Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Pomost
Liczne mniejsze ogniska ciągnące się wzdłuż plaży wydawały się nieco bardziej ustronne. Przy kilku serwowano ciepłe pieczone ziemniaczki z solą, odrobiną masła i kubkiem orzeźwiającej maślanki. W tej okolicy dało się również spotkać najwięcej starszych czarodziejów, którzy odpoczywali, ciesząc się widokiem bawiącej się młodzieży i wspominając własną młodość, wielu z nich opowiadało przy ogniskach interesujące historie sprzed dziesiątek lat, a najstarszy spośród nich - nawet sprzed wieku. Ciekawi dawnych zwyczajów młodzi czarodzieje wysłuchiwali tego z zapartym tchem. Pozostali odchodzili niewzruszeni, dołączając do beztroskich zabaw. Wybrzmiewała wyliczanka chodzi lisek koło drogi śpiewana w rytm prymitywnej fujarki, gdy spore grono młodych czarodziejów bawiło się w tę zabawę, chętnie witając każdego, kto zechciał do nich dołączyć.
Im dalej od głównych ognisk tym okolica wydawała się cichsza i ustronniejsza. Odpoczywający tutaj czarodzieje nie mieli na twarzach tej pogodnej radości, wydawali się zatroskani. Wiele kobiet siedziało z dziećmi, ale bez ojców, wielu mężczyzn było okaleczonych. Okryci kocami, które rozdawano przy straganach na jarmarku, szukali wytchnienia.
Na plaży rozstawiono wiklinowy kosz z białymi lampionami. Wieczorem, kiedy słońce zachodzi za horyzont, a wiatr zaczyna wiać w stronę morza, uczestnicy festiwalu mogą zapalić je prostym zaklęciem i posłać do nieba wraz ze swoimi marzeniami. Na koszu wisi szarfa z mottem Prewettów: ab imo pectore, a same lampiony mają symbolizować miłosny lot Aenghusa i Caer – bohaterów rodowej legendy, którzy w postaci łabędzi spędzili w powietrzu trzy dni i trzy noce.
Na mniej zatłoczonej plaży najłatwiej jest odnaleźć bursztyn - zwany morskim złotem - wyrzucany przez fale. Jest to znalezisko rzadkie, lecz magiastronomowie twierdzą, iż święto żniw związane jest z ruchami gwiazd, które wywołują przypływy niosące magiczną aurą ściągającą ten cenny i piękny surowiec do brzegu. Aby przeszukać piasek nad brzegiem należy rzucić kością k10, w przypadku uzyskania wyniku 1-3 można rzucać ponownie w kolejnym poście. W przypadku uzyskania wyników 1-3 trzy razy z rzędu postaci marzną dłonie i może próbować ponownie dopiero po ogrzaniu się przy ognisku.
- Bursztyny:
- 1: Nic nie znajdujesz.
2: Nic nie znajdujesz.
3: Nic nie znajdujesz.
4: Znajdujesz mały bursztyn o jasnozłotym ubarwieniu.
5: Znajdujesz mały bursztyn o miodowym ubarwieniu.
6: Znajdujesz mały bursztyn o kasztanowym ubarwieniu.
7: Znajdujesz nieco większy bursztyn z inkluzją owada.
8: Znajdujesz nieco większy bursztyn z inkluzją rośliny.
9: Znajdujesz duży ładny bursztyn z inkluzją rzadkiego pięknego kwiatu paproci.
10: Znajdujesz duży bursztyn, który nieznacznie połyskuje ciepłą aurą pomimo wyjęcia go z zimnej wody. Postać z geomancją na poziomie I rozpozna w nim świetlny bursztyn (Kwiat paproci zatopiony w bursztynie, który można oprawić w wisior albo pierścień lub rozbić na bransoletę albo naszyjnik. Legenda głosi, że podarowana od ukochanej osoby zaklina w sobie miłość i ogrzewa Bije ciepłem, działa tylko na obdarowaną osobę - chroni przed zimnem, a nawet zamarznięciem. Rzucenie zaklęć związanych z zimnem na osobę posiadającą bursztyn wymaga o 10 oczek więcej), po rozpoznaniu możesz zgłosić się po jego dopisanie do ekwipunku postaci w aktualizacjach.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:09, w całości zmieniany 1 raz
W duchu cieszyła się, że nie zareagował. Że pozwolił jej zacisnąć wargi nie komentując tego w żaden sposób, dając jej czas na przetrawienie gwałtownej bolączki. Wkrótce się przecież rozluźniła, chociaż jego słowa wciąż dudniły jej w głowie, niby widmo nadchodzącej tragedii; na takową się nie zapowiadało, lecz nie potrafiła nie zastanawiać się: a co jeśli? I, w tym wszystkim, snuć prawdopodobne następstwa jego słów, wszystkie wbrew logice, bo nie dawał jej żadnych powodów, żeby mogła zakładać najgorsze.
Wręcz przeciwnie. Chwalił wianek mimo ewidentnych jego wad, traktował go tak, jakby faktycznie był czymś wyjątkowym. Starała się w to wierzyć. Wiedziała, że się wyróżniał, ale wyróżniał się w sposób negatywny. Nie było jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło; gdyby nie jej wybory, nie staliby tutaj, z bijącymi sercami. I masą niedopowiedzeń, półsłówek. Nigdy nie mogło być idealnie, ale co z tego, skoro jako alternatywa mogło nie być wcale.
On powinien się wyprostować, a ona, zapewne, odsunąć. Zrobiła to, co miała zrobić, ułożyła swój twór na jego czuprynie, a on wręczył jej swoje znalezisko. A mimo to stali tak, jakby zatrzymani w czasie. Kiedy próbował ogrzać własne dłonie o te jej, ona próbowała mu w tym pomóc. Głupi odruch, chęć ulżenia drugiej osobie - i jednocześnie próba znalezienia w niej ukojenia - co chyba doprowadziło do tego, czego próbowała za wszelką cenę uniknąć. Pożałowała od razu, dostrzegając jego spojrzenie, chociaż i tak zacisnęła swoją dłoń na zimnych palcach, tym razem w panicznym odruchu. Wstrzymała oddech. Najpierw nie odezwała się wcale, nie pokiwała nawet głową, kiedy stwierdził oczywistość. Dopiero gdy padło imię jej zmarłego męża, wypuściła powietrze z płuc i zgarbiła się nieświadomie.
— Nie żyje — potwierdziła słabym szeptem, spojrzenie utrzymując na ich dłoniach. Minął rok, a jakiekolwiek rozmowy o Anselu wciąż ją całkowicie zgniatały, dusiły jej zapał i resztki spokoju, jakie zdołała zatrzymać. Znowu zacisnęła wargi w wąską linię. — Nie! — wymsknęło jej się nagle w panice, kiedy zaczął ją przepraszać. Głośniej, niż zamierzała. Przełamała się i spojrzała na jego twarz. Przerażona perspektywą utraty nagłej bliskości, pierwszej od tak długiego czasu, pochwyciła jego dłoń i splotła z nią palce, nie mając zamiaru pozwolić mu tak myśleć. Ani odejść. Nie chciała być sama. — Nie… narzucasz się — dodała na wydechu, niewyraźnie. Dopiero po wypowiedzeniu tych słów spróbowała pozbierać myśli, odetchnęła głęboko i wyprostowała się, zbierając w sobie całą odwagę, jaką tylko dysponowała. — Miałeś ze mną zatańczyć.
słowa z błotem wymieszane
w śmieciach połamane róże
wypaliłeś żal na skórze
Z wyciągniętą w stronę ogniska dłonią uśmiecham się wobec ciepła, które powoli promieniuje przez palce, nadgarstek, wzdłuż ręki, sprawiając, że zapominam o późnej porze, chłodnym wieczorze i jakimkolwiek pomyśle, który skłoniłby mnie do powrotu. Bez większego celu, za to z dziwną swobodą przyjmuję ten moment spokoju, chwilę sam na sam z własnymi myślami, choć kiedy w tej scenerii pojawia się ktoś jeszcze, wcale nie jestem niezadowolona. Wręcz przeciwnie - spojrzenie się podnosi, uśmiech poszerza, papieros między dwoma palcami skwierczy prawie radośnie, a ja zapominam o tych wszystkich dzień dobry; to nie Londyn. To Festiwal Lata, który jeszcze nigdy nie był dla mnie tak pięknym.
Przyglądam się mu przez dłuższą chwilę, z uśmiechem zauważając, że od razu przystaje na moją propozycję, wobec której robię mu trochę miejsca na ławce przy palenisku - takie okazje jak ta ponoć sprzyjają poznawaniu nowych ludzi, a ja, zdaje mi się, nie byłam tak otwarta na kontakt ze światem odkąd skończyłam Hogwart.
- Śmiało - odpowiadam, kiedy dłoń mojego nowego towarzysza przy ognisku sięga po założony za ucho papieros; nawet uśmiecham się nieco szerzej, czekając aż swobodnie odpali od skaczących w górę płomieni bibułkę z tytoniem. Wtedy też patrzę na niego nieco uważniej, zauważam drobne rysy i małe ślady przeszłości, które powoli zlepiają się w całość, pozwalając mi go rozpoznać.
- Ta jest, Hufflepuff - odpowiadam z nutą rozbawienia; ile to już lat? Dziesięć? Więcej? Kiedy niebo zdawało się być bardziej niebieskie, trawa bardziej zielona, alkohol szybko uderzał do głowy, serce wybijało radośniejszy rytm, a nam wszystkim wydawało się, że świat leży nam u stóp. Że dorosłość, choć nieco przerażająca, jest nowym rozdziałem pełnym fascynujących przeżyć, że możemy wszystko, że wszystko przetrwamy i wszystko osiągniemy. Teraz uśmiechnęłabym się odrobinie smętnie na wszystkie te górnolotne postulaty; i prawie to robię, ale ta specyficzna, najprostsza radość nie dopuszcza mnie do jakiegokolwiek przejawu smętności.
- Mhmm, dużo dłuższe. Och, daj spokój, nie dziwię się, że nie pamiętasz - rzucam ze śmiechem, nie mając zamiaru obruszać się wobec jego niezapamiętania młodszej koleżanki wiele lat temu. Ruchem dłoni urywam ten temat, podobnie rozmywa się też szary obłoczek dymu, który tańczy przez chwilę przed moją twarzą.
- Powiedzmy, mniej więcej... dużo się tutaj dzieje - rozbawienie wciąz drga w zgłoskach, kiedy podnoszę na niego spojrzenie. Dużo ludzi, dużo tańców, dużo wszystkiego - Dawno nie brałam udziału w festiwalu, wiesz, te wianki i w ogóle... - pewnie dlatego ten mój był tak koślawy - Ale uplotłam! I nawet został wyłowiony... - o krok od wyjawienia mu - od wyjawieniu całemu światu, któremu tak bardzo chcę powiedzieć o dobrej nowinie - prawdy o tym, co było dalej, kręcę głową z uśmiechem - A ty? Łowiłeś wianki czy tańczyłeś? A może jarmark? Ponoć mają tam niezłe cuda.
tęsknotę w każdy dzień
Wiedział, jak ważne było dawanie ludziom przestrzeni. Gdy czuł, że ktoś na niego naciska, podświadomie zamykał się jeszcze bardziej. Ktoś mógłby uznać, że robił to specjalnie, że reagował przede wszystkim własną dumą, a nie rozumem, ale nie miałby racji. Oliver, kiedyś Castor, cenił sobie własną autonomię niezwykle wysoko. Potrzebował czasu sam na sam, potrzebował budować zaufanie. Kiedyś przychodziło mu to zdecydowanie zbyt prosto — łatwo doprowadzając do podejmowania zbyt dużych decyzji w chwili, gdy nikt tego od niego nie wymagał. Obiecał sobie większą asertywność, nie zauważając przy tym, że wyolbrzymiona i poskręcana, przestała nią być, zmieniając się w izolację i niechęć. Nie widział tego u innych, ale szanował ich granice. I przysuwał się do nich dopiero wtedy, gdy docierało do niego wyraźne pozwolenie.
A teraz, jak ostatni głupek, przekroczył Rubikon jej bólu, dalej otumaniony i zszokowany rewelacją, którą podsunął mu jego umysł. Spodziewał się przecież innej reakcji. Że odsunie od niego swe dłonie, że odsunie się cała. Zniknie w moment, rozmyje się wśród dymu, na jego oczach. Ale ona stała. Stała wciąż w tym samym miejscu, może tylko nieco zgarbiona, a on, chyba nie wiedząc, co powinien zrobić, wpatrywał się w nią tylko szeroko otwartymi oczami, nieświadomie przyjmując tę samą pozycję. Chciałby w mig stać się nic nieznaczącym okruchem rzeczywistości, pyłem, który można było zetrzeć w palcach. Gdyby tylko uzyskał jakąkolwiek sugestię, że jego zniknięcie jej pomoże, że była na niego zła, rozżalona za podjęcie tak wrażliwego tematu w równie nieelegancki, bucowaty wręcz sposób, zapadłby się pod ziemię bez jednego słowa, stopił wraz z niezliczonymi ziarenkami piasku zdobiącymi niedaleką plażę.
Najpierw przyszło potwierdzenie, to, że miał rację. Zazwyczaj lubił podobne momenty, lubił smak słodyczy zwycięstwa na języku, ale teraz nie potrafił znaleźć nawet odrobiny satysfakcji z rozwiązanej zagadki. Czuł, jak serce zaczyna dudnić mu w piersi, myśli rozpierzchły się w panice, niezdolne do przygotowania nawet zarysu planu na następne kilkanaście minut.
Drgnął wyraźnie — tym razem nie z zimna, ale od niespodziewanego podniesienia głosu — gdy zaprzeczyła. A później wszystko stało się jednocześnie, bez najmniejszego udziału z jego strony. Palce ich dłoni splotły się ze sobą, ona to zainicjowała, lecz on dokończył dzieła. Szukając jakiejś ucieczki od spoglądania w jej twarz, bo bał się zobaczyć w jej pięknych oczach niechęć, a na twarzy jaskrawe barwy bólu, skupił wzrok na ich dłoniach.
— Ja... — chciał coś powiedzieć. Coś mądrego, co załagodziłoby sytuację albo coś skrajnie głupiego, byleby tylko dać jej powód do śmiechu, albo chociaż krótkiego uśmiechu. Irytująca suchość w gardle nie pozwalała mu jednak wykrztusić nic więcej. Zamiast tego, odnosząc się wprost do przypomnienia o tańcu, uniósł ich złączone ręce w górę, zachęcając ją do obrotu. Nie był dobrym tancerzem, właściwie nie tańczył wcale, ale widział, jak robili to inni chłopcy — Marcel, Jim czy Steff. Musiał tylko przypomnieć sobie, jak właściwie to wyglądało. I liczyć, liczyć w duchu, że nieco zgłuszona, bo płynąca z oddali muzyka pozwoli Sohvi na szybsze złapanie rytmu, i może poprowadzenie ich dwójki do czegoś udanego.
Może pierwszego prawdziwie udanego, choć zrodzonego w bólu nieporozumienia wspomnienia z tego wieczoru.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
Musiała przyznać się przed sobą, że momentami miała dość tego ciągłego przepraszania Celiny. W jej oczach dziewczyna nie była niczemu winna, zbyt dużo nieszczęśliwych wypadków na raz, na które nie miała wpływu. Więc przepraszanie za nie, po raz któryś, kiedy Rain już jej nie raz i nie dwa mówiła, że to nie jej wina i ma za nic nie przepraszać, było męczące. Ale może Celina właśnie tego potrzebowała? Może przepraszanie było dla niej jakąś formą próby posiadania kontroli, złudnej co prawda, nad wydarzeniami? Westchnęła, więc tylko ciężko słysząc to słowo i nie odpowiedziała kompletnie nic. Chyba było wciąż za wcześnie, żeby Celina zrozumiała i przestała przepraszać. Huxley to wie i kiedyś panna Lovegood w końcu również do tego dojrzeje.
- Ponieważ Marcel ma cudne serce. I chociaż udaje czasami kogoś innego, to bardzo dobry z niego chłopak. Muszę mu podziękować – na kolejne pytanie ochoczo przytakując głową. – Jeśli będziesz miała okazję. Nie wiem, jak długo tu będę, najwyżej przybędę ponownie.
Słuchając opowieści o kuzynie, który nagle okazał się bratem, a wuj nie wujem, tylko ojcem, czuła jak się w niej gotowało. Celina tak bardzo wycierpiała śmierć mężczyzny, którego traktowała i kochała jak swojego ojca, a to wszystko okazało się jednym wielkim kłamstwem. A wuj? Kompletny tchórz. Powinien stanąć oko w oko z Celiną i jej bratem, tak ciężko nawet było jej myśleć o nim w taki sposób, i powiedzieć im to w twarz.
- Nawet z Tobą nie porozmawiał? - zapytała zdziwiona. – Nie wyjaśnił? Nie przeprosił? Tchórz… Pierdolony tchórz. A Erlik? Jak on to… przyjął?
Celina straciła jedną z najważniejszych osób w swojej rodzinie. Za to zyskała brata. I Huxley miała nadzieję, że ten brat zapełni, chociaż w minimalny sposób, pustkę po ogromnej stracie. Jeżeli tylko cokolwiek jej zrobi, jakkolwiek skrzywdzi… tym razem Rain stanie na wysokości zadania i ukatrupi każdego, kto sprawi, że Celina zapłacze. Po Erliku się tego, co prawda nie spodziewała… ale jeśli?
Dalsze wydarzenia były już tylko przyjemnością. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz czuła się tak dobrze, kiedy czuła się taka szczęśliwa. Każda chwila u boku Celiny, każdy dotyk jej dłoni, każda drobina zapachu jej włosów, która dotarła do nozdrzy Huxley, była jak miód na jej sercu. Wszystko, co złe spływało na samo dno. Zostanie tam. Każda rana, ból i cierpienie. Ale było teraz przykryte grubą warstwą ciepła bijącego od ciała tej młodej duszyczki. I lewo Huxley pomyślała swoje życzenie, a już miała wrażenie, że się spełnia. To było złudne wrażenie, wiedziała o tym. Ponieważ do dawnej jej sporo brakowało. Ale chwilowo czuła się bardzo dobrze.
Przycisnęła ją mocniej do siebie, Huxley doskonale wiedziała, kiedy do Celiny dotarło, o jakim bagażu mówiła. Nie chciała na głos mówić o dziecku. Gdyby myślała tak o nim od samego początku, to wydarzenia te bolałyby zdecydowanie mocniej. Uprzedmiotowienie, nazwanie tego bagażem, pomagało. Gładziła dłonią delikatnie po plecach blondynki. W tym momencie to ona chyba potrzebowała większego uspokojenia.
- Jest dobrze… to nie był pierwszy raz, takie ryzyko życia w dokach. Te blizny nie znikają, masz rację, ale bledną, tak jak mówisz. Moje już zbledły – te w sercu po niechcianym bagażu, te na nogach i te na duszy. – Kto ci takie mądre rzeczy mówi, Celine? Może też powinnam go posłuchać? To jakiś medyk? Ufasz mu?
Gdy wróciły na swoje miejsce na plaży, usiadły obok siebie i Huxley ponownie przykryła stopy ciepłym piaskiem, a jej ramie dotykało ramienia jej ukochanej córki – westchnęła. Ciężko i nawet zbytnio się z tym nie ukrywała przed panną Lovegood.
- Nasza portowa rodzina się rozmyła. Chociaż dla mnie port jest nadal domem, to nie jest już domem dla ciebie – mówiła z powagą, chociaż w jej głosie nie można było wyczuć wyrzutu, żalu czy jakiegoś bólu. Wręcz Huxley miała głos łagodny, acz dość stanowczy. – Twój dom jest teraz gdzieś indziej i masz tam nową rodzinę i nowych przyjaciół. Dobrze cię tam traktują? Czujesz się tam bezpieczna? Możesz im zaufać?
Spojrzała na swoją córkę. Jeżeli Celina była bezpieczna i szczęśliwa, to i Hux mogła być spokojna.
'Cause your view's so rude
Think outside the boxThen you'll like it
Nie miała mu za złe pytania. Nie chciała i nie potrafiła, nawet jeśli mógł zrobić to w delikatniejszy, subtelniejszy sposób. Było naturalną koleją rzeczy, którą ona, głupia, próbowała odłożyć w czasie. Powinna była słuchać się własnego rozsądku, jego głosu, który próbował przedrzeć się przez absurdalne postanowienia nie raz, nie dwa w przeciągu całej konwersacji. Poległ. I teraz oboje zbierali tego żniwa.
Była przekonana, że pomimo jej protestów, Castor zaraz odsunie się, cofnie, spojrzy się na nią tak, jak patrzył się każdy - ze współczuciem, często nieszczerym… Albo, co gorsza, z rozczarowaniem. Nie wiedziała czemu taka perspektywa przerażała ją bardziej; nie była mu winna żadnych wyjaśnień, nie po tylu latach spędzonych na okazjonalnym wymijaniu się na korytarzach Munga, a później - po braku jakiegokolwiek kontaktu. Właściwie nie była pewna czy byłaby ich winna też Castorowi z przeszłości; nie wiedziała nawet jaka jego część pozostała w mężczyźnie, który przed nią stał.
Nie odsunął się. Patrzył, tak, ale nie było w jego oczach rozczarowania, ni fałszywego współczucia. Był szok, szczery i widoczny tak bardzo, że momentalnie stał się kolejnym źródłem jej dyskomfortu. Czy raczej świadomość, boleśnie wbijająca się w umysł, że mogła przecież rozegrać to lepiej; chociaż nie wiedziała czy tak się w ogóle dało. To nie był bliski pacjenta, któremu miała przekazać złe wieści. To była część jej życia, wciąż żywa we wspomnieniach, a cudzy szok dotykający bezpośrednio jej strun, drażnił i w koło ożywiał to, co próbowała pogrzebać. Przypominał o dysonansie, bólu, przerażeniu i smutku, choć nie była pewna czy wciąż przybierał tę samą formę. Nie chciała wiedzieć. Nie próbowała już zrozumieć.
Przełknęła ślinę, kiedy spojrzał na dłonie i odwzajemnił gest. Chciała się uśmiechnąć, ale kąciki ust drgnęły jedynie w marnej próbie, by zaraz z powrotem opaść. I tak na nią nie patrzył; pozwoliła więc sobie na tę chwilę słabości. Nie widział też tego, jak pokręciła głową, gdy próbował coś powiedzieć. W przeciwieństwie do Sohvi, która poddała się jeszcze przed spróbowaniem. Piwne oczy rozszerzyły się w zaskoczeniu, gdy uniósł ich dłonie w tragicznej - tragicznie sztywnej - próbie rozpoczęcia tańca. Podążyła za jego gestem, tak samo sztywno, jak i on, bo wszystkie umiejętności, jakie nabyła w trakcie swojego życia, przygniótł ciężar atmosfery. Obróciła się wolno, strasznie niezręcznie, a kiedy znowu zwróciła się ku niemu, wyślizgnęła dłoń z jego uścisku. Wyciągnęła ją ku chudemu barkowi i zawahała się kilka centymetrów przed nim. Zacisnęła palce i wargi w tym samym momencie. Nie chciała znowu przekroczyć granicy, której nie powinna przekraczać tak, jak zrobiła już kilka razy w przeciągu całego spotkania. Ale już nie była pewna gdzie takowa stała; chciała spytać, upewnić się, ale żaden dźwięk nie opuścił jej zaciśniętego gardła, gdy wlepiła spojrzenie w twarz Castora.
[bylobrzydkobedzieladnie]
le soleil qui nous hante
Ostatnio zmieniony przez Sohvi Blythe dnia 12.11.23 14:51, w całości zmieniany 1 raz
słowa z błotem wymieszane
w śmieciach połamane róże
wypaliłeś żal na skórze
Uśmiechnął się półgębkiem, bez radości, kiedy się zmieszała - może chciał ją pokrzepić. Jej słowa mu schlebiały, ale nie mógł przypisywać sobie cudzych zaszczytów, w szczególności nie wtedy, gdy mówiła o aurorach - ludziach, których Marcel tak bardzo cenił i tak bardzo podziwiał. Chciałby być bardziej jak oni, ale mógł tylko zaklinać rzeczywistość. Pokiwał głową, milcząc, jeśli starszy brat niewiele jej mówił o tym, co robił, on pewnie nie powinien mówić jej więcej. I tak by tego nie zrobił, nie dlatego, że jej nie ufał, a dlatego, że dziewczyny takie jak ona powinny wiedzieć jak najmniej. Łatwo było do nich dotrzeć, jeszcze łatwiej coś z nich wyciągnąć - bólem, groźbą i cierpieniem, jakie wcześniej mogło jej się nigdy nie śnić. Umknął wzrokiem na bok, gdy podwijała nogi, nie chcąc, by czuła się z jego spojrzeniem niezręcznie. Kiedy widzieli się po raz ostatni, był na nią wściekły. Wściekły za to, co zrobiła, że sprowadziła niebezpieczeństwo na Jamesa, Eve i Sheilę. Była siostrą wielkich czarodziejów. Bohaterów. A sama, sama była ledwie pyłem, który mógł zdmuchnąć ledwie lichy podmuch wiatru.
Kiwnął głową - znów - gdy wypowiedziała jego imię i nazwisko, z nieznacznym zdumieniem, że je zapamiętała. Głośno wypuścił powietrze, krótko zaśmiał się - bardziej do siebie niż do niej - sięgając dłonią po piasek, który przesypał między palcami. Pokręcił głową, z niedowierzaniem. Nie spodziewał się po Thomasie niczego więcej, niż to, czego dowiedział się w ostatnim czasie - sprawa zagadkowego swetra tylko dopełniała żałosnego obrazka.
- Nie powiedział mi o tym - odparł wprost, nie widząc powodów, by ukrywać prawdę. Nie zdziwiło go to. Nie to, że Thomas okłamał i jego i ją, bo w jej grzeczności było coś bardzo niespodziewanego. - Ale kura ma się dobrze - dodał, chyba chcąc ją pocieszyć. Póki co nie skończyła w rosole, widział ją parę razy, chodziła po domu, pojawiła się już szmat czasu temu. - Nie spodziewałem się prezentu. To bardzo miłe, dziękuję, niezależnie od tego, co ten kretyn z nim zrobił. Była jakaś okazja? - Kura rzeczywiście pojawiła się krótko po tym, jak się poznali, nie był jednak pewien pobudek Kerstin - do bezinteresownych podarków nikt go w życiu nie przyzwyczaił. Nie umknęło jego uwadze, że zająknęła się na imieniu Thomasa. Nie bardzo jej się dziwił, sam też nie przepadał za jego wymawianiem. Uniósł rękę w geście negacji. - Trochę go znałaś, nie zorientowałaś się, że trudno mu ufać? - spytał, z rozbawieniem, bo rzecz nie była istotna. Tym razem to tylko ubranie - nie człowiek, którego skrzywdził. - To nic, nie byłaś mi przecież nic winna. - Przeprosiny go kłopotały, nieczęsto spotykał się z życzliwością obcych, a ona wciąż była przecież obca. Nie musiała być wcale dla niego miła - on dla niej wtedy nie był i nie żałował żadnego wypowiedzianego słowa - a jednak była. - Przykro mi - dodał wreszcie, z większą powagą powracając wzrokiem z jej twarzy ku falującemu morzu. Nie za sweter, choć pewnie się nad nim napracowała. Za Thomasa, bo wszystko rozbijało się o niego. Zrobiło mu się jej żal, że Thomas nie potrafił zrobić dla niej nawet czegoś tak prostego - wyglądała, jakby to było dla niej ważne. On nie mógł żałować nieotrzymania czegoś, czego ani się nie spodziewał ani nie widział.
- Z wami? U Tonksów? - upewnił się, zmieszany. Nie wiedział, dlaczego przedstawiał się innym imieniem, nie słyszał też nic o jego przeprowadzce. - Co Castor u was robił? Sądziłem, że mieszka z rodziną. - Z Aurorą, jej wspomnienie majaczyło jak sen, dotkliwy przy dojmującej samotności. - Ja chyba podobnie - odparł, z uśmiechem, który przeczył jego słowom. Jim nie był na niego zły, nie przestał, nigdy nie przestanie być jego przyjacielem. A mimo to Marcel nie potrafił spojrzeć mu w oczy. Trudno było mu tez wrócić do reszty ze względu na Celine, choć spodziewał się, że prędzej czy później będzie musiał się z nią skonfrontować. - Znowu coś przeskrobałaś? - spytał, mając w pamięci tamten dzień, aurorów poszukujących utraconej siostry. Pewnie nawet nie rozumiała, jak wielki miała komfort, że zawsze byli przy niej - gotowi rzucić życie na szalę.
Utknął w tej jednej chwili, w tej jednej scenie. Bał się poruszyć, bał odwrócić wzrok, bał nawet nabrania kolejnego oddechu, bo wszystko wskazywało na to, że przedziwne zawieszenie, w które popadli, mogło rozbić się w każdej chwili, nawet najmniejszym nadciągającym gestem. Oliver nie lubił ponadto niewiadomych — a to, co miało się za moment wydarzyć, było właśnie tym, dokładnie niewiadomą, której chciał uniknąć, bo jak zawsze umysł podpowiadał mu wyłącznie najczarniejsze ze scenariuszy. Krzyk Sohvi, aby zostawił ją w spokoju i nie wciskał nosa w nie swoje sprawy. Nagłą samotność, pustkę, której nie mógł wypełnić nawet wznoszący się wysoko i skrzący jasno ogień z niedalekiego ogniska. Świadomość, że znów, na własne głupie życzenie sprawił komuś przykrość, pomieszał metaforycznym nożem w trzewiach, siłą otworzył może ledwo zasklepione rany.
Nie chciał być złym człowiekiem. Fundamentalnie się temu sprzeciwiał i próbował przepuszczać wszystkie swe myśli i gesty przez sito lojalności, przyjacielskości, chęci pomocy, a jednak jego własny umysł, działając pod wpływem impulsu, wychodził mu naprzeciw, stanowczo uniemożliwiał wykonanie podjętych celów, doprowadzał do tego... Wszystkiego.
Do sceny, w której Castor, Oliver, kimkolwiek w tej chwili był, dla niej oczywiście, przemoczony do ostatniej suchej nitki, z rozpadającym się wiankiem Sohvi na swych skroniach i kwiatem hiacyntu w jednej z dłoni, wpatrywał się tylko w blondynkę, nie mogąc wydusić z siebie słowa. To wszystko nie tak, nie tak obwiniał się za to w myślach, nie szczędząc nawet najbardziej krytycznych słów, tych, które pozostawiał wyłącznie do swojej własnej wiadomości, wyłącznie do dalszego samobiczowania. Nikt bowiem nie był tak zawziętym krytykiem Castora Sprouta i Olivera Summersa jak on sam.
Drgnął wyraźnie, jakby zapominając o tym, że właśnie mieli tańczyć, gdy pani Blythe poruszyła się, podążając za jego żałosną próbą rozpoczęcia tańca. Tak, jak zazwyczaj starał się po prostu zamknąć oczy, wsłuchać w rytm i udawać, że nie słyszy nadchodzących zewsząd chichotów, które towarzyszyły podobnie żałosnym próbom, tak teraz sparaliżowało już go zupełnie, jakby trafiony został Drętwotą czy Petrificusem. Niby czuł, że dalej miał władzę nad kończynami, ale wydawały mu się one niemal skamieniałe, a w dodatku przerażająco ciężkie. Chyba ostatnimi siłami woli utrzymał ich ręce w górze, gdy obrót Sohvi, równie toporny od nieciekawej atmosfery, trwał niemalże wieki.
Powrócił wzrokiem do jej twarzy, gdy dłoń kobiety zawisła nad jego barkiem. Nabrał świstem powietrza w płuca, dziękując wyłącznie losowi, może też intuicji blondynki, że dłoń ta zawisła nad prawym barkiem, nie lewym. Na dotknięcie lewego nie pozwoliłby jej chyba nigdy, a z pewnością nie teraz. Przez mokry materiał łatwiej było wyczuć charakterystyczne blizny, szpecące przypomnienie klątwy rozdzierającej nie tylko ciało, ale i całe życie. Już do jego samego końca. Nie chciał, żeby zmieniła zdanie, musiał więc wziąć sprawy w swoje ręce.
Dosłownie.
Powoli wypuścił jej drugą dłoń z uścisku, a korzystając z uwolnienia własnej, pewnie, choć starał się być przy tym łagodny, ułożył jej rękę na swym prawym ramieniu. Swą z kolei postanowił umieścić między jej talią i biodrem, nie do końca pamiętając, jak w tańcu trzymali partnerki chłopcy. Obraz pod wpływem emocji rozmazał mu się niemal zupełnie, choć teraz naprawdę potrzebował porady. Jedyna, która przychodziła mu do głowy to zasłyszane raz bądź pewny siebie i wszystko zadzieje się samo. Między nim a Sohvi nie było już nic do zbierania. Nic do stracenia. Więc z czystym, choć bolejącym sercem mógł zaryzykować.
Wystąpił więc o krok do przodu, tym razem decydując się na prowadzenie partnerki. Potem krok w bok, kolejny kanciasty obrót, następnie do tyłu...
Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że tak samo prędko, jak rozpoczął taniec, pogubił rytm. Stopa nieustabilizowana w piasku niczym chwytnym, wciąż mokra, wysunęła się w przód, wybijając Olivera z jakiejkolwiek równowagi. Runął więc w tył, na plecy, lecz przez to, że starał się trzymać Sohvi dość blisko (szczerze bał się, że jeżeli tylko na moment wypuści ją z rąk, ta rozmyje się mu przed oczami i zniknie na zawsze), pociągnął ją za sobą, na siebie.
Z pewnością nie było to miękkie lądowanie, bo o ile Oliver wpadł w piasek, tak Sohvi musiała zatrzymać się na jego kościstym ciele.
— Cholera... — sapnął na wydechu, lewa ręka zapadła się w piasek, gdy próbował się dźwignąć na łokcie. Prawą sięgnął do twarzy Sohvi, chcąc odgarnąć jasne kosmyki włosów, upewnić się, że nie sprawił jej dodatkowej krzywdy. — Ja... Ja mówiłem ci, że nie jestem dobrym tancerzem — dodał przez zaciśnięte ze wstydu gardło, skutecznie ignorując fakt, że oblał się niemal jaskrawie czerwonym rumieńcem i że naprawdę niewiele dzieliło go od chęci zapadnięcia się pod ziemię. W całości. Nie tylko jedną ręką.
| k10 na bursztyn
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
'k10' : 7
Ciężar niewypowiedzianych słów i niewykonanych gestów stawał się nieznośny, powoli uginała się pod nim i nawet powolny obrót nie pomagał. W normalnych okolicznościach zażenowanie złapałoby ją za gardło i zacisnęło na nim zimne palce, ale teraz musiałoby się przebić przez masę innych emocji, by mogła w ogóle zwrócić na nie uwagę. Kwiecista spódnica zafalowała marnie, najpierw pod wpływem ruchu, a później - wiatru, który rozbił się o jej ciało i sprawił, że zadrżała. A potem znowu, kiedy pochwycił jej dłoń i ułożył na swoim ramieniu. Zacisnęła słabo palce, nieświadomie wbijając spojrzenie we własną rękę. Był zimny, zmarźnięty, nic dziwnego zresztą; rozwarła wargi, ale nic mądrego nie przyszło jej do głowy, każda myśl rozpierzchła sekundę później, kiedy poczuła jego dłoń na talii. Jeśli jeszcze chwilę wcześniej zwracała uwagę na otoczenie, tak teraz zdążyła zapomnieć już nawet o wietrze, który jeszcze chwilę wcześniej łopotał jej spódnicą. Poliki ją zapiekły i modliła się w duchu do przodków swoich własnych i każdych innych, by oszczędzili jej zaczerwienionych polików, choć chyba niedostatecznie żarliwie. I całkowicie zapomniała, że powinna się poruszyć razem z nim, reagując z opóźnieniem.
Zaczęła się rozluźniać, nim poczuła nagłe szarpnięcie. Umysł nie zdążył nawet zanotować tego, co się stało; nie pisnęła, nie wydała z siebie żadnego dźwięku poza świstem uciekającego z płuc powietrza. Zamknęła oczy i skuliła się na kościstym ciele, myśli rozszalały się, analizując - próbując - zrozumieć co, gdzie i jak. Nieskutecznie, toteż otworzyła jedno oko i zadarła głowę do góry. Wypuściła z uchwytu jego koszulę, za którą nieświadomie chwyciła, i wreszcie nabrała z powrotem powietrza do płuc. I ponownie zdała sobie sprawę z tego, że kolejny raz Castor udowadniał, że miał nadzwyczajną zdolność wytrącania jej z marazmu. Zdążyła zapomnieć o jego pytaniu i niewielkiej tragedii, jaka zadziała się między nimi, kiedy wpatrywała się w jego powoli czerwieniejącą się twarz. Próbował się dźwignąć na łokieć, a ona chyba mu w tym nie pomagała, trwając w tej samej pozycji, z głupkowatą miną - zdziwioną i zakłopotaną - chłonąc wszystko, co malowało się na jego obliczu.
Drgnęła dopiero, kiedy wyciągnął ku niej dłoń. Rozszerzyła oczy i wybuchnęła śmiechem, momentalnie zasłaniając usta, powstrzymując dźwięk przed poniesieniem się echem po okolicznych ogniskach. Uciekła od jego wyciągniętej ręki, czołem przylegając do jego mokrej klatki piersiowej, chowając roześmianą twarz.
— To… — wydusiła między falami śmiechu, które usilnie próbowała zatrzymać; z niepowodzeniem. Sama zaczęła się czerwienić jak burak. — …chyba niedopowiedzenie — udało jej się wykrztusić, nim uniosła czerwoną od śmiechu, i zawstydzenia twarz, dłoń zsuwając na piasek, by dźwignąć się z niego, ale wtedy palce natknęły się na coś twardego i wytrąciły ją z aktualnego stanu. Zamiast się podnieść, pogrzebała w piasku i wydobyła z niego niewielki bursztyn, jasnozłoty; otrzepała go, uniosła, wyciągając ku Castorowi. Przyjrzała się znalezisku i mężczyźnie badawczym spojrzeniem, nim ułożyła bursztyn dokładnie w miejscu, gdzie jeszcze chwilę wcześniej przykładała czoło. — Za próbę — szepnęła i uniosła się ciężko, zsuwając się z ciała Sprouta - świadomość ich pozycji uderzyła w nią nagle z dziesięciokrotną siłą - prosto na piasek obok, jakby nie chcąc zostawić go samego na piasku. — Wszystko w porządku? — zapytała nagle, z twarzą wciąż czerwoną, ale i poważniejszą, a spojrzenie uważnie badało jego sylwetkę.
| rzut na bursztyn
słowa z błotem wymieszane
w śmieciach połamane róże
wypaliłeś żal na skórze
Oswajała się jeszcze z emocjami, pozwalając im płynąć z niemałym trudem - a przynajmniej z większym niż pozwalała kiedyś. Momentami Sue dawała ponieść się przeświadczeniu, że twardsza skorupa oszczędzi bólu, ale czy nie wciskała go tylko głębiej, odkładając na bardziej dogodny czas, który nigdy nie nadchodził? Wszystko było trzeba przeżyć, nadbudować ukruszone fundamenty. cierpliwie zalepić świeżą warstewką doświadczeń. Tęsknota nie miała zniknąć, była trochę jak mgła o poranku - pojawiała się i znikała, rozwiana ciepłem Słońca. Wracała z chłodem, przysłaniając świat, ale świat w końcu odbijał się w oczach na nowo. Czasem przytłaczała, innym razem przynosiła rozczulające wspomnienia.
Nie drgnęła, gdy chłodne palce zetknęły się z policzkami - ujęła dłonie Anne we własne, otulając je troskliwie, w prostym geście zawierając potwierdzenie swoich słów. Miała sobie poradzić. Wierzyła, że obie sobie poradzą, mimo ciężkich ciosów od losu, mimo nawracającego zwątpienia. Zanim ruszyły, wzięła jeszcze głęboki oddech, jakby próbowała dodać sobie mocy przed poruszeniem ciężkiego tematu. A potem, gdy nadszedł - milczała, pozwalając dziewczęciu mówić - kiwnęła tylko głową, spokojnie, ze zrozumieniem przyjmując trudy ostatnich miesięcy. Martwiła się o najgorszy okres, tuż po otrzymaniu druzgoczących wieści, lecz istotniejsze było patrzenie w przyszłość, dni nadchodzące, a nie przeszłe. Drgnęła, usłyszawszy odważną deklarację. Miała swoją chwilę, słowa mogły wybrzmieć, bo z początku nie potrafiła wydusić z siebie nawet mruknięcia.
- Byłby tą wizją tak samo przerażony, jak z niej dumny - odpowiedziała po chwili milczenia, zdobywając się na smutny, przygaszony uśmiech - wiedziała doskonale, co Peter czułby w tej sytuacji, bo ubierała w słowa własne odczucia. Doceniała ambicje, rozumiała pobudki panny Beddow, sama zachowałaby się identycznie, zdeterminowana do kontynuacji szlachetnych czynów, a jednak zmartwienie silnie odezwało się w ciele, natychmiast osiadając na żołądku w wielkim stresie i lęku o życie Anne. Dokładnie to samo czuła względem brata, mimo że decydował o sobie, że miał prawo uczestniczyć w działaniach wojennych, angażować się tak aktywnie i tak często, jak chciał - to nie był jej wybór, nie było jej zadanie ani jej odpowiedzialność, ale nic nie mogła poradzić, że właśnie odpowiedzialność odzywała się najdonośniej. Wolna dłoń zacisnęła się w pięść, już chwilę wcześniej przerywając lekki i taneczny lot nad piaskiem, opadła do boku. - Nie będę cię od tego odwodzić, Anne - powiedziała z powagą, cicho, marszcząc brwi z trochę rozpaczliwą manierą, bo musiała znaleźć w sobie mnóstwo sił, by nie protestować. To nie mój wybór, powtarzała sobie, raz, drugi, trzeci. W końcu uniosła zmartwione spojrzenie, zatrzymując się. - Poszukajmy bursztynów, dobrze? - poprosiła ni z tego, ni z owego. Dla niej było to naturalne, potrzebowała chwilowego zajęcia, ukojenia myśli i ułożenia zdań zgodnie z własnym sumieniem, z poglądami oraz troską. Kucnęła, łagodnie ciągnąc za sobą towarzyszkę - puszczając jej dłoń dopiero wtedy, gdy rozpoczęły poszukiwania. - Ponoć najlepiej zbierać je po sztormach, w naszym życiu to by się zgadzało - mruknęła z zatroskaniem, cierpliwie błądząc palcami w piasku.
- Nie będę cię od tego odwodzić - powtórzyła w końcu, unosząc spojrzenie trochę opieszale, lecz nie unikała kontaktu wzrokowego. Mimo śpiewnej, specyficznej aury, powaga wybrzmiewała w słowach, układała się na rysach twarzy, rysowała na powolnych ruchach. - Ale nie chciałabym, byś robiła cokolwiek pochopnie. Wiesz doskonale, jak okrutna i bezwzględna jest wojna. Musisz być świadoma swoich mocnych stron, musisz znać swoją siłę i wartość w tej potwornej codzienności - szlachetnym sercom trudno było zapomnieć o szczegółach, trudno było nie wyrwać się na oślep, kiedy w tle majaczyła ludzka krzywda i okropna niesprawiedliwość. Wiedziała o tym, sama stawiała swoje życie w niepewnym miejscu na chwiejnej szali. - Dlatego musisz być bezpieczna, musisz się w tym odnaleźć, ułożyć. Podjęłaś się czegoś? Gdzie teraz mieszkasz? - zapytała wprost, nie pozwalając przeczuciu wybrnąć na powierzchnię - nie dała dojść do głosu obawom. Może trafiła do jednego z licznych obozów, tułała się od jednego do drugiego, może nocowała u przyjaciół albo - co wcale nie napawało optymizmem - nie miała schronienia przez cały ten czas. - I nie próbuj zmyślać - poprosiła, trochę uprzejmie, trochę ostrzegawczo, z uniesieniem brwi i czujnym spojrzeniem cwanego elfa.
| szukam bursztynu
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
'k10' : 10
- Yhym. - zgodziła się z bratem, potakując z udawaną powagę. - wieje tak w sam raz. Nie za lekko i nie za mocno. - dodała jeszcze do tego festiwalu określania dzisiejszej pogody nie tracąc na pogodzie. Na razie mimo uszu puszczając że noc ślubu była ciepła, choć na usta cisnęło jej się, by zapytać brata czy to na pewno o nocy tylko mówił. - Mokry, masz rację. - podsumowała zgadzając się z nim chętnie, zmieniając zdanie które przed chwilą mówiła. Wszystko jedno jej było - ta rozmowa sensu żadnego i tak nie miała. Jedna z jej brwi uniosła się na jedynie cień uśmiechu. No dobrze, wstęp do tej rozmowy był już za nimi.
Spojrzała przed siebie podwijając jedną nogę pod siebie. Kto się przy niej kręcił? Było to jakieś absurdalne. Jeszcze bardziej kolejne stwierdzenie. Przy nas? Parsknięcie wydostało się z jej warg. Każde kolejne słowo sprawiło, że mina jej rzedła. Ona była kobietą? No była, ale raczej jedynie jej imitacją. Wzięła wdech i wypuściła go z ust.
- Jestem najgorszą możliwą opcją do zapytania. - powiedziała do brata. Wzruszyła ramionami. - Zauroczyła się - może zakochała - ale Thomas to nie był gość, któremu zaufałabym że się nią zajmie. Zwłaszcza po tym czego się o nim dowiedziałam - więc go pogoniłam. Przejdzie jej w końcu. - orzekła, kiedyś musiało. Thomas nie pojawiał się obok i gdzieś zniknął. I dobrze, nie było potrzeby, żeby mieszał Kerstin w głowie. Bursztyny nie były dla niej, ale Mike się uparł. Spojrzała na niego bez przekonania, ale wzięła ten który jej dał. Wiedziała co robią i jak działają, ale wątpiła by kiedyś miała myśleć o nich inaczej. Ale nie powiedziała nic. Zamiast tego przechyliła się lekko trącając barkiem. - Ja cię ten też. - odpowiedziała mu układając łokcie na kolanach splecionych po turecku nóg. Przez chwilę patrzyła na bursztyn w palcach, ale jej wzrok przykuły pierścienie na palcach. - Niech będzie. - zgodziła się z krótkim westchnieniem. Wrzuci ją w jakąś kieszeń może, jeszcze nie przemyślała. - Pamiętam. - potwierdziła jeszcze krótko. Padające słowa nie odciągnęły spojrzenia od ozdób na palcach. W końcu wyrzuciła z siebie słowa. Potaknęła głową ściągając jednen z nich z palca, obracając go w nich, spoglądając przed siebie. Mike miał być ojcem. Coś ścisnęło jej się w środku. Radość zmieszała z zazdrością. Szczęście ze smutkiem. Przekręciła głowę spoglądając na niego. O Peterze? Nie rozumiała dlaczego. Jej brwi się zmarszczyły. - I…? - zapytała nie widząc powiązania. Peter był kursantem, no i? Mike nim nie był. Zatracanie się w tym co mogło nadejść było zwyczajnie bez sensu. Wyciągnęła rękę w której trzymała pierścionek w jego stronę. - To pierścień z kamieniem księżycowym. - powiedziała do niego spoglądając przed siebie. - Podobno chroni dobre zdrowie - zwłaszcza silnie nienarodzonego dziecka. - wypowiedziała cicho, uśmiechając się odrobinę krzywo. - Jeśli jeszcze nie sprawiłeś takiego Adzie, weź ten. Mnie się nie przyda. - przydał, właściwie. Bo pierścień nie uchronił jej przed poronieniem. Ale jej ciało było słabe, nieprzygotowane, niezdolne do tego by podtrzymać inne życia - może nie przez to co przeszła, a przez to co przysięgła.
| jak Mike chce, to daje mu pierścień z kamieniem księżycowym
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Kiedy potwierdziła moje podejrzenia – znaczy, że również wychował ją Hufflepuff – pokiwałem krótko, z uznaniem, głową. Nie żebym miał coś do wychowanków innych domów, z małym wyjątkiem Węży, do których niezmiennie podchodziłem z rezerwą, ale Puchonów od zawsze trzymałem blisko serca; dzieliliśmy w końcu te same wartości. – Ach, Hufflepuff. Piękny był ten nasz pokój wspólny, co? Przytulny. Ciepły. Pełen roślinności... A i do kuchni mieliśmy blisko. Bo chyba nie byłaś jedną z tych, co bali się odrobiny ryzyka i rezygnowali z wypraw do królestwa skrzatów? – Przekrzywiłem lekko głowę, posyłając jej przy tym zaczepne, zabarwione sentymentem spojrzenie zmrużonych oczu; aż pojawiły mi się od tego zmarszczki, byłem w stanie przysiąc. Cóż, nie młodniałem. Czas mijał, kolejne lata przeciekały przez palce i niewiele mogliśmy na to poradzić.
Niedbale strzepnąłem popiół, przelotnie spoglądając gdzieś w kierunku ogniska, sięgających ku niebu płomieni. Nie pamiętałem jej, to prawda; była jedynie strzępkiem rozmazanego wspomnienia, pozbawioną szczegółów – no, oprócz tego uśmiechu – dziewczyną, jedną z wielu, które mijałem na szkolnych korytarzach. A mimo to nie umiałem stłumić ukłucia wyrzutów sumienia. – Dobra, dobra, nie dziwisz się, a z drugiej strony – ty pamiętasz mnie. Chociaż, pewnie z jakichś głupot, no, ewentualnie z powodu Quidditcha... – Westchnąłem cicho, nieco teatralnie, prezentując Nenie kolejny uśmiech, tym razem nieco przepraszający. Zdarzało mi się zarobić jakiś szlaban, to fakt, czasem dostawałem po uszach, że niby tracę zbyt wiele punktów, ale później każdy mi wybaczał, gdy tylko udawało mi się obronić nasze pętle przed atakami ścigających innych drużyn.
Ulokowałem papierosa między wargami, jednocześnie poprawiając pozycję na ławeczce. Łatwo przychodziło mi ignorowanie kolejnych podmuchów wiatru, ratowały mnie przed nimi wypite przed opuszczeniem rodzinnego namiotu procenty, a także strzelający przed nami ogień. – Rozumiem – przytaknąłem na wstępie, gdy wspomniała, że dawno nie brała udziału w festiwalu. Rok temu w ogóle nie było ku temu okazji, z wiadomych względów. – Dobrze, że mamy chociaż tych kilka dni spokoju – mruknąłem jeszcze, przelotnie zapadając w zadumę. Zaraz jednak na powrót wznosiłem kąciki ust, wracałem myślami do tego, co dobre. A przynajmniej próbowałem. – Oho. A czy został wyłowiony przez tego, który miał go wyłowić? – Posłałem jej znaczące spojrzenie. Nie żebym chciał wtykać nos w nieswoje sprawy, nie wymagałem imion i nazwisk, zależało mi jedynie na poznaniu odczuć Neny. Zawsze wydawało mi się, że większość kobiet plotła wianki głównie z myślą o kimś konkretnym, obdarzanym względami otwarcie lub w skrytości serca, nawet jeśli nie lubiły mówić o tym głośno.
Czy ja wyłowiłem jakąś kwietną koronę? Bezwiednie westchnąłem cicho w reakcji na to dość niewinne pytanie. Wspomnienie wczorajszego zawodu odezwało się goryczą, może dlatego niemalże natychmiast zaciągnąłem się skręconym własnoręcznie papierosem; i dla zmiany smaku, i dla kupienia sobie odrobiny czasu na wybranie odpowiednich słów. – Byłem wczoraj na plaży. I nawet rzuciłem się do wody, wyłowiłem jeden z wianków, choć nie ten, na którym mi zależało – odpowiedziałem szczerze, nie będąc do końca pewien, dlaczego jej to mówię. Może właśnie dlatego, że nie znaliśmy się zbyt dobrze, praktycznie w ogóle. – Więc tańczenie również mam za sobą, tak jak tradycja nakazuje. Straganów jeszcze nie odwiedzałem, ale również słyszałem, że można tam znaleźć różne cuda... mimo tego, że... no wiesz – zakończyłem dość kulawo, machając przy tym lekko ręką. Nie chciałem mówić o wojnie, choć czasem sama próbowała pchać się na usta.[bylobrzydkobedzieladnie]
Drowning peaceful through your hands
Ostatnio zmieniony przez Everett Sykes dnia 27.11.23 8:31, w całości zmieniany 1 raz
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
Nie lubił współczucia. Miał wrażenie, że jeżeli mógł być uczulony na jakieś uczucie czy emocję, to taką reakcję czuł, gdy tylko docierało do niego, że ktoś mógłby go obdarzyć swoim żalem. Bo czy to nie było najgorsze, co mogło spotkać mężczyznę? Obdarcie go z całej zbroi, którą nakładał na siebie latami, bo mężczyźnie nie wypada czuć niczego, poza triumfem i władzą, a jeżeli ich brakuje — miał pławić się w cudownym niczym, przynajmniej dla gołego oka okolicznego obserwatora; to przecież skrajnie okrutne. I oczywiście, kobiety lubiły to robić, zawsze wplatały tam element bycia szczerym ze sobą, ale on już próbował. Próbował się otwierać i mówić wprost, co czuje, czego oczekuje, nawet przyznawać się zduszonym szeptem, że może się czegoś bać. Ale za każdym razem, na dłuższą metę, żałował tego wszystkiego. Żałował tego, że zaufał, że dzielił się z kimś tym, gdzie uciekały jego myśli.
Nikt przecież nie potrafił go zrozumieć i zanosiło się na to, że stan ten nie zmieni się do końca jego marnego życia.
Sohvi... Sohvi była w tym wszystkim nietypowo niewinna. Sposób, w jaki próbowała go pocieszać bez słów odrobinę irytował, ale dotyk jej ciepłych palców na przesiąkniętym zimnem ramieniu nie był wcale bolesny. Nie przywoływał złych duchów, ale też nie rozganiał chmur, które już się nad nimi zebrały. Stanowił przyjemny wyraz status quo, nie szarpał w żadną stronę. Teraz tego potrzebował — cichej stabilizacji, wybudowania choćby najbardziej lichego zamku z piasku, ledwie na jedną noc, byle nie spędzić jej pod gołym niebem własnych, katastroficznych myśli.
Oczywiście, że łatwiej byłoby nie myśleć. Ale gdy Oliver próbował pozbyć się tego wszystkiego, co rozsadzało mu głowę od środka, zawsze znajdował się o krok od katastrofy. Teraz gdy było już naprawdę źle, wszedł w samo oko cyklonu, w dodatku tanecznym krokiem.
Gdy już runęli i leżeli na sobie przez jakąś chwilę zupełnie nieruchomo, nie wiedział, kiedy powinien to przerwać. Czuł piekące plamy wstydu na policzkach, dzielnie walczył ze łzami, które (pragnął sobie tłumaczyć, że wystąpiły przez wzgląd na niespodziewane zderzenie z ziemią) niosły w sobie kolejny fragment upokorzenia. Pozwolił więc Sohvi trzymać się swojej koszuli, tak długo, jak tylko tego potrzebowała.
Chyba nie dopuścił do siebie myśli, że przez ten cały czas był uważnie obserwowany.
Zatrzymał się wpół gestu, gdy usłyszał jej śmiech. Ten zupełnie zbił go z pantałyku, do tego stopnia, że nawet po początkowych oznakach upokorzenia nie został ani jeden ślad. Otworzył szerzej usta, spojrzeniem wędrują po całej jej twarzy, tak jakby widział ją pierwszy raz. Bo chyba tak właśnie było, tak wesołą i niemal beztroską Sohvi Blythe miał okazję dojrzeć po raz pierwszy.
A ta równie szybko skryła się w jego własnej klatce piersiowej. Zdecydował się, że nie poruszy się w żaden inny sposób, poza objęciem jej ciała własnymi ramionami. Cała sytuacja sięgała granic kuriozum, w głowie zrobiło mu się zupełnie lekko. Nie rozumiał, ale brakowało mu w tej realizacji naturalnej złości na samego siebie. Bo myśli, wszystkie myśli, dryfowały teraz wokół śmiejącej się blondynki.
— Sama tego chciałaś... — wydusił wreszcie z siebie, wypuszczając ją z ramion dokładnie w momencie, w którym poczęła sama podnosić się do siadu. Samemu zauważył wreszcie, że w zaciśniętej w pięść dłoni poza piaskiem miał coś jeszcze. Pragnąc ściągnąć się na ziemię z obłoków marzeń zmarszczył mocno brwi, zmrużył oczy, dostrzegając wreszcie coś, co musiało być bursztynem. W dodatku z robaczkiem w środku, jak cudownie. Swój schował do kieszeni, nim Sohvi ułożyła własne znalezisko na jego klatce piersiowej. Z pewnym zaskoczeniem skinął głową w podziękowaniu, aby następnie wsunąć kamyk w kieszeń przemoczonej koszuli.
— Nic mnie nie boli, jeżeli o to pytasz... — zaczął, gramoląc się wreszcie do siadu. Przez chwilę milczał, próbując dojrzeć rysującą się z daleka linię oddzielającą niebo od morza. — Ale... mam dość wrażeń na dzisiaj. Jestem cały w piasku — ten kleił się do mokrego materiału niezwykle chętnie, co zaprezentował, gdy wreszcie stanął na nogi. Przez moment zastanawiał się, co powinien zrobić. Jak... zapewnić sobie przynajmniej marzenie, że jeszcze kiedyś ich drogi się zejdą.
— Sohvi, ja... — zaczął cicho, walcząc ze sobą, by nie złapać jej za dłoń. Choć dziś przekroczyli zdecydowanie za dużo granic, wszystko to było nieintencjonalne. — Przepraszam za dzisiaj. I... Dziękuję. Że byłaś i wytrzymałaś ze mną — blady uśmiech wystąpił nieśmiało na wargi, lecz szaroniebieskie spojrzenie opadło na jej ubrudzone piaskiem trzewiki. — Ja... Jakoś ci to wszystko wynagrodzę. Jak już będę suchy, dobrze? — przechylił lekko głowę w bok, dłoń sama oparła się na kieszeni skrywającej bursztyn. Na wysokości serca. — Uważaj na siebie do tego czasu. Odprowadzę cię do namiotów.
| z/t Sohvi i Oliver
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
Pokłosie wianków wmusiło pomiędzy nią i Marcela dystans, unikali nawzajem swoich spojrzeń, nie wymieniali słów, ale może wiadomość o zjawieniu się Rain mogłaby jakoś im pomóc? Nie była pewna, czy finalnie zdobyłaby się na odwagę, by przedrzeć się przez osnuwającą ich zasłonę milczenia, ale z dwojga złego mogłaby przecież nawet poprosić Jima, żeby przekazał wieść Marcelowi... Och, nie, Jimowi przecież też nie mogła spojrzeć już w oczy. Jej mięśnie stężały, dotknięte nagłym napięciem, jednak usiłowała stłumić w sobie kolczaste wspomnienia, zastępując je nieco wymuszonym uśmiechem i kiwnięciem.
- Bardzo dobry - potwierdziła cicho, bez zwyczajowej płomienności, ale szczerze i z przekonaniem. Nikt nie zrobił dla niej tyle co on, nie mogła powiedzieć, by zawdzięczała swoje życie komuś innemu - wyrwał ją z łap potwora, zabrał z wysokiej wieży i zwrócił jej wolność, bezinteresowny i szlachetny. - Spieszysz się dokądś? Nie zamierzasz zostać do końca obchodów? - spytała, patrząc na Rain szeroko otwartymi oczyma, w których zatliło się zaniepokojenie. Dokąd niosły ją nogi, kiedy cała Wielka Brytania oddawała się chwili zasłużonej beztroski, pląsając przy ogniskach pachnących palonym drewnem i ziołowym suszem, pijąc miodowe piwo i przegrywając miedziaki w zakładach nad wszelkiego rodzaju grami? Widziała po Huxley, że i ta potrzebowała momentu odpoczynku, czegoś zdolnego wymazać spod jej oczu purpurowe cienie, a mogły przecież pracować nad tym razem.
Przygasła, wspominając dzień, w którym Elric przekazał jej wieści o winie ich ojca oraz jej matki. Tchórz, Rain miała rację, opisując w ten sposób Lorcana. Jeden list z wyznaniem prawdy nie był w stanie zaleczyć ran pozostawionych w ich sercach, byłoby inaczej, gdyby Lorcan do nich przyszedł, przyznał się do chwili słabości popełnionej dwadzieścia dwa lata temu, albo gdyby chociaż porozmawiał z Elriciem oko w oko, skoro na nią nie mógł spojrzeć. Pokręciła głową z przygnębieniem i westchnęła, usiłując oczyścić duszę długim wydechem, ale ta blizna wciąż drzemała zbyt głęboko, by zniknąć na przestrzeni kilku tchnień.
- Tylko Ellie dostał na ten temat list. Wuj wyjaśnił mu co zrobił i Elric zerwał z nim kontakt, udaje, że wcale go to nie gryzie, ale ja widzę... Widzę, jak wielki żal w sobie nosi. Podziwiał tego człowieka, całe życie wierzył, że to jego wzór, a nagle grunt osunął się spod jego nóg i w tej wielkiej rozpadlinie znalazł mnie - mówiła cicho, cierpko, jakby była kamieniem wychylającym się z poruszonej ziemi, brudnym, zapomnianym i niechcianym, takim, którego nikt nie szukał, jednak musiał znaleźć. Czy Huxley znała ten ciężar? Port nosił w swoich trzewiach wiele trudnych historii, przeżuwał je, trawił i wypluwał kości obgryzione z mięsa, którym była wrażliwość. Rzadko rozmawiały o przeszłości Rain, jednak wiedziała, że już w czasach świetlistej ery Parszywego dusza czarownicy była pełna bólu, a teraz jeszcze... To wszystko, co ją spotkało, po wyjściu z aresztu, tak daleko od domu. Wtulała się w nią zatem ufnie i ciepło, wyobrażając sobie, że jest bandażem otulającym ranę w sercu czarownicy i że jej dotyk może przegnać całe to zło, choćby na chwilę.
- Nie chcę, żebyś musiała jeszcze kiedykolwiek czuć coś takiego - przyznała szeptem, a jej policzki zaczerwieniły się delikatnie, gdy Rain doceniła mądre rzeczy, których dowiadywała się od Hectora. Czasem wydawało jej się, że on, właśnie on, znał każdą mądrą rzecz tego świata - jakby meandry tajemnic otwarły przed nim swoje wrota i pozwoliły mu swobodnie przechadzać się korytarzami największych bibliotek, których przed nim nie poznał nikt inny. - Przyjaciel - poprawiła Hux, zarumieniona i na moment rozkojarzona, przesuwając stopami po przyjemnie rześkim piasku. - Ufam, bardzo. Tak bardzo jak niewielu innym - dodała promienniej, lżej, bo gdyby nie on, jej dusza od dawna leżałaby strzaskana i zakurzona, pełna larw wykluwających się z rozbitego zwierciadła doznanych traum.
Pamięć o porcie zdawała się nucić w wieczornym wietrze melancholijne piosenki. Celine oparła się bokiem głowy o ramię kruczowłosej czarownicy, oplatając jej łokieć ramieniem, zapatrzona w morze, na którego spierzchniętej od fal tafli gwiazdy, księżyc i kometa rysowały rwane wzory.
- Co... co się teraz dzieje z Parszywym? Miałaś jakieś wieści o Bojczuku albo Hagridzie? - spytała niepewnie, nie wiedząc, czy brak wiadomości, czy może ich posępność mocniej rozłamałaby serce na pół. Ich mały świat został zgnieciony, zniszczony. Ucisk żarzący się za mostkiem sprawił, że serce podeszło jej do gardła i czuła jego stukot zaplątany w struny głosowe, przytaknąwszy w ciszy, dopóki nie nabrała pewności, że nie wychynie z niej żaden szloch. - O nic nie musisz się martwić - obiecała cicho, z miłością. - To ja martwię się o ciebie. Że ciągle tam wracasz, choć wcale nie jest tam już... bezpiecznie. Przyrzeknij mi, przyrzeknij na duchy, które nas otaczają, że będziesz ostrożna - poprosiła, układając dłoń na policzku Rain, żeby obrócić ku sobie jej głowę. Poszukiwała jej oczu, w których kryłaby się szczerość tej obietnicy, pewność kojąca duszę i usypiająca targający nią niepokój.
zt?
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset