Gabinet Alana Bennetta
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Gabinet Alana Bennetta
Zwykły, szary gabinet. Podobny do wszystkich innych. Nie ma tu luksusów, bowiem Mung nie koniecznie może sobie na nie pozwolić. Jednak mimo niezbyt zachęcającego wyglądu, pacjenci nie muszą obawiać się braku sterylności tegoż miejsca, lub braku odpowiednich narzędzi. Wszystko, co potrzebne magomedykowi, jest na miejscu, tuż na wyciągnięcie Alanowej ręki. Sam Bennett co i rusz stara się wzbogacać to miejsce, przynosząc tu różnego rodzaju ozdoby, które mają powodować przyjemne odczucia u pacjentów. Dla młodszych ma schowany w szufladzie zapas słodyczy, a także kilka misiów i innych zabawek. Nikt tu nie gryzie i nie straszy, a niektórzy pacjenci z chęcią tu wracają.
| finiszujemy miesiąc2
Koniec lata zawsze kojarzył się Deirdre z zapachem świeżo zadrukowanych kartek w nowych podręcznikach. Cieniutkie karteczki, pokryte jeszcze tajemną wiedzą, przyciągały ją od pierwszej wizyty w księgarni. Nie mogła oderwać od nich rąk ani oczu, właściwie już przed rozpoczęciem nowego roku szkolnego przerabiając większość edukacyjnego materiału - oczywiście w bardzo nieudolny sposób; wiedziała, że suche fakty z nawet najmądrzejszych woluminów nie będą w stanie przekazać jej tylu informacji, co doskonale wyszkolona kadra Hogwartu. Oczekiwała więc powrotu do szkoły z nienormalną niecierpliwością. Kochała szkockie wzgórza, ciemne chmury zlewające się falą mgły z otchłanią morza a przede wszystkim ciepłą atmosferę przytulnego domu, z tubalnym śmiechem ojca i cichutkim głosikiem mamy, docierającymi nawet do jej pokoiku na poddaszu, jednakże...pokochała także chłodne korytarze magicznego zamku, zapach wilgoci, unoszący się w ślizgońskim Pokoju Wspólnym i całą tą podniosłą atmosferę niesienia kaganka oświaty. Jej dwa światy, Elgin i Hogwart, tak różne a jednocześnie tak bliskie jej sercu, uczyniły z młodości Deirdre festiwal nieskrępowanego szczęścia. Nie pamiętała już nieprzyjemnych komentarzy dotyczących jej pochodzenia czy zbytniego przywiązania do nauki; twarze namolnych kolegów oraz złośliwych koleżanek rozpłynęły się w tym całym młodzieńczym entuzjazmie zdobywania nowej wiedzy, który widziała teraz w oczach swojego młodszego brata.
Wilhelm nie był podekscytowany - był wręcz rozgorączkowany perspektywą przekroczenia po raz pierwszy progów Hogwartu. Mogła zaobserwować rosnące szaleństwo chłopca od dobrych trzech dni: w ramach swoistego preludium przed wkroczeniem w edukacyjną dorosłość, Will został wysłany do Londynu, do starszej siostry, załatwiającej z jedenastolatkiem wszelkie niezbędne sprawunki. Jednocześnie pragnęła i obawiała się tych kilku dni razem: czym innym było listowne udawanie swojego ministerialnego, dostatniego życia a czym innym kłamanie prosto w identyczne, skośne oczy wrażliwego dziecka. Jej lęk okazał się jednak płonny; widocznie osiągnęła prawdziwe szczyty w byciu kłamliwą i dwulicową...albo po prostu potrafiła ochronić tych, których kochała, przed bolesną prawdą. Przebywając w towarzystwie rozentuzjazmowanego Wilhelma kurczowo trzymała się tej drugiej opcji, z wielką ulgą przyjmując szczery uśmiech, pojawiający się na twarzy chłopca. Pierwszy taki od roku, od pogrzebu matki, od zawalenia się życia rodziny Tsagairt, mozolnie sklejanego teraz przez najstarszą córkę. Skoncentrowana na pomocy finansowej i akrobacjach ekonomicznych, by tylko związać koniec z końcem, zapominała o tym, że za wysyłanymi co tydzień pieniędzmi stoją ludzie. Jej schorowany ojciec, któremu musiała zapewnić najlepszą a co za tym idzie najdroższą kurację. Jej młodsze siostrzyczki, w których widziała przyszłe władcze, mądre kobiety, już teraz szczerze zainteresowane astronomią i eliksirami. I młodszy brat, słodki Wilhelm, któremu nie mogła odmówić kupna tylu książek, ile tylko zdołał wynieść z księgarni na Pokątnej. Cały dzień spędzony na zakupach przyniósł Deirdre absolutne szczęście, i dopiero kiedy obładowani pakunkami, kociołkami oraz w towarzystwie szarej sowy znaleźli się z powrotem w jej mieszkaniu, zorientowała się, że coś jest nie tak. A właściwie dwie rzeczy: jej skórzana portmonetka świeciła pustkami, co powinna przewidzieć, a co i tak zmroziło jej krew w żyłach, budząc jakieś podskórne przerażenie (ile tym razem będzie musiała przepracować, by móc wyjść na prostą pod koniec tego tygodnia?)...prawie tak mocne jak to, kiedy zorientowała się, że zazwyczaj kruczoczarne włosy Wilhelma - podskakującego na środku jej salonu z nowo kupioną różdżką, którą wymachiwał we wszystkie strony, rozsiewając wokół malutkie iskry - zmieniły kolor na jasnoróżowy. Już wczoraj, kiedy odwiedzili mugolskie zoo, wydawało się jej, że ciemne pukle brata mienią się butelkową zielenią, teraz więc była pewna, że coś jest nie tak.
Po niezawodnym sprawdzeniu podwyższonej temperatury - dłoń położona na czole rozpalonego delikwenta działała także w czarodziejskim świecie - i zreasumowaniu wszystkich symptomów, Dei od razu zabrała Wilhelma do Munga. Wieczorny opiekun nocnego dyżuru przekierował ich pod gabinet niejakiego Alana Bennetta, mrucząc coś pod nosem o nadopiekuńczości. Faktycznie, objawy chłopca nie wskazywały na nic poważnego, ale Tsagairt wolała upewnić się, że Willowi nic nie jest. Chciała, by pierwsze dni w Hogwarcie spędził na nawiązywaniu znajomości i zachwycaniu się tajemnicami zamku a nie na liczeniu sufitowych płytek w skrzydle szpitalnym. Kiedy więc tylko drzwi do gabinetu uchyliły się i pokój opuściła kaszląca płomieniami pani w średnim wieku, złapała niezadowolonego brata za ramię i wkroczyła do gabinetu.
- Dobry wieczór - powitała siedzącego za biurkiem medyka, dopiero teraz orientując się, że w ferworze natychmiastowego pojawienia się u lekarza nie przewidziała ewentualnego wpadnięcia na swojego klienta. Na szczęście Bennett nie okazał się znajomą twarzą i Dei mogła uśmiechnąć się do niego naprawdę szczerze, z niemalże matczynym niepokojem zerkając na stojącego obok niej Wilhelma. Teraz z włosami koloru krwistej czerwieni i żółtymi brwiami.
Koniec lata zawsze kojarzył się Deirdre z zapachem świeżo zadrukowanych kartek w nowych podręcznikach. Cieniutkie karteczki, pokryte jeszcze tajemną wiedzą, przyciągały ją od pierwszej wizyty w księgarni. Nie mogła oderwać od nich rąk ani oczu, właściwie już przed rozpoczęciem nowego roku szkolnego przerabiając większość edukacyjnego materiału - oczywiście w bardzo nieudolny sposób; wiedziała, że suche fakty z nawet najmądrzejszych woluminów nie będą w stanie przekazać jej tylu informacji, co doskonale wyszkolona kadra Hogwartu. Oczekiwała więc powrotu do szkoły z nienormalną niecierpliwością. Kochała szkockie wzgórza, ciemne chmury zlewające się falą mgły z otchłanią morza a przede wszystkim ciepłą atmosferę przytulnego domu, z tubalnym śmiechem ojca i cichutkim głosikiem mamy, docierającymi nawet do jej pokoiku na poddaszu, jednakże...pokochała także chłodne korytarze magicznego zamku, zapach wilgoci, unoszący się w ślizgońskim Pokoju Wspólnym i całą tą podniosłą atmosferę niesienia kaganka oświaty. Jej dwa światy, Elgin i Hogwart, tak różne a jednocześnie tak bliskie jej sercu, uczyniły z młodości Deirdre festiwal nieskrępowanego szczęścia. Nie pamiętała już nieprzyjemnych komentarzy dotyczących jej pochodzenia czy zbytniego przywiązania do nauki; twarze namolnych kolegów oraz złośliwych koleżanek rozpłynęły się w tym całym młodzieńczym entuzjazmie zdobywania nowej wiedzy, który widziała teraz w oczach swojego młodszego brata.
Wilhelm nie był podekscytowany - był wręcz rozgorączkowany perspektywą przekroczenia po raz pierwszy progów Hogwartu. Mogła zaobserwować rosnące szaleństwo chłopca od dobrych trzech dni: w ramach swoistego preludium przed wkroczeniem w edukacyjną dorosłość, Will został wysłany do Londynu, do starszej siostry, załatwiającej z jedenastolatkiem wszelkie niezbędne sprawunki. Jednocześnie pragnęła i obawiała się tych kilku dni razem: czym innym było listowne udawanie swojego ministerialnego, dostatniego życia a czym innym kłamanie prosto w identyczne, skośne oczy wrażliwego dziecka. Jej lęk okazał się jednak płonny; widocznie osiągnęła prawdziwe szczyty w byciu kłamliwą i dwulicową...albo po prostu potrafiła ochronić tych, których kochała, przed bolesną prawdą. Przebywając w towarzystwie rozentuzjazmowanego Wilhelma kurczowo trzymała się tej drugiej opcji, z wielką ulgą przyjmując szczery uśmiech, pojawiający się na twarzy chłopca. Pierwszy taki od roku, od pogrzebu matki, od zawalenia się życia rodziny Tsagairt, mozolnie sklejanego teraz przez najstarszą córkę. Skoncentrowana na pomocy finansowej i akrobacjach ekonomicznych, by tylko związać koniec z końcem, zapominała o tym, że za wysyłanymi co tydzień pieniędzmi stoją ludzie. Jej schorowany ojciec, któremu musiała zapewnić najlepszą a co za tym idzie najdroższą kurację. Jej młodsze siostrzyczki, w których widziała przyszłe władcze, mądre kobiety, już teraz szczerze zainteresowane astronomią i eliksirami. I młodszy brat, słodki Wilhelm, któremu nie mogła odmówić kupna tylu książek, ile tylko zdołał wynieść z księgarni na Pokątnej. Cały dzień spędzony na zakupach przyniósł Deirdre absolutne szczęście, i dopiero kiedy obładowani pakunkami, kociołkami oraz w towarzystwie szarej sowy znaleźli się z powrotem w jej mieszkaniu, zorientowała się, że coś jest nie tak. A właściwie dwie rzeczy: jej skórzana portmonetka świeciła pustkami, co powinna przewidzieć, a co i tak zmroziło jej krew w żyłach, budząc jakieś podskórne przerażenie (ile tym razem będzie musiała przepracować, by móc wyjść na prostą pod koniec tego tygodnia?)...prawie tak mocne jak to, kiedy zorientowała się, że zazwyczaj kruczoczarne włosy Wilhelma - podskakującego na środku jej salonu z nowo kupioną różdżką, którą wymachiwał we wszystkie strony, rozsiewając wokół malutkie iskry - zmieniły kolor na jasnoróżowy. Już wczoraj, kiedy odwiedzili mugolskie zoo, wydawało się jej, że ciemne pukle brata mienią się butelkową zielenią, teraz więc była pewna, że coś jest nie tak.
Po niezawodnym sprawdzeniu podwyższonej temperatury - dłoń położona na czole rozpalonego delikwenta działała także w czarodziejskim świecie - i zreasumowaniu wszystkich symptomów, Dei od razu zabrała Wilhelma do Munga. Wieczorny opiekun nocnego dyżuru przekierował ich pod gabinet niejakiego Alana Bennetta, mrucząc coś pod nosem o nadopiekuńczości. Faktycznie, objawy chłopca nie wskazywały na nic poważnego, ale Tsagairt wolała upewnić się, że Willowi nic nie jest. Chciała, by pierwsze dni w Hogwarcie spędził na nawiązywaniu znajomości i zachwycaniu się tajemnicami zamku a nie na liczeniu sufitowych płytek w skrzydle szpitalnym. Kiedy więc tylko drzwi do gabinetu uchyliły się i pokój opuściła kaszląca płomieniami pani w średnim wieku, złapała niezadowolonego brata za ramię i wkroczyła do gabinetu.
- Dobry wieczór - powitała siedzącego za biurkiem medyka, dopiero teraz orientując się, że w ferworze natychmiastowego pojawienia się u lekarza nie przewidziała ewentualnego wpadnięcia na swojego klienta. Na szczęście Bennett nie okazał się znajomą twarzą i Dei mogła uśmiechnąć się do niego naprawdę szczerze, z niemalże matczynym niepokojem zerkając na stojącego obok niej Wilhelma. Teraz z włosami koloru krwistej czerwieni i żółtymi brwiami.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Tej nocy to właśnie Alan miał nocny dyżur. Nie było to nic dziwnego, ponieważ to on najchętniej je brał. Większość magomedyków nie przepadało za nockami, chcąc wrócić do domu, do rodzin, wyspać się i wrócić następnego dnia. Tymczasem Alan ze swoim pracoholizmem potrafił pracować w ciągu dnia, potem robić sobie drzemkę w swoim gabinecie, brać dyżur nocny, przesypiać kilka godzin w swoim gabinecie, brać dyżur wieczorny... i tak w kółko. Był pracoholikiem, a wręcz nie lubił wracać do mieszkania. Pustego mieszkania, w którym czekała na niego jedynie sowa, która często z tęsknoty przylatywała do Munga i towarzyszyła mu, siedząc na jego ramieniu, albo w jego gabinecie. Wszyscy byli już zresztą do tego przyzwyczajeni. Bennett w ten sposób potrafił spędzać kilka dni, a nawet ponad tydzień w pracy. Choć ostatnimi czasy, po wielu rozmowach na ten temat z Eileen, Dianą i Danielem, Alan nieco się opamiętał i częściej wychodził z pracy. Zwłaszcza na początku miesiąca, gdy trwał Festiwal Lata - wydarzenie, które, o dziwo, wyjątkowo mu się spodobało. Choć początkowo podchodził do tego dość sceptycznie, teraz miło wspominał wszystkie te dni spędzone z bliskimi osobami na wspólnej zabawie. Musiał przyznać, że choć nie przepadał za zbyt dużą wolnego czasu, taki rodzaj spędzania go bardzo mu pasował. Czuł się wtedy jakby znów był dzieckiem lub chociażby nastolatkiem, a to było dość przyjemne uczucie.
Ostatnio jednak nawarstwiło mu się zmartwień. Był całkiem kiepski w radzeniu sobie z osobistymi problemami, więc tak jak zwykle próbował odciąć się od nich poprzez dużą ilość pracy. Ponownie spędzał w Mungu całe dnie, starając się jednak robić to z głową. Ktoś mu kiedyś powiedział, że przemęczony lekarz to zły lekarz, a więc starał się brać sobie te słowa do serca. Całe szczęście dzisiejszy nocny dyżur był jego pierwszym "dniem" w pracy. I choć pracował też w ciągu dnia, zmęczenie oraz jego oznaki nie były aż tak mocne, by ktoś mógł je dostrzec oraz aby przeszkadzały mu w pracy. Musiał jednak przyznać, że tej nocy miewał kilku wyjątkowo kłopotliwych pacjentów, którzy zaskoczyli go albo dolegliwościami, z którymi się u niego pojawiali, albo swoim podejściem do problemu, medycyny, medyków. Niestety, Ci ostatni byli wyjątkowo denerwujący i problematyczni. Na szczęście Bennett nie miewał wielu takich pacjentów.
Gdy tylko kaszląca ogniem babcia wyszła z gabinetu, Alan zabrał się za wypełnianie papierkowej roboty z nią związanej. Wszelkie dyżury w gabinecie miały to do siebie, że miał stosunkowo niewiele czasu na wypełnienie dokumentacji, która również była niezbędna dla późniejszego leczenia pacjenta. Całe szczęście pisania nie było wiele, a kiedy drzwi jego gabinetu otworzyły się ponownie, a w środku pojawiła się Deidre ze swoim bratem, Bennett kończył wypełnianie rubryk. Odłożył długopis i uniósł wzrok.
- Dobry wieczór. - przywitał się z naturalną sobie uprzejmością, zawieszając wzrok wpierw na kobiecie, potem zaś na chłopcu, którego przyprowadziła. Wystarczyło jedno spojrzenie, by Bennett już wiedział o co chodzi. Jego brew samoistnie powędrowała w górę. Metamorfomag czy ofiara jakiegoś zaklęcia? Wykluczał drugie, ale musiał się upewnić. - Proszę, niech Pani usiądzie. Ja się przedstawię - Alan Bennett. - Wskazał dłonią na krzesło stojące przy biurku, po czym przeniósł wzrok na Deidre, by nie było pewności, że jego słowa są skierowane właśnie do niej. Tuż po nich Bennett wstał i okrążył biurko, by z kąta sali wyciągnąć mniejsze krzesło i ustawić je tuż obok stojącego, lecz nieco pod innym kątem. - Ty też sobie usiądź, zapraszam, śmiało. - zachęcił go. Alan lubił dzieci. Były tak niewinne, szczere, urocze i wręcz kochane, że nie wyobrażał sobie, jakby mogło być inaczej. Dość często miewał młodych pacjentów, a więc starał się, by jego gabinet był im przyjazny. Gdzieś tam na ścianie wisiał ruszający się plakat przedstawiający jakąś postać z bajki, gdzie indziej stał pluszak. Dzieci lubiły Alana, ale nie wszystkie. Bywały przecież i te bardziej nieśmiałe, nieufne, bądź buntownicze.
- Został trafiony zaklęciem, czy wystąpiło to samoistnie? - spytał, zerkając na Deidre i jednocześnie podchodząc do jej brata. Położył dłoń na jego czole. Było rozgrzane. Tak jak sądził - chłopiec miał gorączkę. Wezwał pielęgniarkę.
- Jak masz na imię? - spytał go, pochylając się w jego stronę z ciepłym uśmiechem. To nie Deidre była jego pacjentem, a więc nie tylko jej sympatię i zaufanie musiał wzbudzić. Wezwana pielęgniarka pojawiła się w drzwiach. Mężczyzna więc wyprostował się i spojrzał na nią. - Proszę o przyniesienie mi eliksiru obniżającego gorączkę. - wydał jej polecenie. Po pierwsze musieli pozbyć się wysokiej temperatury, a potem sprawdzić, czy choroba nie rozwinęła się bardziej niż by tego chcieli.
- Czy chłopiec w ciągu ostatnich dni pił jakieś eliksiry?
Ostatnio jednak nawarstwiło mu się zmartwień. Był całkiem kiepski w radzeniu sobie z osobistymi problemami, więc tak jak zwykle próbował odciąć się od nich poprzez dużą ilość pracy. Ponownie spędzał w Mungu całe dnie, starając się jednak robić to z głową. Ktoś mu kiedyś powiedział, że przemęczony lekarz to zły lekarz, a więc starał się brać sobie te słowa do serca. Całe szczęście dzisiejszy nocny dyżur był jego pierwszym "dniem" w pracy. I choć pracował też w ciągu dnia, zmęczenie oraz jego oznaki nie były aż tak mocne, by ktoś mógł je dostrzec oraz aby przeszkadzały mu w pracy. Musiał jednak przyznać, że tej nocy miewał kilku wyjątkowo kłopotliwych pacjentów, którzy zaskoczyli go albo dolegliwościami, z którymi się u niego pojawiali, albo swoim podejściem do problemu, medycyny, medyków. Niestety, Ci ostatni byli wyjątkowo denerwujący i problematyczni. Na szczęście Bennett nie miewał wielu takich pacjentów.
Gdy tylko kaszląca ogniem babcia wyszła z gabinetu, Alan zabrał się za wypełnianie papierkowej roboty z nią związanej. Wszelkie dyżury w gabinecie miały to do siebie, że miał stosunkowo niewiele czasu na wypełnienie dokumentacji, która również była niezbędna dla późniejszego leczenia pacjenta. Całe szczęście pisania nie było wiele, a kiedy drzwi jego gabinetu otworzyły się ponownie, a w środku pojawiła się Deidre ze swoim bratem, Bennett kończył wypełnianie rubryk. Odłożył długopis i uniósł wzrok.
- Dobry wieczór. - przywitał się z naturalną sobie uprzejmością, zawieszając wzrok wpierw na kobiecie, potem zaś na chłopcu, którego przyprowadziła. Wystarczyło jedno spojrzenie, by Bennett już wiedział o co chodzi. Jego brew samoistnie powędrowała w górę. Metamorfomag czy ofiara jakiegoś zaklęcia? Wykluczał drugie, ale musiał się upewnić. - Proszę, niech Pani usiądzie. Ja się przedstawię - Alan Bennett. - Wskazał dłonią na krzesło stojące przy biurku, po czym przeniósł wzrok na Deidre, by nie było pewności, że jego słowa są skierowane właśnie do niej. Tuż po nich Bennett wstał i okrążył biurko, by z kąta sali wyciągnąć mniejsze krzesło i ustawić je tuż obok stojącego, lecz nieco pod innym kątem. - Ty też sobie usiądź, zapraszam, śmiało. - zachęcił go. Alan lubił dzieci. Były tak niewinne, szczere, urocze i wręcz kochane, że nie wyobrażał sobie, jakby mogło być inaczej. Dość często miewał młodych pacjentów, a więc starał się, by jego gabinet był im przyjazny. Gdzieś tam na ścianie wisiał ruszający się plakat przedstawiający jakąś postać z bajki, gdzie indziej stał pluszak. Dzieci lubiły Alana, ale nie wszystkie. Bywały przecież i te bardziej nieśmiałe, nieufne, bądź buntownicze.
- Został trafiony zaklęciem, czy wystąpiło to samoistnie? - spytał, zerkając na Deidre i jednocześnie podchodząc do jej brata. Położył dłoń na jego czole. Było rozgrzane. Tak jak sądził - chłopiec miał gorączkę. Wezwał pielęgniarkę.
- Jak masz na imię? - spytał go, pochylając się w jego stronę z ciepłym uśmiechem. To nie Deidre była jego pacjentem, a więc nie tylko jej sympatię i zaufanie musiał wzbudzić. Wezwana pielęgniarka pojawiła się w drzwiach. Mężczyzna więc wyprostował się i spojrzał na nią. - Proszę o przyniesienie mi eliksiru obniżającego gorączkę. - wydał jej polecenie. Po pierwsze musieli pozbyć się wysokiej temperatury, a potem sprawdzić, czy choroba nie rozwinęła się bardziej niż by tego chcieli.
- Czy chłopiec w ciągu ostatnich dni pił jakieś eliksiry?
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Wilhelm nie wyglądał na przesadnie zaniepokojonego szpitalną sytuacją - jego błyszczące (od śmiertelnej gorączki, toczącej jego ciałko? tak, myśli Deirdre były odrobinę histeryczne) ciemne oczy wyrażały raczej lekką irytację z powodu oddzielenia od kupionych dzisiaj przedmiotów niż dziecięce przerażenie wizytą u lekarza. Na co wpływ mogło mieć z pewnością wychowanie w domu magomedyczki. Każde z dzieci Tsagairt wielokrotnie przebywało w edynburskim odpowiedniku Świętego Munga. Oczywiście odpowiedniku dużo mniejszym i wręcz przytulnym w porównaniu z londyńską medyczną metropolią, pełną korytarzy, pacjentów o dziwacznych chorobach oraz zmieszanego zapachu wszelkich eliksirów, których używało się do wyleczenia chorych. Ten specyficzny aromat absolutnej czystości zestawionej z niezdrową wonią, ponownie przeniósł Dei do dzieciństwa. Pamiętała, jak grzecznie bawiła się w szpitalnym żłobku nowymi magicznymi puzzlami a za szklaną szybą przemykali kolejny pacjenci, często zerkający z zazdrosną żałością na beztroskie, szczęśliwe i - co najważniejsze - zdrowe dzieci, wesoło turlające się po miękkim dywanie.
Trochę podobnie czuła się teraz, z tym, że to ona mijała teraz zamkniętych na oddziałach chorych, ciągnąc Wilhelma na piąte piętro, wiedząc, że przecież nie jest mu nic poważnego. Bo nie było, prawda? Potrzebowała natychmiastowej odpowiedzi na to obijające się w głowie pytanie, wywołujące dwojaki niepokój. Z jednej strony podyktowany rodzicielską troską o Willa a z drugiej strony skierowany wobec siebie. Tak matczyne odruchy były jej zupełnie obce; nigdy nie histeryzowała, nie przesadzała, będąc tak nudną i obojętną, jak tylko można. Praktycznie nikt nie mógł wzbudzić w niej silniejszej emocji, co uznawała za swoją siłę. Teraz mocno nadwyrężoną przez przedstawiciela jedynego grona osób, dla których mogłaby zrobić dosłownie wszystko - co przywołało okropne doświadczenia z przeszłości.
Stawała więc przed biurkiem medyka widocznie zdenerwowana, przykrywając to uprzejmym uśmiechem. Spokojny ton Bennetta od razu wzbudził jej zaufanie...co stanowiło kolejny dowód na to, że nieufna Deirdre traciła zdrowy rozsądek. Westchnęła cicho, posłusznie siadając przed biurkiem i uważnie obserwując Wilhelma, robiącego to samo na niedalekim krzesełku. Nie wyglądał na wystraszonego, raźno przedstawiając się lekarzowi. Tsagairt znów poczuła ukłucie dumy, dość nierozsądnej: Will miał już jedenaście lat i zachowywał się jak odpowiedzialny młody człowiek. O fryzurze wskazującej na buntowniczego nastolatka.
- Samoistnie...od wczoraj...nie, od przedwczoraj... - zaczęła nieco chaotycznie, zaciskając dłonie na kolanach. Zatrzymała jednak ten głupiutki galop nadopiekuńczych myśl i po głębszym oddechu zaczęła od nowa. - Wydaje mi się, że trzy dni temu jego włosy zaczęły zmieniać barwy. Gorączka utrzymuje się od dzisiaj...chyba - zadeklamowała z lekkim powątpiewaniem, od razu sądząc, że Alan uzna ją za złą...starszą siostrę? Mama od razu potrafiłaby podać godzinową datę wystąpienia wysokiej temperatury, ale Deirdre uznawała dziwne zachowanie chłopca za wynik podekscytowania. - Żadnych eliksirów. Tego akurat jestem pewna - dodała z specyficznie smutną wesołością, uśmiechając się przelotnie do zajętego Willem lekarza. Wydawał się stanowczy, ale delikatny i Deirdre od progu poczuła do niego sympatię. Widocznie aura mężczyzny ratującego życie naprawdę łagodziła obyczaje kobiet nawet tak zagorzale feministycznych jak Tsagairt.
Trochę podobnie czuła się teraz, z tym, że to ona mijała teraz zamkniętych na oddziałach chorych, ciągnąc Wilhelma na piąte piętro, wiedząc, że przecież nie jest mu nic poważnego. Bo nie było, prawda? Potrzebowała natychmiastowej odpowiedzi na to obijające się w głowie pytanie, wywołujące dwojaki niepokój. Z jednej strony podyktowany rodzicielską troską o Willa a z drugiej strony skierowany wobec siebie. Tak matczyne odruchy były jej zupełnie obce; nigdy nie histeryzowała, nie przesadzała, będąc tak nudną i obojętną, jak tylko można. Praktycznie nikt nie mógł wzbudzić w niej silniejszej emocji, co uznawała za swoją siłę. Teraz mocno nadwyrężoną przez przedstawiciela jedynego grona osób, dla których mogłaby zrobić dosłownie wszystko - co przywołało okropne doświadczenia z przeszłości.
Stawała więc przed biurkiem medyka widocznie zdenerwowana, przykrywając to uprzejmym uśmiechem. Spokojny ton Bennetta od razu wzbudził jej zaufanie...co stanowiło kolejny dowód na to, że nieufna Deirdre traciła zdrowy rozsądek. Westchnęła cicho, posłusznie siadając przed biurkiem i uważnie obserwując Wilhelma, robiącego to samo na niedalekim krzesełku. Nie wyglądał na wystraszonego, raźno przedstawiając się lekarzowi. Tsagairt znów poczuła ukłucie dumy, dość nierozsądnej: Will miał już jedenaście lat i zachowywał się jak odpowiedzialny młody człowiek. O fryzurze wskazującej na buntowniczego nastolatka.
- Samoistnie...od wczoraj...nie, od przedwczoraj... - zaczęła nieco chaotycznie, zaciskając dłonie na kolanach. Zatrzymała jednak ten głupiutki galop nadopiekuńczych myśl i po głębszym oddechu zaczęła od nowa. - Wydaje mi się, że trzy dni temu jego włosy zaczęły zmieniać barwy. Gorączka utrzymuje się od dzisiaj...chyba - zadeklamowała z lekkim powątpiewaniem, od razu sądząc, że Alan uzna ją za złą...starszą siostrę? Mama od razu potrafiłaby podać godzinową datę wystąpienia wysokiej temperatury, ale Deirdre uznawała dziwne zachowanie chłopca za wynik podekscytowania. - Żadnych eliksirów. Tego akurat jestem pewna - dodała z specyficznie smutną wesołością, uśmiechając się przelotnie do zajętego Willem lekarza. Wydawał się stanowczy, ale delikatny i Deirdre od progu poczuła do niego sympatię. Widocznie aura mężczyzny ratującego życie naprawdę łagodziła obyczaje kobiet nawet tak zagorzale feministycznych jak Tsagairt.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Jej troska i zmartwienie były jak najbardziej zrozumiałe. Jak najbardziej ludzkim odruchem był niepokój o swoich bliskich, gdy działo im się coś złego. Każdy, nawet najgorszy drań, udający zimny głaz o sercu z lodu, nie mógł pozostać niewzruszony, gdy jego bliskim coś zagrażało. I mógł udawać przed sobą oraz przed innymi, że było inaczej, ale serca nie dało się oszukać. Alan nie od dziś pracował w Mungu. Nadal był jednym z młodszych lekarzy, jednak pracował tu już od kilku lat. Widział więc wiele przypadków mniej i bardziej poważnych. Widział szczęśliwe zakończenia dość niebezpiecznych wypadków a także te tragiczne, gdy jego pacjentów spotykała śmierć. Zdążył poznać ludzi dość dobrze, bowiem to właśnie w obliczu chorób, śmierci, niepokoju i strachu, pokazywali oni swoją prawdziwą naturę. Potrafił miewać pacjentów, którzy panikowali, gdy ktoś przychodził do nich z katarem, a także takich, którzy byli przekonani, że to pomyłka lekarza, gdy słyszeli diagnozę i rokowania. Niewiedza była głównym źródłem niepokoju, a więc niepokój Deidre był jak najbardziej uzasadniony. A Alan był zbyt dobrym i empatycznym człowiekiem, by kogokolwiek wyśmiewać z tego, czy innego powodu.
Widział dokładnie jej zmartwiony wyraz twarzy oraz lekko błyszczące, jakby zaszklone oczy chłopca. Kolor jego brwi oraz włosów zbyt mocno rzucał się w oczy, by tego nie zauważyć, ale lekarz musiał być czujny i dostrzegać także inne szczegóły. Bardzo szybko domyślił się, co chłopcu dolega, jednak musiał zadać kilka pytań, aby mieć absolutną pewność. Choć gorączka mogła być potwierdzeniem jego przypuszczeń, nie mógł odrzucić możliwości, iż po prostu został trafiony jakimś zaklęciem. Magia była wspaniałą rzeczą, jednak potrafiła wyrządzić także wiele szkód i krzywd. A najgorszy był fakt, że każda osoba trafiona omyłkowo zaklęciem, miała zupełnie inne objawy. Jeden miał gorączkę i wymiotował, a inny, trafiony tym samym zaklęciem, potrafił być bliski śmierci. Właśnie dlatego magomedyk nigdy nie mógł lekceważyć takich możliwości bez wcześniejszego upewnienia się.
- Od przedwczoraj... - powtórzył cicho, analizując coś w głowie. - Dobrze, że Pani do mnie przyszła dziś, a nie jutro. - potwierdził, nie patrząc na nią, a zajmując się chłopcem. Jej słowa potwierdzały jego przypuszczenia. Gorączka metamorfomagiczna, postępująca całkiem szybko. Chyba, że Deidre zwyczajnie nie zauważyła wcześniejszych objawów. Faktem było jednak, że wykonała kawał dobrej roboty, przyprowadzając tutaj Wilhelma. - Ile masz lat, Wilhelmie? - spytał, zagadując go. Najpierw chciał podać mu eliksir obniżający gorączkę, a potem zając się resztą. Gdy chlopiec odpowiedział mu na pytanie, uśmiech Alana wyraźnie się poszerzył. - Jedenaście?! A więc zapewne wybierasz się niedługo do Hogwartu, co? - spytał, wyraźnie zainteresowany owym faktem. Hogwart... Jak dobrze pamiętał swoją pierwszą podróż do tej cudownej, magicznej szkoły. Wspominał to z wielkim sentymentem i radością. Poniekąd także zazdrościł chłopcu, że teraz te wspaniałe chwile czekają właśnie jego.
- Pani sy... brat? - spojrzał pytająco na Deidre. - Wygląda mi Pani trochę za młodo jak na matkę jedenastoletniego chłopca, więc wnioskuję, że to brat? - odchrząknął. - Tak więc Wilhelm ma wstępujące drugie stadium gorączki metamorfomagicznej. Może wystąpić samoistnie, albo z powodu wypicia źle uwarzonego eliksiru, dlatego o to pytałem. - odpowiedział z uśmiechem. Chciał ją uspokoić, była zbyt zdenerwowana. W czasie kiedy mówił, okrążył biurko i schylił się, chcąc z niego coś wyjąć. Wyciągnął pudełko pełne cukierków i podał chłopcu.
- Weź kilka dla siebie. Mają bardzo dużo smaków, jestem ciekaw jakie wybierzesz.- zaproponował. Chciał go zająć. Po co miał słuchać tego, co lekarz mowił do jego siostry?
- Pierwsza faza to nagłe, coraz dłuższe i szybsze zmiany koloru włosów i brwi. Druga faza to wystąpienie gorączki i wypadanie włosów. Ale nie tylko, bo także zmiany w narządach wewnętrznych. Gdy tylko pielęgniarka przyniesie eliksir, sprawdzę jak się one mają. Gdyby zdążyło do nich dojść, mielibyśmy mały problem. Wierzę jednak, że nie zdążyło dojść do żadnych zmian, chociażby ze względu na fakt, że ma jeszcze na głowie włosy.- wyjaśnił. Uśmiechnął się do Deidre i pochylił się w stronę jej brata, sięgając cukierka. Podał jednego kobiecie. Wtedy w sali pojawiła się pielęgniarka z eliksirem. Alan przelał go do kubka dla dzieci, po czym podał go Wilhelmowi.
- Wilhelmie, musisz to wypić. Nie jest niesmaczne, nie martw się. Ale jeśli byłoby dla Ciebie niedobre, możesz wypić i pogryźć cukierkiem. - zachęcił go, opierając sie biodrem o blat biurka.
Nie za długo rozciągam to wszystko? Nie wiem ile chciałabyś pisać, dlatego piszę takie rozbudowane posty z wolno postępującą "akcją".
Widział dokładnie jej zmartwiony wyraz twarzy oraz lekko błyszczące, jakby zaszklone oczy chłopca. Kolor jego brwi oraz włosów zbyt mocno rzucał się w oczy, by tego nie zauważyć, ale lekarz musiał być czujny i dostrzegać także inne szczegóły. Bardzo szybko domyślił się, co chłopcu dolega, jednak musiał zadać kilka pytań, aby mieć absolutną pewność. Choć gorączka mogła być potwierdzeniem jego przypuszczeń, nie mógł odrzucić możliwości, iż po prostu został trafiony jakimś zaklęciem. Magia była wspaniałą rzeczą, jednak potrafiła wyrządzić także wiele szkód i krzywd. A najgorszy był fakt, że każda osoba trafiona omyłkowo zaklęciem, miała zupełnie inne objawy. Jeden miał gorączkę i wymiotował, a inny, trafiony tym samym zaklęciem, potrafił być bliski śmierci. Właśnie dlatego magomedyk nigdy nie mógł lekceważyć takich możliwości bez wcześniejszego upewnienia się.
- Od przedwczoraj... - powtórzył cicho, analizując coś w głowie. - Dobrze, że Pani do mnie przyszła dziś, a nie jutro. - potwierdził, nie patrząc na nią, a zajmując się chłopcem. Jej słowa potwierdzały jego przypuszczenia. Gorączka metamorfomagiczna, postępująca całkiem szybko. Chyba, że Deidre zwyczajnie nie zauważyła wcześniejszych objawów. Faktem było jednak, że wykonała kawał dobrej roboty, przyprowadzając tutaj Wilhelma. - Ile masz lat, Wilhelmie? - spytał, zagadując go. Najpierw chciał podać mu eliksir obniżający gorączkę, a potem zając się resztą. Gdy chlopiec odpowiedział mu na pytanie, uśmiech Alana wyraźnie się poszerzył. - Jedenaście?! A więc zapewne wybierasz się niedługo do Hogwartu, co? - spytał, wyraźnie zainteresowany owym faktem. Hogwart... Jak dobrze pamiętał swoją pierwszą podróż do tej cudownej, magicznej szkoły. Wspominał to z wielkim sentymentem i radością. Poniekąd także zazdrościł chłopcu, że teraz te wspaniałe chwile czekają właśnie jego.
- Pani sy... brat? - spojrzał pytająco na Deidre. - Wygląda mi Pani trochę za młodo jak na matkę jedenastoletniego chłopca, więc wnioskuję, że to brat? - odchrząknął. - Tak więc Wilhelm ma wstępujące drugie stadium gorączki metamorfomagicznej. Może wystąpić samoistnie, albo z powodu wypicia źle uwarzonego eliksiru, dlatego o to pytałem. - odpowiedział z uśmiechem. Chciał ją uspokoić, była zbyt zdenerwowana. W czasie kiedy mówił, okrążył biurko i schylił się, chcąc z niego coś wyjąć. Wyciągnął pudełko pełne cukierków i podał chłopcu.
- Weź kilka dla siebie. Mają bardzo dużo smaków, jestem ciekaw jakie wybierzesz.- zaproponował. Chciał go zająć. Po co miał słuchać tego, co lekarz mowił do jego siostry?
- Pierwsza faza to nagłe, coraz dłuższe i szybsze zmiany koloru włosów i brwi. Druga faza to wystąpienie gorączki i wypadanie włosów. Ale nie tylko, bo także zmiany w narządach wewnętrznych. Gdy tylko pielęgniarka przyniesie eliksir, sprawdzę jak się one mają. Gdyby zdążyło do nich dojść, mielibyśmy mały problem. Wierzę jednak, że nie zdążyło dojść do żadnych zmian, chociażby ze względu na fakt, że ma jeszcze na głowie włosy.- wyjaśnił. Uśmiechnął się do Deidre i pochylił się w stronę jej brata, sięgając cukierka. Podał jednego kobiecie. Wtedy w sali pojawiła się pielęgniarka z eliksirem. Alan przelał go do kubka dla dzieci, po czym podał go Wilhelmowi.
- Wilhelmie, musisz to wypić. Nie jest niesmaczne, nie martw się. Ale jeśli byłoby dla Ciebie niedobre, możesz wypić i pogryźć cukierkiem. - zachęcił go, opierając sie biodrem o blat biurka.
Nie za długo rozciągam to wszystko? Nie wiem ile chciałabyś pisać, dlatego piszę takie rozbudowane posty z wolno postępującą "akcją".
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nigdy nie sądziła, że odkryje w sobie tak wojujący instynkt macierzyński, popychający ją do ochrony młodszego brata. Kiedy na świecie pojawił się Wilhelm, a w kilka lat za nim ciemnowłose bliźniaczki, Deirdre traktowała je mocno krytycznie, nie rozumiejąc decyzji rodziców o powiększaniu rodziny w czasie wojny. Wokół ginęli ludzie, na Anglię spadały coraz intensywniejsze bombardowania, problemy ze zdobywaniem jedzenia były coraz wyraźniejsze, o tych finansowych nie wspominając, a mimo tego państwo Tsagairt - nie najmłodsi zresztą - z radością witali na świecie trzy nowe duszyczki. Wtedy uznawała to za skończoną głupotę, narcyzm i nieodpowiedzialność, wcale nie dziękując za spadające na nią błogosławieństwo w postaci młodszego rodzeństwa. Podchodziła do nich nieufnie, woląc nie przywiązywać się ani do miło gaworzącego Wilhelma ani do bliźniaczych niemowląt. Wokół szalały choroby, leków było coraz mniej, jedzenia także i zdroworozsądkowo odcinała się od jakiejkolwiek czułości skierowanej w stronę dzieci, oddalając jednocześnie ewentualne cierpienie po ich stracie. Jaka jednak nie nadeszła, Elgin przetrwało wojenną zawieruchę - zarówno mugolską jak i tą czarodziejską - bez szwanku a nad murowanym domkiem na wzgórzach znów pojawiło się sielankowe słońce, ocieplające także chłodną Dei. Im była starsza, tym więcej uwagi poświęcała młodszemu rodzeństwu, chcąc zrekompensować im początkową obojętność. Każdą odrobinę wiedzy, jaką zdobyła w Hogwarcie, przekazywała Willowi a także dziewczynkom, urządzając magiczne domowe przedszkole. Przynoszące połowiczne rezultaty - sztywna Dei nie potrafiła przedstawić wyuczonych formułek w przyziemny sposób, zanudzając dużo młodsze rodzeństwo, posiadające jednak jakieś ziarenko umiłowania wiedzy. Zakwitające wyjątkowo owocnie w przypadku Wilhelma, którego podekscytowanie rozpoczęciem nauki równało się temu widocznemu na buzi Deirdre kilkanaście lat temu.
Podobna gorączka toczyła ich ciała, chociaż w przypadku Wilhelma była ona raczej podyktowana chorobą. Dei uważnie słuchała rozmowy lekarza z Willem a przez grubą watę zmartwienia przebijała się coraz szybciej rosnąca sympatia do medyka, posiadającego rzadką umiejętność rozmowy z jedenastolatkiem na tyle dziecięco, by go nie wystraszyć i na tyle dorośle, by poczuł się równorzędnym partnerem. Chłopiec odpowiadał radośnie, konkretnie i grzecznie, gdzieś podskórnie mile łechcząc ego Dei-opiekunki, która tak dobrze go wychowała. Wolała zawdzięczać to sobie niż matce - wspominanie o jej śmierci ciągle stanowiło niezagojoną ranę, której wolała teraz nie rozdrapywać, skupiona na zdrowiu Willa.
- Brat, tak - potwierdziła przypuszczenia Alana, wpatrując się z wyczekiwaniem w twarz medyka. Diagnoza nie brzmiała przerażająco i Dei była pewna, że słyszała nazwę tej choroby od zachwyconej nowym kolorem włosów ministerialnej biurewki - och, jakże kapryśnie potrafiły potoczyć się losy człowiecze - ale i tak wolała się upewnić w swych przekonaniach. - To nie jest niebezpieczne, prawda? Nie wymaga pobytu w szpitalu? - dopytała, usilnie starając się, by jej nerwowy ton uległ uspokojeniu. Przecież Bennett pochwalił jej zapobiegliwość, będąc dalekim od uważania jej za przewrażliwioną paniusię. Właściwie cały emanował ciepłym spokojem oraz zrozumieniem, niezależnie, czy zwracał się do niej, do pielęgniarki czy do Wilhelma, wypijającego eliksir: posłusznie chociaż z widowiskowym grymasem na buzi. Od razu wsunął do buzi cukierka i praktycznie w tej samej chwili zrobiła to Deirdre: tym samym gestem, wskazującym na wspólne geny, wspólne wychowanie i wspólne lekkie zdenerwowanie obecną sytuacją, które zdecydowanie lepiej ukrywał chłopiec.
- Ma pan świetne podejście do dzieci...to znaczy do młodych ludzi - zwróciła się w stronę Alana, poprawiając się szybko po rozżalonym spojrzeniu rzuconym mu przez Wilhelma, który przecież nie był dzieciakiem. Ten zdrowy wzrok, jaki nagminnie posyłał jej w ciągu ostatnich dni, wywołał (w końcu!) na twarzy Deirdre lekki uśmiech. Świecie wierzyła w to, że choroba nie wyrządziła większych krzywd w organizmie brata.
Podobna gorączka toczyła ich ciała, chociaż w przypadku Wilhelma była ona raczej podyktowana chorobą. Dei uważnie słuchała rozmowy lekarza z Willem a przez grubą watę zmartwienia przebijała się coraz szybciej rosnąca sympatia do medyka, posiadającego rzadką umiejętność rozmowy z jedenastolatkiem na tyle dziecięco, by go nie wystraszyć i na tyle dorośle, by poczuł się równorzędnym partnerem. Chłopiec odpowiadał radośnie, konkretnie i grzecznie, gdzieś podskórnie mile łechcząc ego Dei-opiekunki, która tak dobrze go wychowała. Wolała zawdzięczać to sobie niż matce - wspominanie o jej śmierci ciągle stanowiło niezagojoną ranę, której wolała teraz nie rozdrapywać, skupiona na zdrowiu Willa.
- Brat, tak - potwierdziła przypuszczenia Alana, wpatrując się z wyczekiwaniem w twarz medyka. Diagnoza nie brzmiała przerażająco i Dei była pewna, że słyszała nazwę tej choroby od zachwyconej nowym kolorem włosów ministerialnej biurewki - och, jakże kapryśnie potrafiły potoczyć się losy człowiecze - ale i tak wolała się upewnić w swych przekonaniach. - To nie jest niebezpieczne, prawda? Nie wymaga pobytu w szpitalu? - dopytała, usilnie starając się, by jej nerwowy ton uległ uspokojeniu. Przecież Bennett pochwalił jej zapobiegliwość, będąc dalekim od uważania jej za przewrażliwioną paniusię. Właściwie cały emanował ciepłym spokojem oraz zrozumieniem, niezależnie, czy zwracał się do niej, do pielęgniarki czy do Wilhelma, wypijającego eliksir: posłusznie chociaż z widowiskowym grymasem na buzi. Od razu wsunął do buzi cukierka i praktycznie w tej samej chwili zrobiła to Deirdre: tym samym gestem, wskazującym na wspólne geny, wspólne wychowanie i wspólne lekkie zdenerwowanie obecną sytuacją, które zdecydowanie lepiej ukrywał chłopiec.
- Ma pan świetne podejście do dzieci...to znaczy do młodych ludzi - zwróciła się w stronę Alana, poprawiając się szybko po rozżalonym spojrzeniu rzuconym mu przez Wilhelma, który przecież nie był dzieciakiem. Ten zdrowy wzrok, jaki nagminnie posyłał jej w ciągu ostatnich dni, wywołał (w końcu!) na twarzy Deirdre lekki uśmiech. Świecie wierzyła w to, że choroba nie wyrządziła większych krzywd w organizmie brata.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Był lekarzem z powołania i jeszcze nie zdążył się "wypalić" jak wielu medyków w Mungu, czy innych miejscach na całym świecie. Kochał swoją pracę, choć często bywała niełatwa, choć przygotowanie do niej na kilka lat przykuło go do książek i sprawiło, że wiele relacji rozwaliło się niczym domek z kart, trącony nagłym ruchem powietrza. Bywało, że przychodzili do niego pacjenci tak nieznośni, że miał ochotę wyrzucić ich za drzwi, choć nigdy tego nie zrobił. Przez te lata, ciągle dość krótkie w porównaniu do lat przepracowanych przez innych magomedyków, nauczył się wielu rzeczy, a także nieustannie zdobywał nową wiedzę i doświadczenia. Jego wiedza dotyczyła jednak nie tylko spraw związanych z medycyną, ale również tych, związanych z ludźmi. Nauczył się obserwować ich i dostrzegać wiele rzeczy, których wcześniej nie widział. Nauczył się z nimi rozmawiać, zdobywać zaufanie i sympatię. Znał klucz do tego małego sukcesu, który warunkował dobry przebieg leczenia. A była nim postawa, która, jeśli była zła, potrafiła niszczyć relacje z pacjentem, lub, jeśli była dobra, je budować i wzmacniać.
W pracy stawał się profesjonalistą, osobą bystrą, odpowiedzialną, godną zaufania. Choć w życiu czasem mu to nie wychodziło, całe szczęście gdy stawał się magomedykiem, wszystkie te ważne cechy znowu się u niego pojawiały. Tak jak teraz, gdy sam wywnioskował, że Deidre nie jest matką chłopca, a jego siostrą. Niby nic takiego, ale zwykle mógłby mieć z tym problem. Gdy wychodził z Munga, czasem stawał się głupkowaty i nieporadny niczym dziecko. Może dlatego, że w każdym tkwiło głęboko ukryte dziecko, bez względu na to, ile się miało lat. Może też dlatego tak dobrze udawało mu się dogadać z jego małym pacjentem?
- Każda choroba jest niebezpieczna mniej lub bardziej, jeżeli się z nią obchodzi nieostrożnie lub się ją lekceważy. - wyjaśnił, przenosząc wzrok na Deidre. - Nawet najmniejsze zadrapanie, jeżeli się go odpowiednio nie zdezynfekuje, może spowodować śmierć bądź poważne uszczerbki na zdrowiu. Dlatego zapobiegliwość nigdy nie jest przesadna. - ciągnął dalej. Odchrząknął, kiedy zdał sobie sprawę z tego, że nie udzielił odpowiedzi na jej pytanie. - Jeżeli rozwinęła się bardziej niż przypuszczam, powodując zmiany w narządach wewnętrznych, pobyt w szpitalu jest jak najbardziej potrzebny, inaczej choroba może rzeczywiście stać się niebezpieczna. Jeśli nie, wystarczy kilka leków, ostrożność i kontrole medyczne, a wszystko będzie dobrze. - wyjaśnił jej, posyłając uśmiech. Nie chciał, by się denerwowała, choć wiedział, że było to nieuniknione. Rodzina... Może nie miał rodzeństwa, nie miał dziadków, wujostwa, czy chociażby ojca. Miał jednak matkę... chorą matkę. Rozumiał więc doskonale jej zamartwianie się. W końcu to był jej młodszy brat. Naturalnym było, że odczuwała niepokój. Gdyby było inaczej, byłaby okrutną kobietą bez serca.
Kiedy Wilhelm wypił eliksir, z uśmiechem przyglądał się, jak się krzywi i zajada cukierkiem. Był dumny z pomysłu kupowania słodyczy, które były tak bardzo pomocne w tego typu sytuacjach. Pomagały mu budować więź z pacjentem, a także ułatwiały namowę dzieci do picia wszelkiego rodzaju eliksirów, do których podchodziły nieufnie. Wziął od niego kubeczek i odstawił, aby później go umyć.
- Nie było chyba aż takie złe, co? Jaki smak cukierka wziąłeś? - spytał, zerkając na chłopca, by zaraz przenieść wzrok na jego siostrę. Zaśmiał się, kiedy zobaczył tę krótką sytuację z karcącym spojrzeniem rzuconym przez Willa. Być może nie powinien, jednak była to zbyt zabawna scena, by potrafił się powstrzymać.
- Przepraszam. - mruknął z rozbawieniem, kiedy już skończył się śmiać. Odchrząknął cicho. - To kwestia podejścia. Bardzo lubię dzieci i... młodych ludzi. - zerknął z uśmiechem na swojego pacjenta. - Natomiast dzie... znaczy młodzi ludzie, nie są jeszcze skalani tyloma zmartwieniami, problemami i brudami dorosłego życia i widzą więcej niż my. Potrafią doskonale wyczuć to, jaki ktoś ma do nich stosunek. Jeżeli się ich nie lubi, one nie polubią Ciebie. Jeśli się je lubi i traktuje odpowiednio, odwdzięczą się tym samym. - wyjaśnił. To było tylko jego osobiste zdanie, ale z obserwacji cicho stwierdzał, że najwyraźniej miał w tym sporo racji. Odstawił kubek, po czym wrócił do swojego pacjenta.
- Wilhelmie teraz poproszę Cię, abyś się tutaj położył. - Wskazał dłonią na kozetkę. - Połóż się wygodnie i proszę Cię, abyś się zbytnio nie wiercił. Zrobię małe badanie. Nie będzie bolesne, a nawet nic nie poczujesz. - wyjaśnił mu. Jeżeli chłopiec wykonał jego polecenie, czekał cierpliwie, aż ten się ułoży wygodnie. Gdy tak zrobił, Bennett przystawił różdżkę do jego klatki piersiowej. - Oculio Tertia!
Zamknął oczy i powoli przesuwał różdżką, badając dokładnie wszystkie narządy. Serce w porządku, żołądek, wątroba też. Sprawdzał po kolei każdy z organów, nie spiesząc się przy tym, by nic nie przeoczyć. A gdy skończył, otworzył oczy i odsunął różdżkę od ciała chłopca.
- Wygląda na to, że moje przypuszczenia się sprawdziły i choroba nie wywołała jeszcze zmian w narządach. - stwierdził, spoglądając na Deidre. Uśmiechnął się, czując ulgę. Byłoby mu ogromnie szkoda tego chłopca, jeżeli okazałoby się, że choroba postępowała szybko i musiałby przez to zostać w szpitalu. Bo przecież jutro zaczynał się rok szkolny? Czy jemu coś się poplątało przez zbyt długie siedzenie w Mungu?
W pracy stawał się profesjonalistą, osobą bystrą, odpowiedzialną, godną zaufania. Choć w życiu czasem mu to nie wychodziło, całe szczęście gdy stawał się magomedykiem, wszystkie te ważne cechy znowu się u niego pojawiały. Tak jak teraz, gdy sam wywnioskował, że Deidre nie jest matką chłopca, a jego siostrą. Niby nic takiego, ale zwykle mógłby mieć z tym problem. Gdy wychodził z Munga, czasem stawał się głupkowaty i nieporadny niczym dziecko. Może dlatego, że w każdym tkwiło głęboko ukryte dziecko, bez względu na to, ile się miało lat. Może też dlatego tak dobrze udawało mu się dogadać z jego małym pacjentem?
- Każda choroba jest niebezpieczna mniej lub bardziej, jeżeli się z nią obchodzi nieostrożnie lub się ją lekceważy. - wyjaśnił, przenosząc wzrok na Deidre. - Nawet najmniejsze zadrapanie, jeżeli się go odpowiednio nie zdezynfekuje, może spowodować śmierć bądź poważne uszczerbki na zdrowiu. Dlatego zapobiegliwość nigdy nie jest przesadna. - ciągnął dalej. Odchrząknął, kiedy zdał sobie sprawę z tego, że nie udzielił odpowiedzi na jej pytanie. - Jeżeli rozwinęła się bardziej niż przypuszczam, powodując zmiany w narządach wewnętrznych, pobyt w szpitalu jest jak najbardziej potrzebny, inaczej choroba może rzeczywiście stać się niebezpieczna. Jeśli nie, wystarczy kilka leków, ostrożność i kontrole medyczne, a wszystko będzie dobrze. - wyjaśnił jej, posyłając uśmiech. Nie chciał, by się denerwowała, choć wiedział, że było to nieuniknione. Rodzina... Może nie miał rodzeństwa, nie miał dziadków, wujostwa, czy chociażby ojca. Miał jednak matkę... chorą matkę. Rozumiał więc doskonale jej zamartwianie się. W końcu to był jej młodszy brat. Naturalnym było, że odczuwała niepokój. Gdyby było inaczej, byłaby okrutną kobietą bez serca.
Kiedy Wilhelm wypił eliksir, z uśmiechem przyglądał się, jak się krzywi i zajada cukierkiem. Był dumny z pomysłu kupowania słodyczy, które były tak bardzo pomocne w tego typu sytuacjach. Pomagały mu budować więź z pacjentem, a także ułatwiały namowę dzieci do picia wszelkiego rodzaju eliksirów, do których podchodziły nieufnie. Wziął od niego kubeczek i odstawił, aby później go umyć.
- Nie było chyba aż takie złe, co? Jaki smak cukierka wziąłeś? - spytał, zerkając na chłopca, by zaraz przenieść wzrok na jego siostrę. Zaśmiał się, kiedy zobaczył tę krótką sytuację z karcącym spojrzeniem rzuconym przez Willa. Być może nie powinien, jednak była to zbyt zabawna scena, by potrafił się powstrzymać.
- Przepraszam. - mruknął z rozbawieniem, kiedy już skończył się śmiać. Odchrząknął cicho. - To kwestia podejścia. Bardzo lubię dzieci i... młodych ludzi. - zerknął z uśmiechem na swojego pacjenta. - Natomiast dzie... znaczy młodzi ludzie, nie są jeszcze skalani tyloma zmartwieniami, problemami i brudami dorosłego życia i widzą więcej niż my. Potrafią doskonale wyczuć to, jaki ktoś ma do nich stosunek. Jeżeli się ich nie lubi, one nie polubią Ciebie. Jeśli się je lubi i traktuje odpowiednio, odwdzięczą się tym samym. - wyjaśnił. To było tylko jego osobiste zdanie, ale z obserwacji cicho stwierdzał, że najwyraźniej miał w tym sporo racji. Odstawił kubek, po czym wrócił do swojego pacjenta.
- Wilhelmie teraz poproszę Cię, abyś się tutaj położył. - Wskazał dłonią na kozetkę. - Połóż się wygodnie i proszę Cię, abyś się zbytnio nie wiercił. Zrobię małe badanie. Nie będzie bolesne, a nawet nic nie poczujesz. - wyjaśnił mu. Jeżeli chłopiec wykonał jego polecenie, czekał cierpliwie, aż ten się ułoży wygodnie. Gdy tak zrobił, Bennett przystawił różdżkę do jego klatki piersiowej. - Oculio Tertia!
Zamknął oczy i powoli przesuwał różdżką, badając dokładnie wszystkie narządy. Serce w porządku, żołądek, wątroba też. Sprawdzał po kolei każdy z organów, nie spiesząc się przy tym, by nic nie przeoczyć. A gdy skończył, otworzył oczy i odsunął różdżkę od ciała chłopca.
- Wygląda na to, że moje przypuszczenia się sprawdziły i choroba nie wywołała jeszcze zmian w narządach. - stwierdził, spoglądając na Deidre. Uśmiechnął się, czując ulgę. Byłoby mu ogromnie szkoda tego chłopca, jeżeli okazałoby się, że choroba postępowała szybko i musiałby przez to zostać w szpitalu. Bo przecież jutro zaczynał się rok szkolny? Czy jemu coś się poplątało przez zbyt długie siedzenie w Mungu?
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Słuchała słów Bennetta z uwagą poświęcaną zazwyczaj sprawom największej wagi, chociaż przecież mężczyzna przekazywał jej to, co od dawna wiedziała. Przesadna ostrożność popłacała, tak samo jak stała czujność, alarmująca nawet w przypadku najbardziej błahych problemów, stanowiła stałą część jej życia, także tego, które ze zdziwieniem odkrywała. Zaślepiona pracoholizmem zapomniała o rodzinie, obecnie na nowo odczuwając całe spektrum emocji, wiążących ją z Elgin. Podobnie jak w przypadku młodszego rodzeństwa, próbowała naprawić przeszłe lata, jakie w całości spędziła w Ministerstwie, zaślepiona pracą do tego stopnia, że nie zauważała problemów najbliższych. Początkowo winiła siebie za śmierć matki a całą falę tragedii, jakie spłynęły na nią w kolejnych dniach, traktowała w kategorii kary za najgorsze przewinienia. Z biegiem czasu - i coraz większym upodleniem siebie samej - wyrzuty sumienia rozmywały się, nie trapiąc już jej tak bardzo, lecz i tak pozostawiając na dnie jej pustego serca ciążący kamień. Może to on właśnie był przyczyną jej nadmiernej reakcji i roztaczania nad Wilhelmem nadopiekuńczej ochrony? Chciała uniknąć ponowienia błędów z przeszłości, nieco chwiejnie stawiając pierwsze kroki w nieznanej jej rzeczywistości odpowiedzialności za kogoś tak kruchego?
Te wszystkie myśli krążyły w jej głowie razem z kolejnymi zdaniami Alana, na które reagowała z wyjątkowym posłuszeństwem, po prostu kiwając głową - jakby znów przeniosła się do Hogwartu, wysłuchując wykładu wiekowego profesora. To nic, że stojący przed nią medyk wyglądał niezwykle młodo, to nic, że nie siedziała za szkolną ławką a kiwała się lekko na lekarskim krześle, żując miętowego cukierka. Znów konfrontowała się z kimś, posiadającym większą wiedzę od niej i zawsze w takich przypadkach pokorniała, na szczęście wyciągnięta z stanu zdenerwowania urwanym śmiechem Alana. W pierwszej chwili uniosła w zdziwieniu brwi a następnie, pokrętnie rozumiejąc powód rozbawienia mężczyzny, uśmiechnęła się lekko, zakładając za ucho niesforny kosmyk czarnych włosów.
- Gdyby tylko z dorosłymi było tak łatwo - westchnęła w podsumowaniu jego obserwacji, zerkając na Wilhelma, grzecznie spełniającego wszelkie polecenia lekarza. Orzeźwiający cukierek nieco pomagał w rozproszeniu napięcia, ale i tak wpatrywała się w plecy Bennetta z uporczywą uwagą jakiegoś drapieżnego ptaka, oczekującego nie na ofiarę a na dobrą informację. Innej nie przyjmowała do wiadomości, chociaż kiedy Bennett odwrócił się w jej stronę z radosną nowiną, nie mogła pohamować wyraźnej ulgi. - Wspaniale - powiedziała z coraz szerszym uśmiechem, wpatrując się w poczciwą twarz lekarza, w tej chwili stanowiącego jej prywatne bóstwo. - Czyli może bez przeszkód udać się do Hogwartu? - upewniła się, czekając na dalsze wytyczne, dotyczące zdrowia chłopca. I powrotu jego czupryny do czarnego koloru.
Te wszystkie myśli krążyły w jej głowie razem z kolejnymi zdaniami Alana, na które reagowała z wyjątkowym posłuszeństwem, po prostu kiwając głową - jakby znów przeniosła się do Hogwartu, wysłuchując wykładu wiekowego profesora. To nic, że stojący przed nią medyk wyglądał niezwykle młodo, to nic, że nie siedziała za szkolną ławką a kiwała się lekko na lekarskim krześle, żując miętowego cukierka. Znów konfrontowała się z kimś, posiadającym większą wiedzę od niej i zawsze w takich przypadkach pokorniała, na szczęście wyciągnięta z stanu zdenerwowania urwanym śmiechem Alana. W pierwszej chwili uniosła w zdziwieniu brwi a następnie, pokrętnie rozumiejąc powód rozbawienia mężczyzny, uśmiechnęła się lekko, zakładając za ucho niesforny kosmyk czarnych włosów.
- Gdyby tylko z dorosłymi było tak łatwo - westchnęła w podsumowaniu jego obserwacji, zerkając na Wilhelma, grzecznie spełniającego wszelkie polecenia lekarza. Orzeźwiający cukierek nieco pomagał w rozproszeniu napięcia, ale i tak wpatrywała się w plecy Bennetta z uporczywą uwagą jakiegoś drapieżnego ptaka, oczekującego nie na ofiarę a na dobrą informację. Innej nie przyjmowała do wiadomości, chociaż kiedy Bennett odwrócił się w jej stronę z radosną nowiną, nie mogła pohamować wyraźnej ulgi. - Wspaniale - powiedziała z coraz szerszym uśmiechem, wpatrując się w poczciwą twarz lekarza, w tej chwili stanowiącego jej prywatne bóstwo. - Czyli może bez przeszkód udać się do Hogwartu? - upewniła się, czekając na dalsze wytyczne, dotyczące zdrowia chłopca. I powrotu jego czupryny do czarnego koloru.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Lubił pacjentów tego typu. Chłopiec był uprzejmy, dobrze wychowany i posłuszny, zaś jego siostra nie zasypywała go milionami pytań, bądź nie próbowała wpłynąć na jego pracę tak, jakby wiedziała od niego lepiej. Niestety tacy kłopotliwi pacjenci zdarzali mu się często. Czasami niemalże wyprowadzali go z równowagi, przez co miał ochotę rzucić to wszystko i powiedzieć im, żeby zostali medykami zamiast niego. Niestety najbardziej kłopotliwi pacjenci zazwyczaj byli przedstawicielami najwyższych sfer w czarodziejskiej społeczności. Nadęci, egoistyczni, często chamscy i patrzący z góry na innych czarodziejów. Nie znosił ich, ale to nie mogło być powodem, dla którego przestałby ich leczyć. Jego niechęć zawsze była mniejsza od powołania, które nakazywało mu leczyć i ratować ludzi ze szpon wszystkich choróbsk oraz śmierci.
Kierując swoje słowa do Deidre, Alan nie chciał, aby poczuła się ona gorzej, niczym osoba o znikomej wiedzy. Był dobrym człowiekiem i nie miewał złych zamiarów w stosunku do innych ludzi. Chyba, że Ci go do tego sprowokowali. Sam nie wiedział czemu z jego ust wysypał się taki potok słów, tłumaczący coś właściwie oczywistego. Zupełnie tak, jakby tłumaczył to dziecku. Ale może wcale nie było to tak oczywiste? Niestety, tak właśnie było. Jakże często przychodzili do niego pacjenci, którzy zwlekali do ostatniej chwili z pojawieniem się w Mungu! W ten sposób doprowadzali siebie do gorszego stanu, a także dawali magomedykom jedynie więcej roboty. W niektórych przypadkach prowadziło to do poważnych chorób, w innych, całe szczęście nielicznych, nawet do śmierci.
- Dlatego zawsze powtarzam, że dorośli także powinni uczyć się od dzieci. - odparł z uśmiechem, zerkając na Deidre. Już po chwili przystąpił do badania, wpierw podając kobiecie pudełko z cukierkami. Ot, widział, że jest zdenerwowana więc chciał, aby poczęstowała się i odrobinkę rozluźniła. On był dobrej myśli i chciał, by z nią było podobnie. Gdy zaś wykonał badanie, obserwując jak się mają narządy wewnętrzne chłopca, był pewien, że jego przypuszczenia się sprawdziły. I tę radosną nowinę przekazał zmartwionej Deidre.
- Moim zdaniem może, ale nie tak do końca bez przeszkód. Proszę obserwować go uważnie tej nocy, czy gorączka nie wraca. Do Hogwartu zaś polecam wysłać list ze wzmianką, że chłopiec przed samym wyjazdem zachorował na gorączkę metamorfomagiczną i potrzebuje kontroli lekarskich co jakiś czas. - wyjaśnił, sięgając po pudełko z cukierkami. Ponownie podał je Wilhelmowi, zachęcając go, by poczęstował się kolejnymi cukierkami. - Jak widzisz to nie było straszne. Poczęstuj się jeszcze kilkoma cukierkami i weź kilka dla siostry. - odezwał się do niego.
- Zazwyczaj zbicie gorączki wystarcza, jeśli nie wystąpiły zmiany w narządach. Są jednak od tego wyjątki, więc proszę być czujnym. - Spojrzał na Deidre, by po chwili ponownie pochylić się nad jej bratem. - Powodzenia w Hogwarcie. Czeka Cię masa dobrych chwil, zabawy i przygód. Ale pamiętaj też o nauce, bo jest bardzo ważna. - Uśmiechnął się do niego. Lubił dzieci, cholernie lubił. Gdyby miał młodsze rodzeństwo, z pewnością dobrze by się nim opiekował. Byłby również wspaniałym ojcem. Ale życie lubiło być przewrotne i często rodzicami byli Ci, którzy nie koniecznie nadawali się do tej roli. Być może kiedyś wszystko ulegnie zmianie. Czas był bowiem siłą nieposkromioną i ciągle przynoszącą nieznane. Choć póki co Bennett pozostawał starym kawalerem bez perspektyw na to, że coś się zmieni.
Kierując swoje słowa do Deidre, Alan nie chciał, aby poczuła się ona gorzej, niczym osoba o znikomej wiedzy. Był dobrym człowiekiem i nie miewał złych zamiarów w stosunku do innych ludzi. Chyba, że Ci go do tego sprowokowali. Sam nie wiedział czemu z jego ust wysypał się taki potok słów, tłumaczący coś właściwie oczywistego. Zupełnie tak, jakby tłumaczył to dziecku. Ale może wcale nie było to tak oczywiste? Niestety, tak właśnie było. Jakże często przychodzili do niego pacjenci, którzy zwlekali do ostatniej chwili z pojawieniem się w Mungu! W ten sposób doprowadzali siebie do gorszego stanu, a także dawali magomedykom jedynie więcej roboty. W niektórych przypadkach prowadziło to do poważnych chorób, w innych, całe szczęście nielicznych, nawet do śmierci.
- Dlatego zawsze powtarzam, że dorośli także powinni uczyć się od dzieci. - odparł z uśmiechem, zerkając na Deidre. Już po chwili przystąpił do badania, wpierw podając kobiecie pudełko z cukierkami. Ot, widział, że jest zdenerwowana więc chciał, aby poczęstowała się i odrobinkę rozluźniła. On był dobrej myśli i chciał, by z nią było podobnie. Gdy zaś wykonał badanie, obserwując jak się mają narządy wewnętrzne chłopca, był pewien, że jego przypuszczenia się sprawdziły. I tę radosną nowinę przekazał zmartwionej Deidre.
- Moim zdaniem może, ale nie tak do końca bez przeszkód. Proszę obserwować go uważnie tej nocy, czy gorączka nie wraca. Do Hogwartu zaś polecam wysłać list ze wzmianką, że chłopiec przed samym wyjazdem zachorował na gorączkę metamorfomagiczną i potrzebuje kontroli lekarskich co jakiś czas. - wyjaśnił, sięgając po pudełko z cukierkami. Ponownie podał je Wilhelmowi, zachęcając go, by poczęstował się kolejnymi cukierkami. - Jak widzisz to nie było straszne. Poczęstuj się jeszcze kilkoma cukierkami i weź kilka dla siostry. - odezwał się do niego.
- Zazwyczaj zbicie gorączki wystarcza, jeśli nie wystąpiły zmiany w narządach. Są jednak od tego wyjątki, więc proszę być czujnym. - Spojrzał na Deidre, by po chwili ponownie pochylić się nad jej bratem. - Powodzenia w Hogwarcie. Czeka Cię masa dobrych chwil, zabawy i przygód. Ale pamiętaj też o nauce, bo jest bardzo ważna. - Uśmiechnął się do niego. Lubił dzieci, cholernie lubił. Gdyby miał młodsze rodzeństwo, z pewnością dobrze by się nim opiekował. Byłby również wspaniałym ojcem. Ale życie lubiło być przewrotne i często rodzicami byli Ci, którzy nie koniecznie nadawali się do tej roli. Być może kiedyś wszystko ulegnie zmianie. Czas był bowiem siłą nieposkromioną i ciągle przynoszącą nieznane. Choć póki co Bennett pozostawał starym kawalerem bez perspektyw na to, że coś się zmieni.
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Każde kolejne słowo medyka łagodziło jaskółczy niepokój Deirdre, nie tylko ten wynikający ze strachu o stan kolorowowłosego Wilhelma, ale także ten bardziej egoistyczny, stawiający Tsagairt w nieprzyjemnym świetle głupiutkiej histeryczki, przybiegającej do szpitala z byle zadrapaniem. Przywykła do radzenia sobie z wszelkimi problemami sama, dlatego poddanie się sile wyższej nieco ją deprymowało. Bennett na szczęście nie okazał się nadętym staruszkiem o brodatej twarzy - właściwie kiedy opadł pierwszy pył szpitalnego zdenerwowania, Deirdre zaczęła zastanawiać się, czy nie mogła go skądś kojarzyć. Może z Hogwartu? Wydawał się naprawdę młody a jego podejście do dzieci i spokojne ciepło, jakim emanował, tylko odejmowało mu lat, sprawiając, że gdyby nie lekarska wiedza, Tsagairt mogłaby uznać go za swojego rówieśnika lub wręcz kogoś sporo od niej młodszego. Nie, nie wątpiła w jego doświadczenie i zdolności a to wiekowe porównanie wypadało wyjątkowo na korzyść Bennetta. Will od razu mu zaufał i tak samo zrobiła to Dei, żałując, że w torebce nie schowała ulubionego fioletowego notatnika, w którym mogłaby zapisać lekarskie wytyczne. Miała jednak dobrą pamięć, więc nie przejęła się tym zbytnio, znów łagodnie wchodząc w rolę posłusznej uczennicy, wręcz spijającej każde słowo z wąskich warg medyka.
- List, jasne, oczywiście - potwierdziła nieco chaotycznie, jednocześnie znów czując ukłucie niepokoju. Opieka medyczna w Hogwarcie była naprawdę dobra, ale przez krótką chwilę rozważała nadopiekuńcze zatrzymanie Wilhelma w domu na jeszcze tydzień. Sekunda słabości minęła jednak bezpowrotnie po następnych słowach Alana, tym razem skierowanych do wyraźnie ucieszonego chłopca. Potraktowanego jak dorosły człowiek przemiłą przemową, po której zakończeniu Deirdre w końcu wstała z krzesełka i mrugnęła ponad ramieniem Bennetta do Wilhelma, połykającego śpiesznie kolejne cukierki. Kiedy znalazł się już obok, pogładziła go po włosach, zahaczając palcami po chłodnym już czole.
- Dziękujemy - powiedziała po prostu, hamując się bardzo szybko przed dodaniem jakichś kuriozalnych frazesów o odwdzięczeniu się. Raz, że nie miałaby czym - pomysł zaproszenia medyka do Wenus napotkał w głowie Dei na całkowite spięcie nerwów - a dwa, że przecież Alan wykonywał swoją pracę, za którą mu płacono i którą najwyraźniej naprawdę lubił. Uśmiechnęła się do mężczyzny po raz ostatni, po czym razem z Wilhelmem ruszyła w kierunku drzwi. Zanim zniknęli za progiem, chłopiec jeszcze raz odwrócił się przez ramię i serdecznie pomachał lekarzowi, poruszając śmiesznie brwiami, powoli powracającymi do swego naturalnego, kruczoczarnego koloru.
- List, jasne, oczywiście - potwierdziła nieco chaotycznie, jednocześnie znów czując ukłucie niepokoju. Opieka medyczna w Hogwarcie była naprawdę dobra, ale przez krótką chwilę rozważała nadopiekuńcze zatrzymanie Wilhelma w domu na jeszcze tydzień. Sekunda słabości minęła jednak bezpowrotnie po następnych słowach Alana, tym razem skierowanych do wyraźnie ucieszonego chłopca. Potraktowanego jak dorosły człowiek przemiłą przemową, po której zakończeniu Deirdre w końcu wstała z krzesełka i mrugnęła ponad ramieniem Bennetta do Wilhelma, połykającego śpiesznie kolejne cukierki. Kiedy znalazł się już obok, pogładziła go po włosach, zahaczając palcami po chłodnym już czole.
- Dziękujemy - powiedziała po prostu, hamując się bardzo szybko przed dodaniem jakichś kuriozalnych frazesów o odwdzięczeniu się. Raz, że nie miałaby czym - pomysł zaproszenia medyka do Wenus napotkał w głowie Dei na całkowite spięcie nerwów - a dwa, że przecież Alan wykonywał swoją pracę, za którą mu płacono i którą najwyraźniej naprawdę lubił. Uśmiechnęła się do mężczyzny po raz ostatni, po czym razem z Wilhelmem ruszyła w kierunku drzwi. Zanim zniknęli za progiem, chłopiec jeszcze raz odwrócił się przez ramię i serdecznie pomachał lekarzowi, poruszając śmiesznie brwiami, powoli powracającymi do swego naturalnego, kruczoczarnego koloru.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Ileż by oddał by mieć więcej takich pacjentów jak ta dwójka! Było wesoło, przyjemnie i przyjaźnie. Zarówno Deidre, jak i jej młodszy brat, nie sprawiali mu żadnych problemów. Nikt nie traktował go z góry bo był "gorszej krwi", nikt nie próbował mu wmówić, że wie lepiej od niego. Miast tego był uważnie słuchany, a wydawane przez niego polecenia natychmiast wykonywane. Chłopiec był bystry i grzeczny, Alan wróżył mu więc świetlaną przyszłość. Miał nadzieję, że Wilhelm stanie się kimś wielkim, na kogo z biegiem lat, o ile go zapamięta, będzie patrzył z dumą, wspominając go jako tego jedenastoletniego chłopca z gorączką metamorfomagiczną, który zawitał w jego gabinecie tuż przed rozpoczęciem nauki w Hogwarcie.
Gdyby było to możliwe, chętnie wcale by ich stąd nie wypuszczał. Zabrałby ich do stołówki, poczęstował ciastkiem i herbatą. Niestety... Na zewnątrz czekało jeszcze kilka osób, które musiał zbadać. Wielce prawdopodobnym było, że ich wizyta w tym gabinecie nie będzie tak miła jak wizyta Deidre i jej młodszego braciszka. W głębi duszy Bennett bardzo nad tym ubolewał, ale... taka była jego praca. Musiał przyjąć każdego, każdym się zająć i każdego traktować na równi. W końcu to byli jego pacjenci.
- Ależ nie ma za co. To moja praca. - Rzucił w odpowiedzi na podziękowanie, uśmiechając się z lekkim rozbawieniem malującym na jego twarzy. Choć był już zmęczony, co było dość dziwne, bo zazwyczaj potrafił pracować bez zmęczenia dużo dłużej, miał przed sobą jeszcze kilka godzin pracy. - Do widzenia. Mam nadzieję, że oboje będziecie zdrowi i jeśli mielibyśmy się spotkać to gdzie indziej. - Kiwnął głową na pożegnanie. Nim drzwi do jego gabinetu zamknęły się, Wilhelm odwrócił się jeszcze i pomachał mu. Tak prosta i banalna rzecz, ale widok ten niezwykle ucieszył młodego magomedyka, który odwzajemnił ów gest z szerokim uśmiechem wymalowanym na twarzy. A potem drzwi do jego gabinetu zamknęły się... Tylko po to, by wkrótce otworzyć się znów. Bennett witał kolejnego pacjenta, a potem kolejnego, kolejnego i kolejnego. I tak przez jeszcze długi czas, aż do końca jego nocnego dyżuru.
zt x 2
Gdyby było to możliwe, chętnie wcale by ich stąd nie wypuszczał. Zabrałby ich do stołówki, poczęstował ciastkiem i herbatą. Niestety... Na zewnątrz czekało jeszcze kilka osób, które musiał zbadać. Wielce prawdopodobnym było, że ich wizyta w tym gabinecie nie będzie tak miła jak wizyta Deidre i jej młodszego braciszka. W głębi duszy Bennett bardzo nad tym ubolewał, ale... taka była jego praca. Musiał przyjąć każdego, każdym się zająć i każdego traktować na równi. W końcu to byli jego pacjenci.
- Ależ nie ma za co. To moja praca. - Rzucił w odpowiedzi na podziękowanie, uśmiechając się z lekkim rozbawieniem malującym na jego twarzy. Choć był już zmęczony, co było dość dziwne, bo zazwyczaj potrafił pracować bez zmęczenia dużo dłużej, miał przed sobą jeszcze kilka godzin pracy. - Do widzenia. Mam nadzieję, że oboje będziecie zdrowi i jeśli mielibyśmy się spotkać to gdzie indziej. - Kiwnął głową na pożegnanie. Nim drzwi do jego gabinetu zamknęły się, Wilhelm odwrócił się jeszcze i pomachał mu. Tak prosta i banalna rzecz, ale widok ten niezwykle ucieszył młodego magomedyka, który odwzajemnił ów gest z szerokim uśmiechem wymalowanym na twarzy. A potem drzwi do jego gabinetu zamknęły się... Tylko po to, by wkrótce otworzyć się znów. Bennett witał kolejnego pacjenta, a potem kolejnego, kolejnego i kolejnego. I tak przez jeszcze długi czas, aż do końca jego nocnego dyżuru.
zt x 2
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Dobrze wiedział kto do niego przyjdzie. Był na to przygotowany, albo przynajmniej tak mu się zdawało. Bo ostatnimi czasy miał wrażenie, że tak naprawdę nie wie nic i nic nie może z niczym zrobić. Westchnął i odrzucił od siebie tę falę negatywnych myśli oraz negatywnego nastawienia. To nie była dobra pora na to i doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Przejechał jedynie dłonią po swojej twarzy, palcami przeczesując lekko przydługawe włosy, które opadały mu na czoło i łaskotały go. Jak zwykle były w nieładzie, ale to był teraz jego najmniejszy problem.
Spojrzał na zegarek i ponownie zatopił spojrzenie w dokumentach, które miał przed sobą. Z nieznanych sobie przyczyn, całkiem nieświadomie, wstrzymywał oddech za każdym razem, gdy jego wzrok zawieszał się na dwóch słowach. William Ross. Nie wiedział dlaczego ten zbiór kilku literek powodował u niego taką falę emocji, których nie potrafił nazwać. Kiedyś nie wywoływały one u niego aż takich odczuć. Czy miało to związek ze śmiercią jego matki oraz ostatnimi wydarzeniami w jego życiu? A może z tym, że ów imię i nazwisko widniało na dokumentacji jednej z jego pacjentek. A to natomiast jedynie ciągnęło dalej tę nitkę "przyczyna-skutek". Choć początkowo nie chciał w to uwierzyć. Choć początkowo był pewien, że to jakaś pomyłka, albo nieporozumienie. Nie... Dość długo badał tę sprawę, dość długo bił się z emocjami i z ogólnym otępieniem wywołanym faktem, który odkrył, a z którym nie miał pojęcia co powinien zrobić.
No cóż. Wychodziło na to, że miał siostrę.
Młodszą siostrę, która pojawiła się w jego gabinecie jako pacjentka, a która być może miała całkiem mocno odmienić jego życie. Czy fakt, że pojawiła się właśnie w tym momencie był darem od losu, który chciał jakoś wynagrodzić mu fakt, że odebrano mu ukochaną osobę, którą się opiekował? Czy teraz to właśnie tą dziewczyną miał się opiekować zamiast swojej matki? Gdy tylko o tym myślał, jego umysł stawał się plątaniną myśli. Najróżniejszych, dotyczących wielu rzeczy, ale kręcących się także wokoło jednej osoby - dziewczyny o nazwisku Carter.
Westchnął i odłożył dokumenty na bok, gwałtownie przechylając się do tyłu i opierając się plecami o oparcie krzesła, które pod tak nagłym naporem lekko odchylił się do tyłu. Wplótł palce w swoje włosy, przeczesując je i przymykając oczy. Czy to co chciał zrobić było dobre?
Spojrzał na zegarek i ponownie zatopił spojrzenie w dokumentach, które miał przed sobą. Z nieznanych sobie przyczyn, całkiem nieświadomie, wstrzymywał oddech za każdym razem, gdy jego wzrok zawieszał się na dwóch słowach. William Ross. Nie wiedział dlaczego ten zbiór kilku literek powodował u niego taką falę emocji, których nie potrafił nazwać. Kiedyś nie wywoływały one u niego aż takich odczuć. Czy miało to związek ze śmiercią jego matki oraz ostatnimi wydarzeniami w jego życiu? A może z tym, że ów imię i nazwisko widniało na dokumentacji jednej z jego pacjentek. A to natomiast jedynie ciągnęło dalej tę nitkę "przyczyna-skutek". Choć początkowo nie chciał w to uwierzyć. Choć początkowo był pewien, że to jakaś pomyłka, albo nieporozumienie. Nie... Dość długo badał tę sprawę, dość długo bił się z emocjami i z ogólnym otępieniem wywołanym faktem, który odkrył, a z którym nie miał pojęcia co powinien zrobić.
No cóż. Wychodziło na to, że miał siostrę.
Młodszą siostrę, która pojawiła się w jego gabinecie jako pacjentka, a która być może miała całkiem mocno odmienić jego życie. Czy fakt, że pojawiła się właśnie w tym momencie był darem od losu, który chciał jakoś wynagrodzić mu fakt, że odebrano mu ukochaną osobę, którą się opiekował? Czy teraz to właśnie tą dziewczyną miał się opiekować zamiast swojej matki? Gdy tylko o tym myślał, jego umysł stawał się plątaniną myśli. Najróżniejszych, dotyczących wielu rzeczy, ale kręcących się także wokoło jednej osoby - dziewczyny o nazwisku Carter.
Westchnął i odłożył dokumenty na bok, gwałtownie przechylając się do tyłu i opierając się plecami o oparcie krzesła, które pod tak nagłym naporem lekko odchylił się do tyłu. Wplótł palce w swoje włosy, przeczesując je i przymykając oczy. Czy to co chciał zrobić było dobre?
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Życie Bonnie aktualnie oscylowało wokół kilku tylko tematów: nauka, leczenie i jej ukochane roślinki na parapecie. Nie, żeby ten stan rzeczy kiedykolwiek miał się inaczej, ale ostatnimi czasy dużo większy nacisk kładła na naukę, niemal obsesyjnie odliczając dni do testu Standardowych Umiejętności Magicznych. W szpitalu bywała tak często, jak zwykle (czyli bardzo często – ach, te choróbska!), ale nawet wtedy brała ze sobą kilka podręczników do podręcznej torby, by odczytywać sobie raz po raz starannie nakreślone na brzegach kartek notatki. Siedząc w poczekalni przerabiała akurat „Standardową księgę zaklęć, stopień piąty”, zupełnie nie przeczuwając, co czeka ją, gdy tylko przekroczy próg gabinetu pana Bennetta.
Pan Bennett, swoją drogą, był bardzo miłym człowiekiem – o wiele milszym od poprzedniego magomedyka Bonnie, Louisa Higginsa, którego zapamiętała jako siwobrodego (miał naprawdę długą brodę, sięgała mu aż do pasa!), opieszałego staruszka, posępnie milczącego podczas badań i cedzącego słowa diagnozy z takim trudem, jakby zaraz miały wyrosnąć mu kły jadowe i liczył, że dzięki temu pokąsa swoich pacjentów tak dotkliwie, że umrą na miejscu i nie będą więcej mu zawracać głowy. Młoda Carter całkiem cieszyła się z tego, że wreszcie odszedł na emeryturę, a jej, jako jego wieloletniej pacjentce, przydzielono kogoś młodszego i przyjemniejszego. Bo pan Bennett był przyjemny – uśmiechał się tak jakoś dobrotliwie, nie traktował jej jak zbędnego elementu szpitalnej sali, opiekował się nią z należytym profesjonalizmem i tylko czasem miała wrażenie, że jego wzrok staje się dziwnie… badawczy, ale nie tak, jak badawcze winno być spojrzenie uzdrowiciela. Raczej tak, jakby próbował poskładać elementy pewnej niezwykle skomplikowanej układanki.
Ale mogło jej się tylko wydawać. Miała przecież jedyne piętnaście lat i wiedziała, że jeszcze nie umie do końca trafnie odczytywać emocji innych, ale obiecywała sobie, że kiedyś się nauczy tego tak dobrze, jak odbierania sygnałów roślin – czyli świetnie! No. Grunt to wiara w siebie.
W każdym razie właśnie powtarzała sobie treść jednego z dłuuugiej listy zaklęć, którego inkantacja sprawiała jej pewne problemy, palcem kreśląc w powietrzu ruch, który powinna wykonać, by poprawnie rzucić zaklęcie, gdy postanowiła wreszcie oderwać wzrok od treści podręcznika i zerknąć na zegar ścienny, znajdujący się naprzeciw niej w prawie pustej poczekalni. Bonnie była umówiona na dwunastą, a teraz była jedenasta pięćdziesiąt siedem. Z kawałkiem! Chyba czas się zbierać, uznała, wkładając do torby księgę w twardej oprawie. Zasunęła zamek, wstała, otrzepała szatę z nieistniejącego kurzu i zastygła przed drzwiami z aseptycznie białą tabliczką, na której wypisano: „A. BENNETT”, wpatrując się we wskazówki zegara jak zaklęta. Dziewczyna przecież nie mogła przyjść za wcześnie ani za późno – raczej w sam raz, czyli punktualnie!
Prawie. Gdy wybiła godzina jedenaste pięćdziesiąt osiem, piętnastolatka, uznawszy, że dwie minuty są całkiem dopuszczalnym czasem przyjścia przedwcześnie, zapukała grzecznie i gdy usłyszała ciche „proszę”, bez wahania nacisnęła klamkę. Najpierw tylko wsunęła głowę do środka, łypnęła okiem na niezmienną biel ścian gabinetu, a potem na równie niezmiennego uzdrowiciela (chociaż…?) i dopiero wykonawszy wszystkie te standardowe czynności weszła dziarskim krokiem do środka, cicho domykając za sobą drzwi.
— Dzień dobry, panie Bennett — przywitała się z uśmiechem, zsuwając nieco zbyt ciężką torbę na podłogę koło drzwi, jak czyniła zawsze, gdy do niego przychodziła. Poprawiła ją jeszcze, by nie przewróciła się przypadkiem (książki trzeba szanować!), nim podeszła do biurka uzdrowiciela, z każdym krokiem czując, jak narasta w niej dziwny, niewytłumaczalny niepokój. Magomedyk (twarzą łudząco przypominający młodszą wersję ojca, ale tylko na początku uznawała to za podejrzane, potem zbywając to wzruszeniem ramion i stwierdzeniem, że przecież istnieją ludzie podobni wyglądem) zdawał się być jakiś taki… Brakowało jej słowa. „Zestresowany”? Może ma problemy w pracy… albo chodzi o kobietę…
Bonnie taktownie nie zapytała, czy coś się stało, tylko zajęła krzesełko naprzeciwko i utrzymała uśmiech, choć nieco mniej promienisty, niż w chwili wejścia do gabinetu. Nie jej sprawa przecież, ale jednak atmosfera trochę siadła.
— To — zagaiła wesoło Carter, bawiąc się bransoletką z kolorowych rzemyków na ręce — co ma pan dla mnie dzisiaj? Jak tu przychodzę, to czasami czuję się, jakbym grała w loterię, wie pan? Nigdy nie wiem, co będzie na tej wizycie. Chociaż ja nie gram w loterię. Nie muszę, skoro chodzę do pana - i widzi pan, wszystko się zgadza! — zaśmiała się cicho, zanim zamilkła, wpatrując się z zainteresowaniem z Alana. Nie powinno się przecież paplać w gabinecie lekarskim, to nieładnie.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Bonnie Carter dnia 10.11.16 14:47, w całości zmieniany 1 raz
Gość
Gość
Nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, która jest godzina. Poprzedni pacjent wyszedł stosunkowo wcześnie, a więc miał chwilę dla siebie, którą zazwyczaj wykorzystywał do odpoczynku i relaksu przy papierosie. Tym razem było jednak inaczej. Wgapiał się tępym wzrokiem w kartkę, a właściwie w jedno imię i nazwisko. Jego mózg to przestawał działać, to przestawiał się na naprawdę wysokie obroty. Miał problem. O ile początkowy szok przeminął, przeminęło także zwątpienie oraz ciekawość, o tyle nie miał pojęcia co ze swoim odkryciem począć... Choć tak naprawdę wiedział, przecież postanowił, że jej powie. Tyle, że nie miał pojęcia czy jest to dobra decyzja. Problem jednak był taki, że nie potrafił odpowiedzieć sobie na to pytanie. To miało okazać się dopiero w praktyce. Ale, jeżeli podjął złą decyzję, czasu już nie cofnie.
Czuł coraz większy stres, rosnące w nim napięcie, które powoli powodowało u niego uczucie głodu nikotynowego. Zawsze palił, gdy był zdenerwowany, co nigdy nie podobało się jego matce, czy przyjaciołom. Ale teraz nie było już nikogo, kto mógłby go o to upominać. I, choć kiedyś bardzo by go to dziwiło, brakowało mu tego. Otworzył więc szufladę i zaczął przeszukiwać ją, w poszukiwaniu nie opróżnionej całkowicie paczki papierosów. Lecz gdy tylko udało mu się dłonią wymacać takową, do jego uszu dotarło pukanie. Dobrze wiedział kto to jest i chyba nigdy nie stresował się tak bardzo przed pojawieniem się jego pacjenta. Zaklął cicho pod nosem i zamknął szufladę. Trudno, tym razem szluga nie będzie. Musisz sobie radzić bez odstresowywania się za pomocą papierosów, Bennett.
Usiadł więc, poprawił ubranie i zaprosił ją do środka. I choć przed chwilą był zestresowany, jak zwykle uśmiechnął się, witając ją w ten sposób. Była miłą, spokojną dziewczyną. I choć jeszcze nie do końca docierało do niego, że są rodziną, bardzo bolał go fakt, że biedaczka cierpiała na chorobę genetyczną. Wszystkie były paskudne a jej powodowała sporo problemów. Dlatego była tak częstym bywalcem w Mungu i, ostatnimi czasy, u niego w gabinecie.
- Witaj, Bonnie. - Przywitał się, obserwując ją, gdy tylko przekroczyła próg gabinetu. Cierpliwie czekał aż odłoży plecak (który wyglądał na obładowany ciężkimi rzeczami), a potem aż usiądzie. Była miłą dziewczyną. I choć nie znał jej zbyt dobrze, powoli zaczynał odczuwać coraz większą chęć poznania jej lepiej. Jaka była? Co lubiła? Czym zajmowała się w wolnym czasie? Jaki był jej ulubiony kolor? Jaki numer buta nosiła? Takie bzdury, które nadrobiłyby te kilkanaście lat. Znał ją bardzo ogólnie. Ale powoli zaczynał czuć do niej swego rodzaju przywiązanie, podświadomie zaczynając czuć, że jest jego młodszą siostrą.
- Dzisiaj bez rewelacji. Standardowe badania kontrolne. Choć to zależy też od tego co mi powiesz o czasie od ostatniej wizyty. - Uśmiechnął się lekko. Gdzieś tam w środku dalej czuł się zdenerwowany, jednak wiedział, że w pierwszej kolejności musiał załatwić to, czego wymagała od niego praca. Jej zdrowie było przecież najważniejsze, prawda? - Czy od ostatniej wizyty miałaś nasilenie objawów choroby? Bezdechy nocne? Duszności? Problemy z oddychaniem? Bóle w klatce piersiowej? - Zadał standardowy zestaw pytań, wyciągając pióro. Zerknął na nią, czekając na odpowiedź. - Czy po nowej mieszance ziołowej czułaś się lepiej czy może trochę gorzej niż po poprzednich? - Dodał po chwili. Dobranie jej dobrego leku wcale nie było takie łatwe i trzeba było działać na zasadzie prób i błędów. Z tego co widział w jej dokumentacji, poprzedni lekarz sprawujący opiekę nad tą dziewczyną, miał niestety podejście typu ,,póki nie umarła, to znaczy, że leki działają". Z jednej strony się cieszył, że to właśnie on został jej lekarzem po odejściu tamtego na emeryturę.
- Nie przemęczasz się ostatnio? - Spojrzał na nią, a jego głos brzmiał dużo łagodniej niż przed chwilą. Tym razem pytał prywatnie, nie jako lekarz pacjenta, ale jako osoba, którą rzeczywiście interesuje odpowiedź na to pytanie.
Czuł coraz większy stres, rosnące w nim napięcie, które powoli powodowało u niego uczucie głodu nikotynowego. Zawsze palił, gdy był zdenerwowany, co nigdy nie podobało się jego matce, czy przyjaciołom. Ale teraz nie było już nikogo, kto mógłby go o to upominać. I, choć kiedyś bardzo by go to dziwiło, brakowało mu tego. Otworzył więc szufladę i zaczął przeszukiwać ją, w poszukiwaniu nie opróżnionej całkowicie paczki papierosów. Lecz gdy tylko udało mu się dłonią wymacać takową, do jego uszu dotarło pukanie. Dobrze wiedział kto to jest i chyba nigdy nie stresował się tak bardzo przed pojawieniem się jego pacjenta. Zaklął cicho pod nosem i zamknął szufladę. Trudno, tym razem szluga nie będzie. Musisz sobie radzić bez odstresowywania się za pomocą papierosów, Bennett.
Usiadł więc, poprawił ubranie i zaprosił ją do środka. I choć przed chwilą był zestresowany, jak zwykle uśmiechnął się, witając ją w ten sposób. Była miłą, spokojną dziewczyną. I choć jeszcze nie do końca docierało do niego, że są rodziną, bardzo bolał go fakt, że biedaczka cierpiała na chorobę genetyczną. Wszystkie były paskudne a jej powodowała sporo problemów. Dlatego była tak częstym bywalcem w Mungu i, ostatnimi czasy, u niego w gabinecie.
- Witaj, Bonnie. - Przywitał się, obserwując ją, gdy tylko przekroczyła próg gabinetu. Cierpliwie czekał aż odłoży plecak (który wyglądał na obładowany ciężkimi rzeczami), a potem aż usiądzie. Była miłą dziewczyną. I choć nie znał jej zbyt dobrze, powoli zaczynał odczuwać coraz większą chęć poznania jej lepiej. Jaka była? Co lubiła? Czym zajmowała się w wolnym czasie? Jaki był jej ulubiony kolor? Jaki numer buta nosiła? Takie bzdury, które nadrobiłyby te kilkanaście lat. Znał ją bardzo ogólnie. Ale powoli zaczynał czuć do niej swego rodzaju przywiązanie, podświadomie zaczynając czuć, że jest jego młodszą siostrą.
- Dzisiaj bez rewelacji. Standardowe badania kontrolne. Choć to zależy też od tego co mi powiesz o czasie od ostatniej wizyty. - Uśmiechnął się lekko. Gdzieś tam w środku dalej czuł się zdenerwowany, jednak wiedział, że w pierwszej kolejności musiał załatwić to, czego wymagała od niego praca. Jej zdrowie było przecież najważniejsze, prawda? - Czy od ostatniej wizyty miałaś nasilenie objawów choroby? Bezdechy nocne? Duszności? Problemy z oddychaniem? Bóle w klatce piersiowej? - Zadał standardowy zestaw pytań, wyciągając pióro. Zerknął na nią, czekając na odpowiedź. - Czy po nowej mieszance ziołowej czułaś się lepiej czy może trochę gorzej niż po poprzednich? - Dodał po chwili. Dobranie jej dobrego leku wcale nie było takie łatwe i trzeba było działać na zasadzie prób i błędów. Z tego co widział w jej dokumentacji, poprzedni lekarz sprawujący opiekę nad tą dziewczyną, miał niestety podejście typu ,,póki nie umarła, to znaczy, że leki działają". Z jednej strony się cieszył, że to właśnie on został jej lekarzem po odejściu tamtego na emeryturę.
- Nie przemęczasz się ostatnio? - Spojrzał na nią, a jego głos brzmiał dużo łagodniej niż przed chwilą. Tym razem pytał prywatnie, nie jako lekarz pacjenta, ale jako osoba, którą rzeczywiście interesuje odpowiedź na to pytanie.
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Zastanawiała się chwilę nad odpowiedziami na pytania doktora, przypominając sobie zdarzenia z dni, które upłynęły od jej ostatniej wizyty. Na myśl nie przychodziło jej wiele niepokojących objawów – było ich o wiele mniej, niż dotychczas, ale i tak musiała je sobie wszystkie uszeregować i zdać sumienny raport.
— Czuję się lepiej niż po poprzedniej mieszance — przyznała. — Nie miałam bezdechów nocnych ani duszności, ale pojawiły się bóle w klatce piersiowej, najsilniejsze kilka godzin po inhalacji. O, a wczoraj — dodała jeszcze Bonnie, nagle sobie coś uświadamiając — na lekcji transmutacji dostałam ataku kaszlu, ale nie wiem, czy to ma jakiś związek. — Wzruszyła ramionami.
Gdy usłyszała następne pytanie uzdrowiciela, uniosła nieznacznie brwi i spojrzała na lekarza z pewnym zaskoczeniem. Niby nie było to dziwne zagadnienie w obliczu natury jej choroby, ale Carter nieco zdziwił ton lekarza – taki łagodny, jakby naprawdę się martwił. Bonnie przez myśl przemknęło, że może wszyscy mili doktorowie tak mają; nie wiedziała. Nie była przyzwyczajona do otrzymywania takiej uwagi w Mungu, ale widocznie nowy magomedyk to też nowe zasady.
Nie wydawało jej się, by się przepracowywała. Owszem, pracowała ciężko, by odpowiednio dobrze zaliczyć SUMy, ale nie uczyła się przecież do pierwszej w nocy, choć nie dało się ukryć, że książki otwierała, gdy było już jasno, a zamykała je dopiero wieczorem. Czuła przez to wyrzuty sumienia, bo zaniedbywała rośliny (nie potrafiła sobie wybaczyć, że zapomniała podlać asfodelusa!), ale nie mogła przecież odpuścić sobie nauki. Nawet na rzecz zielarstwa!
— Nie, nie. Po prostu dużo kuję do egzaminów — wyjaśniła z uśmiechem. — Testy mam już w czerwcu i trochę się stresuję. Ale znam umiar, o to się proszę nie martwić!
Gdy zapadła cisza, Bonnie przez jedną, krótką chwilę chciała zapytać, czy wszystko gra, ale już po sekundzie uznała, że można byłoby to uznać za wścibstwo; mimo wszystko, pan Bennett był starszy i samym tym faktem trochę ją onieśmielał, nie mówiąc już o tym, że trudnił się tak poważnym fachem i nie chciała, by źle o niej myślał, zwłaszcza, że pewnie co najmniej kilka lat jeszcze ze sobą popracują. W końcu jednak doszła do wniosku, że ryzyk-fizyk! Co będzie to będzie, więc otworzyła usta, z których wypłynęło pytanie:
— Czy coś się stało, proszę pana?
— Czuję się lepiej niż po poprzedniej mieszance — przyznała. — Nie miałam bezdechów nocnych ani duszności, ale pojawiły się bóle w klatce piersiowej, najsilniejsze kilka godzin po inhalacji. O, a wczoraj — dodała jeszcze Bonnie, nagle sobie coś uświadamiając — na lekcji transmutacji dostałam ataku kaszlu, ale nie wiem, czy to ma jakiś związek. — Wzruszyła ramionami.
Gdy usłyszała następne pytanie uzdrowiciela, uniosła nieznacznie brwi i spojrzała na lekarza z pewnym zaskoczeniem. Niby nie było to dziwne zagadnienie w obliczu natury jej choroby, ale Carter nieco zdziwił ton lekarza – taki łagodny, jakby naprawdę się martwił. Bonnie przez myśl przemknęło, że może wszyscy mili doktorowie tak mają; nie wiedziała. Nie była przyzwyczajona do otrzymywania takiej uwagi w Mungu, ale widocznie nowy magomedyk to też nowe zasady.
Nie wydawało jej się, by się przepracowywała. Owszem, pracowała ciężko, by odpowiednio dobrze zaliczyć SUMy, ale nie uczyła się przecież do pierwszej w nocy, choć nie dało się ukryć, że książki otwierała, gdy było już jasno, a zamykała je dopiero wieczorem. Czuła przez to wyrzuty sumienia, bo zaniedbywała rośliny (nie potrafiła sobie wybaczyć, że zapomniała podlać asfodelusa!), ale nie mogła przecież odpuścić sobie nauki. Nawet na rzecz zielarstwa!
— Nie, nie. Po prostu dużo kuję do egzaminów — wyjaśniła z uśmiechem. — Testy mam już w czerwcu i trochę się stresuję. Ale znam umiar, o to się proszę nie martwić!
Gdy zapadła cisza, Bonnie przez jedną, krótką chwilę chciała zapytać, czy wszystko gra, ale już po sekundzie uznała, że można byłoby to uznać za wścibstwo; mimo wszystko, pan Bennett był starszy i samym tym faktem trochę ją onieśmielał, nie mówiąc już o tym, że trudnił się tak poważnym fachem i nie chciała, by źle o niej myślał, zwłaszcza, że pewnie co najmniej kilka lat jeszcze ze sobą popracują. W końcu jednak doszła do wniosku, że ryzyk-fizyk! Co będzie to będzie, więc otworzyła usta, z których wypłynęło pytanie:
— Czy coś się stało, proszę pana?
Gość
Gość
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Gabinet Alana Bennetta
Szybka odpowiedź