolwiek w takiej sytuacji zmienić. I chociaż wiele rozmów, które odbył, zdawały się nie mieć większego znaczenia w perspektywie całego życia, to profesor uważał inaczej. Żyjąc tu i teraz, wiedział, że nic nie było ważniejsze niż aktualne chwile. Te złudnie nieistotne, ulotne, kompletnie nieadekwatne. A jednak to właśnie takie momenty sprawiały, że życie umiało obrócić się o sto osiemdziesiąt stopni i nadać nowy sens, jeśli wcześniej takowego nie miało. Można było w jednej sekundzie kogoś zniszczyć, ale równocześnie pomóc i naprawić. Vane nie bagatelizował ważności najdrobniejszych elementów z życia, podczas gdy reszta społeczeństwa gnała na łeb na szyję, wybiegając daleko w przyszłość. Dlatego też wiele osób nie potrafiło go zrozumieć, uważało za oderwanego, nieodpowiedniego, chodzącego z głową w chmurach. Było to po części prawdą, ale czy bujając w obłokach, nie widziało się ziemi najlepiej? Nie wiedział czy rozmowa z nim miała pomóc Cecily, czy może właśnie nic nie zmieniła, jednak nie było to ważne w dłuższej perspektywie. Jeśli pomógł jej teraz, nie mógł czuć się bardziej spełniony. Słuchał jej wypowiedzi w milczeniu, gdy oboje wpatrywali się w oddaloną Wenus - tak inną i w tej inności wyjątkową. Walczenie ze stereotypami wywołało na jego twarzy lekki, acz blady uśmiech, bo nie wyobrażał sobie, by mogło być inaczej. W czasach w których przyszło im żyć, dziewczynki mogły albo słuchać swoich opiekunów i świata, albo postawić się i walczyć. Wiele z nich nie było szczęśliwych w tych rolach i zdawać by się mogło, że oddalony, to jednak znał ów sytuację od podszewki. Jak zatem być zadowolonym z teraźniejszości? Jak trwać w tu i teraz, aby nie sięgać pamięcią do wczoraj, nie trwożyć przed jutrem, zapomnieć o jego istnieniu? Bolesne pytania z ust osoby na starcie dorosłego życia wbiły się w jego umysł i nie pozwalały o sobie zapomnieć. Dopiero kontynuowanie wypowiedzi przez pannę Hagrid wyciągnęło go z rozmyślań. - Jestem jak cała reszta. A przynajmniej mam taką nadzieję - odpowiedział na słowa dziewczęcia, dodając swojej wypowiedzi nieco żartobliwego tonu. Oboje wszak wiedzieli, co miała na myśli Cecily i do czego bił Jayden. Wyznanie, którego był świadkiem, było niesamowicie ważne nie tylko dla niego, lecz głównie dla niej. Czy zdawała sobie z tego sprawę? Co czuła, gdy o tym mówiła? Czy komukolwiek wcześniej mówiła coś podobnego? Odwrócił na nią spojrzenie z oddalonego punktu na niebie i rozczulił się, słysząc jej zmieszanie, które pasowałoby bardziej do uczennicy niż dorosłej, młodej kobiety. A jednak stała przed nim i wyrzucała z siebie kolejne sylaby, walcząc ze stereotypami, o których wspominała wcześniej. Walczyła z faktem, że ludzie nie rozmawiają. - To że kogoś nie znamy, nie oznacza wcale go nie rozumiemy. I na odwrót. Zresztą czasami nasi bliscy nie potrafią wesprzeć jak przypadkowo spotkane osoby - odparł, nie umniejszając wcale roli rodziny czy przyjaciół. Po prostu nowe spojrzenie mogło przynieść wiele dobrego i nie trzeba było się tego bać. Nie był to jednak koniec szczerych słów, które padły z ust byłej niepokornej Hogwartu. Jeśli ktoś przysłuchiwałby się tej rozmowie z pewnego dystansu, mógłby stwierdzić, że właśnie miał do czynienia z ojcem i dzieckiem przyznającym się do błędu. Czy jednak wyznanie swoich win nie było najpiękniejszą formą zaufania i zawierzenia? Nawet jeśli grzechy były niewielkie. Zaśmiał się krótko, gdy skończyła mówić. - Wiem - rzucił, chichocząc dalej pod nosem, zupełnie niezbity z tropu. - Ten stary rupieć nawet z mistrzowskim reparo, by się nie naprawił i nie był mi przydatny. Chyba że jedynie jako ciężarek do papieru. - Doskonale wiedział, co się działo w jego gabinecie. W końcu obraz Jana Heweliusza nie spał cały czas i jednym okiem zawsze zerkał czy aby nikt nie broi pod nieobecność profesora. Oburzony astronom z epoki nie rozumiał faktu, że jego młodszy kolega wcale się faktem zniszczenia cennego urządzenia nie zmartwił. Ale dlaczego by miał? Wszak to tylko rzecz. Vane podniósł głowę jeszcze raz, by odszukać spojrzeniem Wenus i odetchnął. Nie chciał zatrzymywać młodej dziewczyny, która powinna się bawić, a nie spędzać czas z dawnym nauczycielem. To mówiąc, skinął jej lekko głową, chcąc podziękować za poświęcony czas oraz szczerą rozmowę. - Do zobaczenia, Celie - powiedział, uśmiechając się do dziewczyny ciepło i odwrócił się, by przejść parę kroków ku wzniesieniu, skąd miał mieć idealny pogląd na deszcz meteorytów. Jednak nie zamierzał stać ze wszystkimi. Chciał pobyć jeszcze przez moment sam i pomyśleć o wszystkich tych dzieciach, które spotkał na swojej drodze, uśmiechnąć się na myśl o nich i życzyć sobie, by każde spotkanie z nimi w dorosłym życiu wyglądało dokładnie jak to.
|zt
|zt
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Podobno człowiek kończy naukę w Hogwarcie w momencie, gdy osiąga wiek osiemnastu lat. Nikt jednak nie wspomina o nauce, która czeka młodych ludzi już za przytulnymi murami szkoły, daleko od własnych dormitoriów, zdała od rodzinnych stron. Najcięższą bitwę, ci świeżo upieczeni czarodzieje muszą bowiem stoczyć w momencie zderzenia się z rzeczywistością. Tam nie ma ocen, ani egzaminów. Wszystko zależy od nich, od własnych decyzji, tego, czy są przemyślane, a może wręcz przeciwnie – kierowane zrywem zapalczywego serca.
Przed Cily z pewnością stało jeszcze wiele trudności, Godryk jeden raczy wiedzieć co jeszcze miała przeżyć i jakie dziwactwa wykręcać. W tym momencie, rozmawiając tu i teraz z Vane’em mogła z dużą dozą pewności powiedzieć, że nie bała się tego. Nauczyciel miał zupełną rację. Wszyscy popełniali błędy, bo byli ludźmi. Wypieraniu się oczywistych spraw brakowało sensu, wystarczyło tylko przyznać się do tego co miało się na sumieniu i brnąć dalej. Patrząc na Jaydena, chociaż liczył sobie zaledwie trzydzieści lat, widziała w jego słowach całkowitą szczerość, ale nie tą ostrą i bezpośrednią, ale łagodną, zdobytą w naturalnym procesie, dzięki długim latom spędzonym na edukacji buńczucznej młodzieży.
Ona sama chyba nigdy nie podołałaby takiemu zadaniu, na pozór wyglądającemu na niewykonalne. Wystarczyło Cily przypomnieć tylko sobie wszystkie własne zagrania, jakie stosowała wobec profesorów, śmiechy, chichoty i dowcipne słówka. Teraz widziała już jak wielce nieodpowiednie było używanie niektórych z nich, chociaż inne dalej śmieszyły równie mocno co w tamtym momencie. Dobry żart wymagał, wbrew powszechnej opinii pewnych umiejętności. Balansował bowiem na granicy słów czy czynności nie do końca poprawnych w normalnym zachowaniu. To od wykonawcy zależało już z jaką dozą gracji podejdzie do sprawy, a cóż... Gracji Cecily Hagird często zdało się brakować.
- Cieszę się, że przyjął to pan tak dobrze panie profesorze. – Kiedy tylko zobaczyła jak szczerze się śmieje, sama nie mogła powstrzymać wyrazu ulgi na twarzy. Dobrze, że udało jej się to z siebie wydusić. Wyglądało na to, że bycie szczerym faktycznie popłaca. Czy zawsze? Tego nie mogła powiedzieć na pewno, ale przed panną Hagrid wiele jeszcze czekało tajemnic i prób. Być może już wkrótce miała się przekonać na własnej skórze, która z dróg okaże się najkorzystniejszą.
- Do zobaczenia profesorze, do zobaczenia. – Skinęła Vane’owi głową na odchodne, chwilę jeszcze zadowolona wpatrywała się w samotną, waleczną Wenus, by ruszyć w końcu krętą ścieżką prowadzącą do doliny. Czekały Cecil jeszcze wiele bitew i to niczyich innych jak jej własnych.
|zt.
Przed Cily z pewnością stało jeszcze wiele trudności, Godryk jeden raczy wiedzieć co jeszcze miała przeżyć i jakie dziwactwa wykręcać. W tym momencie, rozmawiając tu i teraz z Vane’em mogła z dużą dozą pewności powiedzieć, że nie bała się tego. Nauczyciel miał zupełną rację. Wszyscy popełniali błędy, bo byli ludźmi. Wypieraniu się oczywistych spraw brakowało sensu, wystarczyło tylko przyznać się do tego co miało się na sumieniu i brnąć dalej. Patrząc na Jaydena, chociaż liczył sobie zaledwie trzydzieści lat, widziała w jego słowach całkowitą szczerość, ale nie tą ostrą i bezpośrednią, ale łagodną, zdobytą w naturalnym procesie, dzięki długim latom spędzonym na edukacji buńczucznej młodzieży.
Ona sama chyba nigdy nie podołałaby takiemu zadaniu, na pozór wyglądającemu na niewykonalne. Wystarczyło Cily przypomnieć tylko sobie wszystkie własne zagrania, jakie stosowała wobec profesorów, śmiechy, chichoty i dowcipne słówka. Teraz widziała już jak wielce nieodpowiednie było używanie niektórych z nich, chociaż inne dalej śmieszyły równie mocno co w tamtym momencie. Dobry żart wymagał, wbrew powszechnej opinii pewnych umiejętności. Balansował bowiem na granicy słów czy czynności nie do końca poprawnych w normalnym zachowaniu. To od wykonawcy zależało już z jaką dozą gracji podejdzie do sprawy, a cóż... Gracji Cecily Hagird często zdało się brakować.
- Cieszę się, że przyjął to pan tak dobrze panie profesorze. – Kiedy tylko zobaczyła jak szczerze się śmieje, sama nie mogła powstrzymać wyrazu ulgi na twarzy. Dobrze, że udało jej się to z siebie wydusić. Wyglądało na to, że bycie szczerym faktycznie popłaca. Czy zawsze? Tego nie mogła powiedzieć na pewno, ale przed panną Hagrid wiele jeszcze czekało tajemnic i prób. Być może już wkrótce miała się przekonać na własnej skórze, która z dróg okaże się najkorzystniejszą.
- Do zobaczenia profesorze, do zobaczenia. – Skinęła Vane’owi głową na odchodne, chwilę jeszcze zadowolona wpatrywała się w samotną, waleczną Wenus, by ruszyć w końcu krętą ścieżką prowadzącą do doliny. Czekały Cecil jeszcze wiele bitew i to niczyich innych jak jej własnych.
|zt.
Our hearts
become hearts of flesh when we learn where the outcast weeps
Cecily Hagrid
Zawód : Ratownik w Czarodziejskim Pogotowiu Ratunkowym
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You have not lived today until you have done something for someone who can never repay you
♪
♪
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Dla panny Pomfrey los bywał zdecydowanie częściej okrutny. Nieustannie stawiał na jej drodze kolejne przeszkody, rzucał kłody pod nogi, utrudniał i komplikował wszystko, nie dawał wytchnienia. Nie wiedziała, czym sobie na to wszystko zasłużyła. Jak bardzo musiała zgrzeszyć w poprzednim życiu, oczywiście biorąc pod uwagę możliwość reinkarnacji? Gdzie popełniała błąd w tym? Starała się służyć innym - swoją wiedzą, umiejętnościami, chęcią pomocy. Nigdy nie jej nie odmawiała, czasami się wręcz z nią narzucała, bo czuła taką wewnętrzną potrzebę. Została uzdrowicielką, aby przynosić innym ulgę w bólu. A mimo wszystko los boleśnie doświadczał ją raz po raz. Miała nadzieję, że oszczędzi chociaż tego kanarka, że nie skończy jako obiad dla kotów, choć limit szczęścia na dziś mógł zostać już wyczerpany - spotkała wszak w tłumie duszę, z którą dawniej łączyła nią nić porozumienia. A może nie należało używać trybu przeszłego, bo siedząc z Tildą na kocu poczuła, że ta nigdy nie została przerwana. Zakurzyła się nieco, obrosła pajęczyną, ale wciąż tam była, Poppy poczuła to wyraźnie.
- Och, ja też mam taką nadzieję - zachichotała, choć nieco nerwowo. Pomyślała, że musi rzucić na klatkę z kanarkiem jakieś zaklęcia, aby ją zabezpieczyć i uniemożliwić kotom dobranie się do niego. Darzyła swoje zwierzęta silnym uczuciem, nie tylko dlatego, że miała miękkie i łagodne serce, ale też dlatego, że towarzyszyły jej w tej niewoli. Ich obecność nieco osładzała samotność dnia codziennego. Nie miała bliskiej rodziny, Valerie wyjechała, Sally także wkrótce miała opuścić kraj. Poppy nie spodziewała się jeszcze tego ciosu. Jej mieszkanie byłoby przeraźliwie puste i zimne, gdyby nie Robin, Winnie, sowa i kanarek. Rozmawiała z nimi i czuła się nieco lepiej. Niedługo najpewniej inni zaczną stroić sobie z niej żarty. Stara panna i koty, ha! To prawda, powinna była teraz nosić na palcu obrączkę, ale to się nigdy nie stanie. Mężczyzna, któremu oddała serce nie żył. Postanowiła więc, że duszę i czas odda Zakonowi Feniksa, a także innym, którzy będą potrzebować jej uzdrowicielskiej pomocy.
- Na przedmieściach Londynu. Powinnaś dotrzeć tam bez problemu Błędnym Rycerzem, wyślę ci sowę z adresem o poranku, dobrze? Nie każ mi czekać zbyt długo! - odpowiedziała panna Pomfrey.
Spojrzała znów w gwiazdy. Nie urodziła się pod tą szczęśliwą, ale bardzo życzyłaby sobie, aby wreszcie konstelacje gwiazdozbiorów i ciał niebieskich były dla niej bardziej pomyślne.
- Spójrz tam, czy to nie gwiazdozbiór delfina? - zastanowiła się głośno, wskazując dłonią na południową stronę nieba. Pochyliła się ku Tildzie i obie pogrążyły się w rozmowie o gwiazdach, tak jak za starych dobrych czasów.
zt Poppy i Tilda
- Och, ja też mam taką nadzieję - zachichotała, choć nieco nerwowo. Pomyślała, że musi rzucić na klatkę z kanarkiem jakieś zaklęcia, aby ją zabezpieczyć i uniemożliwić kotom dobranie się do niego. Darzyła swoje zwierzęta silnym uczuciem, nie tylko dlatego, że miała miękkie i łagodne serce, ale też dlatego, że towarzyszyły jej w tej niewoli. Ich obecność nieco osładzała samotność dnia codziennego. Nie miała bliskiej rodziny, Valerie wyjechała, Sally także wkrótce miała opuścić kraj. Poppy nie spodziewała się jeszcze tego ciosu. Jej mieszkanie byłoby przeraźliwie puste i zimne, gdyby nie Robin, Winnie, sowa i kanarek. Rozmawiała z nimi i czuła się nieco lepiej. Niedługo najpewniej inni zaczną stroić sobie z niej żarty. Stara panna i koty, ha! To prawda, powinna była teraz nosić na palcu obrączkę, ale to się nigdy nie stanie. Mężczyzna, któremu oddała serce nie żył. Postanowiła więc, że duszę i czas odda Zakonowi Feniksa, a także innym, którzy będą potrzebować jej uzdrowicielskiej pomocy.
- Na przedmieściach Londynu. Powinnaś dotrzeć tam bez problemu Błędnym Rycerzem, wyślę ci sowę z adresem o poranku, dobrze? Nie każ mi czekać zbyt długo! - odpowiedziała panna Pomfrey.
Spojrzała znów w gwiazdy. Nie urodziła się pod tą szczęśliwą, ale bardzo życzyłaby sobie, aby wreszcie konstelacje gwiazdozbiorów i ciał niebieskich były dla niej bardziej pomyślne.
- Spójrz tam, czy to nie gwiazdozbiór delfina? - zastanowiła się głośno, wskazując dłonią na południową stronę nieba. Pochyliła się ku Tildzie i obie pogrążyły się w rozmowie o gwiazdach, tak jak za starych dobrych czasów.
zt Poppy i Tilda
Poppy Pomfrey
Zawód : pielęgniarka w Hogwarcie
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie przeczułam w głębi snu,
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
|3.8.56; Ria zaczęła wątek na 7. stronie w tym temacie (8.9.18 r.), ale przez moje prywatne zawirowania nie byłam w stanie jej szybko odpisać
Kiedy głowa Wiklinowego Maga opadała, nie był jeszcze świadomy tego, co za chwilę miało się stać. Nawet wtedy, kiedy tłum poniósł go ze sobą, nie był jeszcze do końca świadomy tego, że to jemu przypadł tytuł Pogromcy. Choć słyszał słowa dalekiego krewnego, jeszcze nie był w stanie ich zrozumieć. Chwilę to trwało, ale tłum w końcu zostawił go w spokoju. Wszystkie poparzenia wyjątkowo mocno go piekły. Miał ochotę jak najszybciej zniknąć, żeby tylko któryś z medyków go wyleczył.
Tylko głupota Macmillanów mogła go ponieść na tego rodzaju konkurencję. Nie mówiąc jeszcze o tym, że przypadkowo wygrał, a to oznaczało sztuczne zainteresowanie jego osobą, sztuczne gratulacje… nie mówiąc o tym, co czekało go w domu. Zupełnie zapomniał o tym, że to on sam, dobrowolnie, zgłosił się na tę konkurencję. Teraz, jak gdyby zapominając o tym wszystkim narzekał tak, jak gdyby to ktoś z jego rodziny go zmusił.
A on pozostawał nieświadomy tego, że w tym czasie, kiedy wszyscy mu gratulowali, a on żalił się samemu sobie, jego kuzyn i kilka innych osób, w tym olbrzym, pozostali odeskortowani kto-wie-gdzie przez służby bezpieczeństwa. Zmieszany i zaskoczony dziękował za kolejne gratulacje i prosił o jak najszybsze rozejście się ludzi. Dopiero gdzieś w tłumie wyłapał plotki i zrozumiał co się stało. Choć część czarownic podchodziła do niego, żeby mu pogratulować, on próbował jeszcze rozejrzeć się za Weasleyem, który de facto uratował go od jednego z węży. Wątpił, żeby jego słowo cokolwiek zmieniło, ale zawsze mógł spróbować.
Kręcił się wokół wzgórza, próbując odnaleźć choćby jedną rudą czuprynę Weasleyów i dowiedzieć się czy wszystkie te plotki były prawdą. Niech przeklęte będzie jego zwycięstwo jeżeli to wszystko miało się skończyć przymusem do ślubu i szkodą dla jego kuzyna z krwi i kości, choć spod drugiego nazwiska. Nie mógł jednak znaleźć nikogo z Weasleyów i już miał się zupełnie poddać w swoich poszukiwaniach. Poparzenia dodatkowo mocno bolały. Wtedy właśnie wyłoniła się przed nim czupryna, której się nie spodziewał. Zupełnie tak, jak gdyby wyprosił jej pojawienie.
– Ria! – niemalże krzyknął, choć w jego głosie nie było radości, a zmartwienie. – Dobrze, że jesteś. Nic mi nie jest. Nieważne co ze mną. Szukałem kogokolwiek od was – wyjaśnił, choć nieprecyzyjnie. – Mam na myśli Weasleyów. Powiedz mi… gdzie Brendan? Wszyscy mówią, że Służby Kontroli Magicznej go zabrały wraz z tym olbrzymem i dwoma innymi, którzy tam byli. Szukam go albo kogokolwiek z was, żeby się upewnić. Przecież tak nie może być. Sam mi pomógł pozbyć się węża. To są niemożliwe oszczerstwa – tłumaczył dalej. Na jego twarzy pojawiały się grymasy bólu. – Widziałaś go? Porwał mnie tłum i nic nie widziałem, ani nie słyszałem… dopiero później… Wszystko z nim w porządku i z drugimi? Wiesz cokolwiek? – Nie był świadomy tego, że tak właściwie bombardował ją pytaniami, na które być może nie znała odpowiedzi.
Kiedy głowa Wiklinowego Maga opadała, nie był jeszcze świadomy tego, co za chwilę miało się stać. Nawet wtedy, kiedy tłum poniósł go ze sobą, nie był jeszcze do końca świadomy tego, że to jemu przypadł tytuł Pogromcy. Choć słyszał słowa dalekiego krewnego, jeszcze nie był w stanie ich zrozumieć. Chwilę to trwało, ale tłum w końcu zostawił go w spokoju. Wszystkie poparzenia wyjątkowo mocno go piekły. Miał ochotę jak najszybciej zniknąć, żeby tylko któryś z medyków go wyleczył.
Tylko głupota Macmillanów mogła go ponieść na tego rodzaju konkurencję. Nie mówiąc jeszcze o tym, że przypadkowo wygrał, a to oznaczało sztuczne zainteresowanie jego osobą, sztuczne gratulacje… nie mówiąc o tym, co czekało go w domu. Zupełnie zapomniał o tym, że to on sam, dobrowolnie, zgłosił się na tę konkurencję. Teraz, jak gdyby zapominając o tym wszystkim narzekał tak, jak gdyby to ktoś z jego rodziny go zmusił.
A on pozostawał nieświadomy tego, że w tym czasie, kiedy wszyscy mu gratulowali, a on żalił się samemu sobie, jego kuzyn i kilka innych osób, w tym olbrzym, pozostali odeskortowani kto-wie-gdzie przez służby bezpieczeństwa. Zmieszany i zaskoczony dziękował za kolejne gratulacje i prosił o jak najszybsze rozejście się ludzi. Dopiero gdzieś w tłumie wyłapał plotki i zrozumiał co się stało. Choć część czarownic podchodziła do niego, żeby mu pogratulować, on próbował jeszcze rozejrzeć się za Weasleyem, który de facto uratował go od jednego z węży. Wątpił, żeby jego słowo cokolwiek zmieniło, ale zawsze mógł spróbować.
Kręcił się wokół wzgórza, próbując odnaleźć choćby jedną rudą czuprynę Weasleyów i dowiedzieć się czy wszystkie te plotki były prawdą. Niech przeklęte będzie jego zwycięstwo jeżeli to wszystko miało się skończyć przymusem do ślubu i szkodą dla jego kuzyna z krwi i kości, choć spod drugiego nazwiska. Nie mógł jednak znaleźć nikogo z Weasleyów i już miał się zupełnie poddać w swoich poszukiwaniach. Poparzenia dodatkowo mocno bolały. Wtedy właśnie wyłoniła się przed nim czupryna, której się nie spodziewał. Zupełnie tak, jak gdyby wyprosił jej pojawienie.
– Ria! – niemalże krzyknął, choć w jego głosie nie było radości, a zmartwienie. – Dobrze, że jesteś. Nic mi nie jest. Nieważne co ze mną. Szukałem kogokolwiek od was – wyjaśnił, choć nieprecyzyjnie. – Mam na myśli Weasleyów. Powiedz mi… gdzie Brendan? Wszyscy mówią, że Służby Kontroli Magicznej go zabrały wraz z tym olbrzymem i dwoma innymi, którzy tam byli. Szukam go albo kogokolwiek z was, żeby się upewnić. Przecież tak nie może być. Sam mi pomógł pozbyć się węża. To są niemożliwe oszczerstwa – tłumaczył dalej. Na jego twarzy pojawiały się grymasy bólu. – Widziałaś go? Porwał mnie tłum i nic nie widziałem, ani nie słyszałem… dopiero później… Wszystko z nim w porządku i z drugimi? Wiesz cokolwiek? – Nie był świadomy tego, że tak właściwie bombardował ją pytaniami, na które być może nie znała odpowiedzi.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wzniesienie
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset