Gabinet Alana Bennetta
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Gabinet Alana Bennetta
Zwykły, szary gabinet. Podobny do wszystkich innych. Nie ma tu luksusów, bowiem Mung nie koniecznie może sobie na nie pozwolić. Jednak mimo niezbyt zachęcającego wyglądu, pacjenci nie muszą obawiać się braku sterylności tegoż miejsca, lub braku odpowiednich narzędzi. Wszystko, co potrzebne magomedykowi, jest na miejscu, tuż na wyciągnięcie Alanowej ręki. Sam Bennett co i rusz stara się wzbogacać to miejsce, przynosząc tu różnego rodzaju ozdoby, które mają powodować przyjemne odczucia u pacjentów. Dla młodszych ma schowany w szufladzie zapas słodyczy, a także kilka misiów i innych zabawek. Nikt tu nie gryzie i nie straszy, a niektórzy pacjenci z chęcią tu wracają.
Kiwał głową, z uwagą słuchając jej odpowiedzi. Nie ważne co miał w głowie, nie ważne czym się martwił i co planował. W tym momencie najważniejsze było słuchanie jej "raportu", od którego mogło zależeć bardzo wiele. Z ulgą przyjął informację, że nie działo się nic poważnego od momentu jej ostatniej wizyty. Zmarszczył jednak brwi, wbijając wzrok w jakieś losowe miejsce, gdy mówiła o kaszlu oraz bólu. Analizował jej słowa w swojej głowie, próbując połączyć a do z i zdecydować co z tym faktem zrobić.
- Po inhalacji nowym lekiem? Za każdym razem czy tylko po pierwszej inhalacji? - Zapytał, unosząc wzrok i patrząc na nią wyczekująco. Musiał zdecydować czy powinien zmienić składniki poleconej jej mieszanki ziołowej. Jeżeli to ona wywoływała ból - trzeba było to zrobić. Nawet jeżeli lek działał lepiej od poprzednich, nie chciał jej narażać na ból. Nie był sadystą. A przecież na jej dobru zależało mu, choć będzie to nieco okrutne, trochę bardziej niż na dobru innych swoich pacjentów.
- Atak kaszlu na zajęciach rzeczywiście mógł być wywołany chorobą. Jednak mógł być wywołany również przez zbyt suche powietrze, przeziębienie lub coś w powietrzu, na przykład po poprzednich zajęciach. Jeżeli był to tylko pojedynczy atak - wydaje mi się, że to nic poważnego. - Odpowiedział tonem lekarza. No cóż... Miał wiedzę medyczną, umiał wiele rzeczy. Ale nie wiedział wszystkiego. I nawet jeżeli potrafił się posługiwać magią, nie potrafił udzielić odpowiedzi na każde pytanie i nie potrafił także czynić cudów. A choroby były tą niewiadomą, której nie dało się całkiem odkryć. Trzeba było dopasowywać elementy niczym bardzo skomplikowane puzzle, tworząc powoli układankę. A czasami elementy układanki do siebie nie pasowały.
- Jestem pewien, że sobie poradzisz. Testy nie są takie straszne jak się wydaje przed nimi. Nie możesz się narażać na stres. - Mruknął i dopiero po chwili zdał sobie sprawę z tego, co powiedział. ,,Nie możesz się narażać na stres"... A czy podejmując decyzję o powiedzeniu jej wszystkiego nie wystawiał jej właśnie na to szkodliwe działanie nerwów? Z pewnością nie rzuci mu się na szyję, nie zacznie skakać z radości. To będzie dla niej szok. Mniejszy lub większy, ale z pewnością. Co zrobi jeżeli właśnie przez niego pogorszy jej się stan zdrowia?
Chwilowo całkowicie się wyłączył, pogrążając się w rozmyślaniach na ten temat. Co powinien zrobić? Powiedzieć jej? Nie powiedzieć? Analizował to, kompletnie nie wiedząc co robić. Aż z zamyślenia wyrwał go jej zmartwiony głos. Ocknął się i spojrzał na nią nieco zdezorientowany.
- Czemu pytasz? - Wyrwało mu się, nim zdążył to przemyśleć. Dopiero po chwili westchnął i przejechał dłonią po własnej twarzy. Alan... Co powinieneś zrobić?
- Troszkę się dzieje ostatnio. Od kilku miesięcy moje życie to zjazd ze stromej, nieznanej mi górki. - Mruknął. Ale już po chwili wzruszył ramionami i wbił w nią wzrok. - Ale nie rozmawiajmy o mnie. Porozmawiajmy o Tobie. Masz rodzeństwo, Bonnie? - Mogło to brzmieć głupio. Mogło być nieoczekiwane. Ale kompletnie nie wiedział jak się za to zabrać.
- Po inhalacji nowym lekiem? Za każdym razem czy tylko po pierwszej inhalacji? - Zapytał, unosząc wzrok i patrząc na nią wyczekująco. Musiał zdecydować czy powinien zmienić składniki poleconej jej mieszanki ziołowej. Jeżeli to ona wywoływała ból - trzeba było to zrobić. Nawet jeżeli lek działał lepiej od poprzednich, nie chciał jej narażać na ból. Nie był sadystą. A przecież na jej dobru zależało mu, choć będzie to nieco okrutne, trochę bardziej niż na dobru innych swoich pacjentów.
- Atak kaszlu na zajęciach rzeczywiście mógł być wywołany chorobą. Jednak mógł być wywołany również przez zbyt suche powietrze, przeziębienie lub coś w powietrzu, na przykład po poprzednich zajęciach. Jeżeli był to tylko pojedynczy atak - wydaje mi się, że to nic poważnego. - Odpowiedział tonem lekarza. No cóż... Miał wiedzę medyczną, umiał wiele rzeczy. Ale nie wiedział wszystkiego. I nawet jeżeli potrafił się posługiwać magią, nie potrafił udzielić odpowiedzi na każde pytanie i nie potrafił także czynić cudów. A choroby były tą niewiadomą, której nie dało się całkiem odkryć. Trzeba było dopasowywać elementy niczym bardzo skomplikowane puzzle, tworząc powoli układankę. A czasami elementy układanki do siebie nie pasowały.
- Jestem pewien, że sobie poradzisz. Testy nie są takie straszne jak się wydaje przed nimi. Nie możesz się narażać na stres. - Mruknął i dopiero po chwili zdał sobie sprawę z tego, co powiedział. ,,Nie możesz się narażać na stres"... A czy podejmując decyzję o powiedzeniu jej wszystkiego nie wystawiał jej właśnie na to szkodliwe działanie nerwów? Z pewnością nie rzuci mu się na szyję, nie zacznie skakać z radości. To będzie dla niej szok. Mniejszy lub większy, ale z pewnością. Co zrobi jeżeli właśnie przez niego pogorszy jej się stan zdrowia?
Chwilowo całkowicie się wyłączył, pogrążając się w rozmyślaniach na ten temat. Co powinien zrobić? Powiedzieć jej? Nie powiedzieć? Analizował to, kompletnie nie wiedząc co robić. Aż z zamyślenia wyrwał go jej zmartwiony głos. Ocknął się i spojrzał na nią nieco zdezorientowany.
- Czemu pytasz? - Wyrwało mu się, nim zdążył to przemyśleć. Dopiero po chwili westchnął i przejechał dłonią po własnej twarzy. Alan... Co powinieneś zrobić?
- Troszkę się dzieje ostatnio. Od kilku miesięcy moje życie to zjazd ze stromej, nieznanej mi górki. - Mruknął. Ale już po chwili wzruszył ramionami i wbił w nią wzrok. - Ale nie rozmawiajmy o mnie. Porozmawiajmy o Tobie. Masz rodzeństwo, Bonnie? - Mogło to brzmieć głupio. Mogło być nieoczekiwane. Ale kompletnie nie wiedział jak się za to zabrać.
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
— Za każdym razem — przytaknęła Bonnie, a zaraz potem zamilkła, uważnie słuchając uwag lekarza. Istotnie, wczorajszy incydent był tylko pojedynczym przypadkiem i już nie powtórzył się tego dnia – więc może rzeczywiście to powietrze? Trudno pilnować, by zawsze było świeże, skoro właściwie dziewczyna nie wychodziła z domu, a okna otwierano z taką rozwagą, jakby na dworze zawsze panowała zamieć. Skłamałaby, gdyby powiedziała, że to obchodzenie się z nią jak z jajkiem jej nie przeszkadzało – bo przeszkadzało jak nic innego. Czasami chciałaby być zwyczajną piątoklasistką, zwyczajnie posłaną do szkoły – może trafiłaby do Ravenclawu, a może do Hufflepuffu? – i mającą zwyczajne problemy, i bawiącą się jak wszystkie zwyczajne nastolatki. Choroba przecież nie sprawiała nagle, że nie miała temperamentu i nie pragnęła przygód. W końcu miała tylko piętnaście lat, a miała wrażenie, że wiedzie życie schorowanej osiemdziesięciolatki!
Tylko pokiwała głową, słysząc o testach. Cóż, tak czy siak się ich bała – jak już otrzyma wyniki, pewnie będzie się śmiać ze swoich wątpliwości, ale teraz SUMy zdawały się być wydarzeniem podobnym skalą do końca świata.
Kolejne pytanie, po raz kolejny zupełnie niespodziewane. Uniosła brwi jeszcze wyżej i spojrzała z ostrożną uwagą na pana Bennetta, nie wiedząc, co odpowiedzieć – i jaki jest cel tego wywiadu. Do głowy przychodziło jej tylko to, że może mężczyzna ma pacjenta o nazwisku Carter w wieku zbliżonym do Bonnie albo zastanawia się, czy klątwa Ondyny dotknęła wszystkich w jej domu – w takim wypadku to zapytanie rzeczywiście miałoby sens. Och, czymże ona się przejmowała? Chyba naprawdę nie nawykła do takiego zainteresowania ze strony magomedyka.
— Nie — odpowiedziała — i raczej nie będę miała. Mieszamy z mamą same — wyjaśniła jeszcze, uśmiechając się nieznacznie. Czy takie rzeczy powinno się mówić uzdrowicielowi?
Tylko pokiwała głową, słysząc o testach. Cóż, tak czy siak się ich bała – jak już otrzyma wyniki, pewnie będzie się śmiać ze swoich wątpliwości, ale teraz SUMy zdawały się być wydarzeniem podobnym skalą do końca świata.
Kolejne pytanie, po raz kolejny zupełnie niespodziewane. Uniosła brwi jeszcze wyżej i spojrzała z ostrożną uwagą na pana Bennetta, nie wiedząc, co odpowiedzieć – i jaki jest cel tego wywiadu. Do głowy przychodziło jej tylko to, że może mężczyzna ma pacjenta o nazwisku Carter w wieku zbliżonym do Bonnie albo zastanawia się, czy klątwa Ondyny dotknęła wszystkich w jej domu – w takim wypadku to zapytanie rzeczywiście miałoby sens. Och, czymże ona się przejmowała? Chyba naprawdę nie nawykła do takiego zainteresowania ze strony magomedyka.
— Nie — odpowiedziała — i raczej nie będę miała. Mieszamy z mamą same — wyjaśniła jeszcze, uśmiechając się nieznacznie. Czy takie rzeczy powinno się mówić uzdrowicielowi?
Gość
Gość
Pokiwał głową, nieświadomie jeżdżąc palcem po swojej brodzie. Myślał, analizował, zastanawiał się. Choć jej odpowiedź ułatwiała podjęcie decyzji, ale nie upraszczała całej sprawy. Wniosek był bowiem tylko jeden...
- A więc musimy Ci zmienić mieszankę ziołową. Dodamy po prostu nieznaczną ilość mniej kilku rzeczy i zobaczymy co z tego wyjdzie. Bo jak widać lek działa całkiem nieźle, ale nie ma potrzeby, abyś się męczyła.
Wyciągnął kartkę i sięgnął po pióro. Przez chwile zapisywał wszystko w ciszy, nie patrząc na nią. Czasami zastygał w bezruchu i zastanawiał się. Myślał nad tym ile składników dodać, co zostawić w tych samych proporcjach, czego dodać mniej. Musiał przeanalizować działania każdego składnika, by przypomnieć sobie, który z nich był najbardziej "gryzący". Sądził, iż to właśnie ten składnik mógł powodować ból, ale planował zmniejszyć ilość także kilku innych. Miał nadzieję, że działanie mieszanki nie ucierpi na tym.
Wspomnieli o testach, wspomnieli o ostatnim upadku jego życia i wszystkiego, co dla niego ważne. Sam nie wiedział czy dobrze robił rozpoczynając temat. Nie wiedział, czy nie narazi jej tym na działanie dużego stresu. Ale potrzebował jej. Sam jeszcze nie zdawał sobie sprawy z tego jak bardzo. Jego stosunki z kuzynkami pogorszyły się ostatnimi czasy, matka zmarła. Miał wrażenie, że został sam. Dlatego nie potrafił zrezygnować... I rozpoczął ten temat. Zdawał sobie sprawę z tego, że teraz jeszcze była szansa na odwrót. Ale czy chciał? Nie... Nie powiedziałby tego na głos, ale zdecydowanie by tego nie chciał.
- A co jeżeli... - Zrobił pauzę, nieświadomie zaciskając palce na materiale własnego ubrania, aż pobielały mu knykcie. - Jeżeli powiem Ci, że masz brata? - Patrzył na nią badawczo, analizując jej reakcję, gotów w razie czego zadziałać. Nie znał jej na tyle, aby przewidzieć to, co będzie działo się w jej głowie po uświadomieniu sobie tego faktu. Może wzruszy ramionami i powie ,,okej, fajnie", a może bardzo się tym zestresuje. Miał nadzieję, że całość pójdzie w tą pierwszą stronę...
- Jeżeli powiem Ci, że Twój ojciec... William Ross posiada jeszcze co najmniej jedno dziecko? - Zmrużył oczy i czekał. Czekał, analizował i stresował się okrutnie. Czuł jak serce wali mu mocno w piersi. Zupełnie tak, jak gdyby chciało z niej uciec. Zresztą... może to nie taki zły pomysł?
- A więc musimy Ci zmienić mieszankę ziołową. Dodamy po prostu nieznaczną ilość mniej kilku rzeczy i zobaczymy co z tego wyjdzie. Bo jak widać lek działa całkiem nieźle, ale nie ma potrzeby, abyś się męczyła.
Wyciągnął kartkę i sięgnął po pióro. Przez chwile zapisywał wszystko w ciszy, nie patrząc na nią. Czasami zastygał w bezruchu i zastanawiał się. Myślał nad tym ile składników dodać, co zostawić w tych samych proporcjach, czego dodać mniej. Musiał przeanalizować działania każdego składnika, by przypomnieć sobie, który z nich był najbardziej "gryzący". Sądził, iż to właśnie ten składnik mógł powodować ból, ale planował zmniejszyć ilość także kilku innych. Miał nadzieję, że działanie mieszanki nie ucierpi na tym.
Wspomnieli o testach, wspomnieli o ostatnim upadku jego życia i wszystkiego, co dla niego ważne. Sam nie wiedział czy dobrze robił rozpoczynając temat. Nie wiedział, czy nie narazi jej tym na działanie dużego stresu. Ale potrzebował jej. Sam jeszcze nie zdawał sobie sprawy z tego jak bardzo. Jego stosunki z kuzynkami pogorszyły się ostatnimi czasy, matka zmarła. Miał wrażenie, że został sam. Dlatego nie potrafił zrezygnować... I rozpoczął ten temat. Zdawał sobie sprawę z tego, że teraz jeszcze była szansa na odwrót. Ale czy chciał? Nie... Nie powiedziałby tego na głos, ale zdecydowanie by tego nie chciał.
- A co jeżeli... - Zrobił pauzę, nieświadomie zaciskając palce na materiale własnego ubrania, aż pobielały mu knykcie. - Jeżeli powiem Ci, że masz brata? - Patrzył na nią badawczo, analizując jej reakcję, gotów w razie czego zadziałać. Nie znał jej na tyle, aby przewidzieć to, co będzie działo się w jej głowie po uświadomieniu sobie tego faktu. Może wzruszy ramionami i powie ,,okej, fajnie", a może bardzo się tym zestresuje. Miał nadzieję, że całość pójdzie w tą pierwszą stronę...
- Jeżeli powiem Ci, że Twój ojciec... William Ross posiada jeszcze co najmniej jedno dziecko? - Zmrużył oczy i czekał. Czekał, analizował i stresował się okrutnie. Czuł jak serce wali mu mocno w piersi. Zupełnie tak, jak gdyby chciało z niej uciec. Zresztą... może to nie taki zły pomysł?
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Kiedy przekraczała próg gabinetu, Bonnie oczywiście spodziewała się, że otrzyma jakieś wieści. Usłyszy, że należy zmienić mieszankę ziołową lub zostawić ją taką, jak jest teraz, może magomedyk rzuci na nią kilka zaklęć, pewnie dowie się czegoś o swoim stanie zdrowia. Nie przypuszczała jednak, że tematy wykroczą choć odrobinę poza ten bezpieczny, neutralny grunt, zresztą - kto mógłby coś takiego przewidzieć? Nie da się.
Carter nie mogła sobie w tamtej chwili wyobrazić osoby, która na jej miejscu nie byłaby zaskoczona. W tamtej chwili właściwie nie mogła wyobrazić sobie czegokolwiek – nagle jej głowa stała się zupełnie pusta, jakby w jednej chwili wszystkie myśli i wspomnienia po prostu uciekły w kąt umysłu albo wyparowały. Pufff! i nie ma. Pewnie nawet nie zdawała sobie sprawy, że unosiła brwi tak wysoko i z dziwną miną wpatrywała się w lekarza. Lekarza…?
Brat. Na brodę Merlina, pan Bennett miałby być jej b r a t e m? Nie powiedział co prawda, że mówi o sobie, ale jego wygląd… przecież przypominał jej ojca.
Ojej. Co tu się właśnie stało?
Dziewczyna pokręciła zabawnie głową, jakby chciała poprosić o ponowne powtórzenie, ale z jej ust nie wydostał się żaden dźwięk. William Ross. No tak, tata. To się zgadza. Jedno dziecko. Jeszcze jedno.
Że co?
— O cholera, ale miał rozmach — wykrztusiła wreszcie.
Carter nie mogła sobie w tamtej chwili wyobrazić osoby, która na jej miejscu nie byłaby zaskoczona. W tamtej chwili właściwie nie mogła wyobrazić sobie czegokolwiek – nagle jej głowa stała się zupełnie pusta, jakby w jednej chwili wszystkie myśli i wspomnienia po prostu uciekły w kąt umysłu albo wyparowały. Pufff! i nie ma. Pewnie nawet nie zdawała sobie sprawy, że unosiła brwi tak wysoko i z dziwną miną wpatrywała się w lekarza. Lekarza…?
Brat. Na brodę Merlina, pan Bennett miałby być jej b r a t e m? Nie powiedział co prawda, że mówi o sobie, ale jego wygląd… przecież przypominał jej ojca.
Ojej. Co tu się właśnie stało?
Dziewczyna pokręciła zabawnie głową, jakby chciała poprosić o ponowne powtórzenie, ale z jej ust nie wydostał się żaden dźwięk. William Ross. No tak, tata. To się zgadza. Jedno dziecko. Jeszcze jedno.
Że co?
— O cholera, ale miał rozmach — wykrztusiła wreszcie.
Gość
Gość
Spodziewał się różnych rzeczy, różnych reakcji. Wielokrotnie próbował wyobrażać sobie w myślach tę sytuację, układał wiele scenariuszy. Najbardziej bał się, że wieść, którą chciał jej przekazać, wpłynie negatywnie na jej samopoczucie. Bo co jeśli Bonnie wcale nie chciała wiedzieć, że ma brata? Takie ryzyko też istniało. Ale czuł, że powinien jej powiedzieć, coś mu tak mówiło. Nie był jednak pewien, czy było to przeczucie, czy raczej egoistyczna potrzeba powiedzenia jej. Bo podświadomie bardzo chciał, aby wiedziała. Zwłaszcza teraz, gdy miał wrażenie, że został sam jak palec. Potrzebował tego. Choć nie przyznałby się do tego nawet przed samym sobą.
Patrzył na nią i na jej zmieniający się wyraz twarzy, gdy powiedział jej w końcu to, do czego tak długo się zabierał. Analizował to bardzo uważnie, bojąc się, iż jego decyzja wywoła bardzo dużo negatywnych konsekwencji. Gdy jednak wydukała coś po dłuższej chwili milczenia, Bennett parsknął cichym śmiechem.
- Spodziewałem się różnych reakcji, ale takich słów nie przewidziałem. - Odparł z lekkim rozbawieniem, w którym pobrzmiewała jednak nuta stresu i zdenerwowania. To nie była lekka do przegryzienia sprawa. Także dla niego. Miał prawo być zestresowany i taki właśnie był. Jej reakcja trochę go rozbawiła, jednak nadal nie umniejszała powagi sprawy. Czy domyślała się, iż mówił tu o sobie? Że to on jest jej bratem? Tego nie wiedział, ale skoro zaszedł już tak daleko, nie mógł się cofnąć. Musiał doprowadzić ten temat do końca.
- Wychodzi na to, że jesteśmy przyrodnim rodzeństwem, Bonnie. - Zaczął ostrożnie, przyglądając jej się. Splótł ręce na torsie i nie spuszczał z niej wzroku. - Na początku myślałem, że to pomyłka. Ale zbadałem sprawę i wszystko na to wskazuje.
Przez chwilę się nie odzywał. Bił się z własnymi myślami i nie bardzo też wiedział co powinien jej powiedzieć.
- Nie wiem jakim był dla Ciebie ojcem, ale mam nadzieję, że dobrym. - Dodał w końcu. On pamiętał Williama bardzo słabo i... no cóż - źle. Pamiętał go jako człowieka, który szarpał swoją żonę i podnosił rękę na syna. Wcale nie zdziwił się, że człowiek ten miał więcej dzieci. Miał jedynie nadzieję, że chociaż nową rodzinę szanował (choć podświadomość mówiła mu, że nie). Zwłaszcza jeśli chodziło o Bonnie. Wydawała się być taką dobrą dziewczyną... Zasługiwała na to, aby mieć normalną rodzinę.
Patrzył na nią i na jej zmieniający się wyraz twarzy, gdy powiedział jej w końcu to, do czego tak długo się zabierał. Analizował to bardzo uważnie, bojąc się, iż jego decyzja wywoła bardzo dużo negatywnych konsekwencji. Gdy jednak wydukała coś po dłuższej chwili milczenia, Bennett parsknął cichym śmiechem.
- Spodziewałem się różnych reakcji, ale takich słów nie przewidziałem. - Odparł z lekkim rozbawieniem, w którym pobrzmiewała jednak nuta stresu i zdenerwowania. To nie była lekka do przegryzienia sprawa. Także dla niego. Miał prawo być zestresowany i taki właśnie był. Jej reakcja trochę go rozbawiła, jednak nadal nie umniejszała powagi sprawy. Czy domyślała się, iż mówił tu o sobie? Że to on jest jej bratem? Tego nie wiedział, ale skoro zaszedł już tak daleko, nie mógł się cofnąć. Musiał doprowadzić ten temat do końca.
- Wychodzi na to, że jesteśmy przyrodnim rodzeństwem, Bonnie. - Zaczął ostrożnie, przyglądając jej się. Splótł ręce na torsie i nie spuszczał z niej wzroku. - Na początku myślałem, że to pomyłka. Ale zbadałem sprawę i wszystko na to wskazuje.
Przez chwilę się nie odzywał. Bił się z własnymi myślami i nie bardzo też wiedział co powinien jej powiedzieć.
- Nie wiem jakim był dla Ciebie ojcem, ale mam nadzieję, że dobrym. - Dodał w końcu. On pamiętał Williama bardzo słabo i... no cóż - źle. Pamiętał go jako człowieka, który szarpał swoją żonę i podnosił rękę na syna. Wcale nie zdziwił się, że człowiek ten miał więcej dzieci. Miał jedynie nadzieję, że chociaż nową rodzinę szanował (choć podświadomość mówiła mu, że nie). Zwłaszcza jeśli chodziło o Bonnie. Wydawała się być taką dobrą dziewczyną... Zasługiwała na to, aby mieć normalną rodzinę.
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Może to głupie, ale ona sama nie była w stanie określić, o czym myślała w tamtych chwilach. Określenie „mętlik w głowie” zdawało się w trzech słowach streszczać wszystko, co się wtedy działo w bonniowym umyśle; rozgalopowane myśli, po raz pierwszy od dawna zupełnie oderwane od nauki do SUMów, nad wyraz często kręciły się wokół jednego tematu: „rodzeństwo”. To mogło być dość zaskakujące, zważywszy na to, że jeszcze rankiem nie miała brata, a teraz… teraz ma? Czy coś miało się zmienić w związku z tą informacją czy pan Bennett (a może teraz powinna mówić inaczej?) po prostu przekazał piętnastolatce fakty, a potem miał zamiar wzruszyć ramionami i powiedzieć coś w stylu: „no, ale to nic nie znaczy” poważnym, dorosłym tonem i zostawić ich relacje na stopie lekarz-pacjent? Jak miało to wszystko teraz wyglądać?
I czy rzeczywiście Bonnie powinna być taka zaskoczona tym, że ma brata? Jakby nie patrzeć, o swoim ojcu wiedziała tyle, co nic. Nie miała nawet pojęcia, jak poznali się on i jej mama! Ta niewiedza nagle wywołała u niej złość, ale nie na Alana. Obiecała sobie w duchu, że jeszcze tego wieczora szczegółowo wypyta matkę o Williama Rossa.
Ale to wszystko miało stać się później. Teraz siedziała w gabinecie magomedycznym człowieka, który podobno jest z nią spokrewniony i musiała się skupić na obecnej sytuacji. W tym stanie wyjątkowo nie miała sił na zwierzenia, więc na wspomnienie o tacie Bonnie tylko westchnęła cicho, próbując poskładać myśli do kupy i jakoś logicznie poprowadzić tę dziwną rozmowę.
— Pojawia się raz na jakiś czas, kiedy jest w… potrzebie. Pieniężnej, zazwyczaj. Ostatni raz widziałam go rok temu. Nie nazwałabym tego ojcostwem — odpowiedziała, a po chwili przypomniała sobie okropną, ostatnią wizytę taty i tę podsłuchaną rozmowę. Na samo wspomnienie coś ją zakłuło w piersi. Czy tak mogło wyglądać dzieciństwo pana Bennetta? Spojrzała na magomedyka z niepokojem. Był miłym człowiekiem, nie zasługiwał, by ktoś go skrzywdził. A teraz, gdy był jeszcze jej bratem, było jej podwójnie przykro, nawet jeżeli jeszcze nie dotarło do niej całkiem, że są rodzeństwem.
— A pana… uhm… mam mówić po imieniu? — zapytała trochę niepewnie, a następnie kontynuowała: — …dobrze traktował?
I czy rzeczywiście Bonnie powinna być taka zaskoczona tym, że ma brata? Jakby nie patrzeć, o swoim ojcu wiedziała tyle, co nic. Nie miała nawet pojęcia, jak poznali się on i jej mama! Ta niewiedza nagle wywołała u niej złość, ale nie na Alana. Obiecała sobie w duchu, że jeszcze tego wieczora szczegółowo wypyta matkę o Williama Rossa.
Ale to wszystko miało stać się później. Teraz siedziała w gabinecie magomedycznym człowieka, który podobno jest z nią spokrewniony i musiała się skupić na obecnej sytuacji. W tym stanie wyjątkowo nie miała sił na zwierzenia, więc na wspomnienie o tacie Bonnie tylko westchnęła cicho, próbując poskładać myśli do kupy i jakoś logicznie poprowadzić tę dziwną rozmowę.
— Pojawia się raz na jakiś czas, kiedy jest w… potrzebie. Pieniężnej, zazwyczaj. Ostatni raz widziałam go rok temu. Nie nazwałabym tego ojcostwem — odpowiedziała, a po chwili przypomniała sobie okropną, ostatnią wizytę taty i tę podsłuchaną rozmowę. Na samo wspomnienie coś ją zakłuło w piersi. Czy tak mogło wyglądać dzieciństwo pana Bennetta? Spojrzała na magomedyka z niepokojem. Był miłym człowiekiem, nie zasługiwał, by ktoś go skrzywdził. A teraz, gdy był jeszcze jej bratem, było jej podwójnie przykro, nawet jeżeli jeszcze nie dotarło do niej całkiem, że są rodzeństwem.
— A pana… uhm… mam mówić po imieniu? — zapytała trochę niepewnie, a następnie kontynuowała: — …dobrze traktował?
Gość
Gość
Mętlik w głowie - oj, jak dobrze to rozumiał. Potrafił bardzo dobrze wyobrazić sobie to, co teraz działo się w jej umyśle. Miał podobnie, kiedy tylko wyczytał ,,William Ross" pod rubryczką podpisaną ,,ojciec" w jej karcie zdrowotnej. A jednak, może jego mętlik w tamtym momencie był nieco mniejszy? Przecież wtedy jeszcze nie miał pewności, czy te imię i nazwisko wskazują na jego ojca. Największy supeł myśli i emocji pojawił się dopiero wtedy, gdy odnalazł odpowiedź na te pytanie i wtedy pojawiło się następne - co dalej? Ono zaś lawinowo pociągnęło za sobą inne: czy powinien jej powiedzieć, jak powinien to zrobić, kiedy? I przede wszystkim - co dalej będzie? Na niektóre z nich, niestety, nadal nie znał odpowiedzi. Ale liczył na to, że pozna ją wkrótce.
Zauważył, że wyrwał ją ze swego rodzaju transu. Starał się odczytać z jej twarzy emocje i myśli, jednak, choć był dość empatycznym i dobrym w tym człowiekiem, teraz poniósł sromotną klęskę. Wpatrywał się w nią więc cierpliwie, oczekując jakichś słów, które mogły mu to rozjaśnić. A także czekając na odpowiedzi na zadane przez niego pytania.
- A więc jednak... - Mruknął przyciszonym głosem, gdy wyjaśniła mu jakim "ojcem" był William Ross. Ale czy był zdziwiony? Tak naprawdę to chyba nie. Nie wiedział czemu, ale nigdy nie wierzył w poprawę zachowania tego człowieka. Choć wspomnienia o ojcu miał mgliste i z pewnością zdeformowane przez czas, był on jednym z niewielu ludzi, do których pałał tak olbrzymią niechęcią, że podchodziła ona wręcz pod nienawiść.
Nie wiedząc czemu wspomnienia zalały go teraz, prześlizgując się po jego umyśle. Widział momenty, gdy jego matka płakała, czepiając się ubrania swego męża, a ten krzyczał i machał w powietrzu butelką pełną alkoholu. Pamiętał, że czasem podnosił na nią rękę i uderzał ją w twarz, a sam Alan wychodził wtedy z ukrycia i błagał go o to, aby przestał. Pamiętał też to, że potem przestało to działać, a ojcowska, ciężka ręka dosięgała i jego. Ale, całe szczęście, z tego stanu wyrwały go słowa Bonnie. Potrzebował chwilki aby zrozumieć, o co pytała i co mówiła.
- Zwracaj się do mnie jak wolisz, Bonnie. Możesz się zwracać do mnie po prostu Alan, lub tak jak do tej pory jeżeli to dla Ciebie trudne. - Wyjaśnił. Oczywistym było, że wolał, aby mówiła do niego po imieniu. Jednak nie zamierzał jej niczego narzucać. Był cierpliwy, dawał jej na wszystko czas. A nawet bardzo dużo czasu. - Nie. Wspominam go jako okropnego człowieka, który podnosił nie tylko głos, ale także rękę na tak dobrą osobę jak moja matka. - Mruknął nieco oschle, choć nie zrobił tego specjalnie. To wspomnienia tego wszystkiego powodowały, że czasem miał ochotę odnaleźć tego drania i rozszarpać go na strzępy.
- Mam nadzieję, że chociaż na was nie podnosił ręki? - Spojrzał na Bonnie pytająco. Martwił się. Ale co zrobiłby gdyby pokiwała teraz głową, potwierdzając jego obawy? Chciałby powiedzieć ,,bo jeśli tak, to osobiście pokażę mu, że ma tego więcej nie robić", lecz wiedział, że nie może. Było na to wszystko jeszcze za wcześnie. Nie powinien wchodzić buciorami w życie tej biednej, skołowanej dziewczyny i jej matki.
Zauważył, że wyrwał ją ze swego rodzaju transu. Starał się odczytać z jej twarzy emocje i myśli, jednak, choć był dość empatycznym i dobrym w tym człowiekiem, teraz poniósł sromotną klęskę. Wpatrywał się w nią więc cierpliwie, oczekując jakichś słów, które mogły mu to rozjaśnić. A także czekając na odpowiedzi na zadane przez niego pytania.
- A więc jednak... - Mruknął przyciszonym głosem, gdy wyjaśniła mu jakim "ojcem" był William Ross. Ale czy był zdziwiony? Tak naprawdę to chyba nie. Nie wiedział czemu, ale nigdy nie wierzył w poprawę zachowania tego człowieka. Choć wspomnienia o ojcu miał mgliste i z pewnością zdeformowane przez czas, był on jednym z niewielu ludzi, do których pałał tak olbrzymią niechęcią, że podchodziła ona wręcz pod nienawiść.
Nie wiedząc czemu wspomnienia zalały go teraz, prześlizgując się po jego umyśle. Widział momenty, gdy jego matka płakała, czepiając się ubrania swego męża, a ten krzyczał i machał w powietrzu butelką pełną alkoholu. Pamiętał, że czasem podnosił na nią rękę i uderzał ją w twarz, a sam Alan wychodził wtedy z ukrycia i błagał go o to, aby przestał. Pamiętał też to, że potem przestało to działać, a ojcowska, ciężka ręka dosięgała i jego. Ale, całe szczęście, z tego stanu wyrwały go słowa Bonnie. Potrzebował chwilki aby zrozumieć, o co pytała i co mówiła.
- Zwracaj się do mnie jak wolisz, Bonnie. Możesz się zwracać do mnie po prostu Alan, lub tak jak do tej pory jeżeli to dla Ciebie trudne. - Wyjaśnił. Oczywistym było, że wolał, aby mówiła do niego po imieniu. Jednak nie zamierzał jej niczego narzucać. Był cierpliwy, dawał jej na wszystko czas. A nawet bardzo dużo czasu. - Nie. Wspominam go jako okropnego człowieka, który podnosił nie tylko głos, ale także rękę na tak dobrą osobę jak moja matka. - Mruknął nieco oschle, choć nie zrobił tego specjalnie. To wspomnienia tego wszystkiego powodowały, że czasem miał ochotę odnaleźć tego drania i rozszarpać go na strzępy.
- Mam nadzieję, że chociaż na was nie podnosił ręki? - Spojrzał na Bonnie pytająco. Martwił się. Ale co zrobiłby gdyby pokiwała teraz głową, potwierdzając jego obawy? Chciałby powiedzieć ,,bo jeśli tak, to osobiście pokażę mu, że ma tego więcej nie robić", lecz wiedział, że nie może. Było na to wszystko jeszcze za wcześnie. Nie powinien wchodzić buciorami w życie tej biednej, skołowanej dziewczyny i jej matki.
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Tak, a więc jednak. Bonnie ostrożnie wypuściła powietrze z płuc, słuchając słów czarodzieja, wypowiedzianych takim tonem, że przez chwilę pożałowała, że zapytała o właśnie tę kwestię. Zawsze trudno słuchało jej się takich zwierzeń – gdy Charlotte mówiła o tym, co ją spotkało, młoda Carter była w stanie tylko ją przytulić, nie wiedząc, co powiedzieć. Ale czy istniał sens, by jakkolwiek komentować podobne słowa? Nie widziała nigdy sposobu, w jaki można byłoby pocieszyć kogoś, kto zaznał krzywdy, bo przecież żadne zdania nie mogły sprawić, że zło zostanie wymazane, że problem zniknie jak za pomocą wygodnego zaklęcia. Pana Bennetta nie mogła do siebie przyciągnąć i pogładzić po włosach jak zrobiła to z przyjaciółką; nie była pewna, czy chciała tego fizycznego kontaktu, tak przecież znaczącego, przeznaczonego dla najbliższych, którym – niestety – magomedyk jeszcze nie był, nawet, jeżeli łączyły ich więzy krwi.
— Przykro mi — powiedziała Bonnie zamiast tego, posyłając mu trochę bezradne spojrzenie. Głos nie zadrżał jej w fałszywej nucie – naprawdę było jej przykro, że jej… brat musiał dorastać pod jednym dachem z ojcem, który nie wahał się podnosić ręki i wrzeszczeć. To musiały być okropne wspomnienia, o których posiadanie jeszcze do dzisiaj dziewczyna by go nie podejrzewała. Zakładałaby raczej, że jej magomedyk wychował się w pełnej, kochającej rodzinie, ciepłej i wesołej, gdzie mama co roku piecze pierniczki na święta, a ojciec wozi swoje dzieci na barana. W końcu pan Alan wyrósł na takiego miłego człowieka! Nie zgorzkniałego, nie cynicznego, nie agresywnego, ale życzliwego i wyrozumiałego.
Chyba, że to była tylko gra. Ale takiej opcji Bonnie nie chciała do siebie dopuszczać. Już i tak była dość zestresowana, wolała więc nie rozważać przy tym, czy aby na pewno nie rozmawia z młodszą kopią Williama Rossa, z którym przecież nie wiązała najlepszych myśli.
Dlatego poruszyła się nieco niespokojnie, gdy uzdrowiciel zapytał, jak zachowywał się jej ojciec wobec niej i mamy. Nie lubiła opowiadać o tym, co się stało rok temu – trochę z obawy, że ktoś to powtórzy niewłaściwej osobie i pani Carter będzie miała kłopoty, a trochę dlatego, że wracanie do tamtych chwil nie było przyjemnym doświadczeniem. Bonnie korciło, by teraz skłamać – to byłoby prostsze i krótsze rozwiązanie – ale czuła, że jeżeli mają rozwinąć tę relację, to nie powinni zaczynać od maskowania prawdy.
Dlaczego to musiało być takie ciężkie!
— Na mnie nie, ale… — urwała, próbując pozbierać myśli i ułożyć je w zdania. Westchnęła i nieco opuściła ramiona, jakby w poddańczym geście, a po chwili kontynuowała zrezygnowanym głosem: — Ale był u nas. Rok temu, to była jego ostatnia wizyta. I on zawsze był dla mnie bardzo miły, wie pa… wiesz? Kupował mi prezenty, pytał o zdrowie, uśmiechał się, czasami nawet grał ze mną w szachy, ale mama nigdy nie zostawiała mnie z nim sam na sam. Gdy się u nas pojawiał, robiła dziwną minę, jakby… jakby trochę się bała. Zupełnie tego nie rozumiałam, bo myślałam sobie, że „hej, to przecież całkiem przyjemny człowiek”, ale nigdy się z nią o niego nie kłóciłam. I jak się już u nas pojawił wtedy… był chyba luty… to też było tak samo. Dopiero gdy myśleli, że poszłam spać, to coś się stało, w sensie… podsłuchałam ich rozmowę. — Przeczesała nerwowo włosy. — Powtarzał, że zrozumiał swoje błędy, że mama wychowała mnie na taką dobrą dziewczynę, że widać, czyją jestem córką, ale też, że potrzebuje pieniędzy. Nie usłyszałam na co, ale zapewniał, że to bardzo ważne, bardzo, bardzo ważne. Mama dała mu sakiewkę i kazała się wynosić, i groziła mu, że nie dostanie nic, jeżeli będzie nas nachodził i próbował nawiązać ze mną kontakt. On się wtedy zdenerwował i strasznie na siebie krzyczeli… i wtedy złamał mojej mamie żebro. Nie widziałam, jak, ale coś upadło, więc pewnie ją popchnął albo o coś rzucił. Potem przepraszał, kajał się… mama jednak kazała mu spieprzać. To znaczy, wyjść. Niecenzuralnie — zreflektowała się Bonnie, ledwo przypominając sobie w tym wszystkim, że to przecież nie wypada się tak odzywać. — Jak dostałam ataku, to się wystraszył, wziął te pieniądze i uciekł. Nie widziałam go od tamtego czasu. — Wzruszyła ramionami, w duchu gratulując sobie, że to wszystko opowiedziała. Wydawało jej się, że teraz już najtrudniejsze za nimi i będzie tylko prościej, jakby zjeżdżali z gładkiej górki. Taką miała nadzieję.
— Przykro mi — powiedziała Bonnie zamiast tego, posyłając mu trochę bezradne spojrzenie. Głos nie zadrżał jej w fałszywej nucie – naprawdę było jej przykro, że jej… brat musiał dorastać pod jednym dachem z ojcem, który nie wahał się podnosić ręki i wrzeszczeć. To musiały być okropne wspomnienia, o których posiadanie jeszcze do dzisiaj dziewczyna by go nie podejrzewała. Zakładałaby raczej, że jej magomedyk wychował się w pełnej, kochającej rodzinie, ciepłej i wesołej, gdzie mama co roku piecze pierniczki na święta, a ojciec wozi swoje dzieci na barana. W końcu pan Alan wyrósł na takiego miłego człowieka! Nie zgorzkniałego, nie cynicznego, nie agresywnego, ale życzliwego i wyrozumiałego.
Chyba, że to była tylko gra. Ale takiej opcji Bonnie nie chciała do siebie dopuszczać. Już i tak była dość zestresowana, wolała więc nie rozważać przy tym, czy aby na pewno nie rozmawia z młodszą kopią Williama Rossa, z którym przecież nie wiązała najlepszych myśli.
Dlatego poruszyła się nieco niespokojnie, gdy uzdrowiciel zapytał, jak zachowywał się jej ojciec wobec niej i mamy. Nie lubiła opowiadać o tym, co się stało rok temu – trochę z obawy, że ktoś to powtórzy niewłaściwej osobie i pani Carter będzie miała kłopoty, a trochę dlatego, że wracanie do tamtych chwil nie było przyjemnym doświadczeniem. Bonnie korciło, by teraz skłamać – to byłoby prostsze i krótsze rozwiązanie – ale czuła, że jeżeli mają rozwinąć tę relację, to nie powinni zaczynać od maskowania prawdy.
Dlaczego to musiało być takie ciężkie!
— Na mnie nie, ale… — urwała, próbując pozbierać myśli i ułożyć je w zdania. Westchnęła i nieco opuściła ramiona, jakby w poddańczym geście, a po chwili kontynuowała zrezygnowanym głosem: — Ale był u nas. Rok temu, to była jego ostatnia wizyta. I on zawsze był dla mnie bardzo miły, wie pa… wiesz? Kupował mi prezenty, pytał o zdrowie, uśmiechał się, czasami nawet grał ze mną w szachy, ale mama nigdy nie zostawiała mnie z nim sam na sam. Gdy się u nas pojawiał, robiła dziwną minę, jakby… jakby trochę się bała. Zupełnie tego nie rozumiałam, bo myślałam sobie, że „hej, to przecież całkiem przyjemny człowiek”, ale nigdy się z nią o niego nie kłóciłam. I jak się już u nas pojawił wtedy… był chyba luty… to też było tak samo. Dopiero gdy myśleli, że poszłam spać, to coś się stało, w sensie… podsłuchałam ich rozmowę. — Przeczesała nerwowo włosy. — Powtarzał, że zrozumiał swoje błędy, że mama wychowała mnie na taką dobrą dziewczynę, że widać, czyją jestem córką, ale też, że potrzebuje pieniędzy. Nie usłyszałam na co, ale zapewniał, że to bardzo ważne, bardzo, bardzo ważne. Mama dała mu sakiewkę i kazała się wynosić, i groziła mu, że nie dostanie nic, jeżeli będzie nas nachodził i próbował nawiązać ze mną kontakt. On się wtedy zdenerwował i strasznie na siebie krzyczeli… i wtedy złamał mojej mamie żebro. Nie widziałam, jak, ale coś upadło, więc pewnie ją popchnął albo o coś rzucił. Potem przepraszał, kajał się… mama jednak kazała mu spieprzać. To znaczy, wyjść. Niecenzuralnie — zreflektowała się Bonnie, ledwo przypominając sobie w tym wszystkim, że to przecież nie wypada się tak odzywać. — Jak dostałam ataku, to się wystraszył, wziął te pieniądze i uciekł. Nie widziałam go od tamtego czasu. — Wzruszyła ramionami, w duchu gratulując sobie, że to wszystko opowiedziała. Wydawało jej się, że teraz już najtrudniejsze za nimi i będzie tylko prościej, jakby zjeżdżali z gładkiej górki. Taką miała nadzieję.
Gość
Gość
Nie sądził, że Bonnie aż tak weźmie do siebie to, co jej powiedział. Cóż, choć wydawała mu się dobrą dziewczyną - tak naprawdę w ogóle jej nie znał. I vice versa. I choć nie miał pojęcia co w tamtym momencie działo się w głowie dziewczyny i nie wiedział jak bardzo było jej przykro z powodu tego co jej powiedział - wychodziło na to, że była bardzo empatyczną osobą. Czyli to chyba było u nich rodzinne. Pytanie natomiast brzmiało - czy odziedziczyła to po matce, czy było coś takiego w genach, które przekazał im ojciec? Pierwsza wersja była dużo bardziej prawdopodobna i wskazywała wyraźnie na to, że jej matka musiała być dobrą osobą.
- Oj, nie ważne. - Machnął ręką, uśmiechając się, gdy tylko zobaczył jej minę i fakt, z jaką trudnością wydusiła słowa. Dopiero wtedy zorientował się, że najwyraźniej powinien ugryźć się w język i nic jej nie mówić. Cóż jednak mógł poradzić? Nie znał jej, nie znał jeszcze sposobu, w jaki powinien postępować, gdy była blisko. Ale wszystko było przed nimi i bardzo chciał, aby pozwoliła mu na to by poznał ją lepiej. - To było tak dawno temu, że prawie tego nie pamiętam. - Nie skłamał. Ojca nie widział od dwudziestu lat i był w stu procentach pewien, że gdyby spotkali się na ulicy - nie mieliby pojęcia o tym, że są ze sobą tak blisko spokrewnieni.
Dopiero po zadaniu pytania zorientował się, że popełnił kolejny błąd. Nie powinien pytać. Na to jednak było za późno i nim zdążył uprzedzić ją o tym, że nie musi odpowiadać, lub zmienić temat - Bonnie zaczęła mówić. Słuchał ją więc z największą uwagą, która była wynikiem nie tylko wyrzutów sumienia, ale również z prawdziwego, szczerego zainteresowania. Choć nigdy by się do tego nie przyznał nawet przed samym sobą - trochę ciekawiło go jaką osobą był ojciec. Podświadomie również miał nadzieję, że człowiek ten się zmienił. Poczuł więc lekkie ukłucie zawodu i złości, gdy okazało się, że nie zmienił się wcale, a być może był nawet gorszy niż kiedyś.
- Przepraszam, nie powinienem był pytać. - Mruknął przyciszonym głosem, patrząc na nią przepraszająco. - Z tego co mówisz wynika, że nic się nie zmienił. Choć nie pamiętam czy od mojej matki również próbował wyłudzać pieniądze, byłem chyba zbyt mały. - Wzruszył ramionami. Przechylił się lekko do przodu, by nieco uważniej spojrzeć na dziewczynę. Chwilę przypatrywał się jej okiem magomedyka. Chciał wiedzieć czy rozmowa ta nie ma negatywnego wpływu na jej zdrowie lub samopoczucie.
- Dobrze się czujesz, Bonnie? Nie chciałbym aby to wszystko sprawiło, by choroba zaczęła Ci dokuczać. - Martwił się, szczerze się martwił. Może nie czuł jeszcze, że jest jego siostrą, ale nadal była jego pacjentką. - Nie wiem co myślisz o tej całej sytuacji i czy podoba Ci się to wszystko, czy nie. Mogłem to wszystko przemilczeć i dalej utrzymywać naszą relację na poziomie magomedyk - pacjent, ale z jakiegoś powodu nie potrafiłem. Może dlatego, że zawsze chciałem mieć rodzeństwo. - Uśmiechnął się, choć gdzieś tam w tym uśmiechu migotał także smutek. - Czy chciałabyś, abyśmy czasem spotykali się i rozmawiali? Bym mógł poznać Cię lepiej? Jeżeli chcesz - możesz zapytać mamę o zgodę i opowiedzieć jej o wszystkim.
- Oj, nie ważne. - Machnął ręką, uśmiechając się, gdy tylko zobaczył jej minę i fakt, z jaką trudnością wydusiła słowa. Dopiero wtedy zorientował się, że najwyraźniej powinien ugryźć się w język i nic jej nie mówić. Cóż jednak mógł poradzić? Nie znał jej, nie znał jeszcze sposobu, w jaki powinien postępować, gdy była blisko. Ale wszystko było przed nimi i bardzo chciał, aby pozwoliła mu na to by poznał ją lepiej. - To było tak dawno temu, że prawie tego nie pamiętam. - Nie skłamał. Ojca nie widział od dwudziestu lat i był w stu procentach pewien, że gdyby spotkali się na ulicy - nie mieliby pojęcia o tym, że są ze sobą tak blisko spokrewnieni.
Dopiero po zadaniu pytania zorientował się, że popełnił kolejny błąd. Nie powinien pytać. Na to jednak było za późno i nim zdążył uprzedzić ją o tym, że nie musi odpowiadać, lub zmienić temat - Bonnie zaczęła mówić. Słuchał ją więc z największą uwagą, która była wynikiem nie tylko wyrzutów sumienia, ale również z prawdziwego, szczerego zainteresowania. Choć nigdy by się do tego nie przyznał nawet przed samym sobą - trochę ciekawiło go jaką osobą był ojciec. Podświadomie również miał nadzieję, że człowiek ten się zmienił. Poczuł więc lekkie ukłucie zawodu i złości, gdy okazało się, że nie zmienił się wcale, a być może był nawet gorszy niż kiedyś.
- Przepraszam, nie powinienem był pytać. - Mruknął przyciszonym głosem, patrząc na nią przepraszająco. - Z tego co mówisz wynika, że nic się nie zmienił. Choć nie pamiętam czy od mojej matki również próbował wyłudzać pieniądze, byłem chyba zbyt mały. - Wzruszył ramionami. Przechylił się lekko do przodu, by nieco uważniej spojrzeć na dziewczynę. Chwilę przypatrywał się jej okiem magomedyka. Chciał wiedzieć czy rozmowa ta nie ma negatywnego wpływu na jej zdrowie lub samopoczucie.
- Dobrze się czujesz, Bonnie? Nie chciałbym aby to wszystko sprawiło, by choroba zaczęła Ci dokuczać. - Martwił się, szczerze się martwił. Może nie czuł jeszcze, że jest jego siostrą, ale nadal była jego pacjentką. - Nie wiem co myślisz o tej całej sytuacji i czy podoba Ci się to wszystko, czy nie. Mogłem to wszystko przemilczeć i dalej utrzymywać naszą relację na poziomie magomedyk - pacjent, ale z jakiegoś powodu nie potrafiłem. Może dlatego, że zawsze chciałem mieć rodzeństwo. - Uśmiechnął się, choć gdzieś tam w tym uśmiechu migotał także smutek. - Czy chciałabyś, abyśmy czasem spotykali się i rozmawiali? Bym mógł poznać Cię lepiej? Jeżeli chcesz - możesz zapytać mamę o zgodę i opowiedzieć jej o wszystkim.
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
— Och, nie, w porządku — powiedziała Bonnie niemal natychmiast, kręcąc przecząco głową. — Tylko uznałam, że chyba nie warto zaczynać znajomości od kłamstwa… właściwie czegokolwiek od kłamstwa. No i trochę się rozgadałam, cóż, nie musi się p… nie musisz się czuć niezręcznie czy coś. Zresztą, to i tak było rok temu. — Wzruszyła ramionami, próbując wyjść na osobę z luźnym podejściem do tej sytuacji. Prawda była jednak taka, że wciąż nie do końca zdystansowała się do całego zajścia: to była chyba jedna z najbardziej stresujących sytuacji w jej dotychczasowym życiu, prowadzonym spokojnie wśród podręczników i ziół, i wciąż miała opory przed opowiadaniem o niej. O wszystkim wiedziała Lotta, no i Neala – w sumie tyle. Im mogła zaufać, a teraz wypadałoby chyba dać taki kredyt zaufania komuś, kto miał być teraz jej bratem. Cóż, chyba podświadomie próbowała popchnąć tę relację do przodu, nawet jeżeli nie do końca jeszcze do niej docierało to wszystko. Do kogo by dotarło?
Carterówna lekko uniosła brwi, słysząc pytanie o jej stan zdrowia. Przez chwilę nawet zapomniała, że wciąż znajduje się przede wszystkim w gabinecie lekarskim, a przed nią stoi dokładnie magomedyk. Zresztą samą myśl o chorobie zepchnęła w kąt świadomości, o niej pamiętając jako ostatniej w tej całej plątaninie myśli i uczuć.
— Czuję się dobrze — przyznała. To spotkanie nie było stresujące, raczej szokujące, więc podejrzewała, że jakiekolwiek pogorszenie samopoczucia odczuje dopiero wieczorem, gdy to stanie się choć trochę bardziej realistyczne, a świadomość jej położenia uderzy w nią mocniej. Teraz jednak nie działo się nic.
Bonnie milczała dłuższą chwilę, wysłuchawszy przemowy Bennetta. Zawsze marzyła o jakimś towarzystwie w postaci rodzeństwa – starszego brata, który by się o nią troszczył, lub siostrę, z którą mogłaby plotkować i sadzić rośliny, jednak nigdy nie spodziewała się, że zdobędzie je w taki sposób. Dziwne było to wszystko. Czy pragnęła tych spotkań z Alanem?
Nie była pewna, ale chyba chciała spróbować. Najwyżej zrezygnuje, prawda?
— Możemy się spotykać i poznać bliżej — powiedziała ostrożnie — o ile mama się zgodzi. Nie chciałabym robić czegoś takiego bez jej zgody.
Carterówna lekko uniosła brwi, słysząc pytanie o jej stan zdrowia. Przez chwilę nawet zapomniała, że wciąż znajduje się przede wszystkim w gabinecie lekarskim, a przed nią stoi dokładnie magomedyk. Zresztą samą myśl o chorobie zepchnęła w kąt świadomości, o niej pamiętając jako ostatniej w tej całej plątaninie myśli i uczuć.
— Czuję się dobrze — przyznała. To spotkanie nie było stresujące, raczej szokujące, więc podejrzewała, że jakiekolwiek pogorszenie samopoczucia odczuje dopiero wieczorem, gdy to stanie się choć trochę bardziej realistyczne, a świadomość jej położenia uderzy w nią mocniej. Teraz jednak nie działo się nic.
Bonnie milczała dłuższą chwilę, wysłuchawszy przemowy Bennetta. Zawsze marzyła o jakimś towarzystwie w postaci rodzeństwa – starszego brata, który by się o nią troszczył, lub siostrę, z którą mogłaby plotkować i sadzić rośliny, jednak nigdy nie spodziewała się, że zdobędzie je w taki sposób. Dziwne było to wszystko. Czy pragnęła tych spotkań z Alanem?
Nie była pewna, ale chyba chciała spróbować. Najwyżej zrezygnuje, prawda?
— Możemy się spotykać i poznać bliżej — powiedziała ostrożnie — o ile mama się zgodzi. Nie chciałabym robić czegoś takiego bez jej zgody.
Gość
Gość
- Dobrze mówisz, Bonnie. - Na jego usta wkradł się lekki uśmiech. Czuł coś na rodzaj dumy, choć nie był pewien, czy na takie rzeczy nie było jeszcze zbyt wcześnie. Musiał jednak przyznać jej rację - nie należało zaczynać od kłamstwa czegokolwiek. Kłamstwo nie tylko miało krótkie nogi, lecz również jeśli ktoś sądził, że los nie odda za nie podwójnie - bardzo się mylił. Alan brzydził się kłamstwem, starał się je ograniczać do minimum, choć czasem, oczywiście, musiał się do niego posunąć. Robił to jednak głównie wtedy, gdy chodziło o czyjeś dobro. Czasem niewiedza, bądź życie w kłamstwie były znacznie lepsze niż prawda.
- Na pewno? - Zmrużył oczy, przyglądając jej się. Czasami udawało mu się wykryć, gdy jego pacjent kłamał, a więc teraz również spróbował tej sztuczki. Przyjrzał się uważnie jej twarzy, lustrując ją wzrokiem bardzo dokładnie. Jednak mijały sekundy, a on tylko utwierdzał się w fakcie, iż nie widzi niczego, co mogłoby go jakoś szczególnie zaniepokoić. Bonnie wyglądała zadziwiająco dobrze jak na sytuację, w jakiej właśnie się znalazła. Rozumiał, że jeszcze nie do końca to wszystko do niej docierało. Podobnie było przecież także i z nim. Nie spodziewał się tego, że po dowiedzeniu się prawdy dziewczyna rzuci mu się w ramiona i od tej pory będą zachowywać się tak jak każde normalne rodzeństwo. Wiedział, że w zasadzie byli dla siebie obcymi ludźmi. I musieli dać sobie czas, by się lepiej poznać. I przyjąć do wiadomości fakt, że łączyły ich więzy krwi.
- Jeżeli coś się zmieni - daj mi od razu znać.
Nie ważne, że teraz, zamiast rozmawiać o jej zdrowiu, rozmawiali o ich więzach krwi. Nadal byli w jego gabinecie, który znajdował się w Szpitalu Świętego Munga. Alan nadal był magomedykiem, zaś Bonnie nadal była jego pacjentką. I nie mogli o tym zapominać.
- Oczywiście, Bonnie. Nie będziemy robić nic za plecami Twojej mamy. Kiedy poczujesz się gotowa - powiedz jej o wszystkim, ja również chętnie się z nią spotkam i przedstawię pod nieco innym kątem niż magomedyk, który się Tobą zajmuje. - Uśmiechnął się lekko, chcąc ją zachęcić. Zrozumiałby, gdyby odmówiła. Choć w głębi duszy bardzo tego nie chciał. - Do niczego Cię nie zmuszam. Jesteś już prawie dorosłą dziewczyną, wybór pozostawię Tobie. Przemyśl to sobie na spokojnie.
Był łagodny, był spokojny. Jak zawsze. Nie chciał pogorszyć jej stanu zdrowia informacjami, którymi ją zasypał. Nie chciał pogorszyć także jej samopoczucia, choć w głębi duszy wiedział, że z pewnością wszystko to odbije się na niej. Był ciekaw - kim tak naprawdę była, jaka była, jakie były jej marzenia i, co najważniejsze, czy uda im się zbudować od nowa relację właściwą dla rodzeństwa. Mieli duże opóźnienie, które znacznie utrudniało sprawę. Dlatego też nie zasypywał jej większą ilością informacji. Porozmawiali jeszcze chwilę, wymienili się paroma informacjami, Bennett raz jeszcze zbadał jej stan zdrowia i samopoczucie. A potem rozeszli się i Alan miał cichą nadzieję, iż dziewczyna nie przestraszy się, czyniąc te spotkanie ich ostatnim.
zt x 2
- Na pewno? - Zmrużył oczy, przyglądając jej się. Czasami udawało mu się wykryć, gdy jego pacjent kłamał, a więc teraz również spróbował tej sztuczki. Przyjrzał się uważnie jej twarzy, lustrując ją wzrokiem bardzo dokładnie. Jednak mijały sekundy, a on tylko utwierdzał się w fakcie, iż nie widzi niczego, co mogłoby go jakoś szczególnie zaniepokoić. Bonnie wyglądała zadziwiająco dobrze jak na sytuację, w jakiej właśnie się znalazła. Rozumiał, że jeszcze nie do końca to wszystko do niej docierało. Podobnie było przecież także i z nim. Nie spodziewał się tego, że po dowiedzeniu się prawdy dziewczyna rzuci mu się w ramiona i od tej pory będą zachowywać się tak jak każde normalne rodzeństwo. Wiedział, że w zasadzie byli dla siebie obcymi ludźmi. I musieli dać sobie czas, by się lepiej poznać. I przyjąć do wiadomości fakt, że łączyły ich więzy krwi.
- Jeżeli coś się zmieni - daj mi od razu znać.
Nie ważne, że teraz, zamiast rozmawiać o jej zdrowiu, rozmawiali o ich więzach krwi. Nadal byli w jego gabinecie, który znajdował się w Szpitalu Świętego Munga. Alan nadal był magomedykiem, zaś Bonnie nadal była jego pacjentką. I nie mogli o tym zapominać.
- Oczywiście, Bonnie. Nie będziemy robić nic za plecami Twojej mamy. Kiedy poczujesz się gotowa - powiedz jej o wszystkim, ja również chętnie się z nią spotkam i przedstawię pod nieco innym kątem niż magomedyk, który się Tobą zajmuje. - Uśmiechnął się lekko, chcąc ją zachęcić. Zrozumiałby, gdyby odmówiła. Choć w głębi duszy bardzo tego nie chciał. - Do niczego Cię nie zmuszam. Jesteś już prawie dorosłą dziewczyną, wybór pozostawię Tobie. Przemyśl to sobie na spokojnie.
Był łagodny, był spokojny. Jak zawsze. Nie chciał pogorszyć jej stanu zdrowia informacjami, którymi ją zasypał. Nie chciał pogorszyć także jej samopoczucia, choć w głębi duszy wiedział, że z pewnością wszystko to odbije się na niej. Był ciekaw - kim tak naprawdę była, jaka była, jakie były jej marzenia i, co najważniejsze, czy uda im się zbudować od nowa relację właściwą dla rodzeństwa. Mieli duże opóźnienie, które znacznie utrudniało sprawę. Dlatego też nie zasypywał jej większą ilością informacji. Porozmawiali jeszcze chwilę, wymienili się paroma informacjami, Bennett raz jeszcze zbadał jej stan zdrowia i samopoczucie. A potem rozeszli się i Alan miał cichą nadzieję, iż dziewczyna nie przestraszy się, czyniąc te spotkanie ich ostatnim.
zt x 2
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
| 13 kwietnia
Wczoraj stało się ze mną coś dziwnego. Spacerowałem po polach wokół Dorset, korzystając z uroków słonecznego dnia, kiedy nagle złapały mnie duszności. Dzięki posiadanej wiedzy medycznej udało mi się je złagodzić, lecz po powrocie do domu zauważyłem na swoim ciele paskudną wysypkę. Trzymała mnie od wczoraj i doprowadzała do białej gorączki, bo nie przestawała swędzieć. Ukryłem ją zaklęciami, żeby nikogo nie straszyła, ale nie zapobiegło to ciągłej potrzebie drapania. Przyszedłem do pracy i przebrałem się w limonkowy kitel, lecz zamiast zająć się pacjentami, postanowiłem najpierw zająć się samym sobą. Kto wie czy to moje paskudztwo nie jest zaraźliwe. Z wiadomych przyczyn rozpocząłem diagnozę pod względem możliwych zatruć. Przeprowadziłem cały szereg odpowiednich badań i przeczytałem parę interesujących artykułów medycznych, kiedy oczekiwałem na wyniki. Wszystko wskazywało na to, że moje dolegliwości nie miały nic wspólnego z moją specjalizacją. Nie miałem innego wyboru jak wyruszyć na wycieczkę do swoich kolegów po fachu. Postanowiłem rozpocząć od najniższego piętra i wchodziłem tak coraz wyżej aż zacząłem naprawdę się denerwować - każdy kolejny uzdrowiciel zwężał możliwe choroby. Moją ostatnią nadzieją był oddział urazów pozaklęciowych, ale nie zastałem tam Adriena, więc z powątpiewaniem ruszyłem do chorób wewnętrznych. Wpadłem na korytarz i zobaczyłem długą kolejkę oczekujących. Ani śniło mi się w niej czekać dlatego kiedy tylko otworzyły się drzwi, uniosłem wysoko rękę i podbiegłem do wyglądającego zza nich Alana. - Przepraszam państwa bardzo, potrzebuję pilnej konsultacji w sprawie pacjenta - powiedziałem i wpadłem do jego gabinetu zanim ktokolwiek zdążył zaprzeczyć. Włącznie z nim! Równie szybko ułożyłem się na kozetce i położyłem dłoń na czole jak prawdziwy zbolały pacjent. - Alan, coś mi jest. Wczoraj o godzinie czternastej miałem atak duszności, po którym wyskoczyła mi swędząca wysypka. Badałem się pod kątem zatruć, ale to nie to. Byłem w wypadkach przedmiotowych, ale też nic nie znaleźli. To samo u magizoologicznych. Miałem iść do Carrowa, ale go nie zastałem, więc zostałeś mi już tylko ty - wyrzuciłem z siebie i westchnąłem głęboko na podkreślenie swojego nieszczęścia. Miałem nadzieję, że chociaż Alana oświeci.
Wczoraj stało się ze mną coś dziwnego. Spacerowałem po polach wokół Dorset, korzystając z uroków słonecznego dnia, kiedy nagle złapały mnie duszności. Dzięki posiadanej wiedzy medycznej udało mi się je złagodzić, lecz po powrocie do domu zauważyłem na swoim ciele paskudną wysypkę. Trzymała mnie od wczoraj i doprowadzała do białej gorączki, bo nie przestawała swędzieć. Ukryłem ją zaklęciami, żeby nikogo nie straszyła, ale nie zapobiegło to ciągłej potrzebie drapania. Przyszedłem do pracy i przebrałem się w limonkowy kitel, lecz zamiast zająć się pacjentami, postanowiłem najpierw zająć się samym sobą. Kto wie czy to moje paskudztwo nie jest zaraźliwe. Z wiadomych przyczyn rozpocząłem diagnozę pod względem możliwych zatruć. Przeprowadziłem cały szereg odpowiednich badań i przeczytałem parę interesujących artykułów medycznych, kiedy oczekiwałem na wyniki. Wszystko wskazywało na to, że moje dolegliwości nie miały nic wspólnego z moją specjalizacją. Nie miałem innego wyboru jak wyruszyć na wycieczkę do swoich kolegów po fachu. Postanowiłem rozpocząć od najniższego piętra i wchodziłem tak coraz wyżej aż zacząłem naprawdę się denerwować - każdy kolejny uzdrowiciel zwężał możliwe choroby. Moją ostatnią nadzieją był oddział urazów pozaklęciowych, ale nie zastałem tam Adriena, więc z powątpiewaniem ruszyłem do chorób wewnętrznych. Wpadłem na korytarz i zobaczyłem długą kolejkę oczekujących. Ani śniło mi się w niej czekać dlatego kiedy tylko otworzyły się drzwi, uniosłem wysoko rękę i podbiegłem do wyglądającego zza nich Alana. - Przepraszam państwa bardzo, potrzebuję pilnej konsultacji w sprawie pacjenta - powiedziałem i wpadłem do jego gabinetu zanim ktokolwiek zdążył zaprzeczyć. Włącznie z nim! Równie szybko ułożyłem się na kozetce i położyłem dłoń na czole jak prawdziwy zbolały pacjent. - Alan, coś mi jest. Wczoraj o godzinie czternastej miałem atak duszności, po którym wyskoczyła mi swędząca wysypka. Badałem się pod kątem zatruć, ale to nie to. Byłem w wypadkach przedmiotowych, ale też nic nie znaleźli. To samo u magizoologicznych. Miałem iść do Carrowa, ale go nie zastałem, więc zostałeś mi już tylko ty - wyrzuciłem z siebie i westchnąłem głęboko na podkreślenie swojego nieszczęścia. Miałem nadzieję, że chociaż Alana oświeci.
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Trzynasty dzień kwietnia był dla niego dniem zwykłym, takim jak wszystkie inne. A przynajmniej w pracy, bowiem prywatnie Bennett przejmował się dniem, który miał dopiero nadejść, przynosząc ze sobą także wieczorną kolację z pewną kobietą, która stała się mu bliższa niż mógł się spodziewać na początku. Nie mógł jednak rozmyślać o tym w nieskończoność, pozostając w bezczynności. Obowiązki w Mungu czekały i chyba po raz pierwszy zamiast całym sobą oddać się pracy - on wyczekiwał jej końca.
Do jego gabinetu przybywali różni pacjenci: kobieta z klątwą Odyny, która jest pod jego opieką od dawna; jakiś mężczyzna z zielonymi włosami (czy to na pewno odpowiedni oddział?); mężczyzna z podejrzeniem choroby genetycznej. Wszystko takie samo, wszystko dłużące się. W jego gabinecie właśnie przebywała jakaś kobieta (jak się okazało, chciała po prostu wymigać się od pracy i nic jej nie było), lecz gdy tylko opuściła jego gabinet, do jego uszu doszły dźwięki, które mogły go nieco zastanowić. A jednak tego nie zrobiły, gdy czekając na kolejnego pacjenta skorzystał z chwili na uporządkowanie papierów na jego biurku. Dopiero po chwili, słysząc dziwne poruszenie za drzwiami, uniósł wzrok, by zobaczyć właśnie wchodzącego do gabinetu i zamykającego za sobą drzwi Archibalda. Posłał mu pełne zdziwienia i braku zrozumienia spojrzenie, a na jego czole pojawiła się pozioma zmarszczka, gdy brwi zbiegły się ze sobą.
- Archie? - Jedna z jego brwi powędrowała do góry, gdy zauważył, że ten w ekspresowym tempie ułożył mu się na kozetce. W pewien sposób podziwiał tę szybkość działań - nawet nie zdążył nic powiedzieć, a Prewett już wcielał się w rolę pacjenta. Wysłuchał jego monologu, wstając od biurka.
- Archie, ale wiesz, że przyszedłeś do specjalisty od chorób genetycznych, prawda? Piętro wcale złe nie jest, bo może masz jakieś inne choróbsko, ale mam masę ludzi z genetykami... - urwał, zastanawiając się. - Ty nie masz żadnej choroby genetycznej, prawda? - Posłał mu pytające spojrzenie. - Albo ktoś z rodziny?
Przysunął sobie krzesło bliżej kozetki i usiadł na nim wygodnie, nie w sztywnej, lekarskiej pozie, a raczej jak ktoś, kto prowadził towarzyską rozmowę.
- Dobra, skoro już tu jesteś, to zadam parę rutynowych pytań. A potem będziesz pewnie musiał odwiedzić innych specjalistów. - Westchnął, lecz na jego twarzy ciągle widniał uśmiech rozbawienia całą tą sytuacją. - Miałeś ten atak duszności wczoraj o czternastej, a co wcześniej się wydarzyło? Co robiłeś? Opowiedz mi swój dzień.
I rozsiadł się jeszcze wygodniej przekonany, że samopiszące pióro może sobie zrobić chwilę wolnego.
Do jego gabinetu przybywali różni pacjenci: kobieta z klątwą Odyny, która jest pod jego opieką od dawna; jakiś mężczyzna z zielonymi włosami (czy to na pewno odpowiedni oddział?); mężczyzna z podejrzeniem choroby genetycznej. Wszystko takie samo, wszystko dłużące się. W jego gabinecie właśnie przebywała jakaś kobieta (jak się okazało, chciała po prostu wymigać się od pracy i nic jej nie było), lecz gdy tylko opuściła jego gabinet, do jego uszu doszły dźwięki, które mogły go nieco zastanowić. A jednak tego nie zrobiły, gdy czekając na kolejnego pacjenta skorzystał z chwili na uporządkowanie papierów na jego biurku. Dopiero po chwili, słysząc dziwne poruszenie za drzwiami, uniósł wzrok, by zobaczyć właśnie wchodzącego do gabinetu i zamykającego za sobą drzwi Archibalda. Posłał mu pełne zdziwienia i braku zrozumienia spojrzenie, a na jego czole pojawiła się pozioma zmarszczka, gdy brwi zbiegły się ze sobą.
- Archie? - Jedna z jego brwi powędrowała do góry, gdy zauważył, że ten w ekspresowym tempie ułożył mu się na kozetce. W pewien sposób podziwiał tę szybkość działań - nawet nie zdążył nic powiedzieć, a Prewett już wcielał się w rolę pacjenta. Wysłuchał jego monologu, wstając od biurka.
- Archie, ale wiesz, że przyszedłeś do specjalisty od chorób genetycznych, prawda? Piętro wcale złe nie jest, bo może masz jakieś inne choróbsko, ale mam masę ludzi z genetykami... - urwał, zastanawiając się. - Ty nie masz żadnej choroby genetycznej, prawda? - Posłał mu pytające spojrzenie. - Albo ktoś z rodziny?
Przysunął sobie krzesło bliżej kozetki i usiadł na nim wygodnie, nie w sztywnej, lekarskiej pozie, a raczej jak ktoś, kto prowadził towarzyską rozmowę.
- Dobra, skoro już tu jesteś, to zadam parę rutynowych pytań. A potem będziesz pewnie musiał odwiedzić innych specjalistów. - Westchnął, lecz na jego twarzy ciągle widniał uśmiech rozbawienia całą tą sytuacją. - Miałeś ten atak duszności wczoraj o czternastej, a co wcześniej się wydarzyło? Co robiłeś? Opowiedz mi swój dzień.
I rozsiadł się jeszcze wygodniej przekonany, że samopiszące pióro może sobie zrobić chwilę wolnego.
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Posłałem Alanowi spojrzenie pełne niedowierzania. Oczywiście, że wiedziałem do kogo przyszedłem. Sprawa była zbyt poważna, bym nawet nie raczył zerknąć na tablicę wiszącą na drzwiach. Chciałem się dowiedzieć co mi dolega. Nie, ja musiałem się dowiedzieć co mi dolega. Wysypka wysypką - to przede wszystkim duszności tak mnie zaniepokoiły. Jako toksykolog dużo czasu spędzam z roślinami, w związku z czym nie są mi obce żadne skutki uboczne obcowania z niektórymi gatunkami. Szczególnie, kiedy dopiero szkoliłem się do zawodu, na moim ciele pojawiały się przeróżne kolorowe kropki. Jednak problemy z oddychaniem? To już był powód do zmartwień. - Nie, nie mam - odpowiedziałem. W dzieciństwie często spotykałem się ze schorowanymi kuzynami i już wtedy byłem wdzięczny losowi za pożałowanie mi wadliwych genów. Przerażały mnie ich blade twarze i zakaz jakichkolwiek zabaw związanych z aktywnością fizyczną - natomiast dla mnie zabawa bez biegania nie była ciekawą zabawą. - Rodzice ani rodzeństwo nie mają - powiedziałem. - Wśród kuzynów zdarzała się śmiertelna bladość - dodałem, ale wątpiłem, by choroby kuzynostwa były w tym momencie istotne. Jak tak to na dobrą sprawę mogłem wymienić wszystkie istniejące choroby genetyczne. Wszyscy dobrze wiedzieli, że w naszym arystokratycznym świecie każdy jest spokrewniony z każdym, przez co choroby genetyczne mnożyły się jak mrówki. - Nie - zaprzeczyłem, na moment unosząc się do pozycji siedzącej. - Nie - powtórzyłem, ponownie się kładąc. - Nie będę chodził do żadnych specjalistów, bo już u wszystkich dzisiaj byłem - przypomniałem mu i już otworzyłem usta, żeby po raz kolejny wymienić wszystkie oddziały tego szpitala, ale jednak zrezygnowałem z tego pomysłu. Zacząłem się intensywnie drapać po ramieniu, a i wcześniej rzucone zaklęcie kamuflujące przestawało działać, przez co na moim ciele zaczęły się pojawiać czerwone kropki. - Wstałem wcześnie rano i poszedłem do szpitala. Na oddział nie trafił nikt nowy, więc zajmowałem się tylko znanymi pacjentami, dlatego też wątpię, by moje dolegliwości były spowodowane pracą. Znam się na zatruciach, a na moim oddziale raczej tylko to mi grozi. Potem miałem trochę wolnego, więc teleportowałem się do domu. Zjadłem obiad przygotowany przez Grusię, mojego domowego skrzata, ale wątpię by chciała mnie otruć. Zresztą już ci mówiłem, że to z pewnością nie zatrucie. Potem wybrałem się na spacer razem z Lorraine i dziećmi po terenach dookoła naszej posiadłości. Pogoda była wspaniała, więc wybraliśmy się dalej niż wypada i dotarliśmy do mugolskiego gospodarstwa. Dzieci były strasznie zaoferowane widokiem mugola, więc postaliśmy tam około pięciu minut i wtedy dostałem tych duszności. Nic tam takiego nie było! Przecież nie mogę być uczulony na mugola... W każdym razie udzieliłem sobie samemu pierwszej pomocy i duszności przeszły, niemniej wysypka pozostała. I nie chciałbym, żeby to się kiedykolwiek powtórzyło - opowiedziałem niemalże na jednym wydechu. - Generalnie ten dzień nie różnił się niczym szczególnym od każdego innego dnia. Czy mam opowiedzieć z większymi szczegółami? - Upewniłem się, ale w zasadzie nic ważniejszego już bym tam nie dodał. Niemniej tym razem byłem tylko pacjentem i miałem zamiar robić wszystko o co Alan mnie poprosi, choćby było to skakanie na jednej nodze podczas śpiewania piosenki Celesty.
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
- Nie, nie, nie. Śmiertelna bladość nie daje wysypki. Plus pierwsze objawy daje już w dzieciństwie. - Myślał na głos, całkiem nieświadomie gładząc palcami swoją brodę. Nikły zarost, którego powinien się pozbyć, nieco drapał go po opuszkach palców, lecz nie zwracał na to uwagi. W swojej głowie przywoływał całą wiedzę zdobytą podczas praktyki uzdrowicielskiej, a także to, czego nauczył się na kursie. Było jednak zbyt dużo możliwych przyczyn wystąpienia duszności i wysypki, a skoro Archibald twierdził, że odwiedził już większość pięter, zaczął wykluczać te, które zapewne zostały odrzucone przez innych, odwiedzonych przez niego specjalistów. Skoro Archie twierdził, że nie miał choroby genetycznej, niewiele mu przychodziło do głowy. Może popełnił błąd przychodząc właśnie do niego? Może chodziło o jakąś chorobę wewnętrzną, więc piętro wcale nie było złe, lecz specjalista nie ten?
- Nie wiem, Archie. Wysypka i duszności to zbyt pospolite objawy. Ciężko stwierdzić co to jest. - Odparł, ignorując jego jęki i uparte zaprzeczanie faktowi, iż prawdopodobnie będzie musiał udać się do kogoś innego. Jeżeli nie chorował na żadną chorobę genetyczną, a Bennett nie wpadnie na to co może mu być - będzie zmuszony szukać dalej i nic nie mogli na to poradzić. Kątem oka spojrzał na pokryte kropkami ręce Archiego, jednak wysypka nie przykuła jego uwagi. Wysypki były różne, a ich wygląd bardzo często zależał nie od przyczyny ich pojawienia się, a od chorego. Wysłuchał więc opowieści Prewetta, kiwając głową.
- Mhm, mhm. - Potakiwał, gdy ten opowiadał. Historia początkowo również nie przykuła jego uwagi, lecz gdy tylko Archie przestał mówić, jakieś dziwne uczucie przeszyło Bennetta. Zmarszczył brwi, wbijając wzrok w jakiś losowy punkt i jeszcze intensywniej gładząc się po podbródku. Wyglądało na to, że na coś wpadł, że coś mu świtało - i tak w istocie było.
- Archie powiedz mi... jakie zwierzęta spotkaliście w mugolskiej zagrodzie? - Uniósł wzrok na rudowłosego pacjenta. Jeżeli w grę wchodziła choroba genetyczna, była tylko jedna możliwość. Wysypka w postaci czerwonych kropek, duszności, wszystko podczas wizyty na farmie - odpowiedź aż prosiła się o odkrycie, krzycząc i bijąc po oczach jaskrawym światłem. I gdy wreszcie padła nazwa zwierzęcia, o które mu chodziło, Alan po prostu zaśmiał się i z rozbawieniem popatrzył na Archiego, krzyżując ręce na torsie.
- Nie wiem czy Ci gratulować, czy się śmiać, ale... - patrzył z rozbawieniem na Prewetta. Czy ten już domyślał się co mu jest? Nie wiedział jaka była jego wiedza o chorobach genetycznych. - Ale wszystko wskazuje na to, że chorujesz na świniowstręt, Archie. Czyli najmniej problemową, najlżejszą, a przy tym dość głupią i śmieszną w swojej naturze chorobę genetyczną.
Wiadomo, że zawsze lepiej było nie chorować na nic, niż chorować na cokolwiek, jednak jeżeli Prewett mógł chorować na coś bardziej szkodliwego, jak klątwa Odyny czy śmiertelna bladość, to świniowstręt był niczym mały żart od losu.
- Nie wiem, Archie. Wysypka i duszności to zbyt pospolite objawy. Ciężko stwierdzić co to jest. - Odparł, ignorując jego jęki i uparte zaprzeczanie faktowi, iż prawdopodobnie będzie musiał udać się do kogoś innego. Jeżeli nie chorował na żadną chorobę genetyczną, a Bennett nie wpadnie na to co może mu być - będzie zmuszony szukać dalej i nic nie mogli na to poradzić. Kątem oka spojrzał na pokryte kropkami ręce Archiego, jednak wysypka nie przykuła jego uwagi. Wysypki były różne, a ich wygląd bardzo często zależał nie od przyczyny ich pojawienia się, a od chorego. Wysłuchał więc opowieści Prewetta, kiwając głową.
- Mhm, mhm. - Potakiwał, gdy ten opowiadał. Historia początkowo również nie przykuła jego uwagi, lecz gdy tylko Archie przestał mówić, jakieś dziwne uczucie przeszyło Bennetta. Zmarszczył brwi, wbijając wzrok w jakiś losowy punkt i jeszcze intensywniej gładząc się po podbródku. Wyglądało na to, że na coś wpadł, że coś mu świtało - i tak w istocie było.
- Archie powiedz mi... jakie zwierzęta spotkaliście w mugolskiej zagrodzie? - Uniósł wzrok na rudowłosego pacjenta. Jeżeli w grę wchodziła choroba genetyczna, była tylko jedna możliwość. Wysypka w postaci czerwonych kropek, duszności, wszystko podczas wizyty na farmie - odpowiedź aż prosiła się o odkrycie, krzycząc i bijąc po oczach jaskrawym światłem. I gdy wreszcie padła nazwa zwierzęcia, o które mu chodziło, Alan po prostu zaśmiał się i z rozbawieniem popatrzył na Archiego, krzyżując ręce na torsie.
- Nie wiem czy Ci gratulować, czy się śmiać, ale... - patrzył z rozbawieniem na Prewetta. Czy ten już domyślał się co mu jest? Nie wiedział jaka była jego wiedza o chorobach genetycznych. - Ale wszystko wskazuje na to, że chorujesz na świniowstręt, Archie. Czyli najmniej problemową, najlżejszą, a przy tym dość głupią i śmieszną w swojej naturze chorobę genetyczną.
Wiadomo, że zawsze lepiej było nie chorować na nic, niż chorować na cokolwiek, jednak jeżeli Prewett mógł chorować na coś bardziej szkodliwego, jak klątwa Odyny czy śmiertelna bladość, to świniowstręt był niczym mały żart od losu.
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Gabinet Alana Bennetta
Szybka odpowiedź