Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Wzniesienie
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wzniesienie
Skromna polana nieopodal plaży mieści się na niewysokim wzniesieniu, z którego roztacza się widok na falujące, bijące wilgocią morze. Upstrzona polnymi kwiatami za dnia jest mało uczęszczana. Nocą jest doskonałym punktem widokowym na niebo, brak koron drzew w promieniu przynajmniej kilkuset metrów pozwala podziwiać księżyc oraz gwiazdy. Początkiem sierpnia, podczas festiwalu lata, można zaobserwować sunące komety.
Mężczyźni mieli prościej. Zadaniem kobiet było dbanie o dom oraz rodzinę, przez co automatycznie przebywały częściej w czterech ścianach. Ich partnerzy mieli swoje obowiązki, musieli reprezentować swój ród na zewnątrz, mogli też ganiać za innymi potrzebami wcale nie musząc brać zdań swych żon poważnie. Mogli ich wcale nie słuchać i wyszłoby na to samo, bo słuchanie płci słabszej brzmiało raczej jak wyrok dla kruchego, męskiego ego. To nic, że często napotykaliśmy na swej drodze czarownice niezwykle mądre, oczytane i sprytne, raczej woleliśmy nie uzależniać się od tej drugiej osoby. Zwłaszcza w opinii publicznej, w oczach których konserwatyzm polegał na silnie patriarchalnej hierarchii wartości. Każdy miał inny pogląd na tę sprawę i ja zwykle obstawiałem przy swoim oślim uporze o ile nie udawało mi się przekonać do danej osoby. Tak naprawdę, choć nie pokazywałem tego na zewnątrz, często słuchałem matki, bo ceniłem sobie jej zdanie oraz bagaż doświadczeń. Rzadko, bo rzadko, ale także zdarzało mi się posłuchać Walburgi, bo choć dużo było między nami niesnasek, to nie mogłem odmówić jej inteligencji. W ogóle wszystkie Blackówny miały wiele oleju w głowie i żal było nie korzystać z ich cennych wskazówek. Podobnie zacząłem myśleć o Lei kiedy przekonywałem się jak wiele drzemało w niej determinacji oraz przede wszystkim skuteczności w osiąganiu własnych celów. Niestety to, co mi się podobało, niekiedy także przerażało; w końcu silna kobieta to trudna kobieta, dążąca do autonomii, lubiąca negację oraz przewroty, byleby tylko postawić na swoim i zasmakować słodkiej wolności, nawet jeśli byłaby tylko pozorna. To stwarzało zagrożenie dla mężczyzny i jego rodziny, bo to przecież ich reprezentowałaby ta lady. Yaxleyówny nie umiałem rozgryźć tak do końca, bo z jednej strony wyglądało na to, że postępuje według swoich widzimisię, z drugiej stwarzała wrażenie oddanej rodzinie oraz ich wartościom, krzewionym od wieków. Od czasu tej choroby poznawałem ją tak naprawdę na nowo i choć widziałem w niej wiele cech z dawnej siebie, to wciąż niektóre rzeczy wydawały mi się inne niż zapamiętałem. Interesujące.
- To nic złego. Nie ma nic gorszego niż bycie bezrefleksyjnym lekkoduchem, co chyba jest powszechniejsze w młodym wieku – odparłem karcąco, ale jednocześnie łagodnie, bo przecież nie mówiłem o nikim konkretnym. – Dobrze jest się zastanawiać nad swoimi czynami. Warto jednak pytać o poradę mądrych ludzi. Nie zawsze musimy udawać silnych, czasem możemy oprzeć się na tych zaufanych – dodałem w zamyśleniu. Ojciec chyba zabiłby mnie wzrokiem, gdybym tylko powiedział coś takiego w jego towarzystwie. Nie powinienem. Ale przy Lei czułem się bezpiecznie, spokojnie. Tak jak przy jej bracie. Wiedziałem, że im można zaufać, więc moje słowa nabierały realności. – Muszę taki być – rzuciłem sucho. – Tego się od nas wymaga. Mamy sprawiać wrażenie bezdusznych lordów, ale mamy swoje uczucia. Nie jesteśmy nieustraszeni, to domena głupców. Każdy znając zagrożenie będzie się bał, ale przy tym pokonując swoje lęki. Na tym polega siła – powiedziałem w gruncie rzeczy oczywistą oczywistość, ale czułem potrzebę się niejako usprawiedliwić. Bałem się przyszłości, taka była prawda. Moje pierwsze zaręczyny zostały złamane i nie wiedziałem co czekało na mnie później. – Poradzimy sobie ze wszystkim – powtórzyłem z mocą, chcąc podnieść nas na duchu. Nas. – To zrozumiałe. Będzie w takim razie coraz lepiej – uznałem z lekkim uśmiechem. Mając na celu pokrzepić nieco lady Yaxley. Zasługiwała na to. Także na to, by widzieć rodziców cieszących się jej zdrowiem. – Ja tak słyszałem, ale wróżbiarstwo nigdy nie było moim konikiem, tak samo jak astrologia. Dobrze, że mam w planach poduczyć się nieco astronomii, choć tyle dobrego – dopowiedziałem wpatrując się w niebo. Co napędziło nam kolejnych tematów do rozmów i kiedy minęło już nieprzyzwoicie dużo czasu, odprowadziłem Leię do miejsca, z którego świstoklik zabrał ją do Yaxleys Hall, a ja udałem się do swojego domu.
z/t oboje
- To nic złego. Nie ma nic gorszego niż bycie bezrefleksyjnym lekkoduchem, co chyba jest powszechniejsze w młodym wieku – odparłem karcąco, ale jednocześnie łagodnie, bo przecież nie mówiłem o nikim konkretnym. – Dobrze jest się zastanawiać nad swoimi czynami. Warto jednak pytać o poradę mądrych ludzi. Nie zawsze musimy udawać silnych, czasem możemy oprzeć się na tych zaufanych – dodałem w zamyśleniu. Ojciec chyba zabiłby mnie wzrokiem, gdybym tylko powiedział coś takiego w jego towarzystwie. Nie powinienem. Ale przy Lei czułem się bezpiecznie, spokojnie. Tak jak przy jej bracie. Wiedziałem, że im można zaufać, więc moje słowa nabierały realności. – Muszę taki być – rzuciłem sucho. – Tego się od nas wymaga. Mamy sprawiać wrażenie bezdusznych lordów, ale mamy swoje uczucia. Nie jesteśmy nieustraszeni, to domena głupców. Każdy znając zagrożenie będzie się bał, ale przy tym pokonując swoje lęki. Na tym polega siła – powiedziałem w gruncie rzeczy oczywistą oczywistość, ale czułem potrzebę się niejako usprawiedliwić. Bałem się przyszłości, taka była prawda. Moje pierwsze zaręczyny zostały złamane i nie wiedziałem co czekało na mnie później. – Poradzimy sobie ze wszystkim – powtórzyłem z mocą, chcąc podnieść nas na duchu. Nas. – To zrozumiałe. Będzie w takim razie coraz lepiej – uznałem z lekkim uśmiechem. Mając na celu pokrzepić nieco lady Yaxley. Zasługiwała na to. Także na to, by widzieć rodziców cieszących się jej zdrowiem. – Ja tak słyszałem, ale wróżbiarstwo nigdy nie było moim konikiem, tak samo jak astrologia. Dobrze, że mam w planach poduczyć się nieco astronomii, choć tyle dobrego – dopowiedziałem wpatrując się w niebo. Co napędziło nam kolejnych tematów do rozmów i kiedy minęło już nieprzyzwoicie dużo czasu, odprowadziłem Leię do miejsca, z którego świstoklik zabrał ją do Yaxleys Hall, a ja udałem się do swojego domu.
z/t oboje
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Odwaga często mylona jest z głupotą. Nic dziwnego, skoro granica między nimi prezentuje się wyjątkowo licho. Cienka bariera odznaczająca się na tle szeroko rozumianej normalności zawsze kusiła tych żądnych przygód do jej przekroczenia. Macmillanowie musieli mieć w sobie wiele brawury oraz wewnętrznego ognia, który spalał ich od środka. Natomiast żeby nie zostać spopielonym aż na śmierć, należało gonić za metodami karmienia gorejącego w trzewiach płomienia. W tym byli podobni do energicznych Weasley’ów pchających się w każdy niebezpieczny zakamarek - obecność Brendana podczas walki z Wiklinowym Magiem była tego idealnym dowodem. Jeśli organizatorzy umożliwiliby uczestnictwo w konkurencji kobietom, najprawdopodobniej Tony musiałby się borykać z rywalizacją - i to z nie byle kim, a właśnie z nią, Rią. Rudym, przebiegłym lisem, walczącym zawsze i wszędzie kiedy tylko nadarzała się ku temu okazja. Kąpana w gorącej wodzie wychodziła niebezpieczeństwu naprzeciw; to nieprawda, że tegorocznemu Pogromcy brakowało determinacji bądź poświęcenia sprawie, wygrany tytuł mówił za siebie. Rhiannon przyłapywała się na tym, że w klatce piersiowej odczuwała coś na kształt dumy osiągnięciem, które notabene nijak nie było z nią związane. Rudowłosa lubiła i ceniła lorda Macmillana, ale czy na pewno mogła spodziewać się tego samego z tej drugiej strony? Nie mogła być niczego pewna, acz dopóki ich spotkania nie nosiły znamion nieprzyjemnych konieczności, to czarownica brała ten stan rzeczy za dobrą kartę.
Jednak chwilowo zapomniała o spektakularnym sukcesie bliskiej dla niej osoby, a zajęła się zamartwianiem o Brena. Co się z nim stało? Kiedy go wypuszczą? Może powinna kogoś powiadomić? Wiele pytań krążyło po głowie Harpii, ale żadna pojawiająca się zaraz odpowiedź nie była wystarczająco satysfakcjonująca. Przecież to oczywiste, że tak świetny auror jakim był jej kuzyn, poradzi sobie w obliczu zagrożenia związanego z ministerialnymi urzędnikami. Na pewno wszystkie wątpliwości zostaną wkrótce rozwiane, a niesłusznie aresztowani mężczyźni wrócą do domu, tudzież z powrotem na tereny Festiwalu Prewettów, który nie dobiegł jeszcze końca. Wręcz przeciwnie, noc spadających gwiazd trwała w najlepsze, nadając chwili iście romantycznego wydźwięku.
Ria speszyłaby się własnych myśli biorąc pod uwagę fakt, że po kilku minutach wędrówki spotkała nikogo innego jak właśnie Tony’ego. Czarodziej nie wyglądał ani na tryumfującego pod wpływem osiągniętego sukcesu ani cierpiącego z powodu odniesionych podczas starcia ran. Mężczyzna sprawiał wrażenie mocno przejętego i zestresowanego, na co Weasley otworzyła szerzej oczy. Zdumiona, że tak jawnie zignorował okazaną mu troskę, aczkolwiek istniało prawdopodobieństwo, że naprawdę martwił się losami Brendana. To bardzo miłe, choć niespodziewane. Przez to kobieta milczała dłuższą chwilę - szukała odpowiednich słów i wewnętrznej równowagi.
- Zabrali go - przytaknęła w końcu, ponuro. - Jego i kilku innych uczestników, w tym Bertie’go. Próbowałam ich zatrzymać, wyjaśnić, że to nieporozumienie, ale nie chcieli mnie słuchać - dodała ni to ze złością, ni to z rozgoryczeniem. Tak czy inaczej próżno było szukać na piegowatej twarzy pozytywnych emocji; ciemne oczy zalśniły gniewem. - Na szczęście to Bren, auror, poradzi sobie. Wyjaśni co zaszło i go wypuszczą - wyrzekła już spokojniej. Pozwoliła mięśniom na rozprężenie, uważny wzrok prześlizgnął się po sylwetce Macmillana. Nie, nie mogła przewidzieć, że wyjaśnianie tej przykrej sprawy zajmie całą noc. - Nie pozwoli, żeby komukolwiek stała się krzywda - rzuciła z mocą oraz niezachwianą pewnością siebie. Nie chciała Tony’ego dodatkowo martwić informacją, że część z nich podczas zatrzymania nie wyglądała najlepiej. - Jesteś pewien, że nic ci nie jest? Martwię się - powtórzyła dobitnie, choć z troską wybrzmiewającą w głosie. Dłoń ułożyła na przedramieniu rozmówcy, co w teorii dążyło do uspokojenia jego nadszarpniętych nerwów. Jej samej było niełatwo się otrząsnąć po tym, co zaszło, ale nadszedł czas na racjonalizację wydarzeń i to pozwoliło na powrót do wewnętrznej harmonii.
Jednak chwilowo zapomniała o spektakularnym sukcesie bliskiej dla niej osoby, a zajęła się zamartwianiem o Brena. Co się z nim stało? Kiedy go wypuszczą? Może powinna kogoś powiadomić? Wiele pytań krążyło po głowie Harpii, ale żadna pojawiająca się zaraz odpowiedź nie była wystarczająco satysfakcjonująca. Przecież to oczywiste, że tak świetny auror jakim był jej kuzyn, poradzi sobie w obliczu zagrożenia związanego z ministerialnymi urzędnikami. Na pewno wszystkie wątpliwości zostaną wkrótce rozwiane, a niesłusznie aresztowani mężczyźni wrócą do domu, tudzież z powrotem na tereny Festiwalu Prewettów, który nie dobiegł jeszcze końca. Wręcz przeciwnie, noc spadających gwiazd trwała w najlepsze, nadając chwili iście romantycznego wydźwięku.
Ria speszyłaby się własnych myśli biorąc pod uwagę fakt, że po kilku minutach wędrówki spotkała nikogo innego jak właśnie Tony’ego. Czarodziej nie wyglądał ani na tryumfującego pod wpływem osiągniętego sukcesu ani cierpiącego z powodu odniesionych podczas starcia ran. Mężczyzna sprawiał wrażenie mocno przejętego i zestresowanego, na co Weasley otworzyła szerzej oczy. Zdumiona, że tak jawnie zignorował okazaną mu troskę, aczkolwiek istniało prawdopodobieństwo, że naprawdę martwił się losami Brendana. To bardzo miłe, choć niespodziewane. Przez to kobieta milczała dłuższą chwilę - szukała odpowiednich słów i wewnętrznej równowagi.
- Zabrali go - przytaknęła w końcu, ponuro. - Jego i kilku innych uczestników, w tym Bertie’go. Próbowałam ich zatrzymać, wyjaśnić, że to nieporozumienie, ale nie chcieli mnie słuchać - dodała ni to ze złością, ni to z rozgoryczeniem. Tak czy inaczej próżno było szukać na piegowatej twarzy pozytywnych emocji; ciemne oczy zalśniły gniewem. - Na szczęście to Bren, auror, poradzi sobie. Wyjaśni co zaszło i go wypuszczą - wyrzekła już spokojniej. Pozwoliła mięśniom na rozprężenie, uważny wzrok prześlizgnął się po sylwetce Macmillana. Nie, nie mogła przewidzieć, że wyjaśnianie tej przykrej sprawy zajmie całą noc. - Nie pozwoli, żeby komukolwiek stała się krzywda - rzuciła z mocą oraz niezachwianą pewnością siebie. Nie chciała Tony’ego dodatkowo martwić informacją, że część z nich podczas zatrzymania nie wyglądała najlepiej. - Jesteś pewien, że nic ci nie jest? Martwię się - powtórzyła dobitnie, choć z troską wybrzmiewającą w głosie. Dłoń ułożyła na przedramieniu rozmówcy, co w teorii dążyło do uspokojenia jego nadszarpniętych nerwów. Jej samej było niełatwo się otrząsnąć po tym, co zaszło, ale nadszedł czas na racjonalizację wydarzeń i to pozwoliło na powrót do wewnętrznej harmonii.
Just stay with me, hold you and protect you from the other ones, the evil ones.
Prawdą były więc plotki o tym, że służby bezpieczeństwa zabrały Brendana i kilku innych. Blondyn natychmiast spochmurniał. Wyszło na to, że nie tylko wygrał głupim fartem, ale jednocześnie nic nie zrobił w kierunku tego, żeby powstrzymać służby przez sensacją związaną z niepotrzebnymi zatrzymaniami. Znając życie, nawet jeżeli by próbował – nikt by go nie posłuchał. I jak miał się z czegokolwiek cieszyć? W dodatku świecąca brosza zaczynała po chwili go denerwować, bo zwracała na niego uwagę przechodzących. Mógł mieć jedynie nadzieję, że wszyscy wyjdą z tego bez problemów. Tak jak mówiła Ria – wyjaśnią to, wypuszczą. Szkoda tylko, że nikt nie zauważał tego, że Weasley jako jeden z pierwszych rzucił się do usuwania węży ze wzgórza.
– Rozumiem – odpowiedział po chwili zamyślenia. – Kim jest Bertie? – zapytał, otrząsając się i rozumiejąc, że nie miał pojęcia kim czarodziej o którym mówiła Ria. Nie kojarzył wielu uczestników, którzy brali udział w zabawie, zapamiętał jedynie olbrzyma i Rosjanina, których trudno było przeoczyć. – Oby ich wypuścili szybko – uśmiechnął się niemrawo, chcąc chociaż trochę poprawić humor rudowłosej czarownicy, ale i sobie. – Nie ma po co się denerwować – a przynajmniej on miał taką nadzieję… choć sam, gdyby mógł, zacząłby wykłócać się o wątpliwe zatrzymanie, gdyby tylko wtedy nie porwał go tłum. – Najważniejsze, żeby ktoś im zapewnił opiekę medyczną.
To martwiło go najbardziej. W końcu nie tylko on oberwał ognistymi kulami od Wiklinowego Maga, ale tak właściwie wszyscy. Nie mówiąc o tym Rosjaninie, którego wynieśli w trakcie trwania konkurencji. I dłużej martwiłby się o innych, gdyby nie zadane przez Rię pytanie i nagły, a dla niego za mocny, dotyk jej dłoni w miejscu, gdzie trafiła go jedna z kul. Syknął głośno, zamykając przy tym oczy. Zacisnął pięść, chcąc tym samym, w jakiś sposób, zmniejszyć ból.
– N-nic poważnego – wystękał, zerkając na rękę, za którą chwyciła go Weasleyówna. – Drobne poprzenia, nie masz o co się martwić, znajdę jakiegoś medyka i mi przejdzie – zaśmiał się trochę głupkowato, trochę nerwowo. W końcu jego obrażenia w porównaniu do innych uczestników były niewielkie. Chwycił niepewnie jej dłoń wolną, mniej naruszoną ręką. Chciał w ten sposób pokazać, że nie ma o co się martwić, ale jednocześnie zachęcić ją do zmienienia lub zmniejszenia miejsca uścisku. Pytanie tylko ile zajmie mu wygojenie i czy będzie ono irytujące.
– Szukałaś kogoś? – Zapytał, próbując przenieść rozmowę na inne tory. Jednocześnie zdał sobie sprawę z tego, że napotkał ją przypadkiem, a kto wie czy i przypadkiem jej nie zatrzymał. – Nie chciałbym tobie przeszkadzać, jeżeli na kogoś czekasz – wyjaśnił natychmiast. W końcu lady zawsze trzymały się w grupach. Inna sprawa, że Ria nigdy nie uważała siebie za szlachciankę, jak większość Weasleyów, to jednak nie zmieniało faktu, że mogła znajdować się w towarzystwie, którego on nie zauważył. Dopiero teraz zdał sobie sprawę także z tego, że trzymał ją cały czas dłoń, a to przyprawiło go o zaczerwienienie na policzkach. Nie chciał, żeby ktoś zaczął coś plotkować o pannie Weasley i żeby ktoś zrozumiał to dwuznacznie. Szczególnie, że rudowłosa mogła czekać na kogoś lub ktoś mógł czekać na nią. – Wybacz – zdecydował się na puszczenie jej ręki.
– Rozumiem – odpowiedział po chwili zamyślenia. – Kim jest Bertie? – zapytał, otrząsając się i rozumiejąc, że nie miał pojęcia kim czarodziej o którym mówiła Ria. Nie kojarzył wielu uczestników, którzy brali udział w zabawie, zapamiętał jedynie olbrzyma i Rosjanina, których trudno było przeoczyć. – Oby ich wypuścili szybko – uśmiechnął się niemrawo, chcąc chociaż trochę poprawić humor rudowłosej czarownicy, ale i sobie. – Nie ma po co się denerwować – a przynajmniej on miał taką nadzieję… choć sam, gdyby mógł, zacząłby wykłócać się o wątpliwe zatrzymanie, gdyby tylko wtedy nie porwał go tłum. – Najważniejsze, żeby ktoś im zapewnił opiekę medyczną.
To martwiło go najbardziej. W końcu nie tylko on oberwał ognistymi kulami od Wiklinowego Maga, ale tak właściwie wszyscy. Nie mówiąc o tym Rosjaninie, którego wynieśli w trakcie trwania konkurencji. I dłużej martwiłby się o innych, gdyby nie zadane przez Rię pytanie i nagły, a dla niego za mocny, dotyk jej dłoni w miejscu, gdzie trafiła go jedna z kul. Syknął głośno, zamykając przy tym oczy. Zacisnął pięść, chcąc tym samym, w jakiś sposób, zmniejszyć ból.
– N-nic poważnego – wystękał, zerkając na rękę, za którą chwyciła go Weasleyówna. – Drobne poprzenia, nie masz o co się martwić, znajdę jakiegoś medyka i mi przejdzie – zaśmiał się trochę głupkowato, trochę nerwowo. W końcu jego obrażenia w porównaniu do innych uczestników były niewielkie. Chwycił niepewnie jej dłoń wolną, mniej naruszoną ręką. Chciał w ten sposób pokazać, że nie ma o co się martwić, ale jednocześnie zachęcić ją do zmienienia lub zmniejszenia miejsca uścisku. Pytanie tylko ile zajmie mu wygojenie i czy będzie ono irytujące.
– Szukałaś kogoś? – Zapytał, próbując przenieść rozmowę na inne tory. Jednocześnie zdał sobie sprawę z tego, że napotkał ją przypadkiem, a kto wie czy i przypadkiem jej nie zatrzymał. – Nie chciałbym tobie przeszkadzać, jeżeli na kogoś czekasz – wyjaśnił natychmiast. W końcu lady zawsze trzymały się w grupach. Inna sprawa, że Ria nigdy nie uważała siebie za szlachciankę, jak większość Weasleyów, to jednak nie zmieniało faktu, że mogła znajdować się w towarzystwie, którego on nie zauważył. Dopiero teraz zdał sobie sprawę także z tego, że trzymał ją cały czas dłoń, a to przyprawiło go o zaczerwienienie na policzkach. Nie chciał, żeby ktoś zaczął coś plotkować o pannie Weasley i żeby ktoś zrozumiał to dwuznacznie. Szczególnie, że rudowłosa mogła czekać na kogoś lub ktoś mógł czekać na nią. – Wybacz – zdecydował się na puszczenie jej ręki.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Był odważny. Tym smutniejszy wydawał się fakt, że tego nie dostrzegał. Tkwiła w nim pewna zadra, zmieniająca nieco postępowanie. Charakter. Ria przyglądała mu się z uwagą, w skupieniu, ale przez panującą dookoła ciemność, rozświetloną tylko łuną księżyca i latającymi w znacznej odległości lampionami, nie dostrzegała najważniejszego. Zmian mimiki twarzy, wypowiadanych przez oczy słów. Widziała raptem ich błyszczącą fakturę, wnioski wysuwała na podstawie słów i tembru głosu. Tony nie przypominał dumnego Pogromcy, kogoś, kto pokonał nie tylko kilkumetrową, płonącą kukłę, ale także wielu konkurentów. Udowodnił swoje umiejętności, pokonał czające się w trzewiach lęki - i nic. Martwił się, denerwował, walczył z ranami; rudowłosa nie zasłyszała w przyjemnym, gładkim głosie ani tryumfu, ani dumy. Dziwiło ją to i jednocześnie napawało pewnego rodzaju zadowoleniem, którego natury jeszcze nie poznała. Jednak zamiast wyciągać osądy, pozwoliła naprowadzić się na trop zabranych przez patrol czarodziejów oraz tego, co miało się z nimi stać. Weasley wierzyła w Brendana, płynęła w nich ta sama krew - wiedziała, że cała ta sytuacja była jedynie przykrym nieporozumieniem, które auror szybko wyjaśni. To nie byle młodzik czy niedoświadczony kursant, więc nim się obejrzą, a problem zostanie rozwiązany. Będą się z tego jeszcze śmiać, na pewno.
- Och, no tak - zaśmiała się nerwowo, przytykając dłoń do ust. - Uczęszczaliśmy w tym samym czasie do Hogwartu, był rocznik niżej. Bertie to najlepszy cukiernik na świecie! Pracuje w Słodkiej Próżności, może kojarzysz? - wyjaśniła w miarę szczegółowo, wciąż z delikatnym rozbawieniem wpatrując się w twarz rozmówcy. - Co ja gadam, pewnie nie chodzisz do takich miejsc - mruknęła, machając lekceważąco ręką. Rhiannon nie miała wśród przyjaciół i znajomych zbyt wielu arystokratów, zapominała więc o tym, żeby lordów czy lady traktować jakoś inaczej. częściej przyłapywała się na tym, że odnosiła się do nich jak do wszystkich innych czarodziejów. Późniejsze błądzenie w labiryncie ma pokazać jak bardzo się myliła.
- Na pewno wypuszczą ich jeszcze tej nocy - zapewniła solennie, choć Harpia nie mogła mieć takiej pewności. Wciąż naiwnie wierzyła w sprawne funkcjonowanie organów ścigania i sprawiedliwości, przecież mierzyła ich miarą Brendana, Sama, ojca czy Uriena - każda inna odnoga ministerstwa magii musiała pracować równie wzorowo, prawda? Ria pokiwała energicznie głową, niemal pozwalając, by słomkowy kapelusz zleciał z ognistych pukli; przytrzymała go gwałtownie, żeby później, jak się okazało, za mocno dotknąć jego ręki. Cofnęła swoją niczym oparzona, z miejsca pokrywając piegowate piegi szkarłatem zawstydzenia. - Przepraszam! - pisnęła trochę spanikowana. Nie chciała krzywdy Macmillana, spodziewała się, że uzdrowiciele wyleczyli mężczyznę dużo skuteczniej. Niestety - pomyliła się. On nawet u nich nie był?! - Co? Nie uleczyli cię jeszcze? - spytała, szybko przechodząc z zawstydzenia oraz zmartwienia aż do oburzenia, przez które nawet nie zorientowała się, że jest trzymana za rękę - nie od razu, znaczy się. - Chodź, poszukamy razem! - zadecydowała niemalże wojowniczo, gotowa pociągnąć go ze sobą w stronę, gdzie teoretycznie powinni być magomedycy; dopiero wtedy zorientowała się, że nie musiała chwytać dłoni Tony’ego, ponieważ czarodziej ubiegł Weasley. Spojrzała na tę scenkę zdziwiona, ale znów poczuła przyjemne ciepło rozlewające się po całym ciele; jak gorące, słodkie kakao w mroźny dzień. - Tak, ciebie - mruknęła, zdając sobie sprawę, jak to brzmiało. Podejrzanie. - Nie, nie czekam - rzuciła szybko, czerwieniejąc się chyba od stóp do głów. - To znaczy, miałam nadzieję, że cię gdzieś spotkam. - Brnęła dalej w niezręczne wyznania. - Chodzi o to, że się martwiłam - kontynuowała, aż miała ochotę uderzyć się w czoło. - No wiesz! - Niemalże krzyknęła, ze złości, że nie mogła ubrać myśli w jakieś miłe, nic nieznaczące słowa, niezabarwione dwuznacznością. I choć sama Rhiannon nie wiedziała, to jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności zrzuciła odpowiedzialność za domysły na barki biednego Macmillana.
- Och, no tak - zaśmiała się nerwowo, przytykając dłoń do ust. - Uczęszczaliśmy w tym samym czasie do Hogwartu, był rocznik niżej. Bertie to najlepszy cukiernik na świecie! Pracuje w Słodkiej Próżności, może kojarzysz? - wyjaśniła w miarę szczegółowo, wciąż z delikatnym rozbawieniem wpatrując się w twarz rozmówcy. - Co ja gadam, pewnie nie chodzisz do takich miejsc - mruknęła, machając lekceważąco ręką. Rhiannon nie miała wśród przyjaciół i znajomych zbyt wielu arystokratów, zapominała więc o tym, żeby lordów czy lady traktować jakoś inaczej. częściej przyłapywała się na tym, że odnosiła się do nich jak do wszystkich innych czarodziejów. Późniejsze błądzenie w labiryncie ma pokazać jak bardzo się myliła.
- Na pewno wypuszczą ich jeszcze tej nocy - zapewniła solennie, choć Harpia nie mogła mieć takiej pewności. Wciąż naiwnie wierzyła w sprawne funkcjonowanie organów ścigania i sprawiedliwości, przecież mierzyła ich miarą Brendana, Sama, ojca czy Uriena - każda inna odnoga ministerstwa magii musiała pracować równie wzorowo, prawda? Ria pokiwała energicznie głową, niemal pozwalając, by słomkowy kapelusz zleciał z ognistych pukli; przytrzymała go gwałtownie, żeby później, jak się okazało, za mocno dotknąć jego ręki. Cofnęła swoją niczym oparzona, z miejsca pokrywając piegowate piegi szkarłatem zawstydzenia. - Przepraszam! - pisnęła trochę spanikowana. Nie chciała krzywdy Macmillana, spodziewała się, że uzdrowiciele wyleczyli mężczyznę dużo skuteczniej. Niestety - pomyliła się. On nawet u nich nie był?! - Co? Nie uleczyli cię jeszcze? - spytała, szybko przechodząc z zawstydzenia oraz zmartwienia aż do oburzenia, przez które nawet nie zorientowała się, że jest trzymana za rękę - nie od razu, znaczy się. - Chodź, poszukamy razem! - zadecydowała niemalże wojowniczo, gotowa pociągnąć go ze sobą w stronę, gdzie teoretycznie powinni być magomedycy; dopiero wtedy zorientowała się, że nie musiała chwytać dłoni Tony’ego, ponieważ czarodziej ubiegł Weasley. Spojrzała na tę scenkę zdziwiona, ale znów poczuła przyjemne ciepło rozlewające się po całym ciele; jak gorące, słodkie kakao w mroźny dzień. - Tak, ciebie - mruknęła, zdając sobie sprawę, jak to brzmiało. Podejrzanie. - Nie, nie czekam - rzuciła szybko, czerwieniejąc się chyba od stóp do głów. - To znaczy, miałam nadzieję, że cię gdzieś spotkam. - Brnęła dalej w niezręczne wyznania. - Chodzi o to, że się martwiłam - kontynuowała, aż miała ochotę uderzyć się w czoło. - No wiesz! - Niemalże krzyknęła, ze złości, że nie mogła ubrać myśli w jakieś miłe, nic nieznaczące słowa, niezabarwione dwuznacznością. I choć sama Rhiannon nie wiedziała, to jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności zrzuciła odpowiedzialność za domysły na barki biednego Macmillana.
Just stay with me, hold you and protect you from the other ones, the evil ones.
Być może nie przypominał dumnego Pogromcy, ale i tu nie było niczego do dumy. Kilka osób zostało niewinnie aresztowanych przez służby, a to oznaczało, że nie miał czym się cieszyć… Pomijając może drobne zadowolenie, które gdzieś tam, mimowolnie się przebijało przez jego umysł. Niebyło one związane ze zwycięstwem, a tym, że cała ta konkurencja po prostu się skończyła. Teraz mógł mieć tylko nadzieję, że wszyscy z aresztowanych czarodziejów rzeczywiście zostaną szybko wypuszczeni, choćby i tej nocy, tak jak mówiła to Ria. Może miała rację, może tak będzie. A on mógł mieć nadzieję, że niedługo znajdzie jakiegoś medyka, który pomoże mu z oparzeniami.
Nie potrafił jednak zrozumieć dlaczego czarownica tak bacznie mu się przyglądała, zupełnie jak gdyby rozmawiała nie z nim, a z kimś kogo nigdy nie widziała. Albo tak, jak gdyby próbowała przeczytać jego myśli, choć nie miała do nich dostępu. Peszyła go taka obserwacja, bo nie potrafił zbyt długo patrzeć jej w oczy, nawet jeżeli było ciemno. Jej spojrzenie było dziwnie badawcze i z każdą sekundą zawstydzało go coraz bardziej.
Dobrze więc, że na chwilę skupiła się na nieznanym mu Bertiem (choć po tym skromnym wyjaśnieniu nadal nie potrafił stwierdzić kim był ten człowiek; miał o nim pozytywne myślenie). Dobrze, że choć na chwilę odpuściła zwracanie swojej uwagi na jego osobie. Anthony uśmiechnął się mimowolnie, gdy Ria zaczęła się śmiać. Sam ten dźwięk poprawiał mu humor. Szkoda tylko, że zakrywała swój uśmiech, a przecież nie powinna, bo to było jak marnotrawienie szczęścia!
– Nie tyle co nie chodzę… dopiero co wróciłem z podróży, nie miałem okazji… – nie dokończył, bo poczuł się głupio. Zupełnie tak, jak gdyby panna Weasley próbowała mu powiedzieć, że: „to twoja wina, że jesteś jak inni szlachcice!”, a przecież tak nie było. Nie zachowywał się jak inni, a momentami zdawało się, że przypominał przez to bardziej właśnie Weasleya niż Macmillana. Inna sprawa, że i tak było mu głupio z tego powodu, że nie wie o istnieniu wspomnianej przez nią cukierni. – Ale chętnie się kiedyś tam przejdę, jak tylko powiesz mi gdzie się znajduje ta Słodka Próżność – dodał natychmiast czerwieniąc się niemiłosiernie. Nie mógł przecież wyjść na typowego szlachcica-bufona! Nigdy nie był takim szlachcicem! Nigdy! Mógł nawet zakląć się na własną matkę!
Wciąż odczuwał ból po ściśnięciu ręki, choć ten stopniowo, ale powolnie się zmniejszał. Nie chciał wystraszyć panny Weasley, tak też sam zaczął trochę panikować i żałować tego, że w ogóle wydał z siebie jakikolwiek dźwięk bólu. Natychmiast zaczął kręcić głową na jej przeprosiny, a gdyby tylko ręka mniej go bolała – pewnie zacząłby nią wymachiwać, dając znać, że przecież nic się nie stało.
– Nie ma się czym przejmować, naprawdę – uspokajał rudowłosą, klepiąc delikatnie jej dłoń swoją, tą, którą ją co dopiero chwycił. Nie chciał wyjść na słabeusza, którego pokonuje oparzenie, ale nie mógł jednocześnie powstrzymać bólu. – Nie zdążyłem się jeszcze do nich skierować – tłumaczył się. Nie był jednak przekonywujący w swoich słowach.
A i znowu się zawstydził na jej słowa. Naprawdę myślał, że panna Weasley czeka na kogoś innego, a nie na niego. Kto by przecież na niego czekał, pomijając kuzynostwo chcące się chwalić głupim zwycięstwem? Przecież nie był interesującą osobą, nie miał nic specjalnego do powiedzenia. Dlaczego czekała na niego? Sam fakt, że rudowłosa martwiła się przyprawiał go o dziwne miłe uczucie, ale i jednocześnie jeszcze większy wstyd, spowodowany tym, że przecież niepotrzebnie pokazywał, że coś go w ogóle boli.
– Wiem… wiem – odpowiedział po chwili, na jej słowa, bo co innego miał odpowiedzieć? Nie rozumiał co chciała przez to powiedzieć, ale zakładał, że po prostu martwiła się o niego, tak samo jak o innych. Nie chciał jej dopytywać co tak właściwie miała na myśli. Zupełnie się zaczerwieniła, a to sprawiało, że nie miał śmiałości zadać jakichkolwiek pytań. Chętnie jednak dowiedziałby się co miała a myśli.
Nie potrafił jednak zrozumieć dlaczego czarownica tak bacznie mu się przyglądała, zupełnie jak gdyby rozmawiała nie z nim, a z kimś kogo nigdy nie widziała. Albo tak, jak gdyby próbowała przeczytać jego myśli, choć nie miała do nich dostępu. Peszyła go taka obserwacja, bo nie potrafił zbyt długo patrzeć jej w oczy, nawet jeżeli było ciemno. Jej spojrzenie było dziwnie badawcze i z każdą sekundą zawstydzało go coraz bardziej.
Dobrze więc, że na chwilę skupiła się na nieznanym mu Bertiem (choć po tym skromnym wyjaśnieniu nadal nie potrafił stwierdzić kim był ten człowiek; miał o nim pozytywne myślenie). Dobrze, że choć na chwilę odpuściła zwracanie swojej uwagi na jego osobie. Anthony uśmiechnął się mimowolnie, gdy Ria zaczęła się śmiać. Sam ten dźwięk poprawiał mu humor. Szkoda tylko, że zakrywała swój uśmiech, a przecież nie powinna, bo to było jak marnotrawienie szczęścia!
– Nie tyle co nie chodzę… dopiero co wróciłem z podróży, nie miałem okazji… – nie dokończył, bo poczuł się głupio. Zupełnie tak, jak gdyby panna Weasley próbowała mu powiedzieć, że: „to twoja wina, że jesteś jak inni szlachcice!”, a przecież tak nie było. Nie zachowywał się jak inni, a momentami zdawało się, że przypominał przez to bardziej właśnie Weasleya niż Macmillana. Inna sprawa, że i tak było mu głupio z tego powodu, że nie wie o istnieniu wspomnianej przez nią cukierni. – Ale chętnie się kiedyś tam przejdę, jak tylko powiesz mi gdzie się znajduje ta Słodka Próżność – dodał natychmiast czerwieniąc się niemiłosiernie. Nie mógł przecież wyjść na typowego szlachcica-bufona! Nigdy nie był takim szlachcicem! Nigdy! Mógł nawet zakląć się na własną matkę!
Wciąż odczuwał ból po ściśnięciu ręki, choć ten stopniowo, ale powolnie się zmniejszał. Nie chciał wystraszyć panny Weasley, tak też sam zaczął trochę panikować i żałować tego, że w ogóle wydał z siebie jakikolwiek dźwięk bólu. Natychmiast zaczął kręcić głową na jej przeprosiny, a gdyby tylko ręka mniej go bolała – pewnie zacząłby nią wymachiwać, dając znać, że przecież nic się nie stało.
– Nie ma się czym przejmować, naprawdę – uspokajał rudowłosą, klepiąc delikatnie jej dłoń swoją, tą, którą ją co dopiero chwycił. Nie chciał wyjść na słabeusza, którego pokonuje oparzenie, ale nie mógł jednocześnie powstrzymać bólu. – Nie zdążyłem się jeszcze do nich skierować – tłumaczył się. Nie był jednak przekonywujący w swoich słowach.
A i znowu się zawstydził na jej słowa. Naprawdę myślał, że panna Weasley czeka na kogoś innego, a nie na niego. Kto by przecież na niego czekał, pomijając kuzynostwo chcące się chwalić głupim zwycięstwem? Przecież nie był interesującą osobą, nie miał nic specjalnego do powiedzenia. Dlaczego czekała na niego? Sam fakt, że rudowłosa martwiła się przyprawiał go o dziwne miłe uczucie, ale i jednocześnie jeszcze większy wstyd, spowodowany tym, że przecież niepotrzebnie pokazywał, że coś go w ogóle boli.
– Wiem… wiem – odpowiedział po chwili, na jej słowa, bo co innego miał odpowiedzieć? Nie rozumiał co chciała przez to powiedzieć, ale zakładał, że po prostu martwiła się o niego, tak samo jak o innych. Nie chciał jej dopytywać co tak właściwie miała na myśli. Zupełnie się zaczerwieniła, a to sprawiało, że nie miał śmiałości zadać jakichkolwiek pytań. Chętnie jednak dowiedziałby się co miała a myśli.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Powinien się cieszyć, powinien nosić w sercu dumę - starcie z przerażającą, ognistą kukłą przeciwko wielu mężczyznom (w tym aurorom!) nie było byle jakim dokonaniem. Wręcz przeciwnie, stanowiło dowód na posiadanie niezwykłych umiejętności, choć zawsze w takich sytuacjach nie bez znaczenia była ta odrobina szczęścia, która spala każde zwycięstwo. Ria nie dostrzegała w rozmówcy żadnych z tych emocji, Tony po raz kolejny wymykał się z szablonów, jakie próbowała na niego zarzucić. Dlatego przyglądała mu się uważnie, badawczo; może coś było nie tak? Oprócz oczywistych ran doznanych podczas konkurencji, ale te powinny być już wyleczone - przecież minęło sporo czasu od zakończenia starcia. Weasley w swoich kalkulacjach nie przewidziała, że wystraszony mężczyzna zacznie szukać po terenie całego festiwalu osoby, która mogłaby dostarczyć niezbędnych informacji na temat kilku zabranych przez funkcjonariuszy uczestników. Zamierzała dostrzec emocje czające się w wyrazie twarzy, ale niewielka ilość światła płynąca raptem z księżyca nie sprzyjała szczegółowym obserwacjom. Zamiast tego Rhiannon zauważyła, że Macmillan nie patrzył jej w oczy - wyraźnie speszony. Chyba przesadziła z bacznym spojrzeniem, dlatego od razu zdjęła wzrok z oblicza arystokraty, lokując go gdzieś za jego ramieniem. Nabrała powietrza w płuca nim zaczęła trajkotać na jeden z tematów. Nie dość bliski, żeby go podchwycić - Harpia doskonale to rozumiała, dlatego nie drążyła sprawy z tajemniczym dla czarodzieja Bertie’m. Rudowłosa nijak nie mogła przedstawić towarzyszowi wspaniałego cukiernika, więc Tony musiał uwierzyć na słowo, że tak miała się sprawa z Bottem, o którym wspomniała. Choć nie, wcale nie musiał.
Ria podrapała się po brodzie marszcząc przy tym nos; zastanawiała się skąd w rozmówcy tyle speszenia oraz nieśmiałości, kiedy zrozumiała jak odebrał on słowa czarownicy. Bynajmniej nie miała na myśli tego, że Macmillan dzielił zachowanie z innymi szlachcicami - co to, to nie. Po prostu zrozumiała, że nie rozmawiała z przeciętnym czarodziejem chodzącym po ziemi, natomiast klasa wyższa raczej nie zaglądała w tak niskie progi jakim była cukiernia. Mieli od tego służbę oraz skrzaty. Weasley często o tym zapominała. - Przepraszam, nie chciałam cię urazić - odparła ugodowo, posyłając w stronę mężczyzny jak najmilszy uśmiech. - Przecież to nic złego, prawda? - dodała, przechylając głowę na bok. To nic złego być arystokratą, prawda? To może być jedynie smutne, że ci ludzie tak mocno się ograniczali, nie zaznając w ten sposób wielu cudownych rzeczy. Tego jednak nie mogła powiedzieć o Pogromcy, on przecież dużo podróżował. Widział więcej niż taka Rhiannon.
Już miała proponować, że może wybiorą się tam kiedyś razem, ale na szczęście w porę ugryzła się w język. Tony tego nie zasugerował, chciał jedynie poznać umiejscowienie lokalu; wygłupiłaby się tylko, rzucając taką sugestią. - Na Pokątnej. Na pewno znajdziesz, jest mniej więcej w środku szpaleru sklepów - odpowiedziała, wciąż z przyjemnym uśmiechem na piegowatej twarzy. - To nowe miejsce, rzeczywiście możesz go nie znać - dopowiedziała ugodowo, odnosząc wrażenie, że ciągle obrażała Macmillana zamiast prowadzić z nim normalny dialog. To pewnie dlatego się tak wstydził i peszył - nie chciał powiedzieć wprost, że jej towarzystwo było dla niego niemiłe. Był dobrze wychowany i empatyczny. Ria posmutniała. Jej humor pogorszył również fakt, że najpierw zadała szlachcicowi ból, później na dokładkę wygłupiając się swoim monologiem. Czerwieniła się ze złości oraz zawstydzenia, miała ochotę zapaść się pod ziemię. To nie był jej dzień czy zawsze zachowywała się tak beznadziejnie? Rudowłosa nie umiała spojrzeć na siebie z dystansu co pozostawiło pytanie bez odpowiedzi. - Pójdziesz do uzdrowicieli, dobrze? - wyrzekła cicho, tym razem prosząc, nie grożąc lub naciskając. Musiała przystopować ze swoją zaborczością oraz byciem wredną osobą, ponieważ odstraszała ludzi. Nie chciała Tony’ego wystraszyć tak całkiem. Lubiła jego towarzystwo. Było przyjemnie inne w zestawieniu wszystkich innych towarzystw. - Ja posiedzę chwilę na trawie i popatrzę w niebo. Deszcz spadających gwiazd jest tylko raz w roku, szkoda go przegapić - dodała, usiłując uśmiechnąć się dzielnie. Jeszcze chwilę temu chciała iść z Macmillanem do magomedyków, acz musiała przystopować. Dała mu wolną rękę, wolność pozbawioną jej osoby. Zresztą, nie szukał jej, informacje otrzymał. Nadszedł czas rozstania.
Ria podrapała się po brodzie marszcząc przy tym nos; zastanawiała się skąd w rozmówcy tyle speszenia oraz nieśmiałości, kiedy zrozumiała jak odebrał on słowa czarownicy. Bynajmniej nie miała na myśli tego, że Macmillan dzielił zachowanie z innymi szlachcicami - co to, to nie. Po prostu zrozumiała, że nie rozmawiała z przeciętnym czarodziejem chodzącym po ziemi, natomiast klasa wyższa raczej nie zaglądała w tak niskie progi jakim była cukiernia. Mieli od tego służbę oraz skrzaty. Weasley często o tym zapominała. - Przepraszam, nie chciałam cię urazić - odparła ugodowo, posyłając w stronę mężczyzny jak najmilszy uśmiech. - Przecież to nic złego, prawda? - dodała, przechylając głowę na bok. To nic złego być arystokratą, prawda? To może być jedynie smutne, że ci ludzie tak mocno się ograniczali, nie zaznając w ten sposób wielu cudownych rzeczy. Tego jednak nie mogła powiedzieć o Pogromcy, on przecież dużo podróżował. Widział więcej niż taka Rhiannon.
Już miała proponować, że może wybiorą się tam kiedyś razem, ale na szczęście w porę ugryzła się w język. Tony tego nie zasugerował, chciał jedynie poznać umiejscowienie lokalu; wygłupiłaby się tylko, rzucając taką sugestią. - Na Pokątnej. Na pewno znajdziesz, jest mniej więcej w środku szpaleru sklepów - odpowiedziała, wciąż z przyjemnym uśmiechem na piegowatej twarzy. - To nowe miejsce, rzeczywiście możesz go nie znać - dopowiedziała ugodowo, odnosząc wrażenie, że ciągle obrażała Macmillana zamiast prowadzić z nim normalny dialog. To pewnie dlatego się tak wstydził i peszył - nie chciał powiedzieć wprost, że jej towarzystwo było dla niego niemiłe. Był dobrze wychowany i empatyczny. Ria posmutniała. Jej humor pogorszył również fakt, że najpierw zadała szlachcicowi ból, później na dokładkę wygłupiając się swoim monologiem. Czerwieniła się ze złości oraz zawstydzenia, miała ochotę zapaść się pod ziemię. To nie był jej dzień czy zawsze zachowywała się tak beznadziejnie? Rudowłosa nie umiała spojrzeć na siebie z dystansu co pozostawiło pytanie bez odpowiedzi. - Pójdziesz do uzdrowicieli, dobrze? - wyrzekła cicho, tym razem prosząc, nie grożąc lub naciskając. Musiała przystopować ze swoją zaborczością oraz byciem wredną osobą, ponieważ odstraszała ludzi. Nie chciała Tony’ego wystraszyć tak całkiem. Lubiła jego towarzystwo. Było przyjemnie inne w zestawieniu wszystkich innych towarzystw. - Ja posiedzę chwilę na trawie i popatrzę w niebo. Deszcz spadających gwiazd jest tylko raz w roku, szkoda go przegapić - dodała, usiłując uśmiechnąć się dzielnie. Jeszcze chwilę temu chciała iść z Macmillanem do magomedyków, acz musiała przystopować. Dała mu wolną rękę, wolność pozbawioną jej osoby. Zresztą, nie szukał jej, informacje otrzymał. Nadszedł czas rozstania.
Just stay with me, hold you and protect you from the other ones, the evil ones.
To nie tak, że Ria przesadzała z bacznym spojrzeniem. Najwyraźniej to Anthony zwyczajnie płoszył się zbyt długiego kontaktu wzrokowego z dziewczyną. Miał wrażenie, że panna Weasley wdzierała się w jego duszę i czytała go jak na otwartej dłoni. Oby w ten sam sposób czuł się każdy mężczyzna, który ma do czynienia z kobietą. Ale… Chociaż… sam już nie wiedział. Przecież zazwyczaj traktował rudowłosą jak swego rodzaju przyjaciółkę. Może nie najlepszą, bo dzieliła ich wystarczająca różnica wieku, ale jednak. A tu, jednak, sam fakt mówienia o Bertiem i o tym jak bardzo wspaniałym był cukiernikiem, ku zdziwieniu, jeszcze bardziej go peszył. Tak przecież nie powinno być w przypadku swego rodzaju przyjaźni. Więc dlaczego się peszył, wstydził i czuł się gorszym? Przecież nie był zazdrosny! Prawda Tony? Nie, nie! Nie miał przecież powodu, żeby być zazdrosnym! Znał Rię, ale nie na tyle, żeby myśleć nie wiadomo co! A i głupio by mu było myśleć o niej coś więcej niż o dobrej przyjaciółce! Ten jeden pocałunek nic chyba nie znaczył, prawda? Ona sama przecież, o ile dobrze pamiętał, mówiła że to nic nie będzie znaczyć, prawda? To była tylko pomoc w przegonieniu bezlitosnej jemioły, nic więcej. Zwykła pomoc, nie było czego oczekiwać, prawda? Prawda? Ale on wciąż czuł się dziwnie i pytał samego siebie co się z nim dzieje i dlaczego tak dziwnie podchodzi do całej tej sytuacji.
Tym bardziej było mu głupio, gdy zrozumiał, że swoimi słowami sprawił, że dziewczyna poczuła się gorzej. Rozumiał, że przecież mogła inaczej odbierać jego… urodzenie… w końcu, przywyknął do Weasleyów i ich stosunków względem pozostałych rodzin. Nie miał jej tego za złe. Taka była natura jej rodu, bez względu na to jak bardzo Weasleyowie próbowali odseparować siebie on innych. Zaraz więc poczerwieniał ze wstydu i zaczął kręcić głową na jej przeprosiny. Nie było za co przepraszać. To on miał dziwne odruchy i dziwne odpowiedzi. Naprawdę nie chciał, żeby czuła się winna.
– Nie masz za co mnie przepraszać – zaczął ją uspokajać. Zmartwił się. Ścisnął mocniej jej rękę kilka razy, jak gdyby chciał w ten sposób dać jej znać, żeby trochę się opuściła. Dobrze, że mimo wszystko się uśmiechała, a i jej uśmiech zdawał się być zbyt uroczy w tym wszystkim. – Nic a nic, racja – odpowiedział natychmiast z równie szerokim i szczerym uśmiechem co ona. Sam najchętniej przeprosiłby ją za swoją poprzednią odpowiedź. Zawsze powie coś tak, że nikt go nie zrozumienie, bez względu na to jak bardzo by się starał. – Widzisz… możesz mnie tam zaprowadzić, jeżeli nie będzie to dla ciebie problemem… Myślę… To znaczy… Kiedy będziesz miała wolny czas, po Festiwalu… Kiedy tylko będziesz chciała… i o ile będziesz chciała… to znaczy… rozumiesz – jąkał się, gubiąc się w swoich własnych myślach, nie wiedząc jak wybrnąć z całego tego zamieszania związanego ze Słodką Próżnością. – Wiesz, że lubię poznawać nowe miejsca, nawet jeżeli znajdują się w Anglii – zaśmiał się, mając nadzieję, że i panna Weasley podłapie jego nieśmieszny żart.
Nie chciał wyjść na mięczaka. Nie chciał też martwić Rii swoimi oparzeniami. Czarownica i tak miała rację co do tego, że medycy powinni go obejrzeć. On z kolei i tak się zagubił w tym wszystkim, a i towarzystwo zupełnie mu odpowiadało. Skoro… skoro i tak rudowłosa nie czekała na nikogo… a sama przecież powiedziała, że miała nadzieję, że spotka właśnie jego… to czemu by tego nie wykorzystać? A właściwie… nie tyle „wykorzystać”, co skorzystać z tego, że ktoś w tym marnym świecie się o niego troszczył.
– Możesz ze mną pójść... jeżeli chcesz – zaproponował nieśmiało. – A potem możemy razem popatrzeć w niebo – dodał cicho. – Też nie chciałbym przegapić takiego widowiska. Dalej, nie daj się prosić – zawołał, odzyskując trochę odwagi w sobie i ściskając pewnie jej dłoń, by delikatnie pociągnąć ją za sobą. W towarzystwie, w dodatku tak miłym i ładnym, zawsze było lepiej, prawda?
Tym bardziej było mu głupio, gdy zrozumiał, że swoimi słowami sprawił, że dziewczyna poczuła się gorzej. Rozumiał, że przecież mogła inaczej odbierać jego… urodzenie… w końcu, przywyknął do Weasleyów i ich stosunków względem pozostałych rodzin. Nie miał jej tego za złe. Taka była natura jej rodu, bez względu na to jak bardzo Weasleyowie próbowali odseparować siebie on innych. Zaraz więc poczerwieniał ze wstydu i zaczął kręcić głową na jej przeprosiny. Nie było za co przepraszać. To on miał dziwne odruchy i dziwne odpowiedzi. Naprawdę nie chciał, żeby czuła się winna.
– Nie masz za co mnie przepraszać – zaczął ją uspokajać. Zmartwił się. Ścisnął mocniej jej rękę kilka razy, jak gdyby chciał w ten sposób dać jej znać, żeby trochę się opuściła. Dobrze, że mimo wszystko się uśmiechała, a i jej uśmiech zdawał się być zbyt uroczy w tym wszystkim. – Nic a nic, racja – odpowiedział natychmiast z równie szerokim i szczerym uśmiechem co ona. Sam najchętniej przeprosiłby ją za swoją poprzednią odpowiedź. Zawsze powie coś tak, że nikt go nie zrozumienie, bez względu na to jak bardzo by się starał. – Widzisz… możesz mnie tam zaprowadzić, jeżeli nie będzie to dla ciebie problemem… Myślę… To znaczy… Kiedy będziesz miała wolny czas, po Festiwalu… Kiedy tylko będziesz chciała… i o ile będziesz chciała… to znaczy… rozumiesz – jąkał się, gubiąc się w swoich własnych myślach, nie wiedząc jak wybrnąć z całego tego zamieszania związanego ze Słodką Próżnością. – Wiesz, że lubię poznawać nowe miejsca, nawet jeżeli znajdują się w Anglii – zaśmiał się, mając nadzieję, że i panna Weasley podłapie jego nieśmieszny żart.
Nie chciał wyjść na mięczaka. Nie chciał też martwić Rii swoimi oparzeniami. Czarownica i tak miała rację co do tego, że medycy powinni go obejrzeć. On z kolei i tak się zagubił w tym wszystkim, a i towarzystwo zupełnie mu odpowiadało. Skoro… skoro i tak rudowłosa nie czekała na nikogo… a sama przecież powiedziała, że miała nadzieję, że spotka właśnie jego… to czemu by tego nie wykorzystać? A właściwie… nie tyle „wykorzystać”, co skorzystać z tego, że ktoś w tym marnym świecie się o niego troszczył.
– Możesz ze mną pójść... jeżeli chcesz – zaproponował nieśmiało. – A potem możemy razem popatrzeć w niebo – dodał cicho. – Też nie chciałbym przegapić takiego widowiska. Dalej, nie daj się prosić – zawołał, odzyskując trochę odwagi w sobie i ściskając pewnie jej dłoń, by delikatnie pociągnąć ją za sobą. W towarzystwie, w dodatku tak miłym i ładnym, zawsze było lepiej, prawda?
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ten brak wiary, który jakże urokliwie zdobił niewieście spojrzenie oraz chłodem znaczył kąciki pełnych ust, wbrew pozorom nie miał on nic wspólnego z ironią losu — prędzej już brał się z czystej przezorności, z przyjmowaniem prawd głoszonych przez mężczyznę z przymrużeniem oka. Pamiętała doskonale, jakże zręcznie operował słowami w szkolnych czasach, karmiąc dziewczęce serduszka tymi wszystkimi słodko-bzdurnymi głupotami, których desperacko oraz rozpaczliwie pragnęły usłyszeć. Pamiętała też, że wszystkie te słowa były puste, kierowane zrywem uczuć i poczuciem dobrze wypełnionego czasu, zapomniane niemalże natychmiast, gdy w polu widzenia znalazła się osoba bardziej intrygująca. Zawsze tak było, on i jego banda łajdaków, niezmiennie zostawiający za sobą szlak niewieścich łez. Zawsze, ale i nie zawsze, bo był jeden wyjątek, który sprawiał, że Rowan zastanawiała się, dlaczego to z nią spędza ten wieczór. Czy ten wyjątek stał się już statystyką? Chyba naprawdę wolałaby tego nie wiedzieć, to mogłoby być zbyt smutne.
— Raczej wróżba — odpowiada wdzięcznie, acz również z uśmiechem. Postanawia też nie wspominać Bojczukowi, że przepowiadanie przyszłości w zasadzie idzie jej tak, że nie idzie wcale, stąd też nie musi obawiać się o swe jakże cenne kości. Tak właściwie, to panienka Sprout nigdy by się do tego nie przyznała otwarcie, ale chyba nawet przykrość by jej sprawiło widzieć, jak ten gamoń o włosach przez wiatr czesanych ląduje w szpitalu. Z drugiej strony nie spodziewałaby się niczego innego, ryzyko prawdopodobnie płynęło w jego żyłach wraz z krwią, a to zapowiadało raczej krótki żywot. Nie mówi jednak nic więcej, choć wymyka się spomiędzy rubinowych warg cichutkie och, gdy nowo zatrudniony profesor postanawia uraczyć ją historią. Tą natomiast wysłuchuje z otwartym umysłem pozbawionym sceptycyzmu, bowiem jeśli Red była czymś więcej niźli rozszalałą furią o płomiennych włosach, to zapewne była niezaprzeczalnie i nieodwołalnie żałosną romantyczką, której czubek zadartego noska wciśnięty był zazwyczaj między stronice kiczowatych romansów. O których nikt za bardzo nie powinien wiedzieć, dla dobra jakże kruchego ego niziutkiej uzdrowicielki, wystarczyło że jej przyjaciółki miały tą świadomość, że trochę im niziutka znajoma nieco upośledzona wyszła w ogólnym rozrachunku. Więc nie wzdycha przeciągle i z zachwytem, zachowawczo kierując czerń ślepi na rozgwieżdżone niebo. Przecież nie zrobi z siebie idiotki, nu-uh, na to miała jeszcze mnóstwo czasu.
— Naprawdę sądzisz, że istnieje ktoś, kto mógłby wytrwać przy jednej miłości, mogąc spotykać ją tylko raz do roku? — pyta raptownie, trochę nazbyt rzeczowo, acz ze szczerym zainteresowaniem. Wbrew opinii Maxine, jej ognista głowa nie była pełna pufków ani tym bardziej przeżarta przez ckliwe książki, dlatego też ze sporą rezerwą podchodziła do romantycznych wyznań oraz wyobrażeń o wiernym trwaniu przy umiłowanej osobie przez lata. O miesiącach nie chciała nawet myśleć, nawiedzona niezbyt przyjemnymi wspomnieniami. Drga zaraz, spoglądając w oszołomieniu na piękno spadających gwiazd i chyba mimowolnie robi to, co poradził jej Johnatan, bo nagle ma wrażenie, że ją wyjątkowo uszy pieką. Ale no tego, kto by się tym przejmował?
— Raczej wróżba — odpowiada wdzięcznie, acz również z uśmiechem. Postanawia też nie wspominać Bojczukowi, że przepowiadanie przyszłości w zasadzie idzie jej tak, że nie idzie wcale, stąd też nie musi obawiać się o swe jakże cenne kości. Tak właściwie, to panienka Sprout nigdy by się do tego nie przyznała otwarcie, ale chyba nawet przykrość by jej sprawiło widzieć, jak ten gamoń o włosach przez wiatr czesanych ląduje w szpitalu. Z drugiej strony nie spodziewałaby się niczego innego, ryzyko prawdopodobnie płynęło w jego żyłach wraz z krwią, a to zapowiadało raczej krótki żywot. Nie mówi jednak nic więcej, choć wymyka się spomiędzy rubinowych warg cichutkie och, gdy nowo zatrudniony profesor postanawia uraczyć ją historią. Tą natomiast wysłuchuje z otwartym umysłem pozbawionym sceptycyzmu, bowiem jeśli Red była czymś więcej niźli rozszalałą furią o płomiennych włosach, to zapewne była niezaprzeczalnie i nieodwołalnie żałosną romantyczką, której czubek zadartego noska wciśnięty był zazwyczaj między stronice kiczowatych romansów. O których nikt za bardzo nie powinien wiedzieć, dla dobra jakże kruchego ego niziutkiej uzdrowicielki, wystarczyło że jej przyjaciółki miały tą świadomość, że trochę im niziutka znajoma nieco upośledzona wyszła w ogólnym rozrachunku. Więc nie wzdycha przeciągle i z zachwytem, zachowawczo kierując czerń ślepi na rozgwieżdżone niebo. Przecież nie zrobi z siebie idiotki, nu-uh, na to miała jeszcze mnóstwo czasu.
— Naprawdę sądzisz, że istnieje ktoś, kto mógłby wytrwać przy jednej miłości, mogąc spotykać ją tylko raz do roku? — pyta raptownie, trochę nazbyt rzeczowo, acz ze szczerym zainteresowaniem. Wbrew opinii Maxine, jej ognista głowa nie była pełna pufków ani tym bardziej przeżarta przez ckliwe książki, dlatego też ze sporą rezerwą podchodziła do romantycznych wyznań oraz wyobrażeń o wiernym trwaniu przy umiłowanej osobie przez lata. O miesiącach nie chciała nawet myśleć, nawiedzona niezbyt przyjemnymi wspomnieniami. Drga zaraz, spoglądając w oszołomieniu na piękno spadających gwiazd i chyba mimowolnie robi to, co poradził jej Johnatan, bo nagle ma wrażenie, że ją wyjątkowo uszy pieką. Ale no tego, kto by się tym przejmował?
I'd rather watch my kingdom fall
...I want it all or not at all
Rowan Sprout
Zawód : Uzdrowicielka na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you take my hand,
Please pull me from the dark,
And show me hope again...
Please pull me from the dark,
And show me hope again...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Gdyby miał być ze sobą szczery — a szczery wolał ze sobą nie być prawie wcale, preferując pożywianie się snutymi przez siebie samego kłamstwami — tak nigdy nie określiłby się mianem rycerza. Osoby gotowej bronić przed wszelkim uszczerbkiem niewinnych, osłonić własną piersią oraz przyjąć ciosy skierowane na istoty znacznie słabsze, bardziej kruche niż to żałosne ponad metr siedemdziesiąt pustych kości, ledwo bijącego serca. Nie postrzegał się w roli autorytetu, persony gotowej nieść na swych barkach ciężar całego świata — to należało do zadań kogoś innego, bardziej poważnego, stonowanego. Preferował bardziej rolę obserwatora, wyglądającego nieśmiale z bezpiecznego miejsca, oceniającego ile warta jest oglądana drama i czy warto doń dołączyć, byleby tylko wzburzyć i tak szalejące wody. Jednak teraz, stojąc pod nieskończonym niebem upstrzonym tysiącem gwiazd, upojony pięknem natury oraz chłodem nocy z dłońmi w kieszeniach skórzanej kurty i papierosem między wąskimi wargami, pomyślał, że ludzie to prawdziwe szuje. Festiwal Lata, chociaż szumnie hołdował szczęściu, przyjaźni i miłości, nie do końca był w stanie stłumić ciemność oraz okrucieństwo świata. Nie przyćmi nigdy głupoty i podłości ludzkiej. A tej był właśnie świadkiem, kiedy jakiś jegomość rękoma sięgał w stronę kruszyny, dziewczyny wiotkiej oraz delikatnej, takiej, którą można było chwycić pod pachę i porwać na sam skraj ziemi. Patrzy więc trochę beznamiętnie, trochę ze szczerym zrezygnowaniem dla tego, czym czasem bywało magiczne społeczeństwo i zastanawia się, gdzie ci wszyscy gryfońscy rycerze, gotowi skręcić sobie kark, byleby tylko wykazać się własną brawurą. Nie było ich tutaj, był za to Prang. Prang przydeptujący ćmiony niedawno niedopałek, wzdychający przeciągle i idący śladem pary jakimś takim żwawszym krokiem.
— Ej, kruszyno! Wyobraź sobie, że mój zegarek zaspał, na tę naszą randkę i...och, czyżbyś znalazła towarzystwo? — roześmiany ton przechodzi gładko w zaintrygowanie, które płynie przeradza się w ciche tsk, tsk tworzone przez język, jak tak przygląda się Prim i chłystkowi — Niezbyt chciane, najwyraźniej — dodaje, uprzejmie unosząc jedną brew i uśmiechając się w sposób zawadiacki, chociaż niebieskie oczy pozostają chłodne, nieruchome. Wyjątkowo nieprzyjemne.
— To najwyraźniej znak kruszyno, że to ja powinienem na ciebie czekać, a nie na odwrót — odpowiada gładko, nie spuszczając wzroku z natręta. Pozwala drobnym dłoniom opleść swe ramie, nie wzdryga się pod nagłym kontaktem z obcym ciałem, pozostając niebywale spokojnym, nawet jak na entuzjastycznego siebie. Znajomi jednak zabierają niedoszłego adoratora, chociaż urażona duma daje o sobie znać — Ej, ej! Jeszcze słowo, a w mydlinach utopię! Coś takiego, tymi ustami zwracają się do własnych matek? Niepojęte — wzdycha Ernie, kręcąc przy tym głową w rozczarowaniu odczuwanym. Zaraz uwagę swą przenosi na towarzyszkę, która w panującym półmroku okazuje się całkiem przyjemnym widokiem — Nie musiałem, ale chciałem kruszyno. Nie narobił ci chyba wielkich problemów, czy szkód? — pyta się uprzejmie, nie widział do końca całego zajścia, jeżeli wcześniej miała miejsce szarpanina, mogło dojść do jakiejś krzywdy, a on się na krzywdach nie znał. Znaczy, znał, ale od roli ofiary, a nie kogoś, kto ma im zaradzić.
— Ej, kruszyno! Wyobraź sobie, że mój zegarek zaspał, na tę naszą randkę i...och, czyżbyś znalazła towarzystwo? — roześmiany ton przechodzi gładko w zaintrygowanie, które płynie przeradza się w ciche tsk, tsk tworzone przez język, jak tak przygląda się Prim i chłystkowi — Niezbyt chciane, najwyraźniej — dodaje, uprzejmie unosząc jedną brew i uśmiechając się w sposób zawadiacki, chociaż niebieskie oczy pozostają chłodne, nieruchome. Wyjątkowo nieprzyjemne.
— To najwyraźniej znak kruszyno, że to ja powinienem na ciebie czekać, a nie na odwrót — odpowiada gładko, nie spuszczając wzroku z natręta. Pozwala drobnym dłoniom opleść swe ramie, nie wzdryga się pod nagłym kontaktem z obcym ciałem, pozostając niebywale spokojnym, nawet jak na entuzjastycznego siebie. Znajomi jednak zabierają niedoszłego adoratora, chociaż urażona duma daje o sobie znać — Ej, ej! Jeszcze słowo, a w mydlinach utopię! Coś takiego, tymi ustami zwracają się do własnych matek? Niepojęte — wzdycha Ernie, kręcąc przy tym głową w rozczarowaniu odczuwanym. Zaraz uwagę swą przenosi na towarzyszkę, która w panującym półmroku okazuje się całkiem przyjemnym widokiem — Nie musiałem, ale chciałem kruszyno. Nie narobił ci chyba wielkich problemów, czy szkód? — pyta się uprzejmie, nie widział do końca całego zajścia, jeżeli wcześniej miała miejsce szarpanina, mogło dojść do jakiejś krzywdy, a on się na krzywdach nie znał. Znaczy, znał, ale od roli ofiary, a nie kogoś, kto ma im zaradzić.
The risk I took was calculatedBut man, I'm so bad at math...
Zerkam w kierunku Red, ciekaw jej reakcji na tą jakże piękną, przepełnioną romantyzmem historię, w którą nawet ja, będąc tylko mężczyzną z natury pozbawionym głębszych uczuć, chciałbym wierzyć. Niewiele jednak potrafię wyczytać z jej twarzy, a jeszcze mniej z oczu skierowanych ku niebu, gdzie w czarnych jak węgiel źrenicach odbijają się kolejne spadające gwiazdy.
- Skoro istnieją ludzie, którzy nie kochają wcale to myślę, że istnieją też ci, którzy kochają naprawdę mocno. - wzruszam ramionami, ot, prosta to odpowiedź. Inna sprawa, że pewnie w moich ustach brzmiało to co najmniej śmiesznie, a jeszcze inna, że - Tylko wiesz, miłość jest piękna, więc nie rozumiem po co się ograniczać. Byłaś kiedyś zakochana? Kojarzysz to uczucie, jakby stado motyli zalęgło się w twoim żołądku? Świetna sprawa, po co sobie odbierać tę przyjemność? - śmieję się, puszczając do dziewczyny oczko - Kochać wszystkich!! Nie oszczędzać nikogo! - mówię, może trochę zbyt głośno, bo nagle kilka głów zwraca się w naszą stronę, a ja śmieję się w głos wyciągając ręce do Rowan, by pochwycić jej gładkie dłonie w swoje szorstkie szpony i przyciągnąć ją do siebie obejmując w pasie.
- A ty, Red? Dasz się pokochać w tą czarującą noc? - pytam, uśmiechając się lekko, po czym pochylam się w kierunku panny Sprout by obcałować jej czoło i policzki. Chichoczę przy tym cicho. Piękny to był wieczór, niepodobny do innych, więc chyba trzeba było być skałą skutą lodem by nie dać się ponieść romantycznej atmosferze panującej wokół. Ciemność otuliła wzniesienie, chowając pod granatowym aksamitem nieba cały wstyd. Więc nie było sensu się wstydzić! To co wydarzy się w noc spadających gwiazd, będzie tylko kolejną historią zapisaną świetlistym pyłem na pustych stronach horyzontu. To co wydarzy się dzisiaj, zostanie na wzgórzu, pośród splątanej flory Dorset. Mocno wciągnąłem w płuca powietrze, delektując się mieszaniną zapachów. Wyczuwałem subtelną nutę mandarynek i miodu, ulatującą z płomiennych włosów mojej towarzyszki, a także woń kwitnących kwiatów, morskich głębin i rozgrzanych plaż, charakterystyczną dla miejsca, w którym się znajdowaliśmy.
- Skoro istnieją ludzie, którzy nie kochają wcale to myślę, że istnieją też ci, którzy kochają naprawdę mocno. - wzruszam ramionami, ot, prosta to odpowiedź. Inna sprawa, że pewnie w moich ustach brzmiało to co najmniej śmiesznie, a jeszcze inna, że - Tylko wiesz, miłość jest piękna, więc nie rozumiem po co się ograniczać. Byłaś kiedyś zakochana? Kojarzysz to uczucie, jakby stado motyli zalęgło się w twoim żołądku? Świetna sprawa, po co sobie odbierać tę przyjemność? - śmieję się, puszczając do dziewczyny oczko - Kochać wszystkich!! Nie oszczędzać nikogo! - mówię, może trochę zbyt głośno, bo nagle kilka głów zwraca się w naszą stronę, a ja śmieję się w głos wyciągając ręce do Rowan, by pochwycić jej gładkie dłonie w swoje szorstkie szpony i przyciągnąć ją do siebie obejmując w pasie.
- A ty, Red? Dasz się pokochać w tą czarującą noc? - pytam, uśmiechając się lekko, po czym pochylam się w kierunku panny Sprout by obcałować jej czoło i policzki. Chichoczę przy tym cicho. Piękny to był wieczór, niepodobny do innych, więc chyba trzeba było być skałą skutą lodem by nie dać się ponieść romantycznej atmosferze panującej wokół. Ciemność otuliła wzniesienie, chowając pod granatowym aksamitem nieba cały wstyd. Więc nie było sensu się wstydzić! To co wydarzy się w noc spadających gwiazd, będzie tylko kolejną historią zapisaną świetlistym pyłem na pustych stronach horyzontu. To co wydarzy się dzisiaj, zostanie na wzgórzu, pośród splątanej flory Dorset. Mocno wciągnąłem w płuca powietrze, delektując się mieszaniną zapachów. Wyczuwałem subtelną nutę mandarynek i miodu, ulatującą z płomiennych włosów mojej towarzyszki, a także woń kwitnących kwiatów, morskich głębin i rozgrzanych plaż, charakterystyczną dla miejsca, w którym się znajdowaliśmy.
Nie mogła podejść do sytuacji z pocałunkiem w inny sposób niż poprzez zapomnienie. Choć dotąd rudowłosej nie udało się wymazać z pamięci tamtej chwili to wiedziała, że ten dzień musiał wreszcie nadejść. Tony nie chciał wtedy pomocy Rhiannon, podszedł do tego pomysłu wręcz wysoce niechętnie i zgodził się chyba tylko dlatego, że miał już dość uporczywie kichającej jemioły. Wysoce nieroztropnymi byłyby myśli dotyczące ciągu dalszego - już wtedy rudowłosa wróciła do domu mocno rozemocjonowana; gdyby tylko pociągnęła ten wątek dalej mogłoby się okazać, że zrobiła sobie ogromną krzywdę wzniecając płonne, niemające pokrycia w rzeczywistości nadzieje. Tak samo nigdy nie pomyślała o Bertie’m jako potencjalnym partnerze, acz urokliwy cukiernik miał zadatki na prawdziwego amanta. Chyba nawet umówili się na randkę, ale jak dotąd nic z tego nie wynikło. Właściwie to Weasley w ogóle o tym nie myślała - zupełnie jakby chodziło o jakąś błahostkę, która mogła poczekać. Lub nie zdarzyć się nawet w ogóle.
Za to ostatnio sylwetka Macmillana dość często pojawiała się w umyśle Rii. Jak odnajdywał się w zastanej rzeczywistości po tak długiej nieobecności? Jak sobie radził? Czy miał szansę na odzyskanie utraconej równowagi emocjonalnej po tamtym nieszczęsnym wydarzeniu? Wiele pytań migało w głowie czarownicy, ale żadnego nie odważyła się zadać tak osobiście, wprost. Nie chciała być wścibska - i tak odnosiła wrażenie, że jakby przytłaczała swoją osobowością kruchą strukturę mężczyzny. Zależało jej na tym, żeby czuł się w towarzystwie Harpii po prostu dobrze i swobodnie. Jak dotąd czarownica uzyskiwała wprost odwrotne rezultaty.
W tym większym pogrążyła się smutku kiedy ta świadomość do niej dotarła. Marzyła tylko o tym, żeby wrócić do domu zakopując się w miękkim puchu kołdry. Pewnie wyrzucałaby sobie całą noc, że zachowała się tak beznadziejnie - nie umiała ranić ludzi, na pewno nie świadomie, z premedytacją. Kiedy już postąpiła źle to nie potrafiła sobie tego wybaczyć. Czy Tony umiał?
Powróciła spojrzeniem do czarodzieja, który tak jakby zmienił swoje zachowanie o sto osiemdziesiąt stopni. Czy Rhiannon to na nim wymusiła? Kobieta zmartwiła się trochę tym wszystkim, ale uściśnięcie dłoni wywołało w rudzielcu pierwsze pokłady otuchy oraz nadziei, że może tej dwójce uda się dogadać – bez ofiar w postaci zranionych serc.
- Chętnie pokażę ci gdzie jest ta cukiernia - podchwyciła z uśmiechem. - Jak chcesz to wybiorę ci nawet najpyszniejsze słodycze jakie tam mają! Choć nie da się ukryć, że cały asortyment jest tam niebiańsko wspaniały - westchnęła z lekkim rozmarzeniem na samo wspomnienie tamtych słodkości. - To znaczy, nie mów tego Bertie’mu, ale i tak uważam, że moja mama robi najlepsze wypieki - dodała delikatnie rozbawiona. Tak jakby na chwilę zapomniała o tym jak parszywie zachowała się jeszcze chwilę temu. - Też lubię, ale zazwyczaj nie mam okazji. Nie mniej rozumiem pociąg do nowości - przyznała z rzeczywistym zrozumieniem. Niestety Weasley rzadko miała możliwość poznawania innych krajów; jeśli gdzieś wyjeżdżała to tylko na mecz, bez opcji zwiedzania miasta. Tyle traciła!
Ostatnia propozycja nieco zdziwiła Rię, ale jednocześnie wprawiła ją w lepszy nastrój. Na piegowatej twarzy zatańczył jeszcze szerszy uśmiech. - Z wielką chęcią - przyznała. - Wiem, że jesteś silnym mężczyzną, ale na wszelki wypadek potrzymam cię za rękę podczas leczenia - dodała żartobliwie; przecież nie zrobiłaby tego jeśli nie chciałby tego typu wsparcia. Równie dobrze mogła po prostu chwilę poczekać aż uzdrowiciele skończą pracę nad uzdrawianiem poszkodowanego Pogromcy. - Mam nadzieję, że uda nam się przemknąć na polanę pod osłoną nocy, żeby fanki nie rozerwały cię na strzępy - stwierdziła w podobnym, wesołym tonie; choć oczywiście Rhiannon byłoby wtedy przykro. Jednak nadszedł kres narzucaniu swojego zdania i z tego powodu nie powiedziała nic więcej. - To chodźmy - powiedziała, delikatnie ciągnąc Tony’ego w stronę miejsca, gdzie ostatnio był punkt medyczny dla zranionych w wyniku konkurencji czarodziejów. - To chyba tam - rzuciła, drugą ręką pokazując południową stronę Weymouth.
Za to ostatnio sylwetka Macmillana dość często pojawiała się w umyśle Rii. Jak odnajdywał się w zastanej rzeczywistości po tak długiej nieobecności? Jak sobie radził? Czy miał szansę na odzyskanie utraconej równowagi emocjonalnej po tamtym nieszczęsnym wydarzeniu? Wiele pytań migało w głowie czarownicy, ale żadnego nie odważyła się zadać tak osobiście, wprost. Nie chciała być wścibska - i tak odnosiła wrażenie, że jakby przytłaczała swoją osobowością kruchą strukturę mężczyzny. Zależało jej na tym, żeby czuł się w towarzystwie Harpii po prostu dobrze i swobodnie. Jak dotąd czarownica uzyskiwała wprost odwrotne rezultaty.
W tym większym pogrążyła się smutku kiedy ta świadomość do niej dotarła. Marzyła tylko o tym, żeby wrócić do domu zakopując się w miękkim puchu kołdry. Pewnie wyrzucałaby sobie całą noc, że zachowała się tak beznadziejnie - nie umiała ranić ludzi, na pewno nie świadomie, z premedytacją. Kiedy już postąpiła źle to nie potrafiła sobie tego wybaczyć. Czy Tony umiał?
Powróciła spojrzeniem do czarodzieja, który tak jakby zmienił swoje zachowanie o sto osiemdziesiąt stopni. Czy Rhiannon to na nim wymusiła? Kobieta zmartwiła się trochę tym wszystkim, ale uściśnięcie dłoni wywołało w rudzielcu pierwsze pokłady otuchy oraz nadziei, że może tej dwójce uda się dogadać – bez ofiar w postaci zranionych serc.
- Chętnie pokażę ci gdzie jest ta cukiernia - podchwyciła z uśmiechem. - Jak chcesz to wybiorę ci nawet najpyszniejsze słodycze jakie tam mają! Choć nie da się ukryć, że cały asortyment jest tam niebiańsko wspaniały - westchnęła z lekkim rozmarzeniem na samo wspomnienie tamtych słodkości. - To znaczy, nie mów tego Bertie’mu, ale i tak uważam, że moja mama robi najlepsze wypieki - dodała delikatnie rozbawiona. Tak jakby na chwilę zapomniała o tym jak parszywie zachowała się jeszcze chwilę temu. - Też lubię, ale zazwyczaj nie mam okazji. Nie mniej rozumiem pociąg do nowości - przyznała z rzeczywistym zrozumieniem. Niestety Weasley rzadko miała możliwość poznawania innych krajów; jeśli gdzieś wyjeżdżała to tylko na mecz, bez opcji zwiedzania miasta. Tyle traciła!
Ostatnia propozycja nieco zdziwiła Rię, ale jednocześnie wprawiła ją w lepszy nastrój. Na piegowatej twarzy zatańczył jeszcze szerszy uśmiech. - Z wielką chęcią - przyznała. - Wiem, że jesteś silnym mężczyzną, ale na wszelki wypadek potrzymam cię za rękę podczas leczenia - dodała żartobliwie; przecież nie zrobiłaby tego jeśli nie chciałby tego typu wsparcia. Równie dobrze mogła po prostu chwilę poczekać aż uzdrowiciele skończą pracę nad uzdrawianiem poszkodowanego Pogromcy. - Mam nadzieję, że uda nam się przemknąć na polanę pod osłoną nocy, żeby fanki nie rozerwały cię na strzępy - stwierdziła w podobnym, wesołym tonie; choć oczywiście Rhiannon byłoby wtedy przykro. Jednak nadszedł kres narzucaniu swojego zdania i z tego powodu nie powiedziała nic więcej. - To chodźmy - powiedziała, delikatnie ciągnąc Tony’ego w stronę miejsca, gdzie ostatnio był punkt medyczny dla zranionych w wyniku konkurencji czarodziejów. - To chyba tam - rzuciła, drugą ręką pokazując południową stronę Weymouth.
Just stay with me, hold you and protect you from the other ones, the evil ones.
Pomimo intensywnych prób zapewnienia samego siebie, że jest zupełnie inaczej, miał wrażenie, że czuł się zazdrosny o jednego cukiernika. Nie mógłby samemu sobie wyjaśnić dlaczego. Może właściwie nie chciał sobie tego tłumaczyć, bo tym samym pozostałoby mu się zmierzyć z prawdą, na którą chyba nie był jeszcze gotowy. Coś w ich relacji jednak się zmieniło. On sam zaczynał zmieniać swoje uczucia. Przez ponad dziesięć lat niedostępności powoli zaczynał się otwierać.
Widział poza tym, jak zachowywała się panna Weasley. Jej uśmiech przyprawiał go o wyjątkowo przyjemne ukłucie w brzuchu. Była dobrą kobietą. Wiedziała też czego chce. Przypominała mu kobietę, która zmieniła jego życie, ale jednocześnie bardzo się od niej różniła. Gdyby tylko chciał przyznać przed sobią to wszystko...
Zawstydziłby się pewnie, wiedząc, że Ria często o nim myślała. On, dotychczas, myślał zbyt wiele o przeszłości, której nie mógł sobie wybić z głowy. To nie tak, że był pozbawionym emocji człowiekiem. Niestety zdarzenia sprzed lat mocno odbiły się na nim jako człowieku… Mógł jedynie żałować tego, że nie stosował się do przysłowia, które usłyszał gdzieś podczas swojej podróży na Wschodzie, a które brzmiało „Klinem klinem wybijaj” lub do bliższego, angielskiego like cures like. Tak pewnie szybciej uporałby się ze swoimi myślami.
Uśmiechał się, gdy mówiła o słodyczach. Nie jadł ich zbyt wiele, a najbardziej i tak lubił czekoladowe żaby. Przy pannie Weasley mógłby jednak zjeść nawet najbardziej nieudany wypiek, z czego jeszcze nie zdawał sobie sprawy.
– Ha, w takim razie się dogadaliśmy – odpowiedział wesołym tonem. Zdawało się, że nieśmiałość zniknęła. – Ja nic nie powiem Bertiemu o wypiekach twojej mamy, ale ty wybierasz słodycze – stwierdził, jak gdyby miał zawrzeć z nią pakt. Gdyby tylko znał swoją przyszłość i wiedział jak kolejne zawody podczas Festiwalu pokrzyżują jego plany i marzenia.
Cieszył się także z tego, że udało mu się zmienić nastawienie rudowłosej względem jego oparzeń Nie chciał jej wcześniej urazić. Zwyczajnie nie był przekonany co do tego, że czekała na niego. Poza chwilowymi, jakby to nazwał, „pięciominutowymi adoratorkami”, nie spodziewał się nikogo, kto chciałby mu prawdziwie pogratulować i spędzić z nim czas. Tym bardziej nieoczekiwanym widokiem była właśnie Ria. Pomyślałby prędzej, że ktoś zdołał ją wychwycić w tłumie. Zaśmiał się na jej słowa, gdy wspomina o trzymaniu za rękę.
– Myślę, że i tak pobiegły popatrzeć na innych uczestników lub wróciły do swoich towarzyszy – odpowiedział wyjątkowo rozbawiony. – Nie ma więc czym się przejmować. Chodźmy – powtórzył za nią i pociągnął ją w stronę, którą wcześniej wskazała. Miał nadzieję, że uzdrowiciele szybko uporają się z jego poparzeniami.
|ztx2
Widział poza tym, jak zachowywała się panna Weasley. Jej uśmiech przyprawiał go o wyjątkowo przyjemne ukłucie w brzuchu. Była dobrą kobietą. Wiedziała też czego chce. Przypominała mu kobietę, która zmieniła jego życie, ale jednocześnie bardzo się od niej różniła. Gdyby tylko chciał przyznać przed sobią to wszystko...
Zawstydziłby się pewnie, wiedząc, że Ria często o nim myślała. On, dotychczas, myślał zbyt wiele o przeszłości, której nie mógł sobie wybić z głowy. To nie tak, że był pozbawionym emocji człowiekiem. Niestety zdarzenia sprzed lat mocno odbiły się na nim jako człowieku… Mógł jedynie żałować tego, że nie stosował się do przysłowia, które usłyszał gdzieś podczas swojej podróży na Wschodzie, a które brzmiało „Klinem klinem wybijaj” lub do bliższego, angielskiego like cures like. Tak pewnie szybciej uporałby się ze swoimi myślami.
Uśmiechał się, gdy mówiła o słodyczach. Nie jadł ich zbyt wiele, a najbardziej i tak lubił czekoladowe żaby. Przy pannie Weasley mógłby jednak zjeść nawet najbardziej nieudany wypiek, z czego jeszcze nie zdawał sobie sprawy.
– Ha, w takim razie się dogadaliśmy – odpowiedział wesołym tonem. Zdawało się, że nieśmiałość zniknęła. – Ja nic nie powiem Bertiemu o wypiekach twojej mamy, ale ty wybierasz słodycze – stwierdził, jak gdyby miał zawrzeć z nią pakt. Gdyby tylko znał swoją przyszłość i wiedział jak kolejne zawody podczas Festiwalu pokrzyżują jego plany i marzenia.
Cieszył się także z tego, że udało mu się zmienić nastawienie rudowłosej względem jego oparzeń Nie chciał jej wcześniej urazić. Zwyczajnie nie był przekonany co do tego, że czekała na niego. Poza chwilowymi, jakby to nazwał, „pięciominutowymi adoratorkami”, nie spodziewał się nikogo, kto chciałby mu prawdziwie pogratulować i spędzić z nim czas. Tym bardziej nieoczekiwanym widokiem była właśnie Ria. Pomyślałby prędzej, że ktoś zdołał ją wychwycić w tłumie. Zaśmiał się na jej słowa, gdy wspomina o trzymaniu za rękę.
– Myślę, że i tak pobiegły popatrzeć na innych uczestników lub wróciły do swoich towarzyszy – odpowiedział wyjątkowo rozbawiony. – Nie ma więc czym się przejmować. Chodźmy – powtórzył za nią i pociągnął ją w stronę, którą wcześniej wskazała. Miał nadzieję, że uzdrowiciele szybko uporają się z jego poparzeniami.
|ztx2
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Odwykła od podobnych uprzejmości; od bezinteresownego działania, pomocy, w przypadku kiepskiej sytuacji, a ta sprzed chwili w drugiej wersji mogła mieć dość marne zakończenie, czy w ogóle zaryzykowania dla nieznajomej w gruncie rzeczy osoby, dlatego nie kryła zdziwienia, gdy Ernie jakby nigdy nic nie odszedł, lecz pozostał u jej boku. A może się pomyliła i wcale nie działał bezinteresownie, jedynie odpłacając się za podrzucane czasem do pracy kanapki? Chociaż to wydało się jej bliższe prawdzie, szybko odgoniła siebie tę myśl; przecież jeszcze wierzyła w ludzi, z kolei stojący przed nią okaz wydawał się całkiem godny ów wiary. Uśmiechnęła się ciepło, jeszcze przez chwilę niepewnie oglądając się przez ramię.
– Był nieprzyjemny – odparła, krótki moment obserwując jak chłopak w towarzystwie kolegów schodzi z wzniesienia i wreszcie znika z pola widzenia, po tym zaś powróciła spojrzeniem na towarzysza; zdecydowanie spokojniejszym i zadowolonym, ale przyczyny tego zadowolenia nie potrafiła odnaleźć, skoro przeczuwała, że Ernie miał inne plany, niż ratowanie zagubionej Sproutówny – ale już jest w porządku – dopiero teraz zwróciła uwagę na otoczenie, jak i fakt, że przecież nie byli tu sami, ba, stali niekulturalnie pomiędzy innymi parami, które widocznie nie doceniały heroicznego wyczynu Pranga ani jej ujmującego uśmiechu, którym go obdarzała i który w panującym mroku mógł dostrzec tylko on, więc niewiele myśląc rzuciła:
– Masz jakieś plany na ten wieczór? Więcej księżniczek do ratowania? Smoków do straszenia? Cokolwiek? – i nie rozumiejąc czemu właściwie znowu zaczęła się stresować męską obecnością, skoro przecież nie pytała go o to, czy zostanie jej mężem albo ukradnie z nią księżyc, dodała niemal na jednym wdechu: – bo jeśli nie, to może dotrzymasz mi towarzystwa? Powinnam jakoś zrekompensować się za tę pomoc – krzyżując ręce za plecami, niecierpliwie przestąpiła z nogi na nogę, jakby właśnie czekała na wyrok śmierci a wzrok, cóż, mimowolnie uciekł w bok, wraz z lekkim opuszczeniem głowy w dół – no chyba, że nie jesteś tu sam. Na pewno nie jesteś. Nie pomyślałam o tym – westchnęła; co też sobie myślała?
– Był nieprzyjemny – odparła, krótki moment obserwując jak chłopak w towarzystwie kolegów schodzi z wzniesienia i wreszcie znika z pola widzenia, po tym zaś powróciła spojrzeniem na towarzysza; zdecydowanie spokojniejszym i zadowolonym, ale przyczyny tego zadowolenia nie potrafiła odnaleźć, skoro przeczuwała, że Ernie miał inne plany, niż ratowanie zagubionej Sproutówny – ale już jest w porządku – dopiero teraz zwróciła uwagę na otoczenie, jak i fakt, że przecież nie byli tu sami, ba, stali niekulturalnie pomiędzy innymi parami, które widocznie nie doceniały heroicznego wyczynu Pranga ani jej ujmującego uśmiechu, którym go obdarzała i który w panującym mroku mógł dostrzec tylko on, więc niewiele myśląc rzuciła:
– Masz jakieś plany na ten wieczór? Więcej księżniczek do ratowania? Smoków do straszenia? Cokolwiek? – i nie rozumiejąc czemu właściwie znowu zaczęła się stresować męską obecnością, skoro przecież nie pytała go o to, czy zostanie jej mężem albo ukradnie z nią księżyc, dodała niemal na jednym wdechu: – bo jeśli nie, to może dotrzymasz mi towarzystwa? Powinnam jakoś zrekompensować się za tę pomoc – krzyżując ręce za plecami, niecierpliwie przestąpiła z nogi na nogę, jakby właśnie czekała na wyrok śmierci a wzrok, cóż, mimowolnie uciekł w bok, wraz z lekkim opuszczeniem głowy w dół – no chyba, że nie jesteś tu sam. Na pewno nie jesteś. Nie pomyślałam o tym – westchnęła; co też sobie myślała?
* * *like a flower made of iron
Primrose Sprout
Zawód : złodziejka ciastek; pomocnica w Czekoladowej Perle
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
W walce między sercem a mózgiem zwycięża w końcu żołądek.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie dało się nie dostrzec obecnych na wzgórzach tłumów. I choć była to świetna okazja na zawiązywanie nowych znajomości, Craig raczej nie zamierzał skorzystać. Nie zwracał szczególnej uwagi na nikogo, nawet na kobiety - co z pewnością spotkałoby się z ogromną dezaprobatą nestora rodu, który wciąż miał przecież plany, aby Craiga wyswatać z jakąś niewiastą. Mężczyzna musiał w końcu wypełnić święty obowiązek wobec rodu, który to ciążył na jego barkach niemalże od samej chwili narodzin. Ale Craig Maddox Burke niepomny na srogie słowa lorda Alarica, zupełnie zignorował szansę, jaką los przed nim postawił. No bo przecież jaka byłaby odpowiedniejsza chwila ku temu, aby wśród tłumów wpatrzonych w niebo i oczarowanych gwiezdnym spektaklem błekitnokrwistych dam odszukać tę jedyną? Romantyczne okoliczności przyrody nie zawiodły. Było tu wszytko, co tylko mogło składać się na romantyczną atmosferę, z najważniejszych starczyło wymienić nieziemskie widoki oraz delikatną muzykę instrumentów, mieszającą się w niemal naturalny, harmonijny sposób z odgłosami wiatru oraz szumem morza. No i oczywiście najważniejsza atrakcja dzisiejszej nocy, feeria barw świetlnych, która z każdą spadającą gwiazdą rozpalała nieco na ułamek sekundy. Wszystko to stanowiło scenerię wyjętą pomiędzy kart baśni, opowieści fantastycznej, w której zakończenie musi być szczęśliwe, a także przepełnione miłością dwójki głównych bohaterów.
Dobrze było czasem odetchnąć właśnie takim powietrzem, nawet jeśli swoją przestrzeń osobistą musiał dzielić z całą masą hołoty. Burke starał się ignorować ten fakt - nie chciał, by jedyny wieczór, gdy faktycznie postanowił zaczerpnąć sił na letniej zabawie, popsuł mu okazję do obserwowania niecodziennego zjawiska. Bo spadające gwiazdy były naprawdę piękne. Żałował, że wszystko na tym świecie nie mogło takie być. Żałował, że piękne chwile trwają tak krótko - zupełnie niczym żywot gwiazdy, która ciągnęła swój ogon po niebie, zachwycając obserwatorów, ale której przeznaczone było w mgnieniu oka wypalić się i zgasnąć w zimnym kosmosie na zawsze.
Och, no i jednak wzięło go na niego nostalgiczny nastrój i niewesołe myśli. Parsknął cicho, decydując się sięgnąć do wewnętrznej kieszeni i wyciągnąć z niej elegancką papierośnicę. Może odrobina tytoniu nieco bardziej go odpręży. Po pierwszych kilku zaciągnięciach się postanowił dać niebu drugą szansę na oczarowanie go. I w pierwszej chwili jej nie zauważył. Wbijał w nieboskłon swój wzrok, podobnie jak czyniły to setki, jeśli nie tysiące ludzi zgromadzonych na wzniesieniach. W tak ogromnym zbiegowisku wciąż coś się kotłowało, coś się przemieszczało - nie każdy potrafił ustać w miejscu. Dlatego też Craig nie dostrzegł momentu, gdy niemal u jego boku zmaterializowała się drobnej postury osóbka. Zadanie rozpoznania jej nie było proste. Twarze wielu kobiet potrafiły wyglądać niemal identycznie, jeśli do konkretnej z nich nie przywiązywało się żadnej wagi ani nie przypisywało imienia. Niezwykle skąpie świetlenie także nie ułatwiało mu zadania. Dla tej konkretnej twarzy jednak miał imię, chociaż odnalezienie go zajęło mu minutę.
- Ależ nic się nie stało, lady Parkinson. - odpowiedział równie uprzejmie, wyciągając do niej dłoń. Jakiż to był zbieg okoliczności, że właśnie w takim miejscu napotkał tę, która już wkrótce miała stać się członkinią jego rodziny. Gdy już to faktycznie nastąpi, każdy z Burke'ów miał niemalże obowiązek być gotowym w razie konieczności chronić ją za wszelką cenę. W końcu więzi rodzinne były tym, co lordowie Durham cenili sobie zdecydowanie najbardziej. - Przyszła tu dziś lady sama? To dość... niespotykane.
Dobrze było czasem odetchnąć właśnie takim powietrzem, nawet jeśli swoją przestrzeń osobistą musiał dzielić z całą masą hołoty. Burke starał się ignorować ten fakt - nie chciał, by jedyny wieczór, gdy faktycznie postanowił zaczerpnąć sił na letniej zabawie, popsuł mu okazję do obserwowania niecodziennego zjawiska. Bo spadające gwiazdy były naprawdę piękne. Żałował, że wszystko na tym świecie nie mogło takie być. Żałował, że piękne chwile trwają tak krótko - zupełnie niczym żywot gwiazdy, która ciągnęła swój ogon po niebie, zachwycając obserwatorów, ale której przeznaczone było w mgnieniu oka wypalić się i zgasnąć w zimnym kosmosie na zawsze.
Och, no i jednak wzięło go na niego nostalgiczny nastrój i niewesołe myśli. Parsknął cicho, decydując się sięgnąć do wewnętrznej kieszeni i wyciągnąć z niej elegancką papierośnicę. Może odrobina tytoniu nieco bardziej go odpręży. Po pierwszych kilku zaciągnięciach się postanowił dać niebu drugą szansę na oczarowanie go. I w pierwszej chwili jej nie zauważył. Wbijał w nieboskłon swój wzrok, podobnie jak czyniły to setki, jeśli nie tysiące ludzi zgromadzonych na wzniesieniach. W tak ogromnym zbiegowisku wciąż coś się kotłowało, coś się przemieszczało - nie każdy potrafił ustać w miejscu. Dlatego też Craig nie dostrzegł momentu, gdy niemal u jego boku zmaterializowała się drobnej postury osóbka. Zadanie rozpoznania jej nie było proste. Twarze wielu kobiet potrafiły wyglądać niemal identycznie, jeśli do konkretnej z nich nie przywiązywało się żadnej wagi ani nie przypisywało imienia. Niezwykle skąpie świetlenie także nie ułatwiało mu zadania. Dla tej konkretnej twarzy jednak miał imię, chociaż odnalezienie go zajęło mu minutę.
- Ależ nic się nie stało, lady Parkinson. - odpowiedział równie uprzejmie, wyciągając do niej dłoń. Jakiż to był zbieg okoliczności, że właśnie w takim miejscu napotkał tę, która już wkrótce miała stać się członkinią jego rodziny. Gdy już to faktycznie nastąpi, każdy z Burke'ów miał niemalże obowiązek być gotowym w razie konieczności chronić ją za wszelką cenę. W końcu więzi rodzinne były tym, co lordowie Durham cenili sobie zdecydowanie najbardziej. - Przyszła tu dziś lady sama? To dość... niespotykane.
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czy była kiedyś zakochana? Rozchyla duże, ładnie skrojone wargi muśnięte karminową szminką, gotowa dać odpowiedź pewną i nieco zaprawioną zarozumiałością, gdy zawahanie powstrzymuje głos przed wyrwaniem się z nagle ściśniętego gardła. Czy była kiedyś zakochana? Czy czuła kiedyś w żołądku stado motyli albo chochlików gotowych dźgać ją ostrymi pazurkami we wnętrzności? Panna Sprout nie wie i to ją nieco przeraża, przeraża ją fakt, że mogła być tak samolubna oraz zapatrzona w siebie, iż swoje uczucia przelewała na rodzinę oraz bliskich, lecz nigdy na jedną konkretną osobę. Nie tak, jak powinna. Pamięta też kogoś, kogoś o kim obiecała sobie myślami nie wracać i czuje się tak, jakby właśnie tchu jej zabrakło w piersi. Gwiazdy raptownie tracą swój urok, a dziewczątko pragnie już tylko wpełznąć pod ciepły kocyk i pod nim dokonać jakże żałosnego ataku na czekoladowe ciasto, które powinno jeszcze spoczywać w kuchni, przykryte ściereczką w tańczące truskawki. Czy można kochać naprawdę mocno? Nie, inaczej. Czy można ją kochać naprawdę mocno? Rowan szczerze w to wątpi, lecz nie zamierza się nad tym roztrząsać. Nie pośród tylu ludzi, to zbyt zawstydzające.
— To bardzo ładna myśl — chwali mężczyznę, starając się przywołać na twarz uśmiech szczery, ten jednak wygląda nad wyraz słabo i ma nadzieję, że półmrok jest w stanie go skryć wystarczająco — Nie wiem Johnny, myślałam, że tak, ale teraz nie wiem, co o tym sądzić — decyduje się w końcu odpowiedzieć, wzruszając przy tym ramionami pozornie obojętnie. Ale nie jest obojętna, rudzielec nigdy nie był obojętny, choć pragnęła stanowczo, aby było inaczej. Nie orientuje się, nawet kiedy zostaje przyciągnięta do ciała żeglarza, ani kiedy jego usta stykają się z jej skórą. Zamiast jednak być oburzoną, śmieje się szczerze rozbawiona, kładąc dłonie na klatce piersiowej towarzysza, aby między nimi powstał jakiś dystans. Lubiła go, jednak przywołał wspomnienia, które sprawiły, iż nie była gotowa na żadne całusy, a już zwłaszcza nie pośród tylu ludzi. Społeczeństwo nie było aż tak otwarte na okazywanie sobie czułości!
— Wybacz panie profesorze, ale nie jestem do kochania — nigdy nie jest, ale tego już nie dodaje smętnie. Czuje się lepiej, a to oznacza, że jakaś litość nad Bojczukiem się pojawiła — Ale za to wiem, gdzie mogą być panie, które zechcą być pokochane w tak czarującą noc i z pewnością zapragną usłyszeć, jak bardzo nie jestem wystarczająca, by być z tak niesamowitą osobą, jak ty — mówi wesoło, mrugając pogodnie do czarodzieja i sięga po jego rękę, gotowa zakleszczyć ją własnymi palcami i zaciągnąć pomiędzy kramy, gdzie samotne niewiasty tylko czekały na tak niezwykłego ogiera, jak on. Opuścili wspólnie wzgórze, rozstając się w pewnym momencie, bo Rowan nie żartowała z byciem skrzydłową i uzdrowicielka w końcu zdecydowała się na powrót do domu, wcześniej w podzięce za dotrzymanie towarzystwa, muskając wargami policzek złodziejaszka.
| zt
— To bardzo ładna myśl — chwali mężczyznę, starając się przywołać na twarz uśmiech szczery, ten jednak wygląda nad wyraz słabo i ma nadzieję, że półmrok jest w stanie go skryć wystarczająco — Nie wiem Johnny, myślałam, że tak, ale teraz nie wiem, co o tym sądzić — decyduje się w końcu odpowiedzieć, wzruszając przy tym ramionami pozornie obojętnie. Ale nie jest obojętna, rudzielec nigdy nie był obojętny, choć pragnęła stanowczo, aby było inaczej. Nie orientuje się, nawet kiedy zostaje przyciągnięta do ciała żeglarza, ani kiedy jego usta stykają się z jej skórą. Zamiast jednak być oburzoną, śmieje się szczerze rozbawiona, kładąc dłonie na klatce piersiowej towarzysza, aby między nimi powstał jakiś dystans. Lubiła go, jednak przywołał wspomnienia, które sprawiły, iż nie była gotowa na żadne całusy, a już zwłaszcza nie pośród tylu ludzi. Społeczeństwo nie było aż tak otwarte na okazywanie sobie czułości!
— Wybacz panie profesorze, ale nie jestem do kochania — nigdy nie jest, ale tego już nie dodaje smętnie. Czuje się lepiej, a to oznacza, że jakaś litość nad Bojczukiem się pojawiła — Ale za to wiem, gdzie mogą być panie, które zechcą być pokochane w tak czarującą noc i z pewnością zapragną usłyszeć, jak bardzo nie jestem wystarczająca, by być z tak niesamowitą osobą, jak ty — mówi wesoło, mrugając pogodnie do czarodzieja i sięga po jego rękę, gotowa zakleszczyć ją własnymi palcami i zaciągnąć pomiędzy kramy, gdzie samotne niewiasty tylko czekały na tak niezwykłego ogiera, jak on. Opuścili wspólnie wzgórze, rozstając się w pewnym momencie, bo Rowan nie żartowała z byciem skrzydłową i uzdrowicielka w końcu zdecydowała się na powrót do domu, wcześniej w podzięce za dotrzymanie towarzystwa, muskając wargami policzek złodziejaszka.
| zt
I'd rather watch my kingdom fall
...I want it all or not at all
Rowan Sprout
Zawód : Uzdrowicielka na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you take my hand,
Please pull me from the dark,
And show me hope again...
Please pull me from the dark,
And show me hope again...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Wzniesienie
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset