Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Irlandia
Carrantoohill, Kerry
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Carrantoohill
Carrantuohill to najwyższy szczyt Irlandii - wznosi się ponad tysiąc metrów nad poziomem morza. Droga przez górę jest stosunkowo prosta, pomimo tego, że szlak nie został w żaden sposób oznaczony. Zaleca się jednak ostrożność, momentami zejście jest bardzo strome. Stanowi część tak zwanych Czarnych Szczytów, najbardziej znanego irlandzkiego pasma górskiego.
Ze szczytu roztacza się przepiękny widok na irlandzki krajobraz.
Ze szczytu roztacza się przepiękny widok na irlandzki krajobraz.
Wyglądało na to, że to wszystko. Wszyscy poczuliście przejmujący chłód i dojrzeliście nad grobem widmo Raeli, subtelnie uśmiechające się do was i wykonujące gest pozdrowienia; nagły podmuch wiatru rozmył sylwetkę ducha. Czarodzieje dotknięci wcześniej klątwą odczuli ulgę - to był koniec udręki, zarówno ich, jak i Raeli.
Kątem oka w pobliskich krzewach oko Valerija dostrzegło martwą wnykopieńkę. Mógł pobrać z niej przydatne ingrediencję (pędy i strączki).
Jak się zapewne domyśleliście (albo i nie) było to obiecane zadanie na odpracowanie Waszych punktów biegłości za miniony event, zadanie miało polegać na kreatywności, ale z braku laku mogło też na aktywności. Przeliczona aktywność została przedstawiona poniżej, liczona od 3 tury w mieszkaniu Drew (a więc - kiedy w środku znaleźli się wszyscy czarodzieje) wykonaliście 13 tur. Jeżeli ktoś czuje, że jego wkład w wydarzenie był większy i czuje się pokrzywdzony, proszę o kontakt.
Brakujące punkty biegłości otrzymują Magnus i Drew. Valerij nie może otrzymać czwartego punktu, więc w nagrodę za pomoc otrzymuje ingrediencje (jeśli zdecyduje się je zerwać - należy zgłosić w aktualizacjach).
Kątem oka w pobliskich krzewach oko Valerija dostrzegło martwą wnykopieńkę. Mógł pobrać z niej przydatne ingrediencję (pędy i strączki).
Jak się zapewne domyśleliście (albo i nie) było to obiecane zadanie na odpracowanie Waszych punktów biegłości za miniony event, zadanie miało polegać na kreatywności, ale z braku laku mogło też na aktywności. Przeliczona aktywność została przedstawiona poniżej, liczona od 3 tury w mieszkaniu Drew (a więc - kiedy w środku znaleźli się wszyscy czarodzieje) wykonaliście 13 tur. Jeżeli ktoś czuje, że jego wkład w wydarzenie był większy i czuje się pokrzywdzony, proszę o kontakt.
Brakujące punkty biegłości otrzymują Magnus i Drew. Valerij nie może otrzymać czwartego punktu, więc w nagrodę za pomoc otrzymuje ingrediencje (jeśli zdecyduje się je zerwać - należy zgłosić w aktualizacjach).
- aktywność:
- Lyanna: 5/13
Drew: 8/13
Apo: 6/13
Valerij: 9/13
Antonia: 7/13
Magnus: 10/13
Cyneric: 0/13
- J-jak to jak świeże... - powtórzył po Magnusie zaczynając powoli czuć się coraz mniej komfortowo. Trochę, jak kobieta która zachęcana dobrym słowem podnosiła swoją kiecę z chwili na chwilę nieco wyżej ku uciesze towarzysza. Nie chciał wyjść jednak na dziwkę. To znaczy nie mógł wyjść bo przecież to była tylko taka metafora, jednak nie chciał być odebrany przez tutejszych za jakiegoś barbarzyńcę czy znawcę ludzkich kości. Zresztą byli w autobusie! - Lordzie - zaczął patrząc na niego z wytrzeszczonymi oczami, a potem zerkając z ukosa na co prawda opustoszały autobus, lecz jednak autobus - z całym szacunkiem...to chyba nie do końca...najlepsza chwila... - wymamrotał, wymuszając na koniec kaszel który stłumił przyłożoną do ust pięścią.
Nim dojechali na miejsce Valerij zdążył odpocząć i całe szczęście bo poszukiwanie właściwego krzewu okazało się zadaniem wyjątkowo żmudnym i frustrującym. Dolohov zdążył natknąć się na martwą wnykopieńkę, kilka skarłowaciałych wierzb oraz tonę mchów i porostów. Z tej pierwszej rośliny zrobił jednak użyte przywłaszczając sobie jej pędy i strączki.
Ostatecznie udało im się odnaleźć to czego szukali. Złożyli kości pod piach, Magnus wygłosił mowę.
- Mnie się podobało, Lordzie - powiedział szybko z ukosa patrząc na Drewa, mając nadzieję, że wstrzelił mu się idealnie w słowo. Nie potrzeba tu było jego cool komentarzy.
Raela odeszła. Valerij poczuł się spełniony. Wierzył, że udało mu się zrobić to co należy. Dumny z siebie wrócił do domu.
|zt
Nim dojechali na miejsce Valerij zdążył odpocząć i całe szczęście bo poszukiwanie właściwego krzewu okazało się zadaniem wyjątkowo żmudnym i frustrującym. Dolohov zdążył natknąć się na martwą wnykopieńkę, kilka skarłowaciałych wierzb oraz tonę mchów i porostów. Z tej pierwszej rośliny zrobił jednak użyte przywłaszczając sobie jej pędy i strączki.
Ostatecznie udało im się odnaleźć to czego szukali. Złożyli kości pod piach, Magnus wygłosił mowę.
- Mnie się podobało, Lordzie - powiedział szybko z ukosa patrząc na Drewa, mając nadzieję, że wstrzelił mu się idealnie w słowo. Nie potrzeba tu było jego cool komentarzy.
Raela odeszła. Valerij poczuł się spełniony. Wierzył, że udało mu się zrobić to co należy. Dumny z siebie wrócił do domu.
|zt
Przemowa wystarczyła. Antonia była pod wrażeniem tego, że tym razem tak gładko im poszło. Nie spodziewała się tego i chyba myślała, że będą stać nad tym o wiele dłużej. Borgin prawdopodobnie przyzwyczaiła się już do tego, że zwyczajnie rzeczy im nie wychodzą. Przyzwyczaiła się do tego, że rzadko jest tak, iż wszystko idzie po ich myśli. Po jej myśli. Należało się naprawdę mocno napracować, żeby coś osiągnąć. Dostać to czego się oczekiwało. Tutaj poszło naprawdę gładko. Nie licząc tego, że przez pierwsze chwile była czaplą. Spotkanie z duchem, a później wykopanie grobu poszło naprawdę dobrze. Liczyła po prostu na to, że na tym to wszystko się zakończy. Poczuła chłód. Ten sam, który czuła już wcześniej i na początku się przestraszyła, że zrobili coś źle i duch się zdenerwował. Przestraszyła się, że znowu zostanie czaplą i tym razem nie będzie już to takie łatwe do odwrócenia. Wbrew wszystkiemu to był dobry chłód. Zwiastujący koniec, a nie dalszą część tej przygody. Antonia lubiła wszystko kończyć od razu. Kiedy coś ciągnęło się i ciągnęło komplikując dosłownie wszystko. Walka z wiatrakami, której należało stawić czoło. Antonia przejechała wzrokiem po swoich towarzyszach by po chwili jeszcze przenieść spojrzenie na miejsce pochówku. Odetchnęła głośno jakby wszystko z niej zeszło. Chociaż naprawdę zwykle zachowywała kamienną twarz w niemalże każdej sytuacji to jednak doskonale znała takie uczucia. Wiedziała jaki jest strach, wiedziała, jaka jest bezradność i naprawdę nienawidziła tego uczucia. Szczerze. - Jestem szczerze zaskoczona, że to się tak zakończyło. Pozytywnie zaskoczona. - odparła jeszcze zbierają się do odejścia. Teraz przeniesienie się gdziekolwiek dosłownie graniczyło z cudem. Brak teleportacji był ich zasługą, ale także ich przekleństwem. Nie była przyzwyczajona do tego, że trzeba korzystać z innych środków transportu. Nie była przyzwyczajona do tego, że nie mogła po prostu się przenieść czy chociażby skorzystać z sieci Fiuu. Ta była dla niej ratunkiem zwykle w każdej sytuacji. Jej wzrok mówił, że potrzebuje się napić. Dosłownie. To był długi i zakręcony dzień. Udanie się na Nokturn było jedną rzeczą, którą teraz chciała zrobić.
z.t
z.t
Udziel mi więc tych cierpień
płaczmy razem na nie! ach, nie dziel ich, niech
wszystko mi samej zostanie
płaczmy razem na nie! ach, nie dziel ich, niech
wszystko mi samej zostanie
Antonia Borgin
Zawód : pracownik urzędu niewłaściwego użycia czarów & znawca run
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
ognistych nocy głodne przebudzenia
i tych uścisków, żar co krew wysusza,
wszystkie rozkosze ciała - i cierpienia
wszystkie, jakie znosi dusza
i tych uścisków, żar co krew wysusza,
wszystkie rozkosze ciała - i cierpienia
wszystkie, jakie znosi dusza
OPCM : 7 +2
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 15 +1
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
|Data?
Świat dzielił się coraz mocniej, drżąc w posadach oraz dopuszczając się potężnych wybuchów niezadowolenia. Trwający do tej pory konflikt wydawał się oczywisty, acz wciąż dość przymglony w swojej istocie - Ria otrzymywała raptem informacje od rodziny, tych bezpośrednio zaangażowanych w klasyczne pojęcie ratowania zbłąkanej ludzkości. O ile można było w ogóle w ten sposób myśleć; o mordercach, złodziejach, psychopatach. Tych, którzy nie obawiali się sięgnąć po najgorsze z możliwych rozwiązań, wyzbyli się moralnego kręgosłupa wstawiając ledwie atrapę mającą nadać im pozornie gładkiej powierzchowności. Niestety wieści przeznaczone dla młodej Weasley były nadal za mocno przesiane, skrajnie przefiltrowane i zwyczajnie pozbawione soczystego wnętrza nadającego otrzymanym ochłapom wiadomości rzeczowości. Coś, gdzieś, ktoś - puste pojęcia kołaczące pod rudą czupryną nie były niczym innym jak pozbawionym konkretem sloganami, z którymi trudno było się identyfikować. Pragnąc rzucić się w wir walki o to, co każdy z dumnych potomków Mac Rossy – gdzie miała się udać? Rzucić dotychczasową pracę i oddać się aurorskim kursom? Choć dumny ojciec należał do odważnych gryfonów oraz miłował wszelkie cnoty charakterystyczne dla jego rodziny, to prawdopodobnie nigdy nie zgodziłby się na zaangażowanie córki w tak niebezpieczny zawód. W jego umyśle wciąż panowało przeświadczenie, że powinien chronić swoich najbliższych i że to zadanie mężczyzn takich jak on, zmarły już brat czy syn, ale przecież nie żony bądź malutkiej Rigantony, jaką dla niego była pomimo upływu kolejnych, długich lat. Choć owa malutka czarownica zapewniała go, że poradziłaby sobie ze wszystkimi przeciwnościami losu i z lwią odwagą rzuciła w niszczycielską wojnę, on nadal nie chciał o tym słyszeć. Rhiannon rozumiała te pobudki, ale nie zgadzała się z nimi - z nikłym dopływem informacji, roztaczanym nad nią kloszem, jakby była ledwie podlotkiem niezdolnym do podjęcia świadomych, dorosłych decyzji. Brak wiedzy przyczyniał się do bierności, której kobieta nienawidziła, ale nie miała również odpowiednich narzędzi do tego, żeby ją pokonać. Przez to żyła jakby nieco na uboczu ważkich spraw, zajmując się raptem pomaganiem matce oraz sąsiadom, a także Qudditchem; dość mało ambitnymi sprawami w ujęciu globalnym. I smrodem wojny wyczuwalnym nawet w urokliwym Ottery St. Catchpole.
Brendan był zajęty. Miała tego świadomość, nigdy nie podważała racji tej powszechnie znanej prawdzie. Widziała jak wiele czasu łapania czarnoksiężników zajmowało ojcu i bratu, nie mogła więc uważać, że w dalszych rodzinnych gałęziach sprawa wyglądała zgoła inaczej. Ria nigdy też nie czuła się tym faktem skrzywdzona, ba, w swym piegowatym sercu odczuwała ogromną dumę, choć szedł za tym niepokój. Czy zdołają się jeszcze kiedykolwiek spotkać? Czy nie zasługiwali na porządne pożegnanie i dlaczego ono nie nastąpiło? Po głowie chodziło wiele natrętnych myśli, ale to, że kuzyn ostatecznie odnalazł chwilę oddechu i dla niej napawała Weasley zarówno ulgą jak i nadzieją. Że są dostatecznie silni, żeby przetrwać tę zawieruchę. Właściwie każdą nawet. Na świecie działo się źle, ale wygrają. To więcej niż pewne.
W przygodzie pieszej wędrówki po malowniczych, górzystych terenach, Rhiannon nie doszukiwała się drugiego dna. Nie sądziła, że Bren mógłby mieć w tym pewien plan lub że przyświecał mu jakiś utajony cel. Ona odebrała to jako pewnego rodzaju trening - ani on, ani ona nie powinni zaniedbywać ćwiczeń kondycyjnych. To ważne, choć z dwóch różnych punktów widzenia. Jeżeli mogli przy tym porozmawiać, zrzucić z siebie metaforyczny balast i po prostu ze sobą pobyć, to niczego więcej nie potrzebowała do szczęścia. Wręcz ochoczo zawiesiła na plecach niewielki bagaż, który pozwoliłby im uzupełnić energię, a potem dała się zabrać wprost na tereny niezwykłej Irlandii. Pełna zapału już od świtu Harpia nie przestawała się uśmiechać, nawet jeśli nabawiła się kilku otarć przez kanciaste kamienie czy momentami sądziła, że nie da rady. Widząc zawziętego Brendana odżywała w niej dawna potrzeba rywalizacji, dokładnie na tej samej zasadzie co z Urienem, więc brnęła dalej, ale nadeszła w końcu chwila przeciążenia.
- Dobra, żądam odpoczynku! - zawołała, nadal będąc w świetnym humorze. - W przeciwnym razie nogi mi wejdą do tyłka i będę już takim kurduplem, że nigdy nie dosięgnę szafki z powidłami - zaśmiała się, po czym opadła ciężko na jeden z większych kamieni. Oddychała intensywnie, głęboko, starając się ukoić rozszalałe serce oraz usystematyzować poszarpane porcje powietrza docierającego do płuc. - Teraz to nawet accio może zrobić krzywdę - mruknęła do siebie pod nosem i westchnęła ciężko. Następnie Ria sięgnęła do niewielkiego plecaczka i podała kuzynowi wodę, samej pijąc z drugiej butelki. - Cieszę się, że tu przyszliśmy. Widoki zapierają dech w piersiach - rzekła pomiędzy kolejnymi łykami, zaś ciemne oczy utkwiła w horyzoncie przed nimi.
Dosłownie.
Świat dzielił się coraz mocniej, drżąc w posadach oraz dopuszczając się potężnych wybuchów niezadowolenia. Trwający do tej pory konflikt wydawał się oczywisty, acz wciąż dość przymglony w swojej istocie - Ria otrzymywała raptem informacje od rodziny, tych bezpośrednio zaangażowanych w klasyczne pojęcie ratowania zbłąkanej ludzkości. O ile można było w ogóle w ten sposób myśleć; o mordercach, złodziejach, psychopatach. Tych, którzy nie obawiali się sięgnąć po najgorsze z możliwych rozwiązań, wyzbyli się moralnego kręgosłupa wstawiając ledwie atrapę mającą nadać im pozornie gładkiej powierzchowności. Niestety wieści przeznaczone dla młodej Weasley były nadal za mocno przesiane, skrajnie przefiltrowane i zwyczajnie pozbawione soczystego wnętrza nadającego otrzymanym ochłapom wiadomości rzeczowości. Coś, gdzieś, ktoś - puste pojęcia kołaczące pod rudą czupryną nie były niczym innym jak pozbawionym konkretem sloganami, z którymi trudno było się identyfikować. Pragnąc rzucić się w wir walki o to, co każdy z dumnych potomków Mac Rossy – gdzie miała się udać? Rzucić dotychczasową pracę i oddać się aurorskim kursom? Choć dumny ojciec należał do odważnych gryfonów oraz miłował wszelkie cnoty charakterystyczne dla jego rodziny, to prawdopodobnie nigdy nie zgodziłby się na zaangażowanie córki w tak niebezpieczny zawód. W jego umyśle wciąż panowało przeświadczenie, że powinien chronić swoich najbliższych i że to zadanie mężczyzn takich jak on, zmarły już brat czy syn, ale przecież nie żony bądź malutkiej Rigantony, jaką dla niego była pomimo upływu kolejnych, długich lat. Choć owa malutka czarownica zapewniała go, że poradziłaby sobie ze wszystkimi przeciwnościami losu i z lwią odwagą rzuciła w niszczycielską wojnę, on nadal nie chciał o tym słyszeć. Rhiannon rozumiała te pobudki, ale nie zgadzała się z nimi - z nikłym dopływem informacji, roztaczanym nad nią kloszem, jakby była ledwie podlotkiem niezdolnym do podjęcia świadomych, dorosłych decyzji. Brak wiedzy przyczyniał się do bierności, której kobieta nienawidziła, ale nie miała również odpowiednich narzędzi do tego, żeby ją pokonać. Przez to żyła jakby nieco na uboczu ważkich spraw, zajmując się raptem pomaganiem matce oraz sąsiadom, a także Qudditchem; dość mało ambitnymi sprawami w ujęciu globalnym. I smrodem wojny wyczuwalnym nawet w urokliwym Ottery St. Catchpole.
Brendan był zajęty. Miała tego świadomość, nigdy nie podważała racji tej powszechnie znanej prawdzie. Widziała jak wiele czasu łapania czarnoksiężników zajmowało ojcu i bratu, nie mogła więc uważać, że w dalszych rodzinnych gałęziach sprawa wyglądała zgoła inaczej. Ria nigdy też nie czuła się tym faktem skrzywdzona, ba, w swym piegowatym sercu odczuwała ogromną dumę, choć szedł za tym niepokój. Czy zdołają się jeszcze kiedykolwiek spotkać? Czy nie zasługiwali na porządne pożegnanie i dlaczego ono nie nastąpiło? Po głowie chodziło wiele natrętnych myśli, ale to, że kuzyn ostatecznie odnalazł chwilę oddechu i dla niej napawała Weasley zarówno ulgą jak i nadzieją. Że są dostatecznie silni, żeby przetrwać tę zawieruchę. Właściwie każdą nawet. Na świecie działo się źle, ale wygrają. To więcej niż pewne.
W przygodzie pieszej wędrówki po malowniczych, górzystych terenach, Rhiannon nie doszukiwała się drugiego dna. Nie sądziła, że Bren mógłby mieć w tym pewien plan lub że przyświecał mu jakiś utajony cel. Ona odebrała to jako pewnego rodzaju trening - ani on, ani ona nie powinni zaniedbywać ćwiczeń kondycyjnych. To ważne, choć z dwóch różnych punktów widzenia. Jeżeli mogli przy tym porozmawiać, zrzucić z siebie metaforyczny balast i po prostu ze sobą pobyć, to niczego więcej nie potrzebowała do szczęścia. Wręcz ochoczo zawiesiła na plecach niewielki bagaż, który pozwoliłby im uzupełnić energię, a potem dała się zabrać wprost na tereny niezwykłej Irlandii. Pełna zapału już od świtu Harpia nie przestawała się uśmiechać, nawet jeśli nabawiła się kilku otarć przez kanciaste kamienie czy momentami sądziła, że nie da rady. Widząc zawziętego Brendana odżywała w niej dawna potrzeba rywalizacji, dokładnie na tej samej zasadzie co z Urienem, więc brnęła dalej, ale nadeszła w końcu chwila przeciążenia.
- Dobra, żądam odpoczynku! - zawołała, nadal będąc w świetnym humorze. - W przeciwnym razie nogi mi wejdą do tyłka i będę już takim kurduplem, że nigdy nie dosięgnę szafki z powidłami - zaśmiała się, po czym opadła ciężko na jeden z większych kamieni. Oddychała intensywnie, głęboko, starając się ukoić rozszalałe serce oraz usystematyzować poszarpane porcje powietrza docierającego do płuc. - Teraz to nawet accio może zrobić krzywdę - mruknęła do siebie pod nosem i westchnęła ciężko. Następnie Ria sięgnęła do niewielkiego plecaczka i podała kuzynowi wodę, samej pijąc z drugiej butelki. - Cieszę się, że tu przyszliśmy. Widoki zapierają dech w piersiach - rzekła pomiędzy kolejnymi łykami, zaś ciemne oczy utkwiła w horyzoncie przed nimi.
Dosłownie.
Just stay with me, hold you and protect you from the other ones, the evil ones.
data OBOJĘTNA MI, początek września, żebyś mogła grać zakon potem?
Nigdy nie był zwolennikiem bierności. Kiedy nadchodziły czasy takie jak te, ponure czasy wojny, pełne gniewu, nienawiści i zbrodni, mroki, w których nikt nie mógł czuć się bezpiecznie, każdy powinien pomóc tyle, ile był w stanie. Nie każdego stać było na wiele, ale przecież nie istniało nic gorszego od bezczynności lub – co gorsza – udawania ślepego i głuchego na toczące świat tragedie. Znał Rię od dziecka, znał ją i znał jej serce, znał też palący je ogień, przepełniony zapałem, sprzeciwem wobec niesprawiedliwości i buntem przeciwko światu, znał je, bo oboje otrzymali jako jedyne dziedzictwo swojej rodziny, jedyne, co ich przodkowie uznali za warte przechowania. Nie wierzył, by chciała mieć związane ręce, udawać, że nic nie widzi, była niespokojnym, narwanym duchem, który potrzebował jedynie bodźca, który pozwoli mu strzaskać swoje więzienie. Więzieniem była niewiedza, a siłą – pieśń feniksa, którą musiała w końcu usłyszeć. Nie martwił się o nią. Wierzył, że była silna. Mimo pozornej kruchości, twardsza od najtwardszego z diamentów, musiała być, miała to we krwi. A jej niewątpliwy talent, obok hartu ducha, mógł okazać się dla Zakonu niezwykle cennym wsparciem. Potrzebowali jej, zdolnej i odważnej czarownicy, która nie przelęknie się potworów, z którymi przyszło im walczyć. Nie wahał się, wiedział, że to jedyna droga dla niej – nawet, jeśli nie była tą najprostszą. Weasleyowie nigdy nie chadzali prostymi ścieżkami. Górska wycieczka, w która ją zabrał, miała być nie tylko atrakcyjnym pomysłem na wolne popołudnie połączone ze zdrowym treningiem na świeżym powietrzu, nade wszystko miała być pretekstem ku swobodnej rozmowie, wolnej od podsłuchu i przypadkowych gapiów, szczerej, długiej i z pewnością też trudnej. Z wdzięcznością przyjął od kuzynki butelkę, zachłysnąwszy się wodą łapczywie, ze wzrokiem utkwionym w widok opisywany przez Rię, zza jej pleców. Nie usiadł – ostatnie fragmenty trasy zbyt intensywnie myślał o tym, jak ubrać swoje myśli w słowa. Nigdy nie był w tym dobry.
- Jeden rywal mniej w walce o powidła ciotki? – zastanowił się w głos, z powagą w głosie i z żartem w sercu, oddałby jej ostatnią łyżkę konfitury, gdyby od tego zależało coś więcej, niż łakomstwo i Ria z pewnością zdawała sobie z tego sprawę. – Masz dwie minuty i ruszamy dalej – zarządził po żołniersku, wciąż półżartem, wspierając się jedną nogą o kamień, na którym przysiadła jego towarzyszka – wspierając też łokcie na wzmocnionym kolanie. Tak naprawdę sam chętnie wziąłby oddech, przeszli kawał drogi, a okolica wydawała się bardzo urokliwa. I przede wszystkim cicha, a on nie powinien odkładać ich rozmowy na dłużej. Skinął głową na jej słowa, bolesne, to nadgorliwość gwardii Zakonu doprowadziła do pierwszego wyładowania anomalii – to on był temu winien – i nawet jeśli Ria nie mogła o tym wiedzieć, czuł przejmujący wstyd. Na tym polu – zawiedli. Dyskretnie obejrzał się wokół, wypatrując zbłąkanych górskich wędrowców, pustelników lub turystów, ale wszystko mówiło, że byli tutaj zupełnie sami.
- Anomalie uczyniły wiele złego – przyznał pokątnie, zamyślonym głosem; Brendan nie potrafił kłamać, kiedy trzymał sekret, kiedy coś ukrywał, kiedy chciał, choć nie mógł o czymś powiedzieć – wszystko było po nim widać, najbliżsi, jak Ria, mogli z niego czytać jak z otwartej księgi. Mimowolnie przeciągnął wzrokiem ku prawej ręce, już ozdobionej zaczarowaną protezą wątpliwej urody – śmiercionośnym żelastwem, dzięki któremu miał stać się skuteczniejszy. To anomalie oderwały mu dłoń, wybuch skrzyni, tamtego pamiętnego wieczora, w którym ją otworzyli. – Ale zdaje się, że odwracają nieco uwagę od prawdziwego problemu – stwierdził, unosząc lekko spojrzenie na widok rozciągający się poniżej wzgórz. Piękny świat zasługiwał na piękną przyszłość. Dumbledore ostrzegał, że tak będzie. Że skoncentrują się na tyranie, Grindelwaldzie, kiedy ziarno zła zakiełkuje potwornym krwawym pędem. Spalone ministerstwa, odnajdywane ciała, i wreszcie mroczny znak wysoko na niebie ponad miejscami kaźni niewinnych, zwykle prawych i honorowych czarodziejów. – To przez nie ci zwyrodnialcy mogą być bezkarni – to przez anomalie stracono akta Ministerstwa Magii, stracono zgromadzone dowody, stracono wszystko, co dawało szansę na rychłe zwycięstwo. – Jesteś na bieżąco z prasą? – Naturalnie, że jesteś, musisz wiedzieć, co się dzieje na świecie. My, Weasleyowie, zawsze czuliśmy się trochę odpowiedzialni za kierunek, w którym zmierza świat czarodziejów. Jako pierwsi podnieśliśmy sprzeciw wobec ideologii czystej krwi, ale świat nam nie uwierzył. – Krajobraz byłyby piękniejszy, gdyby niebo nad nami też było jaśniejsze – dodał z goryczą, bo choć słońce jaśniało świeżym blaskiem, a pogoda była piękna, czarne chmury zaszły czarodziejskie niebo zdawałoby się już na zawsze.
A przynajmniej – póki trwał stan wojenny.
Nigdy nie był zwolennikiem bierności. Kiedy nadchodziły czasy takie jak te, ponure czasy wojny, pełne gniewu, nienawiści i zbrodni, mroki, w których nikt nie mógł czuć się bezpiecznie, każdy powinien pomóc tyle, ile był w stanie. Nie każdego stać było na wiele, ale przecież nie istniało nic gorszego od bezczynności lub – co gorsza – udawania ślepego i głuchego na toczące świat tragedie. Znał Rię od dziecka, znał ją i znał jej serce, znał też palący je ogień, przepełniony zapałem, sprzeciwem wobec niesprawiedliwości i buntem przeciwko światu, znał je, bo oboje otrzymali jako jedyne dziedzictwo swojej rodziny, jedyne, co ich przodkowie uznali za warte przechowania. Nie wierzył, by chciała mieć związane ręce, udawać, że nic nie widzi, była niespokojnym, narwanym duchem, który potrzebował jedynie bodźca, który pozwoli mu strzaskać swoje więzienie. Więzieniem była niewiedza, a siłą – pieśń feniksa, którą musiała w końcu usłyszeć. Nie martwił się o nią. Wierzył, że była silna. Mimo pozornej kruchości, twardsza od najtwardszego z diamentów, musiała być, miała to we krwi. A jej niewątpliwy talent, obok hartu ducha, mógł okazać się dla Zakonu niezwykle cennym wsparciem. Potrzebowali jej, zdolnej i odważnej czarownicy, która nie przelęknie się potworów, z którymi przyszło im walczyć. Nie wahał się, wiedział, że to jedyna droga dla niej – nawet, jeśli nie była tą najprostszą. Weasleyowie nigdy nie chadzali prostymi ścieżkami. Górska wycieczka, w która ją zabrał, miała być nie tylko atrakcyjnym pomysłem na wolne popołudnie połączone ze zdrowym treningiem na świeżym powietrzu, nade wszystko miała być pretekstem ku swobodnej rozmowie, wolnej od podsłuchu i przypadkowych gapiów, szczerej, długiej i z pewnością też trudnej. Z wdzięcznością przyjął od kuzynki butelkę, zachłysnąwszy się wodą łapczywie, ze wzrokiem utkwionym w widok opisywany przez Rię, zza jej pleców. Nie usiadł – ostatnie fragmenty trasy zbyt intensywnie myślał o tym, jak ubrać swoje myśli w słowa. Nigdy nie był w tym dobry.
- Jeden rywal mniej w walce o powidła ciotki? – zastanowił się w głos, z powagą w głosie i z żartem w sercu, oddałby jej ostatnią łyżkę konfitury, gdyby od tego zależało coś więcej, niż łakomstwo i Ria z pewnością zdawała sobie z tego sprawę. – Masz dwie minuty i ruszamy dalej – zarządził po żołniersku, wciąż półżartem, wspierając się jedną nogą o kamień, na którym przysiadła jego towarzyszka – wspierając też łokcie na wzmocnionym kolanie. Tak naprawdę sam chętnie wziąłby oddech, przeszli kawał drogi, a okolica wydawała się bardzo urokliwa. I przede wszystkim cicha, a on nie powinien odkładać ich rozmowy na dłużej. Skinął głową na jej słowa, bolesne, to nadgorliwość gwardii Zakonu doprowadziła do pierwszego wyładowania anomalii – to on był temu winien – i nawet jeśli Ria nie mogła o tym wiedzieć, czuł przejmujący wstyd. Na tym polu – zawiedli. Dyskretnie obejrzał się wokół, wypatrując zbłąkanych górskich wędrowców, pustelników lub turystów, ale wszystko mówiło, że byli tutaj zupełnie sami.
- Anomalie uczyniły wiele złego – przyznał pokątnie, zamyślonym głosem; Brendan nie potrafił kłamać, kiedy trzymał sekret, kiedy coś ukrywał, kiedy chciał, choć nie mógł o czymś powiedzieć – wszystko było po nim widać, najbliżsi, jak Ria, mogli z niego czytać jak z otwartej księgi. Mimowolnie przeciągnął wzrokiem ku prawej ręce, już ozdobionej zaczarowaną protezą wątpliwej urody – śmiercionośnym żelastwem, dzięki któremu miał stać się skuteczniejszy. To anomalie oderwały mu dłoń, wybuch skrzyni, tamtego pamiętnego wieczora, w którym ją otworzyli. – Ale zdaje się, że odwracają nieco uwagę od prawdziwego problemu – stwierdził, unosząc lekko spojrzenie na widok rozciągający się poniżej wzgórz. Piękny świat zasługiwał na piękną przyszłość. Dumbledore ostrzegał, że tak będzie. Że skoncentrują się na tyranie, Grindelwaldzie, kiedy ziarno zła zakiełkuje potwornym krwawym pędem. Spalone ministerstwa, odnajdywane ciała, i wreszcie mroczny znak wysoko na niebie ponad miejscami kaźni niewinnych, zwykle prawych i honorowych czarodziejów. – To przez nie ci zwyrodnialcy mogą być bezkarni – to przez anomalie stracono akta Ministerstwa Magii, stracono zgromadzone dowody, stracono wszystko, co dawało szansę na rychłe zwycięstwo. – Jesteś na bieżąco z prasą? – Naturalnie, że jesteś, musisz wiedzieć, co się dzieje na świecie. My, Weasleyowie, zawsze czuliśmy się trochę odpowiedzialni za kierunek, w którym zmierza świat czarodziejów. Jako pierwsi podnieśliśmy sprzeciw wobec ideologii czystej krwi, ale świat nam nie uwierzył. – Krajobraz byłyby piękniejszy, gdyby niebo nad nami też było jaśniejsze – dodał z goryczą, bo choć słońce jaśniało świeżym blaskiem, a pogoda była piękna, czarne chmury zaszły czarodziejskie niebo zdawałoby się już na zawsze.
A przynajmniej – póki trwał stan wojenny.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
| To niech będzie 6!
Celowa bierność była domeną tchórzy. Dla Weasley’ów nie było chyba większej obelgi ponad zarzut chowania się za innymi zamiast stawania do walki. Ria nie wyróżniała się na tle reszty rodziny - na pewno nie pod kątem wojowniczości i chęci do działania. Jednak z niewiadomych powodów najbliżsi trzymali przed nią pewne prawdy w tajemnicy - natomiast bez posiadania tych konkretnych informacji zrozumienie sedna toczącego się konfliktu było niemożliwe. Dopóki rudowłosa nie dostrzegała w tym wszystkim fałszu, pozwalała rodzinie na oddawanie się własnym sprawom; nie poddawała ich przy tym w powątpiewanie. Przecież Harpii nie przyszło do głowy, że rodzina w tajemnicy przed młodą czarownicą zbroiła się szykując do wojny. Do tej pory w jej wyobrażeniu dramat rozgrywał się na linii czarnoksiężnicy-aurorzy i w najśmielszych snach nie przypuszczała, że za różdżkę chwytali zwyczajni ludzie. Tacy jak ona i wiele innych figur życia codziennego - zawodnicy, uzdrowiciele, nauczyciele, alchemicy bądź naukowcy. Gdyby tylko wiedziała, złapała choćby cząstkę odpowiedniego tropu… może nie musiałaby dłużej czaić się w mroku obojętności zmieszanej z nieświadomością. Niestety nic nie naprowadziło jej na trop prężnie działającej organizacji do walki ze złem; jako podpora dla codziennej pracy funkcjonariuszy łapiących przestępców. Wtedy życie Rhiannon potoczyłoby się inaczej - mniej egoistycznie.
Dzisiejszy dzień miał być tym jednym z wielu. Ubarwiony przyjemnym towarzystwem Brendana powinien nosić znamiona tego wyjątkowego, acz w gruncie rzeczy ichniejsze plany prezentowały się dość typowo. Spacery i wspinaczki górskie nie zaliczały się do unikatowych sportów czy też sposobów na spędzanie wolnego czasu, toteż z tego powodu kobieta nie nabrała żadnych podejrzeń. Zresztą - żyli w okrutnym świecie, stąd dopatrywanie się drugiego dna w wędrówce z kuzynem wydawało się beznadziejną opcją. Musieli cieszyć się tym, co mieli, dopóki źli ludzie nie wyrwali im z rąk wszystkiego, co miało dla nich znaczenie.
Zaśmiała się ochryple, pozwalając tym samym na krótką chwilę beztroskiej spontaniczności. - Powinieneś wiedzieć Bren, że niski wzrost nie wystarczy do wykluczenia mnie z rywalizacji - powiedziała butnie, pozornie karcący wzrok unosząc wraz z podbródkiem na twarz rudowłosego towarzysza. - Tylko nie mów, że twoja nowa ręka wysuwa się na sprężynie przechwytując wszystkie słoiki z najwyższych półek? - dopytała żartobliwie, nie zamierzając rozczulać się nad niepełnosprawnością krewnego. Sama nie chciałaby takiego traktowania - Weasley’owie nie potrzebowali ani litości ani sztucznego współczucia. Mieli w sobie siłę gotową przetrwać najpotężniejszą burzę, natomiast humor zwykle ujarzmiał wzburzone fale przeszłości. - Jeśli nie chcesz ciągnąć mojego bezwładnego ciała do Ottery St. Catchpole to jednak dasz mi więcej czasu - wyrzekła spokojnie; kąciki ust uniosły się subtelnie, z kolei lewe oko mrugnęło do mężczyzny znacząco. Wkrótce potem z płuc Rii wydobyło się ciężkie westchnięcie, ostatecznie stłumione popijaniem wody z butelki i łapaniem oddechu. Ciemne oczy prześlizgiwały się po elementach horyzontu, co jakiś czas ogniskując się na sylwetce aurora. Rzeczywiście, znała go na tyle, żeby wyczuć negatywne wibracje - jasno sugerujące, że coś było nie tak. I to coś nie było jedynie typową troską stróża prawa o przyszłość świata. Za tym musiało kryć się coś więcej, ale Weasley nie umiała uchwycić istoty problemu. Miała za mało danych. - Zabójstwa jednorożców oraz mugoli czy spalenie ministerstwa zapewne nie są wynikiem anomalii - przyznała smutno, gorzko, niejako odpowiadając na pytanie Brendana odnośnie bycia na bieżąco z prasą. Zawsze była. Przerażona czytała nekrologi bojąc się, że ujrzy tam znajome nazwisko nim dotrze do nich pracownik ministerstwa lub sowa z listem. Czuła potrzebę wiedzy, orientacji w najwyższym stopniu jak się dało, jak tylko to było możliwe - to był jej obowiązek. Tak jak każdego innego człowieka, który nie chce mieć niewinnej krwi na rękach. Niestety sama nie mogła niczego zrobić; teraz miała dowiedzieć się, że nie była sama. - Masz rację. Chciałabym tego jasnego nieba dla mamy, dla Neali. Dla nas, dla innych. Myślisz, że kiedyś będziemy mogli patrzeć w nieboskłon bez poczucia winy i strachu? - skomentowała, w istocie zadzierając głowę. Tak, błękitny firmament kusił swym pięknem, ale to były tylko pozory. Ci, którzy niesłusznie zginęli, nie mogli go oglądać. A zasłużyli na to, żeby żyć. W czystym, pozbawionym zła świecie. To niesprawiedliwe.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Celowa bierność była domeną tchórzy. Dla Weasley’ów nie było chyba większej obelgi ponad zarzut chowania się za innymi zamiast stawania do walki. Ria nie wyróżniała się na tle reszty rodziny - na pewno nie pod kątem wojowniczości i chęci do działania. Jednak z niewiadomych powodów najbliżsi trzymali przed nią pewne prawdy w tajemnicy - natomiast bez posiadania tych konkretnych informacji zrozumienie sedna toczącego się konfliktu było niemożliwe. Dopóki rudowłosa nie dostrzegała w tym wszystkim fałszu, pozwalała rodzinie na oddawanie się własnym sprawom; nie poddawała ich przy tym w powątpiewanie. Przecież Harpii nie przyszło do głowy, że rodzina w tajemnicy przed młodą czarownicą zbroiła się szykując do wojny. Do tej pory w jej wyobrażeniu dramat rozgrywał się na linii czarnoksiężnicy-aurorzy i w najśmielszych snach nie przypuszczała, że za różdżkę chwytali zwyczajni ludzie. Tacy jak ona i wiele innych figur życia codziennego - zawodnicy, uzdrowiciele, nauczyciele, alchemicy bądź naukowcy. Gdyby tylko wiedziała, złapała choćby cząstkę odpowiedniego tropu… może nie musiałaby dłużej czaić się w mroku obojętności zmieszanej z nieświadomością. Niestety nic nie naprowadziło jej na trop prężnie działającej organizacji do walki ze złem; jako podpora dla codziennej pracy funkcjonariuszy łapiących przestępców. Wtedy życie Rhiannon potoczyłoby się inaczej - mniej egoistycznie.
Dzisiejszy dzień miał być tym jednym z wielu. Ubarwiony przyjemnym towarzystwem Brendana powinien nosić znamiona tego wyjątkowego, acz w gruncie rzeczy ichniejsze plany prezentowały się dość typowo. Spacery i wspinaczki górskie nie zaliczały się do unikatowych sportów czy też sposobów na spędzanie wolnego czasu, toteż z tego powodu kobieta nie nabrała żadnych podejrzeń. Zresztą - żyli w okrutnym świecie, stąd dopatrywanie się drugiego dna w wędrówce z kuzynem wydawało się beznadziejną opcją. Musieli cieszyć się tym, co mieli, dopóki źli ludzie nie wyrwali im z rąk wszystkiego, co miało dla nich znaczenie.
Zaśmiała się ochryple, pozwalając tym samym na krótką chwilę beztroskiej spontaniczności. - Powinieneś wiedzieć Bren, że niski wzrost nie wystarczy do wykluczenia mnie z rywalizacji - powiedziała butnie, pozornie karcący wzrok unosząc wraz z podbródkiem na twarz rudowłosego towarzysza. - Tylko nie mów, że twoja nowa ręka wysuwa się na sprężynie przechwytując wszystkie słoiki z najwyższych półek? - dopytała żartobliwie, nie zamierzając rozczulać się nad niepełnosprawnością krewnego. Sama nie chciałaby takiego traktowania - Weasley’owie nie potrzebowali ani litości ani sztucznego współczucia. Mieli w sobie siłę gotową przetrwać najpotężniejszą burzę, natomiast humor zwykle ujarzmiał wzburzone fale przeszłości. - Jeśli nie chcesz ciągnąć mojego bezwładnego ciała do Ottery St. Catchpole to jednak dasz mi więcej czasu - wyrzekła spokojnie; kąciki ust uniosły się subtelnie, z kolei lewe oko mrugnęło do mężczyzny znacząco. Wkrótce potem z płuc Rii wydobyło się ciężkie westchnięcie, ostatecznie stłumione popijaniem wody z butelki i łapaniem oddechu. Ciemne oczy prześlizgiwały się po elementach horyzontu, co jakiś czas ogniskując się na sylwetce aurora. Rzeczywiście, znała go na tyle, żeby wyczuć negatywne wibracje - jasno sugerujące, że coś było nie tak. I to coś nie było jedynie typową troską stróża prawa o przyszłość świata. Za tym musiało kryć się coś więcej, ale Weasley nie umiała uchwycić istoty problemu. Miała za mało danych. - Zabójstwa jednorożców oraz mugoli czy spalenie ministerstwa zapewne nie są wynikiem anomalii - przyznała smutno, gorzko, niejako odpowiadając na pytanie Brendana odnośnie bycia na bieżąco z prasą. Zawsze była. Przerażona czytała nekrologi bojąc się, że ujrzy tam znajome nazwisko nim dotrze do nich pracownik ministerstwa lub sowa z listem. Czuła potrzebę wiedzy, orientacji w najwyższym stopniu jak się dało, jak tylko to było możliwe - to był jej obowiązek. Tak jak każdego innego człowieka, który nie chce mieć niewinnej krwi na rękach. Niestety sama nie mogła niczego zrobić; teraz miała dowiedzieć się, że nie była sama. - Masz rację. Chciałabym tego jasnego nieba dla mamy, dla Neali. Dla nas, dla innych. Myślisz, że kiedyś będziemy mogli patrzeć w nieboskłon bez poczucia winy i strachu? - skomentowała, w istocie zadzierając głowę. Tak, błękitny firmament kusił swym pięknem, ale to były tylko pozory. Ci, którzy niesłusznie zginęli, nie mogli go oglądać. A zasłużyli na to, żeby żyć. W czystym, pozbawionym zła świecie. To niesprawiedliwe.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Just stay with me, hold you and protect you from the other ones, the evil ones.
Ostatnio zmieniony przez Ria Weasley dnia 30.12.18 22:23, w całości zmieniany 1 raz
Udawanie nigdy nie przychodziło mu z łatwością, nie inaczej było tym razem; trudno było pociągnąć beztroski śmiech Rii, kiedy głowę zaprzątały chmurne myśli. To, co przed momentem wydawało się oczywiste - Ria w Zakonie - w obliczu ziszczenia się stawało się coraz trudniejsze; wiedział, co stało się z Benem i Hanną, Hannah - jak Ria - miała silny charakter i była zdolną czarownicą, ale to było za mało, by mierzyć się z siłami, jakich nie potrafił powstrzymać cały czarodziejski świat. Inaczej niż on - nie była przyzwyczajona do widoku krwi, nie takiej, nie tak okrutnie rozlanej. Jego śmiech wybrzmiał, ale dziwnie - sztucznie - jakby śmiał się dla towarzystwa, a myślami błądził gdzieś indziej, bo tak w istocie było. Nie powinien się wahać. Znał ją. Znał jej serce. I wiedział, że nigdy by mu nie wybaczyła, gdyby zmusił ją do stania z założonymi rękami, kiedy wszystko inne popielił czarny ogień zniszczenia. Ta gra była niebezpieczna, ale byli Weasleyami: i musieli wziąć w niej udział po stronie tych, za którymi wstawiali się od zawsze. Po stronie najsłabszych - niemagicznych, jako ich tarcza i ostoja.
- Możesz o tym nie rozpowiadać? Starałem się to trzymać w tajemnicy, element zaskoczenia to ważny aspekt rywalizacji - odparł lekko na żart ze swojej protezy - słusznie zakładała, że nie było się nad czym rozckliwiać, choć w tym momencie brak dłoni faktycznie zabolał: ją też oddał w imię idei Zakonu Feniksa, nie na akcji aurorskiej, jak zwykł utrzymywać. Jego wzrok tylko na krótko uciekł ku błyskowi metalu prawej ręki. - Dopiero kiedy poznasz faktyczną siłę przeciwnika, przestajesz go lekceważyć - dodał, choć wciąż mówiąc o swojej ręce - czując się z tymi słowy wciąż niewygodnie. Kiedy nadszedł ten moment, w którym zrozumieli, jak wielkie stoi przed nimi zło? Kiedy Alexander ogłosił, że stracił pamięć, czy może kiedy Ministerstwo rozżarzyło się tysiącem iskier, a ich kuzyn Garrett odszedł wraz z jego murami? Coś było nie tak, coś nie pozwalało mu cieszyć się jej humorem tak jak zwykle - było to widać jak na dłoni. - Brzmi jak wyzwanie - dodał z zastanowieniem - założę się o czekoladową żabę, że dałbym radę - stwierdził śmiało, spoglądając na kuzynkę zadziornie. W rzeczywistości zastanawiał się nad jej słowami: miała rację, niski wzrost, powierzchowność, delikatniejsze ciało, żadna z tych cech nie mogła wyłączyć jej z walki - bo jej serce wciąż płonęło wolą walki. Westchnął, po chwili z rezygnacją przysiadając obok niej - naprzeciw zachwycającego horyzontu. Krajobraz, w którym nie było ludzi, zawsze był piękny.
- Nie są - odparł poważniej, ze smutkiem, żalem, jednocześnie czymś złowrogim w głosie; z czymś, co powinno być przecież tajemnicą. - Znak czaszki nad tymi zbrodniami też nią nie jest - dodał po chwili, na jednym tchu, jakby wypowiedzenie tych słów sprawiało mu ogromny wysiłek. Trochę tak było, bo oto kości zostały rzucone - Ria musiała poznać całą prawdę. - To zależy od tego, czy pozostaniemy przy marzeniach i będziemy do nieba wzdychać, czy może weźmiemy sprawy we własne ręce i zawalczymy o to, by go nie oddać. By nie pozwolić zniszczyć im świata. Albo odwrotnie - dać im zniszczyć to, co pozostało, by móc wybudować doskonalsze. To nasz świat. To my o nim decydujemy. My, my wszyscy, czarodzieje różnej czystości krwi i różnego pochodzenia, tak samo równi wobec magii. - I choć było to oczywiste, to stojąc naprzeciw góry trudno było myśleć o samotnym zdobyciu jej szczytu. - Pamiętasz te nagłówki w Proroku Codziennym, parę tygodni temu, w których Tuft odgrażała się bliżej nieokreślonej organizacji terrorystycznej, która zniszczyła kilka rządowych budynków? - W tym Hogwart, ale Hogwart pod władzą Grindelwalda, coś wydarzyło się na wyspie rzeźb i runęła krucza wieża. Nie wchodził w niezręczne szczegóły, to przecież on ją wysadził. - Ria - wymówił jej imię jakoś inaczej; poważniej, jakby chcąc podkreślić, że naprawdę zaczynał mówić serio. - Nie ma sensu dłużej motać, nie zaprosiłem cię tu dzisiaj bez powodu. Chciałem porozmawiać gdzieś, gdzie nikt nie może nas usłyszeć. Bo wiem, że nie potrafisz bezradnie patrzeć na krzywdę. Bo wiem, że płynie w tobie ta sama krew, co we mnie - niezdolna do obojętności na ból. - Pokręcił lekko głową, o tym wszystkim już przecież wiedziała. - Ministerstwo nigdy nie podejmie z tym walki na poważnie, jest zbyt mocno kontrolowane przez arystokrację. Potrzeba sprzeciwu zwykłych czarodziejów, którzy nie mogą dłużej patrzeć na niesprawiedliwość. Ta organizacja nie była rojeniami chorej minister, istnieje naprawdę, a ja jestem jej częścią. Dziś - chciałbym zaprosić do niej ciebie. Prosić, byś - gdy przyjdzie czas - chwyciła za różdżkę i powiedziała nie, byś wzięła w opiekę słabszych i pomogła ochronić nasz świat - lub to, co jeszcze z niego zostało. Lub co zostać powinno. - Stało się - słów cofnąć nie mógł - choć nie wiedział, czy duch jego ojca teraz raczej kiwa z aprobatą głową czy kryje ją w dłoni, rozpaczając nad niebezpieczeństwem, jakie zawisło nad ich rodziną. Ale Weasleyowie lubili igrać z ogniem, nawet, jeśli nigdy nie przyznali tego głośno - otwarty i arogancki sprzeciw wobec arystokracji, przypadkowa pozycja w skorowidzie, która jest raczej tematem żartów przy obiadach niż realnym sacrum jak w przypadku pozostałych 27 rodzin właśnie tym była - jawną kpiną z ludzi, którzy nie mieli skrupułów, byli potężni i mogli próbować się ich pozbyć. Historia ich rodziny to pasmo buntów - w tym dzisiejszym, być może najważniejszym, też musieli wziąć udział.
- Możesz o tym nie rozpowiadać? Starałem się to trzymać w tajemnicy, element zaskoczenia to ważny aspekt rywalizacji - odparł lekko na żart ze swojej protezy - słusznie zakładała, że nie było się nad czym rozckliwiać, choć w tym momencie brak dłoni faktycznie zabolał: ją też oddał w imię idei Zakonu Feniksa, nie na akcji aurorskiej, jak zwykł utrzymywać. Jego wzrok tylko na krótko uciekł ku błyskowi metalu prawej ręki. - Dopiero kiedy poznasz faktyczną siłę przeciwnika, przestajesz go lekceważyć - dodał, choć wciąż mówiąc o swojej ręce - czując się z tymi słowy wciąż niewygodnie. Kiedy nadszedł ten moment, w którym zrozumieli, jak wielkie stoi przed nimi zło? Kiedy Alexander ogłosił, że stracił pamięć, czy może kiedy Ministerstwo rozżarzyło się tysiącem iskier, a ich kuzyn Garrett odszedł wraz z jego murami? Coś było nie tak, coś nie pozwalało mu cieszyć się jej humorem tak jak zwykle - było to widać jak na dłoni. - Brzmi jak wyzwanie - dodał z zastanowieniem - założę się o czekoladową żabę, że dałbym radę - stwierdził śmiało, spoglądając na kuzynkę zadziornie. W rzeczywistości zastanawiał się nad jej słowami: miała rację, niski wzrost, powierzchowność, delikatniejsze ciało, żadna z tych cech nie mogła wyłączyć jej z walki - bo jej serce wciąż płonęło wolą walki. Westchnął, po chwili z rezygnacją przysiadając obok niej - naprzeciw zachwycającego horyzontu. Krajobraz, w którym nie było ludzi, zawsze był piękny.
- Nie są - odparł poważniej, ze smutkiem, żalem, jednocześnie czymś złowrogim w głosie; z czymś, co powinno być przecież tajemnicą. - Znak czaszki nad tymi zbrodniami też nią nie jest - dodał po chwili, na jednym tchu, jakby wypowiedzenie tych słów sprawiało mu ogromny wysiłek. Trochę tak było, bo oto kości zostały rzucone - Ria musiała poznać całą prawdę. - To zależy od tego, czy pozostaniemy przy marzeniach i będziemy do nieba wzdychać, czy może weźmiemy sprawy we własne ręce i zawalczymy o to, by go nie oddać. By nie pozwolić zniszczyć im świata. Albo odwrotnie - dać im zniszczyć to, co pozostało, by móc wybudować doskonalsze. To nasz świat. To my o nim decydujemy. My, my wszyscy, czarodzieje różnej czystości krwi i różnego pochodzenia, tak samo równi wobec magii. - I choć było to oczywiste, to stojąc naprzeciw góry trudno było myśleć o samotnym zdobyciu jej szczytu. - Pamiętasz te nagłówki w Proroku Codziennym, parę tygodni temu, w których Tuft odgrażała się bliżej nieokreślonej organizacji terrorystycznej, która zniszczyła kilka rządowych budynków? - W tym Hogwart, ale Hogwart pod władzą Grindelwalda, coś wydarzyło się na wyspie rzeźb i runęła krucza wieża. Nie wchodził w niezręczne szczegóły, to przecież on ją wysadził. - Ria - wymówił jej imię jakoś inaczej; poważniej, jakby chcąc podkreślić, że naprawdę zaczynał mówić serio. - Nie ma sensu dłużej motać, nie zaprosiłem cię tu dzisiaj bez powodu. Chciałem porozmawiać gdzieś, gdzie nikt nie może nas usłyszeć. Bo wiem, że nie potrafisz bezradnie patrzeć na krzywdę. Bo wiem, że płynie w tobie ta sama krew, co we mnie - niezdolna do obojętności na ból. - Pokręcił lekko głową, o tym wszystkim już przecież wiedziała. - Ministerstwo nigdy nie podejmie z tym walki na poważnie, jest zbyt mocno kontrolowane przez arystokrację. Potrzeba sprzeciwu zwykłych czarodziejów, którzy nie mogą dłużej patrzeć na niesprawiedliwość. Ta organizacja nie była rojeniami chorej minister, istnieje naprawdę, a ja jestem jej częścią. Dziś - chciałbym zaprosić do niej ciebie. Prosić, byś - gdy przyjdzie czas - chwyciła za różdżkę i powiedziała nie, byś wzięła w opiekę słabszych i pomogła ochronić nasz świat - lub to, co jeszcze z niego zostało. Lub co zostać powinno. - Stało się - słów cofnąć nie mógł - choć nie wiedział, czy duch jego ojca teraz raczej kiwa z aprobatą głową czy kryje ją w dłoni, rozpaczając nad niebezpieczeństwem, jakie zawisło nad ich rodziną. Ale Weasleyowie lubili igrać z ogniem, nawet, jeśli nigdy nie przyznali tego głośno - otwarty i arogancki sprzeciw wobec arystokracji, przypadkowa pozycja w skorowidzie, która jest raczej tematem żartów przy obiadach niż realnym sacrum jak w przypadku pozostałych 27 rodzin właśnie tym była - jawną kpiną z ludzi, którzy nie mieli skrupułów, byli potężni i mogli próbować się ich pozbyć. Historia ich rodziny to pasmo buntów - w tym dzisiejszym, być może najważniejszym, też musieli wziąć udział.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Gdyby Ria posiadła wiedzę, z jaką mierzył się teraz Brendan, zwątpiłaby. Zwątpiłaby w siebie. Nigdy nie brakowało jej odwagi oraz zapału porównywalnego z ognistością jej rudych włosów, ale czarownica posiadała wiele innych braków - przede wszystkim w dziedzinie magii. Owszem, szkoliła się pilnie najpierw pod okiem brata, później szkolnych klubów, następnie znów rodziny. Jednak to kariera sportowa zabierała większość czasu Harpii - to treningom zwinności oraz sprawności poświęcała najwięcej chwil ze swojego życia. Czy mogła stanąć w szranki z czarnoksiężnikami? Czy dałaby radę im się przeciwstawić? Jeżeli Ben odniósł tak poważne rany - co czekało na nią, młodziutkiego lisa, dopiero wyściubiającego nos z bezpiecznej nory? Nie potrafiłaby sobie tego wyobrazić, ale choć zlękłaby się, na pewno nie odwróciłaby wzroku w drugą stronę. Śmierć była czymś nieuchronnym, czymś, co czekało na każdego z nich - bez względu na status krwi, poglądy bądź zawód. Z drugiej strony - czy to właśnie śmierci powinna się obawiać? Na razie o tym nie myślała, zanurzając zmysły w teraźniejszości, w jakiej istnieli tylko oni; ona i Bren, żartujący o powidłach Elaine jakby wojna nie otaczała ich zewsząd ciasnym kokonem ostateczności. Mogli odetchnąć, na ułamek sekundy - ledwie, ale szczęśliwie pochwycić go w palce pamięci.
- Nikomu nie powiem, masz moje słowo - odrzekła, mrugając przy tym do wciąż stojącego kuzyna. Nie tylko dlatego, że nikogo więcej nie było w tej okolicy, ale skoro miała dotrzymać tajemnicy, to tak należało postąpić. Chwilowa wesołość zanikła, zmieniając się miejscem z zadumą - miał rację, na początku trudno przeląc się przeciwnika, zwłaszcza kiedy prezentował się niepozornie. Poznawszy jego rzeczywistą moc można spalić się ze wstydu, że nie oceniło się jej zawczasu, żeby móc przygotować się do wojny dużo wcześniej. - Ach tak? - spytała, patrząc na Brena mocno sceptycznie. - Mam nadzieję, że nie przepuściłeś całej swojej wypłaty, ponieważ przegrasz - dodała pewna siebie. Cała Weasley, niewiele było trzeba do wciągnięcia jej w szpony hazardu; rudowłosa wprost uwielbiała udowadniać wszystkim jak to nie mają racji, ale rzadziej te wszystkie zakłady przegrywała niż rzeczywiście świeciła zasłużone tryumfy.
Zawsze jest czas na zabawę i czas na obowiązki - ten drugi pojawił się zaskakująco szybko, przybierając mocno niespodziewany obrót. Wycieczka wytrzymałościowa mająca być górską wędrówką zamieniła się w coś, czego Rhiannon nie spodziewała się - w spowiedź, wyznanie sekretów mroczniejszych niż funkcjonalność protezy przeznaczonej do porywania maminych powideł, w wyjaśnienie oraz oczyszczenie. Z niedopowiedzeń, tajemnic skrywanych przed Rią przez tak długi czas, z bolączek trawiących wszystkie trzewia. W pewnym momencie zapragnęła mu przerwać, sprzeciwić, że nawet jeśli wszystkich Weasley’ów postawią przed tymi zbrodniarzami, to nie dadzą rady ich pokonać - ale ciąg dalszy skrywał w sobie więcej niż Harpia mogłaby kiedykolwiek przypuszczać. Rozchyliła lekko usta, nie widząc już przed sobą mgły oraz ciemności; gdzieś tam na końcu wreszcie zamajaczyło światło. Światło dające nadzieję, kuszące ciepłem oraz tym, że nie wszystko było stracone. Przeniosła roziskrzony wzrok na Brendana, powoli analizując uzyskane od niego informacje. Waleczne serce rwało się do walki, do działania, acz sceptyczność umysłu hamowała wszelkie nieujarzmione podrygi ciała oraz deklaracje, które miałyby moc wiążącą - potomkowie Mac Rossy nigdy nie rzucali słów na wiatr.
- Wiesz, że zrobię wszystko, co będzie konieczne, a nawet więcej - zaczęła możliwie spokojnie, choć głos drżał lekko, z przejęcia. - Co to za organizacja? - dopytywała zmartwiona. Nie tylko o swoje liche umiejętności, a o nich wszystkich. O mugoli, czarodziejów, przyjaciół i rodzinę. Martwiła się nimi wszystkimi. - Znasz ich? Ufasz im? - stawiała kolejne pytania, chcąc wiedzieć jak najwięcej. Jeśli jednak jej kuzyn brał w tym udział, to odpowiedź musiała być twierdząca. Znała go na tyle, że nie wpakowałby się w żadne kłopoty. Cechowała go nie tylko siła oraz umiejętności, także mądrość. - Opowiedz mi. O strukturze, o zadaniach, o wszystkim - poprosiła w zastanowieniu. Musiała sobie to wszystko przetrawić, przemyśleć. Oczywiście, że pragnęła działać - chronić wszystkich, którzy tej ochrony potrzebowali. Jednak koniecznością była wiedza, informacje, jakie szły za tym wszystkim. Ria mogła po prostu przytaknąć Brenowi i dostosować się do jego rozkazów, ale dopiero co usłyszała, że było ich znacznie więcej. Tych, którzy działali - w przeciwieństwie do niej. - Jak długo to trwa? - Wybrzmiało w końcu. Z mieszaniną wstydu oraz rozpaczy. Starała się mimo wszystko nie wątpić; skoro kuzyn zaufał Rhiannon na tyle, żeby jej powiedzieć o tym sekrecie, to musiał widzieć w niej potencjał, nawet jeśli sama czarownica go nie dostrzegała. Nie w tamtej chwili.
- Nikomu nie powiem, masz moje słowo - odrzekła, mrugając przy tym do wciąż stojącego kuzyna. Nie tylko dlatego, że nikogo więcej nie było w tej okolicy, ale skoro miała dotrzymać tajemnicy, to tak należało postąpić. Chwilowa wesołość zanikła, zmieniając się miejscem z zadumą - miał rację, na początku trudno przeląc się przeciwnika, zwłaszcza kiedy prezentował się niepozornie. Poznawszy jego rzeczywistą moc można spalić się ze wstydu, że nie oceniło się jej zawczasu, żeby móc przygotować się do wojny dużo wcześniej. - Ach tak? - spytała, patrząc na Brena mocno sceptycznie. - Mam nadzieję, że nie przepuściłeś całej swojej wypłaty, ponieważ przegrasz - dodała pewna siebie. Cała Weasley, niewiele było trzeba do wciągnięcia jej w szpony hazardu; rudowłosa wprost uwielbiała udowadniać wszystkim jak to nie mają racji, ale rzadziej te wszystkie zakłady przegrywała niż rzeczywiście świeciła zasłużone tryumfy.
Zawsze jest czas na zabawę i czas na obowiązki - ten drugi pojawił się zaskakująco szybko, przybierając mocno niespodziewany obrót. Wycieczka wytrzymałościowa mająca być górską wędrówką zamieniła się w coś, czego Rhiannon nie spodziewała się - w spowiedź, wyznanie sekretów mroczniejszych niż funkcjonalność protezy przeznaczonej do porywania maminych powideł, w wyjaśnienie oraz oczyszczenie. Z niedopowiedzeń, tajemnic skrywanych przed Rią przez tak długi czas, z bolączek trawiących wszystkie trzewia. W pewnym momencie zapragnęła mu przerwać, sprzeciwić, że nawet jeśli wszystkich Weasley’ów postawią przed tymi zbrodniarzami, to nie dadzą rady ich pokonać - ale ciąg dalszy skrywał w sobie więcej niż Harpia mogłaby kiedykolwiek przypuszczać. Rozchyliła lekko usta, nie widząc już przed sobą mgły oraz ciemności; gdzieś tam na końcu wreszcie zamajaczyło światło. Światło dające nadzieję, kuszące ciepłem oraz tym, że nie wszystko było stracone. Przeniosła roziskrzony wzrok na Brendana, powoli analizując uzyskane od niego informacje. Waleczne serce rwało się do walki, do działania, acz sceptyczność umysłu hamowała wszelkie nieujarzmione podrygi ciała oraz deklaracje, które miałyby moc wiążącą - potomkowie Mac Rossy nigdy nie rzucali słów na wiatr.
- Wiesz, że zrobię wszystko, co będzie konieczne, a nawet więcej - zaczęła możliwie spokojnie, choć głos drżał lekko, z przejęcia. - Co to za organizacja? - dopytywała zmartwiona. Nie tylko o swoje liche umiejętności, a o nich wszystkich. O mugoli, czarodziejów, przyjaciół i rodzinę. Martwiła się nimi wszystkimi. - Znasz ich? Ufasz im? - stawiała kolejne pytania, chcąc wiedzieć jak najwięcej. Jeśli jednak jej kuzyn brał w tym udział, to odpowiedź musiała być twierdząca. Znała go na tyle, że nie wpakowałby się w żadne kłopoty. Cechowała go nie tylko siła oraz umiejętności, także mądrość. - Opowiedz mi. O strukturze, o zadaniach, o wszystkim - poprosiła w zastanowieniu. Musiała sobie to wszystko przetrawić, przemyśleć. Oczywiście, że pragnęła działać - chronić wszystkich, którzy tej ochrony potrzebowali. Jednak koniecznością była wiedza, informacje, jakie szły za tym wszystkim. Ria mogła po prostu przytaknąć Brenowi i dostosować się do jego rozkazów, ale dopiero co usłyszała, że było ich znacznie więcej. Tych, którzy działali - w przeciwieństwie do niej. - Jak długo to trwa? - Wybrzmiało w końcu. Z mieszaniną wstydu oraz rozpaczy. Starała się mimo wszystko nie wątpić; skoro kuzyn zaufał Rhiannon na tyle, żeby jej powiedzieć o tym sekrecie, to musiał widzieć w niej potencjał, nawet jeśli sama czarownica go nie dostrzegała. Nie w tamtej chwili.
Just stay with me, hold you and protect you from the other ones, the evil ones.
Obserwował Rię, jej usłaną piegami twarz otoczoną ognistym włosem; spryt, zwinność, intelekt, każde z nich miało coś z lisa: pomimo wciąż żywej wizji bezokiej Hannah Brendan podjął decyzję: każdy Zakonnik pomagał tak, jak potrafił – nie zamierzał Rii pozwolić od razu stanąć naprzeciw najpotężniejszych spośród ich wrogów, potrafili dużo i byli wymagającymi przeciwnikami. Ale w Zakonie liczyła się każda różdżka – taka, która potrafiła mniej i taka, która potrafiła więcej. Ich zadania należało dobierać stosownie do ich umiejętności – te z kolei posiadała. A co najważniejsze, Ria miała też odważne serce umiejscowione po właściwej stronie, pełne zapału i sprzeciwu na dziejącą się wokół niesprawiedliwość.
- To się okaże – odparł jedynie krótko, wychodząc z sielskiej atmosfery górskiej wycieczki i przechodząc do poważniejszego tematu, który tak naprawdę był jego dzisiejszym celem. Zakład zamierzał doprowadzić do końca, ale wrócą do tego później. Skinął głową. Wiedział, ba, był absolutnie pewien, że Ria mówiła prawdę: że zrobi to, co będzie trzeba. To, co okaże się słuszne. Tak robiła zawsze – tak oni wszyscy robili zawsze.
- Zakon feniksa – odparł w końcu, wprowadzanie w jego szeregi zawsze budziło początkowo tożsame uczucia, zdradzanie pilnie strzeżonego sekretu mogło mieć dramatyczne konsekwencje, reperkusje wśród jego walecznych członków, wobec Neali. Gdyby tylko dotarły do nieodpowiednich uszu, mogłyby zasiać spustoszenie. Ale nikomu nie ufał tak, jak własnej rodzinie. Zawierzając tę tajemnicę Rii wiedział, że padnie na podatny grunt, że przyniesie Zakonowi więcej dobrego, niż złego, że mógł za nią ręczyć samym sobą. – To idea Albusa Dumbledre’a, powołał go w swoim testamencie. Przy pomocy trzech czarodziejów o szlachetnych sercach, w dniu pogrzebu profesora Slughorna, do walki z Grindelwaldem. I trzecią siłą, która w tamtych czasach była jedynie nie do końca zrozumiałą wskazówką, a która dziś wydaje się oczywista. – Voldemort. Dźwięk tego imienia zaczynał budzić grozę. – Wśród tych czarodziejów był Garrett i mój kuzyn od strony matki – dodał, nie sądząc, by musiał mówić więcej o tym, czy im ufał. Garretta Weasleya traktował jak brata, był mu kuzynem – a dziś Garrett najpewniej był już martwy. Tajemnica jego odejścia teraz mogła stać się dla Rii jaśniejsza. Longbottoma nie znał dobrze, trzeciego czarodzieja wcale – obydwoje byli martwi znacznie dłużej niż Garrett.
- Pierwsze miesiące skupiały się tak naprawdę na formowaniu struktur Zakonu. Dołączyłem do nich w marcu – na prośbę Garretta. Od tamtej pory robię, co mogę, by wesprzeć walkę o lepsze jutro. To nie jest bezpieczne, nasz wróg o nas wie – Voldemort i jego poplecznicy, rycerze walpurgii. Wśród nich była też Samantha. – Samantha Weasley, ich kolejna kuzynka; od zawsze czarna owca, którą mocniej przyciągała ciemna strona życia. Pytanie: czy gdyby nikt w rodzinie nie przykleił jej nigdy łatki tej gorszej, Samantha i tak szukałaby akceptacji u kogoś tak złego? – Pewnej nocy napadła mnie i Garretta, chciała nas zabić. Dziś nie żyje ona – Nie zamierzał mówić o jej skrusze, o żalu, o popełnionych błędach. Jej czyny mówiły za nią – nawróciła się dopiero wtedy, kiedy nie miała już niczego do stracenia. – Musieliśmy się upewnić, czy jesteś gotowa – wyjaśnił, domyślając się niedopowiedzianego pytania kuzynki, sam chciał je zadać Garrettowi, kiedy siedział naprzeciw niego. Odpowiedź wtedy była taka sama, jak ta, którą mógł zaoferować Rii dziś, choć zrozumiał ją dopiero wtedy, kiedy na własne oczy ujrzał, z czym przyszło im walczyć. – Zakon ci pomoże – dodał, usiłując przekonać może ją, a może siebie, o słuszności podjętej decyzji. – Wzmocnić się, wyćwiczyć, z czasem zaczniesz czerpać z jego mocy. To magia potężniejsza od tej, którą znamy, przygotowana przez czarodziejów, którzy – choć dziś martwi – potrafili przewidzieć przyszłość. Aktualnie naszym głównym celem są anomalie, pracujemy nad ich zatrzymaniem. W taki sposób, by nikt nie musiał już przez ucierpieć. By zatrzymać chaos, który się rozpętał, a który najwyraźniej służy Voldemortowi. Osłabiliśmy też Grindlewalda, wiemy już, że jest martwy – zabił go Voldemort – jednak to nasze działania doprowadziły do odebrania mu sił. – Co z kolei powiązane było z anomaliami, jednak tę kwestię zamierzał pominąć. Bathilda Bagshot zobowiązała go do milczenia. – Dziś prowadzi nas profesor Bathilda Bagshot, historyczka – choć nie sądził, by musiał ją przedstawiać. – Ale i jej doskwiera sędziwy wiek – Słabła. Nieustannie słabła. Co się z nimi stanie, kiedy jej zabraknie – wiedzieć nie mogli. – Nasza bojówka jest bardziej zorganizowana, niż mogłoby ci się wydawać – stwierdził, nie od razu podejmując temat – wpierw musiał się zastanowić, w jaki sposób powinien go przedstawić. – Zakonnicy robią, co mogą, posiłkując się tym, co potrafią. Do zadań wymagających finezji lub pięknego słowa wysyła się tych, którzy to potrafią. Najważniejsze, to zaprezentować swoje atuty. Świetnie latasz na miotle, jesteś perfekcyjną akrobatką. To jest coś, co może nam się przydać. Zakonem dowodzi gwardia, czarodzieje, którzy zgodzili się wyrzec doczesnego życia w zamian za przechwycenie cząstki potężnej mocy utrzymującej tajemnicę Zakonu. Dziś moc decyzyjną mają Benjamin Wright i Samuel Skamander. – Skamandera znała z pewnością, jeśli nie sama, to jako jego przyjaciela. Z Benem łączyło go mniej, nie wiedział, ile z Rią, jednak jego nazwisko nie mogło być jej obce. Swojego czasu był wszak słynnym pałkarzem jastrzębi – notabene ostatecznie zdyskwalifikowanym za zbytnią brutalność na boisku. Wyciąganie własnej pozycji wydało mu się na dzień dzisiejszy zbędne i niepotrzebne. – Ostateczne decyzje należą jednak do Bathildy Bagshot, której doradzają nasze najtęższe umysły zgromadzone w jednostce naukowej. – Zastanawiał się przez chwilę, czy powinien podawać nazwiska – wydało mu się jednak ostatecznie, że nie powinien bombardować jej zbyt wielką ilością informacji na raz. Nazwiska jednym uchem wlecą, drugim wylecą, a ona musiała pamiętać o tym, co było najważniejsze. – Spotykamy się raz w miesiącu w Hogsmeade, Pod Świńskim Łbem – dodał zatem z zastanowieniem, przenosząc spojrzenie w zielony krajobraz. – Jeśli użyczysz nam swojej różdżki, przyprowadzę cię na następne obrady – obiecał, wiedząc, że z tych słów wycofać się już nie mógł. I nigdy nie będzie mógł – cokolwiek przynieść miała przyszłość.
- To się okaże – odparł jedynie krótko, wychodząc z sielskiej atmosfery górskiej wycieczki i przechodząc do poważniejszego tematu, który tak naprawdę był jego dzisiejszym celem. Zakład zamierzał doprowadzić do końca, ale wrócą do tego później. Skinął głową. Wiedział, ba, był absolutnie pewien, że Ria mówiła prawdę: że zrobi to, co będzie trzeba. To, co okaże się słuszne. Tak robiła zawsze – tak oni wszyscy robili zawsze.
- Zakon feniksa – odparł w końcu, wprowadzanie w jego szeregi zawsze budziło początkowo tożsame uczucia, zdradzanie pilnie strzeżonego sekretu mogło mieć dramatyczne konsekwencje, reperkusje wśród jego walecznych członków, wobec Neali. Gdyby tylko dotarły do nieodpowiednich uszu, mogłyby zasiać spustoszenie. Ale nikomu nie ufał tak, jak własnej rodzinie. Zawierzając tę tajemnicę Rii wiedział, że padnie na podatny grunt, że przyniesie Zakonowi więcej dobrego, niż złego, że mógł za nią ręczyć samym sobą. – To idea Albusa Dumbledre’a, powołał go w swoim testamencie. Przy pomocy trzech czarodziejów o szlachetnych sercach, w dniu pogrzebu profesora Slughorna, do walki z Grindelwaldem. I trzecią siłą, która w tamtych czasach była jedynie nie do końca zrozumiałą wskazówką, a która dziś wydaje się oczywista. – Voldemort. Dźwięk tego imienia zaczynał budzić grozę. – Wśród tych czarodziejów był Garrett i mój kuzyn od strony matki – dodał, nie sądząc, by musiał mówić więcej o tym, czy im ufał. Garretta Weasleya traktował jak brata, był mu kuzynem – a dziś Garrett najpewniej był już martwy. Tajemnica jego odejścia teraz mogła stać się dla Rii jaśniejsza. Longbottoma nie znał dobrze, trzeciego czarodzieja wcale – obydwoje byli martwi znacznie dłużej niż Garrett.
- Pierwsze miesiące skupiały się tak naprawdę na formowaniu struktur Zakonu. Dołączyłem do nich w marcu – na prośbę Garretta. Od tamtej pory robię, co mogę, by wesprzeć walkę o lepsze jutro. To nie jest bezpieczne, nasz wróg o nas wie – Voldemort i jego poplecznicy, rycerze walpurgii. Wśród nich była też Samantha. – Samantha Weasley, ich kolejna kuzynka; od zawsze czarna owca, którą mocniej przyciągała ciemna strona życia. Pytanie: czy gdyby nikt w rodzinie nie przykleił jej nigdy łatki tej gorszej, Samantha i tak szukałaby akceptacji u kogoś tak złego? – Pewnej nocy napadła mnie i Garretta, chciała nas zabić. Dziś nie żyje ona – Nie zamierzał mówić o jej skrusze, o żalu, o popełnionych błędach. Jej czyny mówiły za nią – nawróciła się dopiero wtedy, kiedy nie miała już niczego do stracenia. – Musieliśmy się upewnić, czy jesteś gotowa – wyjaśnił, domyślając się niedopowiedzianego pytania kuzynki, sam chciał je zadać Garrettowi, kiedy siedział naprzeciw niego. Odpowiedź wtedy była taka sama, jak ta, którą mógł zaoferować Rii dziś, choć zrozumiał ją dopiero wtedy, kiedy na własne oczy ujrzał, z czym przyszło im walczyć. – Zakon ci pomoże – dodał, usiłując przekonać może ją, a może siebie, o słuszności podjętej decyzji. – Wzmocnić się, wyćwiczyć, z czasem zaczniesz czerpać z jego mocy. To magia potężniejsza od tej, którą znamy, przygotowana przez czarodziejów, którzy – choć dziś martwi – potrafili przewidzieć przyszłość. Aktualnie naszym głównym celem są anomalie, pracujemy nad ich zatrzymaniem. W taki sposób, by nikt nie musiał już przez ucierpieć. By zatrzymać chaos, który się rozpętał, a który najwyraźniej służy Voldemortowi. Osłabiliśmy też Grindlewalda, wiemy już, że jest martwy – zabił go Voldemort – jednak to nasze działania doprowadziły do odebrania mu sił. – Co z kolei powiązane było z anomaliami, jednak tę kwestię zamierzał pominąć. Bathilda Bagshot zobowiązała go do milczenia. – Dziś prowadzi nas profesor Bathilda Bagshot, historyczka – choć nie sądził, by musiał ją przedstawiać. – Ale i jej doskwiera sędziwy wiek – Słabła. Nieustannie słabła. Co się z nimi stanie, kiedy jej zabraknie – wiedzieć nie mogli. – Nasza bojówka jest bardziej zorganizowana, niż mogłoby ci się wydawać – stwierdził, nie od razu podejmując temat – wpierw musiał się zastanowić, w jaki sposób powinien go przedstawić. – Zakonnicy robią, co mogą, posiłkując się tym, co potrafią. Do zadań wymagających finezji lub pięknego słowa wysyła się tych, którzy to potrafią. Najważniejsze, to zaprezentować swoje atuty. Świetnie latasz na miotle, jesteś perfekcyjną akrobatką. To jest coś, co może nam się przydać. Zakonem dowodzi gwardia, czarodzieje, którzy zgodzili się wyrzec doczesnego życia w zamian za przechwycenie cząstki potężnej mocy utrzymującej tajemnicę Zakonu. Dziś moc decyzyjną mają Benjamin Wright i Samuel Skamander. – Skamandera znała z pewnością, jeśli nie sama, to jako jego przyjaciela. Z Benem łączyło go mniej, nie wiedział, ile z Rią, jednak jego nazwisko nie mogło być jej obce. Swojego czasu był wszak słynnym pałkarzem jastrzębi – notabene ostatecznie zdyskwalifikowanym za zbytnią brutalność na boisku. Wyciąganie własnej pozycji wydało mu się na dzień dzisiejszy zbędne i niepotrzebne. – Ostateczne decyzje należą jednak do Bathildy Bagshot, której doradzają nasze najtęższe umysły zgromadzone w jednostce naukowej. – Zastanawiał się przez chwilę, czy powinien podawać nazwiska – wydało mu się jednak ostatecznie, że nie powinien bombardować jej zbyt wielką ilością informacji na raz. Nazwiska jednym uchem wlecą, drugim wylecą, a ona musiała pamiętać o tym, co było najważniejsze. – Spotykamy się raz w miesiącu w Hogsmeade, Pod Świńskim Łbem – dodał zatem z zastanowieniem, przenosząc spojrzenie w zielony krajobraz. – Jeśli użyczysz nam swojej różdżki, przyprowadzę cię na następne obrady – obiecał, wiedząc, że z tych słów wycofać się już nie mógł. I nigdy nie będzie mógł – cokolwiek przynieść miała przyszłość.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Podejmował trudną decyzję. Nie mogła wiedzieć o wszystkich szczegółach, niuansach skrywanych w okowach tajemnicy zakonu, ale widziała to - w spojrzeniu, postawie. Przecież się znali nie od dziś, mniej więcej wyczuwali swoje nastroje i Ria mogłaby przysiąc, że w uważnym spojrzeniu czaiła się analiza. Strat i zysków, rachunek sumienia; czymkolwiek było, rudowłosa zrzucała to na karb ciężkich czasów, które zdecydowanie nie sprzyjały pracy aurorskiej. Była zachwycona, że Bren znalazł dla niej chwilę czasu, nie domyślając się niegroźnego podstępu, acz pod warstwą żartów zaczęła kryć się obawa. Wzrastająca z każdą kolejną sekundą urywaną w czasoprzestrzeni. Weasley odczuwała niewidzialne igiełki kłujące ją podskórnie i trwała w tym oczekiwaniu na to, co się wydarzy. Wydarzyło się wiele. Tak wiele, że czarownica próbowała sobie to jakoś racjonalnie poukładać - ułożyć każdą teczkę z informacją do odpowiedniej szufladki umysłu, ale plątała się w nadmiarze wyznań. Na początku było dobrze, Zakon Feniksa, niecodzienna nazwa. Ładna. Przywodziła na myśl ogień - serc, dusz, odkupienia, walki. Uzdrowienie łzami feniksa, upadek oraz odrodzenie. Skupiła się na tym wyobrażeniu, chcąc rozpalić w sobie wolę działania. Bez zawahania, wątpliwości, próby racjonalizacji całej zdobytej wiedzy. Brendan uczestniczył w intensywnych próbach odwrócenia świata, dlatego Rhiannon mogła na nim polegać. W pełni zaufać jego decyzjom. Potrzebowała tej podpory, jasnej wizji wraz zapewnieniem, że nic jej nie groziło. Nie ze strony tych, którzy ryzykowali wiele, żeby ocalić pokrzywdzonych. Świadomość, że istniało więcej dobrych dusz gotowych do starcia naprzeciw zagrożenia pokrzepiała, nadawała idei kształtu oraz sensu, jakiego Harpia poszukiwała. Albus Dumbledore - wspaniały człowiek, którego śmierć nawiedziła zbyt wcześnie. Pozostawił po sobie nieutulony żal, stracone nadzieje i niegodziwego następcę. Okazuje się, że to nie wszystko. Zostawił również spuściznę, którą inni przyjęli w swe ramiona obserwując jak się rozrasta.
Był Garrett. Wycinek jednego zdania sprawił, że po kręgosłupie Rii przeszedł dreszcz. Kiedy nauczyli się mówić o nim w czasie przeszłym? Ona wciąż żyła naiwną nadzieją, że kuzyn ścigany przez czarnoksiężników musiał zniknąć, że jego zaginięcie zostało upozorowane lub cokolwiek innego, co nie wiązało się z czymś tak ostatecznym jak śmierć. W tym założeniu Bren miał o wszystkim wiedzieć, ale niestety dla jego dobra został zmuszony do milczenia obowiązującego również rodzinę. Skrzywiła się lekko, starając otrząsnąć z doznanego szoku. Musiała słuchać, wytężać umysł w zrozumieniu, informacje przewijały się normalnym tempem, ale ono nagle urosło do niewyobrażalnych rozmiarów. Zapatrzyła się w martwy punkt gdzieś za plecami kuzyna, odzyskując zdolność do poruszania się dopiero po kilku długich sekundach. - Garrett… czy on…? - Niedokończone pytanie wyrwało się spomiędzy ust, aczkolwiek Weasley podparła brodę na dłoni słuchając dalej, chłonąc każdą jedną informację zawartą w rzeczowych słowach Brendana.
Kolejnym kubłem zimnej wody okazało się przywołanie widma Samanthy. Rhiannon zadarła głowę do góry i spojrzała na mężczyznę wyraźnie zaskoczona. Wpatrywała się w niego dłuższą chwilę - jakby nie rozumiała. Ria… swego czasu żałowała kuzynki, która odsunęła się od nich wszystkich przez tragiczny w skutkach wypadek. Domyślała się, że samotność boli. Jednak jakim trzeba być potworem, żeby dołączać do organizacji zabijającej niewinnych ludzi? Jakim zwyrodnialcem trzeba być, żeby polować na własną rodzinę? Nie pojmowała - i nie chciała pojąć. Rudowłosa wbiła paznokcie we wnętrze dłoni odnosząc wrażenie, jakby żyła w jakimś innym, alternatywnym świecie, albo jakby śniła i właśnie się ocknęła. W dużo bardziej przerażającej rzeczywistości. Mimo to prawdziwej. - Spotkał ją zasłużony los - odrzekła zachrypniętym głosem, cichym, ponurym. Domyślała się niewypowiedzianego; nigdy nie miałaby pretensji do Brena. Wszystko, co robił, było podyktowane troską o innych, to dla nich poświęcił swoje życie i Weasley podziwiała go za to każdego dnia. Ostatnim co zamierzała była ocena jego postępowania.
Słuchała dalej, w delikatnym otępieniu spowodowanym zasłyszanymi wieściami. Pomogą ci, brzmiało jak wyczytanie pełnych zwątpienia myśli Harpii. Uśmiechnęła się więc nieznacznie, chcąc dodać sobie otuchy. Sam, jej kuzyn, miał moc decyzyjną. I Benjamin Wright, dawna gwiazda Quidditcha - tego się nie spodziewała. Zamrugała odnotowując jeszcze nazwisko sławnej autorki książki o historii magii. Podejrzewała, że jeszcze zdąży się zdziwić składem Zakonu Feniksa. Z pewnością odnajdzie wśród nich wiele znajomych twarzy. Najdziwniejsze było jednak to, że ona dowiedziała się dopiero teraz; miała o to do siebie żal.
- Użyczę - odpowiedziała nagle, wstając. Przestała odczuwać zmęczenie, adrenalina oraz chęć działania pobudziła całe ciało. Zalęgło się w nim coś bardzo ciepłego - nadzieja. Na to, że nie zostali skazani na zagładę i upadek świata. Są ludzie, którzy walczą, sprzeciwiają się reżimowi. Razem mogą więcej niż sami Weasley’owie zdani tylko na siebie. - Chcę pomóc, poznać tych wszystkich dobrych ludzi - zapewniła, mimo wszystko mając z tyłu głowy świadomość, że ta wojna wymagała ofiar. Pierwsze już padły, kogo jeszcze miała stracić? Musieli chronić się nawzajem. - Kiedy następne spotkanie? - Wybrzmiało w końcu. Uwalniając całą niecierpliwość i coś na kształt podekscytowania błyszczącego w ciemnych oczach.
Był Garrett. Wycinek jednego zdania sprawił, że po kręgosłupie Rii przeszedł dreszcz. Kiedy nauczyli się mówić o nim w czasie przeszłym? Ona wciąż żyła naiwną nadzieją, że kuzyn ścigany przez czarnoksiężników musiał zniknąć, że jego zaginięcie zostało upozorowane lub cokolwiek innego, co nie wiązało się z czymś tak ostatecznym jak śmierć. W tym założeniu Bren miał o wszystkim wiedzieć, ale niestety dla jego dobra został zmuszony do milczenia obowiązującego również rodzinę. Skrzywiła się lekko, starając otrząsnąć z doznanego szoku. Musiała słuchać, wytężać umysł w zrozumieniu, informacje przewijały się normalnym tempem, ale ono nagle urosło do niewyobrażalnych rozmiarów. Zapatrzyła się w martwy punkt gdzieś za plecami kuzyna, odzyskując zdolność do poruszania się dopiero po kilku długich sekundach. - Garrett… czy on…? - Niedokończone pytanie wyrwało się spomiędzy ust, aczkolwiek Weasley podparła brodę na dłoni słuchając dalej, chłonąc każdą jedną informację zawartą w rzeczowych słowach Brendana.
Kolejnym kubłem zimnej wody okazało się przywołanie widma Samanthy. Rhiannon zadarła głowę do góry i spojrzała na mężczyznę wyraźnie zaskoczona. Wpatrywała się w niego dłuższą chwilę - jakby nie rozumiała. Ria… swego czasu żałowała kuzynki, która odsunęła się od nich wszystkich przez tragiczny w skutkach wypadek. Domyślała się, że samotność boli. Jednak jakim trzeba być potworem, żeby dołączać do organizacji zabijającej niewinnych ludzi? Jakim zwyrodnialcem trzeba być, żeby polować na własną rodzinę? Nie pojmowała - i nie chciała pojąć. Rudowłosa wbiła paznokcie we wnętrze dłoni odnosząc wrażenie, jakby żyła w jakimś innym, alternatywnym świecie, albo jakby śniła i właśnie się ocknęła. W dużo bardziej przerażającej rzeczywistości. Mimo to prawdziwej. - Spotkał ją zasłużony los - odrzekła zachrypniętym głosem, cichym, ponurym. Domyślała się niewypowiedzianego; nigdy nie miałaby pretensji do Brena. Wszystko, co robił, było podyktowane troską o innych, to dla nich poświęcił swoje życie i Weasley podziwiała go za to każdego dnia. Ostatnim co zamierzała była ocena jego postępowania.
Słuchała dalej, w delikatnym otępieniu spowodowanym zasłyszanymi wieściami. Pomogą ci, brzmiało jak wyczytanie pełnych zwątpienia myśli Harpii. Uśmiechnęła się więc nieznacznie, chcąc dodać sobie otuchy. Sam, jej kuzyn, miał moc decyzyjną. I Benjamin Wright, dawna gwiazda Quidditcha - tego się nie spodziewała. Zamrugała odnotowując jeszcze nazwisko sławnej autorki książki o historii magii. Podejrzewała, że jeszcze zdąży się zdziwić składem Zakonu Feniksa. Z pewnością odnajdzie wśród nich wiele znajomych twarzy. Najdziwniejsze było jednak to, że ona dowiedziała się dopiero teraz; miała o to do siebie żal.
- Użyczę - odpowiedziała nagle, wstając. Przestała odczuwać zmęczenie, adrenalina oraz chęć działania pobudziła całe ciało. Zalęgło się w nim coś bardzo ciepłego - nadzieja. Na to, że nie zostali skazani na zagładę i upadek świata. Są ludzie, którzy walczą, sprzeciwiają się reżimowi. Razem mogą więcej niż sami Weasley’owie zdani tylko na siebie. - Chcę pomóc, poznać tych wszystkich dobrych ludzi - zapewniła, mimo wszystko mając z tyłu głowy świadomość, że ta wojna wymagała ofiar. Pierwsze już padły, kogo jeszcze miała stracić? Musieli chronić się nawzajem. - Kiedy następne spotkanie? - Wybrzmiało w końcu. Uwalniając całą niecierpliwość i coś na kształt podekscytowania błyszczącego w ciemnych oczach.
Just stay with me, hold you and protect you from the other ones, the evil ones.
A im dłużej mówił, tym większe dopadały go wątpliwości; Samantha, Garrett, w końcu Barry, któremu Garry zdążył wystawić pogrzeb i Lyra, która przed wojną - słusznie zresztą, patrząc na to, co krótko później stało się z Traversami - zbiegła na morze; Weasleyowie ucierpieli na wojnie właśnie dlatego, że nie zamierzali stać z założonymi rękami, że nie godzili się na to, co się działo - nie miał prawa skazywać więc na bezradność Rię. Nawet, jeśli wiązało się to z niebezpieczeństwem - zasługiwała na to, by mogła zacząć działać. Nikt nie chciał być ptakiem trzymanym w bezpiecznej klatce - a już na pewno nie ona, najlepiej czuła się wolna, w locie. Kości zostały rzucone, wypowiedzianych słów cofnąć już nie mógł inaczej, niż za podniesieniem różdżki - a tego nigdy nie uczyniłby wbrew jej samej. Ria nie tylko chciała, Ria musiała działać - potrzebowali jej odwagi, talentu i szlachetnego serca. Wiedział o tym, nawet jeśli nie potrafił całkiem wyzbyć się lęku, jaki wsiąkł w jego serce. Jej złamany głos uderzył również w niego na krótko odbierając dech; zatrzymane powietrze zatrzymało się w płucach, by po chwili opuścić je z cichym westchnieniem. Chciałby znać odpowiedź na jej zatrważające pytanie - naprawdę by chciał.
- Nie wiem, Ria - odpowiedział szczerze, wprost, jeśli wtajemniczał ją w sekrety Zakonu, utrzymywanie tego ostatniego nie miało większego sensu. Zakon Feniksa nie wiedział, gdzie był Garrett. - On po prostu zniknął. Ostatni raz widziałem go przed pożarem Ministerstwa, ale nie wiem, czy tamtej nocy był w środku. - Mógł się jedynie domyślać. Mieć przeczucie. Być może trafił na trop tych zwyrodnialców, być może ich śledził, być może próbował im przeszkodzić - być może poległ, próbując; być może jego koniec był mniej heroiczny i zginął pod gruzami Ministerstwa, być może próbował komuś pomóc i przeliczył swoje siły. - Nie wiem tego, ale wiem jedno - Jego głos nabrał stanowczości; maskował w ten sposób lęk, strach, okrutną niepewność słów, które zamierzał wypowiedzieć. - Gdyby wszystko było w porządku, skontaktowałby się ze mną. Skontaktowałby się z Zakonem. Znalazłby sposób - tymczasem wieści nie ma aż od maja. - Albo nie żyje albo ktoś go pojmał, trzecia możliwość nie wchodziła w grę; Garrett nigdy nie porzuciłby swoich obowiązków wobec Zakonu. Tego był pewien: nie zrobił niczego złego, nie złamał przysięgi, nie uciekł. To nie byłoby w jego stylu. Łudzenie się, że wrócił, coraz bardziej przypominało naiwne mrzonki i wiarę w życzenia do spadającej gwiazdy.
Skinął jej głową - bez przekonania - na stwierdzenie, które padło; Ria znała go dość dobrze, by czytać między wierszami, by z reakcji jego ciała, twarzy, wyczytać prawdę - prawdę, z której nie był dumny, ale prawdę obiektywną - był winien jej śmierci. Nie do końca w obronie. Nie przed nią, poniekąd w obronie jej samej. To nie miało znaczenia, odeszła. Był wdzięczny kuzynce, że nie próbowała tego oceniać. Nie próbowała oceniać jego.
Ale wreszcie - padła decyzja. Z niej też nie mogła się już wycofać, nie dlatego, że nie pozwalał na to Zakon - dlatego, że mieli honor, którego nie zwykli przełamywać. Wiedział, że Ria tego nie zrobi. Patrzył na nią z tym samym niepokojem błyszczącym przy źrenicy, ale teraz - zmieszanym z dumą wywołaną jej decyzją.
- Nie zawiedziesz się - obiecał, bo przypuszczał, że i ona będzie miała wobec Zakonu pewne wymagania. Tak jak wobec ludzi, którzy się w nim gromadzili. - To zwykli czarodzieje, którzy mają dość bierności. Zakon jest młody, wciąż są między nami ludzie, którzy nie do końca pojmują sytuację. Którzy nie są pewni, czy chcą działać. Ale wszystko idzie ku lepszemu, obiera jasno określony cel. Pomagamy. Pomożemy. - W końcu , kiedyś. Skończymy to wszystko. Albo zginiemy - próbując. - Spotkanie będzie początkiem listopada, pójdę z tobą i przedstawię cię tym, których zobaczysz po raz pierwszy - zaoferował, wyciągając ku niej dłoń, by pomóc jej wstać. Mieli jeszcze kawał drogi do przejścia. Obiecał sobie nie pojawiać się na nich więcej, jako gwardzista nie musiał, ale czuł się za kuzynkę odpowiedzialny. - Dziękuję - że mnie wysłuchałaś. Że mnie zrozumiałaś i nie oceniałaś. - I przepraszam - że ci to robię, że wplątuję cię w walkę z mocami silniejszymi od czegokolwiek, co dotąd znałaś.
Ale my, Weasleyowie, zawsze robimy to, co słuszne, a nie to, co najprostsze.
- Nie wiem, Ria - odpowiedział szczerze, wprost, jeśli wtajemniczał ją w sekrety Zakonu, utrzymywanie tego ostatniego nie miało większego sensu. Zakon Feniksa nie wiedział, gdzie był Garrett. - On po prostu zniknął. Ostatni raz widziałem go przed pożarem Ministerstwa, ale nie wiem, czy tamtej nocy był w środku. - Mógł się jedynie domyślać. Mieć przeczucie. Być może trafił na trop tych zwyrodnialców, być może ich śledził, być może próbował im przeszkodzić - być może poległ, próbując; być może jego koniec był mniej heroiczny i zginął pod gruzami Ministerstwa, być może próbował komuś pomóc i przeliczył swoje siły. - Nie wiem tego, ale wiem jedno - Jego głos nabrał stanowczości; maskował w ten sposób lęk, strach, okrutną niepewność słów, które zamierzał wypowiedzieć. - Gdyby wszystko było w porządku, skontaktowałby się ze mną. Skontaktowałby się z Zakonem. Znalazłby sposób - tymczasem wieści nie ma aż od maja. - Albo nie żyje albo ktoś go pojmał, trzecia możliwość nie wchodziła w grę; Garrett nigdy nie porzuciłby swoich obowiązków wobec Zakonu. Tego był pewien: nie zrobił niczego złego, nie złamał przysięgi, nie uciekł. To nie byłoby w jego stylu. Łudzenie się, że wrócił, coraz bardziej przypominało naiwne mrzonki i wiarę w życzenia do spadającej gwiazdy.
Skinął jej głową - bez przekonania - na stwierdzenie, które padło; Ria znała go dość dobrze, by czytać między wierszami, by z reakcji jego ciała, twarzy, wyczytać prawdę - prawdę, z której nie był dumny, ale prawdę obiektywną - był winien jej śmierci. Nie do końca w obronie. Nie przed nią, poniekąd w obronie jej samej. To nie miało znaczenia, odeszła. Był wdzięczny kuzynce, że nie próbowała tego oceniać. Nie próbowała oceniać jego.
Ale wreszcie - padła decyzja. Z niej też nie mogła się już wycofać, nie dlatego, że nie pozwalał na to Zakon - dlatego, że mieli honor, którego nie zwykli przełamywać. Wiedział, że Ria tego nie zrobi. Patrzył na nią z tym samym niepokojem błyszczącym przy źrenicy, ale teraz - zmieszanym z dumą wywołaną jej decyzją.
- Nie zawiedziesz się - obiecał, bo przypuszczał, że i ona będzie miała wobec Zakonu pewne wymagania. Tak jak wobec ludzi, którzy się w nim gromadzili. - To zwykli czarodzieje, którzy mają dość bierności. Zakon jest młody, wciąż są między nami ludzie, którzy nie do końca pojmują sytuację. Którzy nie są pewni, czy chcą działać. Ale wszystko idzie ku lepszemu, obiera jasno określony cel. Pomagamy. Pomożemy. - W końcu , kiedyś. Skończymy to wszystko. Albo zginiemy - próbując. - Spotkanie będzie początkiem listopada, pójdę z tobą i przedstawię cię tym, których zobaczysz po raz pierwszy - zaoferował, wyciągając ku niej dłoń, by pomóc jej wstać. Mieli jeszcze kawał drogi do przejścia. Obiecał sobie nie pojawiać się na nich więcej, jako gwardzista nie musiał, ale czuł się za kuzynkę odpowiedzialny. - Dziękuję - że mnie wysłuchałaś. Że mnie zrozumiałaś i nie oceniałaś. - I przepraszam - że ci to robię, że wplątuję cię w walkę z mocami silniejszymi od czegokolwiek, co dotąd znałaś.
Ale my, Weasleyowie, zawsze robimy to, co słuszne, a nie to, co najprostsze.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Także i ona podejmowała trudną decyzję. Odtąd życie Rii miało się zmienić - może nie miała oddychać walką jak aurorzy, nieustannie tropiąc czy biegając za czarnoksiężnikami, ale musiała być gotowa. Do bitwy, ponieważ pomocą obdarowywała potrzebujących codziennie; może były to niewielkie akty dobroci - gotowanie czy sprzątanie bądź robienie zakupów starszym sąsiadom albo pomoc głodnym dzieciom nie zmieniało niczego w globalnym ujęciu świata. Teraz nareszcie mogła zrobić coś naprawdę ważnego. Być częścią społeczności, w której ci ludzie martwili się o innych. Słabszych, poszkodowanych, prześladowanych. Weasley nie wyobrażała sobie, żeby w obliczu poznania tej prawdy miała siedzieć wygodnie na miejscu. Udawać, że wojna wcale nie trwała, że to nie dotyczyło młodej kobiety. Nie mogłaby spokojnie wrócić do własnego życia wiedząc, że inni poświęcają się dla świata, w którym rudowłosa przecież żyła. Chciała żyć - kochała ludzi, piękne krainy pełne magii uroku, Quidditcha oraz wiele innych rzeczy, dla których warto było zawalczyć o rzeczywistość jaką znali. Niezapełnioną śmiercią, fanatyzmem ani okrucieństwem. To zwiastowało dystopię, brutalną w swojej rzeczywistości, gdzie prawdziwe potwory miałyby decydować o cudzym życiu. Nie mogli do tego dopuścić - za wszelką cenę.
Myśli Rhiannon biegły nieprzerwanie wzdłuż połączeń nerwowych, kręcąc się oraz drżąc w posadach kiedy natrafiły na temat Garretta. Drogiego kuzyna, którego przez znaczną różnicę wieku oraz natłok aurorskich (i jak się okazuje, zakonowych) obowiązków Harpia nie zdołała poznać zbyt dobrze; nie w takim stopniu w jakim chciałaby tego dla umocnienia rodzinnych więzów. Wszystko wskazywało na to, że już nie będzie jej to dane. Słuchała odpowiedzi Brendana i nie potrafiła ukryć, że miała nadzieję na inne informacje. Nie winiła mężczyzny, Ria zwyczajnie nie chciała dopuścić do siebie myśli, że mogli stracić bliskiego krewnego. Wyjaśnienia jasno sugerowały, że Weasley nie żył. W przeciwnym razie na pewno zdołałby znaleźć sposób na skontaktowanie się - jeśli nie z rodziną to na pewno z Brenem będącym w tej samej organizacji. Nieutulony żal wezbrał w czarownicy, która zakryła usta dłonią. Zdławiła cisnący się do gardła wyraz ostatecznego smutku, beznadziei jaka ogarnia człowieka na myśl, że ktoś z najbliższego otoczenia zginął; na domiar złego bez wieści, bez ciała oraz pewności co do jego losu. Oddychała szybko, przejęta faktem, że misternie utkana sieć wytłumaczeń nieobecności Garretta okazała się być jedynie złudzeniem. Kolejna bańka mydlana bezpieczeństwa pękła, aczkolwiek rudzielec starał się rozprostować wrzące w żyłach emocje. Odetchnęła ciężko i posłała Brendanowi przepraszający uśmiech - nie powinna poddawać się uczuciom, nie w jego obecności. To byłoby wysoce niezręczne dla obojga. Nie powiedziała jednak nic więcej, wiedząc, że dalsze słowa są zbędne.
Wiedziała, że miał swój udział w zabiciu Samanthy - widziała to w oczach kuzyna, słyszała w jego głosie. Żadne zwątpienie nie nastąpiło, ani jedna oskarżycielska myśl nie skaziła umysłu kobiety. Wierzyła mu i ufała, nie mógł kłamać na temat przewin ich wspólnej krewnej - jej przewiny wymagały radykalnych kroków. Musiał to zrobić dla dobra świata, choć może pocałunek dementora byłby dla Sam okrutniejszą karą? Nie warto było gdybać; nie mogło to zmienić przeszłości. Pozostaje pogodzić się z teraźniejszością.
Ujęła wyciągniętą ku niej dłoń, starając się stać pewnie na lekko drżących od informacji oraz emocji nogach. Z podjętej decyzji nie było odwrotu - jako Weasley i tak prędzej zginęłaby niż zignorowała dane słowo. Złożona obietnica była więcej warta niż tony złota. Zmotywowana do działania Ria uśmiechnęła się; wreszcie szczerze, bez smutku czającego się w oczach, przynajmniej na razie. Miała się spotkać z tymi ludźmi, czuła się gotowa. - Dziękuję Bren. Za zaufanie. - To było ważne. Mieć w sobie oparcie. Otaczać się tymi, którzy pomogą, wesprą. Poprowadzą z nimi świat ku lepszemu. Zbliżyła się więc do mężczyzny i objęła jego szyję, wtulając się lekko. Bez przesadnej czułości, ale z uczuciem mający pokrzepić. Ich oboje. - Jesteśmy Weasley’ami, poradzimy sobie. Ze wszystkim. I skopiemy tym draniom tyłki - zapewniła, na moment zamykając oczy. Po chwili odsunęła się, po czym zaczęła biec w stronę, do której wcześniej zmierzali w celu zakończenia treningu kondycji. - Kto ostatni na miejscu ten oddaje swoją porcję konfitury! - zakrzyknęła śmiertelnie poważnie. Wiadomo, że nikt nie ryzykowałby tak okrutnej kary. Musieli żyć dalej. Musieli też dotrzeć do domów. Rhiannon musiała zrzucić z siebie ciężar niepisanej żałoby. Biec wciąż, aż oczyści się umysł. A potem może rzeczywiście zjeść konfiturę matki - na osłodę ociężałego w sercu smutku mającego posmak okrutnej goryczy.
Myśli Rhiannon biegły nieprzerwanie wzdłuż połączeń nerwowych, kręcąc się oraz drżąc w posadach kiedy natrafiły na temat Garretta. Drogiego kuzyna, którego przez znaczną różnicę wieku oraz natłok aurorskich (i jak się okazuje, zakonowych) obowiązków Harpia nie zdołała poznać zbyt dobrze; nie w takim stopniu w jakim chciałaby tego dla umocnienia rodzinnych więzów. Wszystko wskazywało na to, że już nie będzie jej to dane. Słuchała odpowiedzi Brendana i nie potrafiła ukryć, że miała nadzieję na inne informacje. Nie winiła mężczyzny, Ria zwyczajnie nie chciała dopuścić do siebie myśli, że mogli stracić bliskiego krewnego. Wyjaśnienia jasno sugerowały, że Weasley nie żył. W przeciwnym razie na pewno zdołałby znaleźć sposób na skontaktowanie się - jeśli nie z rodziną to na pewno z Brenem będącym w tej samej organizacji. Nieutulony żal wezbrał w czarownicy, która zakryła usta dłonią. Zdławiła cisnący się do gardła wyraz ostatecznego smutku, beznadziei jaka ogarnia człowieka na myśl, że ktoś z najbliższego otoczenia zginął; na domiar złego bez wieści, bez ciała oraz pewności co do jego losu. Oddychała szybko, przejęta faktem, że misternie utkana sieć wytłumaczeń nieobecności Garretta okazała się być jedynie złudzeniem. Kolejna bańka mydlana bezpieczeństwa pękła, aczkolwiek rudzielec starał się rozprostować wrzące w żyłach emocje. Odetchnęła ciężko i posłała Brendanowi przepraszający uśmiech - nie powinna poddawać się uczuciom, nie w jego obecności. To byłoby wysoce niezręczne dla obojga. Nie powiedziała jednak nic więcej, wiedząc, że dalsze słowa są zbędne.
Wiedziała, że miał swój udział w zabiciu Samanthy - widziała to w oczach kuzyna, słyszała w jego głosie. Żadne zwątpienie nie nastąpiło, ani jedna oskarżycielska myśl nie skaziła umysłu kobiety. Wierzyła mu i ufała, nie mógł kłamać na temat przewin ich wspólnej krewnej - jej przewiny wymagały radykalnych kroków. Musiał to zrobić dla dobra świata, choć może pocałunek dementora byłby dla Sam okrutniejszą karą? Nie warto było gdybać; nie mogło to zmienić przeszłości. Pozostaje pogodzić się z teraźniejszością.
Ujęła wyciągniętą ku niej dłoń, starając się stać pewnie na lekko drżących od informacji oraz emocji nogach. Z podjętej decyzji nie było odwrotu - jako Weasley i tak prędzej zginęłaby niż zignorowała dane słowo. Złożona obietnica była więcej warta niż tony złota. Zmotywowana do działania Ria uśmiechnęła się; wreszcie szczerze, bez smutku czającego się w oczach, przynajmniej na razie. Miała się spotkać z tymi ludźmi, czuła się gotowa. - Dziękuję Bren. Za zaufanie. - To było ważne. Mieć w sobie oparcie. Otaczać się tymi, którzy pomogą, wesprą. Poprowadzą z nimi świat ku lepszemu. Zbliżyła się więc do mężczyzny i objęła jego szyję, wtulając się lekko. Bez przesadnej czułości, ale z uczuciem mający pokrzepić. Ich oboje. - Jesteśmy Weasley’ami, poradzimy sobie. Ze wszystkim. I skopiemy tym draniom tyłki - zapewniła, na moment zamykając oczy. Po chwili odsunęła się, po czym zaczęła biec w stronę, do której wcześniej zmierzali w celu zakończenia treningu kondycji. - Kto ostatni na miejscu ten oddaje swoją porcję konfitury! - zakrzyknęła śmiertelnie poważnie. Wiadomo, że nikt nie ryzykowałby tak okrutnej kary. Musieli żyć dalej. Musieli też dotrzeć do domów. Rhiannon musiała zrzucić z siebie ciężar niepisanej żałoby. Biec wciąż, aż oczyści się umysł. A potem może rzeczywiście zjeść konfiturę matki - na osłodę ociężałego w sercu smutku mającego posmak okrutnej goryczy.
Just stay with me, hold you and protect you from the other ones, the evil ones.
Kiedy dostrzegł subtelną zmianę na jej twarzy, lęk, był pewien, że to lęk, nie przed światem, nie przed złem, nie przed jutrem; lęk o Garretta; odwrócił wzrok, by ująć nim wciąż rozświetlony horyzont - beznamiętnie, sucho, boleśnie. Nie chciał odbierać jej prawa do rozpaczy, każdy miał prawo żegnać tych, którzy odeszli: a zwłaszcza ci, którym nie dane było wystawić pogrzebu. Nie mieli ciała, które mogliby pogrzebać - a póki nie minie odpowiedni czas, nie odważą się tego uczynić, nie chcąc grzebać żywego. Nie chciał też odbierać jej prawa do intymności podczas żałoby - dlatego nie spojrzał na nią jeszcze dłuższą chwilę - póki nie napotkał jej pokrzepiającego uśmiechu. Nie musisz udawać, Ria, nie przede mną; Brendan nie potrzebował tego wsparcia - ale był jej wdzięczny za tę próbę. Żadne z nich nie chciało zrzucać na drugie podłego nastroju - nie od tego miało się bliskich. Kiedy ujęła jego dłoń, zacisnął na niej własną mocno, mocniej, niż było to konieczne - nie tylko jako pomoc w zsunięciu się z kamienia, ale też - być może przede wszystkim - jako wyraz wsparcia. Pokrzepienia. Krótko przed tym, jak ten dotyk zamienił się w przyjacielski uścisk; objął ją delikatnie w talii, wspierając brodę o jej bujne, ogniste włosy, tak ogniste, jak ogniste były też jej serce i dusza.
- Mało komu ufam tak jak tobie - wyznał, szczerze i zgodnie z prawdą, w ich żyłach krążyła ta sama krew, byli rodziną, łączyło ich coś więcej niż tylko przyjaźń, historyczna scheda, która wisiała nad ich głowami dumą bohaterskich przodków, którym usiłowali dorównać - lub chociaż nie zawieźć ich oczekiwań. Czuł jej ciepło, bliskość, nieczęsto dostawał je od ludzi w tej formie, był zbyt skryty i zamknięty w sobie; tym mocniej docenił ten gest, podkreślający nie tylko łączącą ich więź - ale i pewną i oczywistą przyszłość. Przyszłość, w której wszystko będzie w porządku. Poradzi sobie, wiedział to, była zdolną czarownicą. Jedną z najzdolniejszych, jakie znał.
- Skopiemy - przytaknął bez zawahania, jeszcze nim wymknęła się z objęć i - nagle - pognała w przestrzeń; dopiero teraz na twarz Brendana rozjaśnił łagodny uśmiech. Skopiemy je tak, że nie usiądą już nigdy, Ria, dodał w myślach, obserwując jej coraz prędzej oddalającą się sylwetkę. - Wiesz, że nie oddam jej tak łatwo! - krzyknął za nią, co sił, choć wciąż nie zaczął biec. Rozumiał ją, tak jak ona rozumiała jego, pewne emocje najprościej było zgubić wysiłkiem. Miał tylko nadzieję, że tego nie pożałuje - ani ona ani on - żadnego ze słów, które padło dzisiaj. Naprawdę nie chciał sprowadzić na nią niepotrzebnego niebezpieczeństwa - ale Ria chciała i musiała zacząć działać. Ona - pragnęło tego, oni - potrzebowali jej. Razem mieli zacząć stanowić siłę, której nie podołają sukinsyni zafascynowani czarną magią. Tarczę, którym ochronią czarodziejski świat przed zgubą. - To było nie fair, uśpiłaś moją czujność! - krzyczał za nią dalej, choć wciąż stał w miejscu choć jego myśli błądziły gdzieś daleko. Tak trudno było poruszyć ciałem, wytrącić się z odrętwienia, zaakceptować, że czas płynął dalej, a dziś niebawem zamieni się w jutro, że czas nie cofnie, a Ria nieodłącznie stała się stroną wojny. To miało być prostsze, niż się okazało.
W końcu, ruszył za nią, wpierw szybszym krokiem, potem truchtem, w końcu szybkim biegiem; wiatr porywał włosy, smagał twarz i odbierał dech, ale ten bieg miał przynieść oczyszczenie i siły na nieustannie nadchodzące straszne jutro. Ten bieg miał być zakończeniem, zwieńczeniem tej rozmowy i sposobem na pozbycie się wątpliwości. Ten bieg miał połączyć ich myśli, zamiast wyznaniami, słonymi kroplami potu.
Bo na krew - jeszcze przyjdzie czas.
/zt x2
- Mało komu ufam tak jak tobie - wyznał, szczerze i zgodnie z prawdą, w ich żyłach krążyła ta sama krew, byli rodziną, łączyło ich coś więcej niż tylko przyjaźń, historyczna scheda, która wisiała nad ich głowami dumą bohaterskich przodków, którym usiłowali dorównać - lub chociaż nie zawieźć ich oczekiwań. Czuł jej ciepło, bliskość, nieczęsto dostawał je od ludzi w tej formie, był zbyt skryty i zamknięty w sobie; tym mocniej docenił ten gest, podkreślający nie tylko łączącą ich więź - ale i pewną i oczywistą przyszłość. Przyszłość, w której wszystko będzie w porządku. Poradzi sobie, wiedział to, była zdolną czarownicą. Jedną z najzdolniejszych, jakie znał.
- Skopiemy - przytaknął bez zawahania, jeszcze nim wymknęła się z objęć i - nagle - pognała w przestrzeń; dopiero teraz na twarz Brendana rozjaśnił łagodny uśmiech. Skopiemy je tak, że nie usiądą już nigdy, Ria, dodał w myślach, obserwując jej coraz prędzej oddalającą się sylwetkę. - Wiesz, że nie oddam jej tak łatwo! - krzyknął za nią, co sił, choć wciąż nie zaczął biec. Rozumiał ją, tak jak ona rozumiała jego, pewne emocje najprościej było zgubić wysiłkiem. Miał tylko nadzieję, że tego nie pożałuje - ani ona ani on - żadnego ze słów, które padło dzisiaj. Naprawdę nie chciał sprowadzić na nią niepotrzebnego niebezpieczeństwa - ale Ria chciała i musiała zacząć działać. Ona - pragnęło tego, oni - potrzebowali jej. Razem mieli zacząć stanowić siłę, której nie podołają sukinsyni zafascynowani czarną magią. Tarczę, którym ochronią czarodziejski świat przed zgubą. - To było nie fair, uśpiłaś moją czujność! - krzyczał za nią dalej, choć wciąż stał w miejscu choć jego myśli błądziły gdzieś daleko. Tak trudno było poruszyć ciałem, wytrącić się z odrętwienia, zaakceptować, że czas płynął dalej, a dziś niebawem zamieni się w jutro, że czas nie cofnie, a Ria nieodłącznie stała się stroną wojny. To miało być prostsze, niż się okazało.
W końcu, ruszył za nią, wpierw szybszym krokiem, potem truchtem, w końcu szybkim biegiem; wiatr porywał włosy, smagał twarz i odbierał dech, ale ten bieg miał przynieść oczyszczenie i siły na nieustannie nadchodzące straszne jutro. Ten bieg miał być zakończeniem, zwieńczeniem tej rozmowy i sposobem na pozbycie się wątpliwości. Ten bieg miał połączyć ich myśli, zamiast wyznaniami, słonymi kroplami potu.
Bo na krew - jeszcze przyjdzie czas.
/zt x2
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
16. kwiecień.
Złość na samego siebie towarzyszyła mi już od długich lat.
Podobnie jak poczucie, że znowu zawiodłem. Nie sprawiało to tak dużego bólu jak utrata żony, czy dziecka, ale nie potrafiłem wyzbyć się wyrzutów sumienia. Kolejnych, które zaczęły ciążyć na moich barkach. Nie odpowiedziałem na wezwanie Kierana przed dwoma tygodniami, jego wiadomość nie dotarła do mnie na czas. W Sali Odpraw pojawiłem się za późno. Czy moja obecność mogła cokolwiek zmienić? Czy wtedy losy Biura Aurorów, całego Departamentu Przestrzegania Praw Czarodziejów potoczyłyby się inaczej?
Nie wiem.
Byłem zaledwie jednym aurorem. Jednym człowiekiem, który nie mógł wiele zdziałać przeciwko całej tej machinie skonstruowanej przez człowieka nazywanego Lordem Voldemortem. Zagarnął dla siebie najbardziej wpływowe rodziny, Ministra Magii i większość czarodziejskiego rządu.
Nie wierzyłem jednak w to, że sprawa jest już stracona. Nie potrafiłbym spojrzeć sobie w oczy, gdybym się poddał. Twierdząca odpowiedź od Kierana na moją propozycję spotkania przyniosła mi ulgę. Chciałem zobaczyć się z nim i porozmawiać, nie tylko o tym, co miało miejsce w Sali Odpraw, ale i wieczorze, gdy zjawił się u progu mego londyńskiego mieszkania. Słowa, które wtedy padły wciąż chodziły mi głowie.
Wiedziałem, że pochodzi z Irlandii, dlatego to ją wybrałem na miejsce spotkania. Jak najdalej od pieprzonego Londynu, którymi rządzili teraz ci zwyrodnialcy.
Stanąwszy na samym szczycie Carranthoohill nie tylko miałem doskonały widok na całą okolicę. Irlandzki, coraz zieleńszy krajobraz zachwyciłby każde oko, ale ja nie potrafiłem skupić się na pięknie przyrody, rozległych zielonych polach i kamiennych dróżkach. Intensywnie wypatrywałem na horyzoncie znajomej sylwetki Kierana Rineheart. Niewielki szczyt najwyższego wzniesienia na całej Wyspie nie pozwalał, by pojawił się znienacka. Rineheart, czy ktokolwiek inny. Mogłem czujnie obserwować wszystko, co działo się wokół. Pozostawałem uważny i skoncentrowany, choć w duchu niecierpliwiłem się coraz bardziej. Dla ukojenia nerwów paliłem papierosa i miałem nadzieję, że z szarych chmur, które zaczęły kłębić się na niebie nie lunie deszcz. Przynajmniej do czasu zakończenia rozmowy.
Zaczęło mi się robić duszno i rozpiąłem guzik koszuli. Mimo że od dwóch tygodni oficjalnie byłem bezrobotny, nie zamierzałem włóczyć się po kraju jak typowy bezrobotny.
Natychmiast uniosłem różdżkę do góry, gdy na kamienistej ścieżce wiodącej na szczyt pojawił się czarodziej. Wyglądał znajomo, bardzo znajomo, wyglądał jak Rineheart, ale tym razem musiałem mieć pewność.
- Gdzie ostatnio mnie wezwałeś? - spytałem spokojnie.
Złość na samego siebie towarzyszyła mi już od długich lat.
Podobnie jak poczucie, że znowu zawiodłem. Nie sprawiało to tak dużego bólu jak utrata żony, czy dziecka, ale nie potrafiłem wyzbyć się wyrzutów sumienia. Kolejnych, które zaczęły ciążyć na moich barkach. Nie odpowiedziałem na wezwanie Kierana przed dwoma tygodniami, jego wiadomość nie dotarła do mnie na czas. W Sali Odpraw pojawiłem się za późno. Czy moja obecność mogła cokolwiek zmienić? Czy wtedy losy Biura Aurorów, całego Departamentu Przestrzegania Praw Czarodziejów potoczyłyby się inaczej?
Nie wiem.
Byłem zaledwie jednym aurorem. Jednym człowiekiem, który nie mógł wiele zdziałać przeciwko całej tej machinie skonstruowanej przez człowieka nazywanego Lordem Voldemortem. Zagarnął dla siebie najbardziej wpływowe rodziny, Ministra Magii i większość czarodziejskiego rządu.
Nie wierzyłem jednak w to, że sprawa jest już stracona. Nie potrafiłbym spojrzeć sobie w oczy, gdybym się poddał. Twierdząca odpowiedź od Kierana na moją propozycję spotkania przyniosła mi ulgę. Chciałem zobaczyć się z nim i porozmawiać, nie tylko o tym, co miało miejsce w Sali Odpraw, ale i wieczorze, gdy zjawił się u progu mego londyńskiego mieszkania. Słowa, które wtedy padły wciąż chodziły mi głowie.
Wiedziałem, że pochodzi z Irlandii, dlatego to ją wybrałem na miejsce spotkania. Jak najdalej od pieprzonego Londynu, którymi rządzili teraz ci zwyrodnialcy.
Stanąwszy na samym szczycie Carranthoohill nie tylko miałem doskonały widok na całą okolicę. Irlandzki, coraz zieleńszy krajobraz zachwyciłby każde oko, ale ja nie potrafiłem skupić się na pięknie przyrody, rozległych zielonych polach i kamiennych dróżkach. Intensywnie wypatrywałem na horyzoncie znajomej sylwetki Kierana Rineheart. Niewielki szczyt najwyższego wzniesienia na całej Wyspie nie pozwalał, by pojawił się znienacka. Rineheart, czy ktokolwiek inny. Mogłem czujnie obserwować wszystko, co działo się wokół. Pozostawałem uważny i skoncentrowany, choć w duchu niecierpliwiłem się coraz bardziej. Dla ukojenia nerwów paliłem papierosa i miałem nadzieję, że z szarych chmur, które zaczęły kłębić się na niebie nie lunie deszcz. Przynajmniej do czasu zakończenia rozmowy.
Zaczęło mi się robić duszno i rozpiąłem guzik koszuli. Mimo że od dwóch tygodni oficjalnie byłem bezrobotny, nie zamierzałem włóczyć się po kraju jak typowy bezrobotny.
Natychmiast uniosłem różdżkę do góry, gdy na kamienistej ścieżce wiodącej na szczyt pojawił się czarodziej. Wyglądał znajomo, bardzo znajomo, wyglądał jak Rineheart, ale tym razem musiałem mieć pewność.
- Gdzie ostatnio mnie wezwałeś? - spytałem spokojnie.
becomes law
resistance
becomes duty
Wraz z rozwojem wojny odkrywane były kolejne karty. Już wcześniej wspominano o istnieniu Zakonu Feniksa, ale po przejęciu Londynu przez zwyrodnialców Malfoy z większą łatwością identyfikował wrogów publicznych. To była trudna sytuacja, ale to musiało w końcu się wydarzyć, co do tego Kieran nie miał złudzeń. Gdyby okoliczności były inne, dłużej zwlekałby z wystosowaniem odpowiedzi na list Cedrica, ale organizacja potrzebowała świeżej krwi i nowych twarzy, jakim nie przypisywano żadnych zarzutów. Lecz tym razem to nie Rineheart pukał do drzwi, to Dearborn prosił o danie mu możliwości do działania, doskonale znając konsekwencje, choć miał teoretycznie czystą kartę, póki nie naraził się otwarcie konserwatywnej władzy.
Zjawił się na miejscu spotkania o wyznaczonej godzinie. Najwyższy szczyt Irlandii miał być jedynym świadkiem tej rozmowy, ale przed słowami nastały czyny. Również Kieran dobył różdżkę i wycelował w drugiego czarodzieja, gotów w każdej chwili wprawić ją w ruchu, wyrzucając z siebie przy tym jedną z wielu inkantacji, jakie wyryły się w jego pamięci przez te wszystkie lata zawodowej kariery. Jakoś nie zaskoczył go ten przejaw nieufności, przeciwnie, doceniał wzmożoną ostrożność, skoro przyszło żyć im w tak bardzo niepewnych czasach. Tylko czy sam miał do czynienia z prawdziwym Dearbornem? Przy wojennej zawierusze każdy mógł okazać się wrogiem skrytym pod postacią sojusznika, wszak magia umożliwiała kradzież tożsamości. Jednak przybranie cudzego wyglądu nie gwarantowało sukcesu, kluczowym czynnikiem była znajomość celu, bo tylko ona umożliwiała dokładne odwzorowanie jego zachowań. Mogli sprawdzić się wzajemnie, Rineheart przystał na to, nie chcąc tworzyć już na samym początku niepotrzebnych nieporozumień.
– Do sali odpraw w Kwaterze Głównej Aurorów – odpowiedział spokojnie, beznamiętnie, do całej sytuacji podchodząc rzeczowo. Ostatnio prezentował tylko takie podejście, bo tylko w taki sposób udawało mu się zachować względną równowagę. Zajmował się sprawami zdelegalizowanego Biura Aurorów i działaniami na rzecz Zakonu Feniksa, uciekając od zgubnych myśli i uczuć. Musiał dalej przeć do przodu. Czy Cedric kierował się podobnymi pobudkami? Posłał list do przełożonego z powodu pogardy dla własnej bezsilności? Tamtej nocy otrzymał wezwanie, jednak się nie zjawił. Może się spóźnił, a może nie stawił się wcale. Równie dobrze mógł dołączyć do walki na londyńskich ulicach bez jakichkolwiek wytycznych, reagując instynktownie, na podstawie szybkiego i chaotycznego rozeznania. Jeszcze nie nadeszła pora na zadawanie pytań, ale te w końcu będą musiały paść, o ile dalsza weryfikacja przebiegnie bez zarzutu. – Co mi zaproponowałeś, kiedy zawitałem w twoim mieszkaniu? – pytanie nie wyjawiało zbyt wielu szczegółów o wspomnianej wizycie, jaka miała miejsce w połowie lutego. Kieran nie bez powodu powrócił do tej właśnie chwili. Wtedy nie dostał odpowiedzi na swoje pytanie i tym razem podobna rzecz nie może mieć miejsca. Zakon potrzebował w swych szeregach ludzi doświadczonych w boju, teraz jeszcze bardziej, niż te dwa miesiące temu. Mimo to nie zamierzał tak łatwo dać kolejnej szansy, póki nie przekona się o determinacji czarodzieja stojącego przed nim.
Zjawił się na miejscu spotkania o wyznaczonej godzinie. Najwyższy szczyt Irlandii miał być jedynym świadkiem tej rozmowy, ale przed słowami nastały czyny. Również Kieran dobył różdżkę i wycelował w drugiego czarodzieja, gotów w każdej chwili wprawić ją w ruchu, wyrzucając z siebie przy tym jedną z wielu inkantacji, jakie wyryły się w jego pamięci przez te wszystkie lata zawodowej kariery. Jakoś nie zaskoczył go ten przejaw nieufności, przeciwnie, doceniał wzmożoną ostrożność, skoro przyszło żyć im w tak bardzo niepewnych czasach. Tylko czy sam miał do czynienia z prawdziwym Dearbornem? Przy wojennej zawierusze każdy mógł okazać się wrogiem skrytym pod postacią sojusznika, wszak magia umożliwiała kradzież tożsamości. Jednak przybranie cudzego wyglądu nie gwarantowało sukcesu, kluczowym czynnikiem była znajomość celu, bo tylko ona umożliwiała dokładne odwzorowanie jego zachowań. Mogli sprawdzić się wzajemnie, Rineheart przystał na to, nie chcąc tworzyć już na samym początku niepotrzebnych nieporozumień.
– Do sali odpraw w Kwaterze Głównej Aurorów – odpowiedział spokojnie, beznamiętnie, do całej sytuacji podchodząc rzeczowo. Ostatnio prezentował tylko takie podejście, bo tylko w taki sposób udawało mu się zachować względną równowagę. Zajmował się sprawami zdelegalizowanego Biura Aurorów i działaniami na rzecz Zakonu Feniksa, uciekając od zgubnych myśli i uczuć. Musiał dalej przeć do przodu. Czy Cedric kierował się podobnymi pobudkami? Posłał list do przełożonego z powodu pogardy dla własnej bezsilności? Tamtej nocy otrzymał wezwanie, jednak się nie zjawił. Może się spóźnił, a może nie stawił się wcale. Równie dobrze mógł dołączyć do walki na londyńskich ulicach bez jakichkolwiek wytycznych, reagując instynktownie, na podstawie szybkiego i chaotycznego rozeznania. Jeszcze nie nadeszła pora na zadawanie pytań, ale te w końcu będą musiały paść, o ile dalsza weryfikacja przebiegnie bez zarzutu. – Co mi zaproponowałeś, kiedy zawitałem w twoim mieszkaniu? – pytanie nie wyjawiało zbyt wielu szczegółów o wspomnianej wizycie, jaka miała miejsce w połowie lutego. Kieran nie bez powodu powrócił do tej właśnie chwili. Wtedy nie dostał odpowiedzi na swoje pytanie i tym razem podobna rzecz nie może mieć miejsca. Zakon potrzebował w swych szeregach ludzi doświadczonych w boju, teraz jeszcze bardziej, niż te dwa miesiące temu. Mimo to nie zamierzał tak łatwo dać kolejnej szansy, póki nie przekona się o determinacji czarodzieja stojącego przed nim.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Carrantoohill, Kerry
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Irlandia