Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Irlandia
Carrantoohill, Kerry
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Carrantoohill
Carrantuohill to najwyższy szczyt Irlandii - wznosi się ponad tysiąc metrów nad poziomem morza. Droga przez górę jest stosunkowo prosta, pomimo tego, że szlak nie został w żaden sposób oznaczony. Zaleca się jednak ostrożność, momentami zejście jest bardzo strome. Stanowi część tak zwanych Czarnych Szczytów, najbardziej znanego irlandzkiego pasma górskiego.
Ze szczytu roztacza się przepiękny widok na irlandzki krajobraz.
Ze szczytu roztacza się przepiękny widok na irlandzki krajobraz.
Czarne jak smoła morze oraz znajdujące się pod powierzchnią śliskie kamienie czyhały na niepewny krok któregokolwiek z podróżników. Wszyscy jednak bezpiecznie i zachowaniem ostrożności znaleźli się wewnątrz szalupy, która przeniosła ich na jeden okręt po to by jeszcze tego samego dnia znaleźć się na drugim.
Sorensen nie był najlepszym człowiekiem co zdradzała chciwość odbijająca blask galeonów, które przeliczał. Był jednak słownym człowiekiem. Żył z interesu więc doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że kiedy dochodziło do transakcji to w jego interesie było zadbać o interes drugiej strony. Po otrzymaniu monet nie pytał się o nic. Oficjalnie wam się przedstawił, a potem nakazał iść za sobą pod pokład pokazując wam wasze kabiny. Były to dwa ciasne pomieszczenia. W jednym były dwa hamaki i przybity do ściany obraz figlarnej, półnagiej syrenki, a w drugim prócz dwóch hamaków na przeciwko wejścia na szerokość pokoju były ułożone kostki zwianej słomy - ich wierzch był przykryty szorstką, bawełniana pościelą i tworzyły coś na wzór prowizorycznej pryczy. Poinstruował was o tym kiedy i gdzie są wydawane posiłki. Na koniec pozostawił was samych sobie nakazując załodze rozpościerać materiał magicznych żagli na masztach. Ruszyliście w drogę.
|zt wszyscy -> tu
Sorensen nie był najlepszym człowiekiem co zdradzała chciwość odbijająca blask galeonów, które przeliczał. Był jednak słownym człowiekiem. Żył z interesu więc doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że kiedy dochodziło do transakcji to w jego interesie było zadbać o interes drugiej strony. Po otrzymaniu monet nie pytał się o nic. Oficjalnie wam się przedstawił, a potem nakazał iść za sobą pod pokład pokazując wam wasze kabiny. Były to dwa ciasne pomieszczenia. W jednym były dwa hamaki i przybity do ściany obraz figlarnej, półnagiej syrenki, a w drugim prócz dwóch hamaków na przeciwko wejścia na szerokość pokoju były ułożone kostki zwianej słomy - ich wierzch był przykryty szorstką, bawełniana pościelą i tworzyły coś na wzór prowizorycznej pryczy. Poinstruował was o tym kiedy i gdzie są wydawane posiłki. Na koniec pozostawił was samych sobie nakazując załodze rozpościerać materiał magicznych żagli na masztach. Ruszyliście w drogę.
|zt wszyscy -> tu
I show not your face but your heart's desire
| grudzień?
– To t-t-tutaj – powiedział, odwracając się przez ramię w stronę Anthony’ego, gdy kolejne załamanie zarośniętej drzewami, pnącej się stromo ścieżki, wyprowadziło ich wreszcie na otwarty teren; przystanął, dając sobie chwilę na zaczerpnięcie oddechu i spoglądając w górę – gdzie na szczycie pokrytego zbrązowiałą już nieco trawą pagórka stało składające się z kilku budynków gospodarstwo. – Właścicielem jest p-p-pan Byrne, mieszka tu z córką. Jakiś czas temu zatrudnił mnie do r-r-remontu – wyjaśnił, wskazując na odsuniętą nieco od reszty zabudowań stodołę, której świeżo położony dach wyraźnie odcinał się od reszty konstrukcji. To właśnie w tamtym kierunku ruszył, nieco zwalniając kroku – bo przedzieranie się na przełaj przez wysoką trawę było nieco trudniejsze niż wspinanie się po wyłożonej kamieniami ścieżce. – W zeszłym t-t-tygodniu pomagałem mu ostrzyc owce – jest p-p-pasterzem – i zgodził się odstąpić część wełny dla Oazy. Złożyliśmy ją w workach, o tam – dodał, wyciągając rękę i wskazując na spory stos jutowych worków, piętrzących się jeden na drugim pod drewnianym zadaszeniem. Nawet z nieco większej odległości było widać, że były wypełnione po brzegi – a przed otwarciem chroniły je wyłącznie ciasno związane sznurki. – Pop-p-prosiłem waszych chłopaków o pomoc – przyznał po chwili, mając na myśli lotników, którzy – tak samo jak on – od kilku tygodni pracowali jako kurierzy dla Macmillanów. Raz jeszcze obejrzał się na Anthony’ego, tym razem odrobinę badawczo zatrzymując spojrzenie na jego rysach; z wyrazu jego twarzy starając się wyczytać, co o tym myślał. Miał nadzieję, że mu to nie przeszkadzało. – Powinni tu być lada moment – dodał, odsuwając rękaw wysłużonej kurtki i spoglądając na ręczny zegarek; byli trochę przed czasem, ale wolał pojawić się zbyt wcześnie niż zbyt późno – zwłaszcza, że musieli jeszcze przygotować worki do transportu, powiązać je ze sobą, może spróbować sprawić, by tymczasowo stały się lżejsze; kiedy poprzedniego dnia je przerzucał, wydały mu się dosyć ciężkie.
Kiedy dotarli do otaczającego gospodarstwo ogrodzenia, naprzeciw wyszedł im starszy, całkowicie siwy już czarodziej, ubrany w wysokie do kolan buty i roboczą kurtkę, z czujnym wyrazem twarzy przyglądając się najpierw Billy’emu, a później Anthony’emu. Zanim zdążyłby się odezwać, Billy pomachał do niego uspokajająco – zdawał sobie sprawę, że mężczyzna miał lekkie problemy ze wzrokiem, prawdopodobnie jeszcze go nie rozpoznawał. – Panie Byrne, d-d-dzień dobry! – wykrzyknął, w międzyczasie podchodząc do oddzielającej ich od gospodarza furtki. – To Anthony – przedstawił wesoło przyjaciela, po czym zawahał się wyraźnie, tknięty nagłą myślą; sięgnął dłonią do karku, drapiąc się bezwiednie – to zn-n-naczy – poprawił się – lord Macmillan, mówiłem p-p-panu, że przyjdzie dzisiaj ze mną – przypomniał, kiwając lekko głową w stronę starszego czarodzieja. Upewniwszy się, że nie miał nic przeciwko, popchnął furtkę i wszedł za ogrodzenie, zatrzymując się jeszcze, żeby przepuścić Anthony’ego. – Molly czuje się już lepiej? – zagaił, ruszając w stronę zadaszenia, już po drodze zakasując wyżej rękawy. – Nie będziemy p-p-panu długo przeszkadzać – zapewnił pana Byrne’a, po czym odwrócił się w stronę przyjaciela. – P-p-pomyślałem, że najlepiej by było rzucić na nie libramuto, a p-p-później powiązać ze sobą i uwiązać do mioteł – może jeden pakunek p-p-pomiędzy dwoma? Żeby nie chwiał się za bardzo i nie p-p-przeważał na żadną stronę przy większym wietrze czy zwrotach, ostatnio mnie p-p-przez to prawie obróciło dookoła – zastanowił się, zatrzymując się przed stosem worków. – Jak myślisz? – zapytał Anthony’ego, posyłając mu pytające spojrzenie.
– To t-t-tutaj – powiedział, odwracając się przez ramię w stronę Anthony’ego, gdy kolejne załamanie zarośniętej drzewami, pnącej się stromo ścieżki, wyprowadziło ich wreszcie na otwarty teren; przystanął, dając sobie chwilę na zaczerpnięcie oddechu i spoglądając w górę – gdzie na szczycie pokrytego zbrązowiałą już nieco trawą pagórka stało składające się z kilku budynków gospodarstwo. – Właścicielem jest p-p-pan Byrne, mieszka tu z córką. Jakiś czas temu zatrudnił mnie do r-r-remontu – wyjaśnił, wskazując na odsuniętą nieco od reszty zabudowań stodołę, której świeżo położony dach wyraźnie odcinał się od reszty konstrukcji. To właśnie w tamtym kierunku ruszył, nieco zwalniając kroku – bo przedzieranie się na przełaj przez wysoką trawę było nieco trudniejsze niż wspinanie się po wyłożonej kamieniami ścieżce. – W zeszłym t-t-tygodniu pomagałem mu ostrzyc owce – jest p-p-pasterzem – i zgodził się odstąpić część wełny dla Oazy. Złożyliśmy ją w workach, o tam – dodał, wyciągając rękę i wskazując na spory stos jutowych worków, piętrzących się jeden na drugim pod drewnianym zadaszeniem. Nawet z nieco większej odległości było widać, że były wypełnione po brzegi – a przed otwarciem chroniły je wyłącznie ciasno związane sznurki. – Pop-p-prosiłem waszych chłopaków o pomoc – przyznał po chwili, mając na myśli lotników, którzy – tak samo jak on – od kilku tygodni pracowali jako kurierzy dla Macmillanów. Raz jeszcze obejrzał się na Anthony’ego, tym razem odrobinę badawczo zatrzymując spojrzenie na jego rysach; z wyrazu jego twarzy starając się wyczytać, co o tym myślał. Miał nadzieję, że mu to nie przeszkadzało. – Powinni tu być lada moment – dodał, odsuwając rękaw wysłużonej kurtki i spoglądając na ręczny zegarek; byli trochę przed czasem, ale wolał pojawić się zbyt wcześnie niż zbyt późno – zwłaszcza, że musieli jeszcze przygotować worki do transportu, powiązać je ze sobą, może spróbować sprawić, by tymczasowo stały się lżejsze; kiedy poprzedniego dnia je przerzucał, wydały mu się dosyć ciężkie.
Kiedy dotarli do otaczającego gospodarstwo ogrodzenia, naprzeciw wyszedł im starszy, całkowicie siwy już czarodziej, ubrany w wysokie do kolan buty i roboczą kurtkę, z czujnym wyrazem twarzy przyglądając się najpierw Billy’emu, a później Anthony’emu. Zanim zdążyłby się odezwać, Billy pomachał do niego uspokajająco – zdawał sobie sprawę, że mężczyzna miał lekkie problemy ze wzrokiem, prawdopodobnie jeszcze go nie rozpoznawał. – Panie Byrne, d-d-dzień dobry! – wykrzyknął, w międzyczasie podchodząc do oddzielającej ich od gospodarza furtki. – To Anthony – przedstawił wesoło przyjaciela, po czym zawahał się wyraźnie, tknięty nagłą myślą; sięgnął dłonią do karku, drapiąc się bezwiednie – to zn-n-naczy – poprawił się – lord Macmillan, mówiłem p-p-panu, że przyjdzie dzisiaj ze mną – przypomniał, kiwając lekko głową w stronę starszego czarodzieja. Upewniwszy się, że nie miał nic przeciwko, popchnął furtkę i wszedł za ogrodzenie, zatrzymując się jeszcze, żeby przepuścić Anthony’ego. – Molly czuje się już lepiej? – zagaił, ruszając w stronę zadaszenia, już po drodze zakasując wyżej rękawy. – Nie będziemy p-p-panu długo przeszkadzać – zapewnił pana Byrne’a, po czym odwrócił się w stronę przyjaciela. – P-p-pomyślałem, że najlepiej by było rzucić na nie libramuto, a p-p-później powiązać ze sobą i uwiązać do mioteł – może jeden pakunek p-p-pomiędzy dwoma? Żeby nie chwiał się za bardzo i nie p-p-przeważał na żadną stronę przy większym wietrze czy zwrotach, ostatnio mnie p-p-przez to prawie obróciło dookoła – zastanowił się, zatrzymując się przed stosem worków. – Jak myślisz? – zapytał Anthony’ego, posyłając mu pytające spojrzenie.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
| pewnie grudzień!
Prośba Moore’a była nie do odrzucenia. Po prostu. Macmillan był mu dłużny za wszystko co do tej chwili dla niego zrobił. William pomagał mu wcześniej przy wyjątkowo brudnej pracy, ale co ważniejsze później zaakceptował i zgodził się na pracę, która była wyjątkowo niebezpieczna (choć wcale się taką nie wydawała). Choć czy ryzykował czymś więcej niż dotychczas? Co mogło być groźniejszego od bycia poszukiwanym listem gończym Zakonnikiem? Niemniej, Macmillan zgodził się, bo zwyczajnie chciał pomóc osobom z Oazy. Kto wie jaka miała być zima… a mieszkańcy wyspy potrzebowali dosłownie wszystkiego.
Uważnie podążał za Williamem, ufając mu i jego znajomości terenu. Ostrożność nakazywała jednak, że wyraźnie rozglądał się za niebezpieczeństwem. Rozglądał się, próbując dostrzec choćby najmniejszy ruch, jeżeli taki w ogóle istniał. Tym uważniej przyjrzał się budynkom, które nagle wyłoniły się zza drzew. Przymrużył oczy. Cała okolica wyglądała niewinnie. Pozornie niewinnie, choć liczył na to, że i taka była w rzeczywistości. Większą uwagę wkrótce przykuła stodoła, którą wskazał Moore. Wysłuchał swojego przyjaciela i jedynie kiwnął głową, starając się zapamiętać nazwisko właściciela. Ponownie ruszył śladem towarzysza.
– Mam nadzieję, że się zgodzili… a właściwie, że nie mieli nic do powiedzenia – odpowiedział jedynie, kiedy usłyszał wyznanie. Po tym, co usłyszał pod koniec października, stracił odrobinę wiary w drużynę i chłopaków. Owszem, wszystko kręciło się wokół pieniędzy… całe życie kręciło się wokół pieniędzy… rozumiał też, że stracili możliwość grania dla publiczności… ale przecież nie proponował im wolontariatu, tylko do dobrze płatną, choć niebezpieczną pracę. Pracę, która była bardzo ważna, która w przyszłości mogła im przynieść jeszcze więcej sławy niż granie na boisku. – Mam nadzieję – dodał jeszcze ciszej, czując zapewnienia, że chłopacy powinni pojawić się lada moment.
Widok nieznanego mężczyzny sprawił, że Anthony odruchowo sięgnął po różdżkę do wewnętrznej kieszeni kurtki… ale szybko zrezygnował z jej wyciągnięcia. Gest Billy’ego był wystarczający, żeby uspokoić zszargane nerwy. Natychmiast zrezygnował z ruchu.
– Dzień dobry – zwrócił się w stronę mężczyzny i kiwnął głową, a za tym wyciągnął dłoń. – Wystarczy Anthony – uspokoił gospodarza natychmiast, żeby nie trudził się z wypowiadaniem nazwisk i tytułów.
Nie wiedział kim była Molly, ale podejrzewał, że była to albo córka, albo żona. Zamiast wypytywał o szczegóły, których nie znał, natychmiast zdecydował się działać. Ponownie ruszył za Williamiem.
– Dobry pomysł – skomentował, słysząc że powinni skorzystać z zaklęcia Libramuto. Odstawił swoją miotłę na bok, żeby nie przeszkadzała w pracy.
Choć nie był mistrzem transmutacji, to ostatnimi czasy ta wydawała się wyjątkowo przydatna. Podejrzewał, że wełna nie miała być tak lekka, jakby się wydawało. Nie, kiedy poukładana była w worach, a te w stos.
– Możemy też Reducio, żeby móc ze sobą zabrać więcej worów. I Zaklęcie Kameleona. Jeżeli ktoś nas dostrzeże, to chociaż… być może… nie zauważy, co ze sobą wieziemy… a przynajmniej ma mniejszą szansę na dostrzeżenie tego – zaproponował. – Dobra, do pracy – zaśmiał się i wyciągnął w końcu różdżkę. – Libramuto, Libramuto, Libramuto – zaczął rzucać w stronę każdej zapakowanej wełny.
Prośba Moore’a była nie do odrzucenia. Po prostu. Macmillan był mu dłużny za wszystko co do tej chwili dla niego zrobił. William pomagał mu wcześniej przy wyjątkowo brudnej pracy, ale co ważniejsze później zaakceptował i zgodził się na pracę, która była wyjątkowo niebezpieczna (choć wcale się taką nie wydawała). Choć czy ryzykował czymś więcej niż dotychczas? Co mogło być groźniejszego od bycia poszukiwanym listem gończym Zakonnikiem? Niemniej, Macmillan zgodził się, bo zwyczajnie chciał pomóc osobom z Oazy. Kto wie jaka miała być zima… a mieszkańcy wyspy potrzebowali dosłownie wszystkiego.
Uważnie podążał za Williamem, ufając mu i jego znajomości terenu. Ostrożność nakazywała jednak, że wyraźnie rozglądał się za niebezpieczeństwem. Rozglądał się, próbując dostrzec choćby najmniejszy ruch, jeżeli taki w ogóle istniał. Tym uważniej przyjrzał się budynkom, które nagle wyłoniły się zza drzew. Przymrużył oczy. Cała okolica wyglądała niewinnie. Pozornie niewinnie, choć liczył na to, że i taka była w rzeczywistości. Większą uwagę wkrótce przykuła stodoła, którą wskazał Moore. Wysłuchał swojego przyjaciela i jedynie kiwnął głową, starając się zapamiętać nazwisko właściciela. Ponownie ruszył śladem towarzysza.
– Mam nadzieję, że się zgodzili… a właściwie, że nie mieli nic do powiedzenia – odpowiedział jedynie, kiedy usłyszał wyznanie. Po tym, co usłyszał pod koniec października, stracił odrobinę wiary w drużynę i chłopaków. Owszem, wszystko kręciło się wokół pieniędzy… całe życie kręciło się wokół pieniędzy… rozumiał też, że stracili możliwość grania dla publiczności… ale przecież nie proponował im wolontariatu, tylko do dobrze płatną, choć niebezpieczną pracę. Pracę, która była bardzo ważna, która w przyszłości mogła im przynieść jeszcze więcej sławy niż granie na boisku. – Mam nadzieję – dodał jeszcze ciszej, czując zapewnienia, że chłopacy powinni pojawić się lada moment.
Widok nieznanego mężczyzny sprawił, że Anthony odruchowo sięgnął po różdżkę do wewnętrznej kieszeni kurtki… ale szybko zrezygnował z jej wyciągnięcia. Gest Billy’ego był wystarczający, żeby uspokoić zszargane nerwy. Natychmiast zrezygnował z ruchu.
– Dzień dobry – zwrócił się w stronę mężczyzny i kiwnął głową, a za tym wyciągnął dłoń. – Wystarczy Anthony – uspokoił gospodarza natychmiast, żeby nie trudził się z wypowiadaniem nazwisk i tytułów.
Nie wiedział kim była Molly, ale podejrzewał, że była to albo córka, albo żona. Zamiast wypytywał o szczegóły, których nie znał, natychmiast zdecydował się działać. Ponownie ruszył za Williamiem.
– Dobry pomysł – skomentował, słysząc że powinni skorzystać z zaklęcia Libramuto. Odstawił swoją miotłę na bok, żeby nie przeszkadzała w pracy.
Choć nie był mistrzem transmutacji, to ostatnimi czasy ta wydawała się wyjątkowo przydatna. Podejrzewał, że wełna nie miała być tak lekka, jakby się wydawało. Nie, kiedy poukładana była w worach, a te w stos.
– Możemy też Reducio, żeby móc ze sobą zabrać więcej worów. I Zaklęcie Kameleona. Jeżeli ktoś nas dostrzeże, to chociaż… być może… nie zauważy, co ze sobą wieziemy… a przynajmniej ma mniejszą szansę na dostrzeżenie tego – zaproponował. – Dobra, do pracy – zaśmiał się i wyciągnął w końcu różdżkę. – Libramuto, Libramuto, Libramuto – zaczął rzucać w stronę każdej zapakowanej wełny.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Anthony Macmillan' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 72, 20, 5
'k100' : 72, 20, 5
– Zgodzili – potwierdził, uśmiechając się do Anthony’ego i kiwając głową. Przez ostatnie tygodnie zdążył już ochłonąć po – delikatnie mówiąc – burzliwym spotkaniu z zawodnikami Zjednoczonych w Puddlemere, i być może dlatego nie wyłapał nieco gorzkiego wydźwięku kryjącego się w słowach przyjaciela, samemu nie spodziewając się, że już na tym etapie coś mogłoby pójść nie tak. Wiedział co prawda, że część byłych graczy miała problem z zaakceptowaniem zbyt wczesnego zakończenia kariery, ale poniekąd był w stanie ich zrozumieć; konieczność zrezygnowania z gry w Jastrzębiach, niesprawiedliwa i niespodziewana, przed paroma miesiącami i jego dotknęła wyjątkowo mocno, a mimo że nie był z tego dumny, potrzebował sporo czasu na odnalezienie dla siebie nowej ścieżki. Dzisiaj niczego nie żałował – praca nad rozbudową Oazy dała mu znacznie więcej niż pretekst do zajęcia czymś rąk, a odkąd zaczął latać dla Macmillanów, czuł się, jakby obudził się wreszcie z długiego snu. Pracy nie traktował co prawda lekko, rozumiał odpowiedzialność, jaką niosło za sobą przywiązanie do miotły każdej z paczek i wsunięcie do kieszeni każdego z zapieczętowanych skrupulatnie listów, ale nie zmieniało to faktu, że cieszył się z każdej minuty spędzonej na miotle. – Nawet nie wiesz, ile to dla mnie zn-n-naczy, że mogę dla was latać, Anthony – powiedział po chwili milczenia, nie potrafiąc powstrzymać słów wdzięczności, nim te wypadły z jego ust. Uśmiechnął się, zanim jednak zdążyłby dodać coś jeszcze, przerwało mu pojawienie się gospodarza.
Rzucił krótkie, uspokajające spojrzenie w stronę przyjaciela, kątem oka dostrzegając przezorny gest, ale wyglądało na to, że Anthony sam szybko zorientował się, że nie mają do czynienia z wrogiem. Gdy po wymianie uprzejmości znaleźli się nad workami, które kilka dni wcześniej napełnili razem z Trixie, wysłuchał z uwagą słów drugiego Zakonnika. – Reducio to d-d-dobry pomysł, im mniej miejsca będą zajmować, tym lepiej – zgodził się, w myślach raz jeszcze przeliczając worki. W przypadku zaklęć pomniejszających nieco problematycznie bywało późniejsze przywrócenie przedmiotom właściwych rozmiarów – przekonali się o tym dosyć dotkliwie w Azkabanie – ale w Oazie było sporo czarodziejów bardziej od niego utalentowanych w transmutacji; w razie kłopotów mógł poprosić o pomoc Hannah albo Charlie. – Zaklęcie k-ka-kameleona też, tylko… Potrafisz je rzucić? Ostatnio jak p-p-próbowałem, to byłem pewien, że mi się udało, ale właściwie to n-n-nie było widać żadnej różnicy – przyznał z lekkim zmieszaniem. Chociaż ostatnimi czasy coraz częściej mu się zdarzało sięgać po dawniej obcą dziedzinę magii, to podejrzewał, że wciąż nie dorównywał umiejętnościami większości starszych uczniów Hogwartu. – Do p-p-pracy – powtórzył za Anthonym, w ślad za nim wyciągając też różdżkę. Podszedł do worków z drugiej strony, dotykając lekko najpierw jednego, a później drugiego. – Libramuto. Libramuto – wymówił ostrożnie. Pamiętając swoje potknięcie przy próbie pomniejszenia drewna, w którego transporcie pomagał niedawno Hannah, starał się pilnować właściwego ruchu nadgarstkiem. Gdy miał wrażenie, że mu się udało, ponownie skierował różdżkę na pierwszy z pakunków. – Reducio – spróbował, starając się zgodnie z radą Anthony’ego pomniejszyć napełniony wełną worek.
Uniósł spojrzenie, żeby sprawdzić, jak szło przyjacielowi, ale coś ponad jego ramieniem zwróciło jego uwagę; wyżej, na tle szarego nieba, dostrzegł cztery powiększające się dosyć szybko kropki. – To chyba oni – powiedział, podbródkiem wskazując właściwy kierunek. Wyprostował się jednak instynktownie, mrużąc oczy i ani na moment nie odrywając spojrzenia od mknących w ich stronę lotników. Z tej odległości nie dostrzegał jeszcze ich twarzy. – Ale uważaj – dodał, nie potrafiąc i nawet nie próbując opanować wyrobionej przez ostatnie miesiące przezorności.
Rzucił krótkie, uspokajające spojrzenie w stronę przyjaciela, kątem oka dostrzegając przezorny gest, ale wyglądało na to, że Anthony sam szybko zorientował się, że nie mają do czynienia z wrogiem. Gdy po wymianie uprzejmości znaleźli się nad workami, które kilka dni wcześniej napełnili razem z Trixie, wysłuchał z uwagą słów drugiego Zakonnika. – Reducio to d-d-dobry pomysł, im mniej miejsca będą zajmować, tym lepiej – zgodził się, w myślach raz jeszcze przeliczając worki. W przypadku zaklęć pomniejszających nieco problematycznie bywało późniejsze przywrócenie przedmiotom właściwych rozmiarów – przekonali się o tym dosyć dotkliwie w Azkabanie – ale w Oazie było sporo czarodziejów bardziej od niego utalentowanych w transmutacji; w razie kłopotów mógł poprosić o pomoc Hannah albo Charlie. – Zaklęcie k-ka-kameleona też, tylko… Potrafisz je rzucić? Ostatnio jak p-p-próbowałem, to byłem pewien, że mi się udało, ale właściwie to n-n-nie było widać żadnej różnicy – przyznał z lekkim zmieszaniem. Chociaż ostatnimi czasy coraz częściej mu się zdarzało sięgać po dawniej obcą dziedzinę magii, to podejrzewał, że wciąż nie dorównywał umiejętnościami większości starszych uczniów Hogwartu. – Do p-p-pracy – powtórzył za Anthonym, w ślad za nim wyciągając też różdżkę. Podszedł do worków z drugiej strony, dotykając lekko najpierw jednego, a później drugiego. – Libramuto. Libramuto – wymówił ostrożnie. Pamiętając swoje potknięcie przy próbie pomniejszenia drewna, w którego transporcie pomagał niedawno Hannah, starał się pilnować właściwego ruchu nadgarstkiem. Gdy miał wrażenie, że mu się udało, ponownie skierował różdżkę na pierwszy z pakunków. – Reducio – spróbował, starając się zgodnie z radą Anthony’ego pomniejszyć napełniony wełną worek.
Uniósł spojrzenie, żeby sprawdzić, jak szło przyjacielowi, ale coś ponad jego ramieniem zwróciło jego uwagę; wyżej, na tle szarego nieba, dostrzegł cztery powiększające się dosyć szybko kropki. – To chyba oni – powiedział, podbródkiem wskazując właściwy kierunek. Wyprostował się jednak instynktownie, mrużąc oczy i ani na moment nie odrywając spojrzenia od mknących w ich stronę lotników. Z tej odległości nie dostrzegał jeszcze ich twarzy. – Ale uważaj – dodał, nie potrafiąc i nawet nie próbując opanować wyrobionej przez ostatnie miesiące przezorności.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'William Moore' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 9, 62, 85
'k100' : 9, 62, 85
Wiadomość, że zawodnicy zgodzili się na pomoc wyraźnie go uspokoiła. Na twarzy blondyna pojawił się skromny uśmiech, który sugerował częściowe zadowolenie. Być może przedwcześnie ocenił Zjednoczonych? Niemniej – wciąż był na nich zły. Zły na kilku z nich, szczególnie tych, którzy byli mu szczególnie drodzy. To, co się stało w październiku było dla niego wielkim zawodem i podkopało jego miłość do drużyny. A pomyśleć, że jego problem z alkoholem zaczął się między innymi od tego, że nie dołączył do drużyny. Dobrze więc, że część zawodników starała się poprawić wizerunek drużyny.
Nagłe wyznanie Williama wyraźnie go zaskoczyło. Nie wiedział jak zareagować. Czy powinien coś powiedzieć? Natychmiast spojrzał na Moore’a i zaczął analizować jego mimikę twarzy, próbując przy tym wyszukać jakiś specjalnych oznak. Wyraźnie się zdziwił. Zdawało się, że chciał coś powiedzieć, ale nie wiedział jakich słów użyć. Kiwnął głową dopiero po chwili.
– Rozumiem – odpowiedział w końcu, ponownie się uśmiechając. Nie rozumiał dlaczego przyjaciel na każdym kroku podkreślał, że jest mu wdzięczny. Anthony starał się pomóc jak tylko mógł… a ta pomoc… cóż… nie była to praca marzeń i mogła skończyć się tragicznie. Był tego całkiem świadom i dlatego nie chciał, żeby William ciągle mu dziękował.
Pan Byrne z początku go zaniepokoił. Szybko jednak zrozumiał, że mężczyzna nie jest wrogiem. Strach pomyśleć co by było gdyby odruchowo rzucił jakiś defensywny urok. Próbował pozdrowić mężczyznę jak najbardziej naturalnie, ale nie wiedział czy jego obronny gest został dostrzeżony przez „nieznajomego”.
Szybko też przeszli do kwestii towaru. Wełna musiała być zabezpieczona… ale i zmniejszona do rozmiaru i ciężaru, który nie przeszkadzałby im w locie.
– Reducio… – powtórzył, żeby zapamiętać co powinien rzucić na worki. – Nie wiem, zobaczymy… nigdy nie byłem dobry w transmutacji – zauważył, w odpowiedzi na pytanie o zaklęcie kameleona. Ta dziedzina magii zawsze była dla niego problematyczna. Chciał jednak pomóc, a co za tym idzie i spróbować swoich sił z taką magią. – Do pracy – przytaknął.
Wpierw obserwował jak Moore rzucał urok. Potem sam zajął się zmniejszaniem wagi towaru. Miał już rzucać Reducio, ale towarzysz zajął go informacją, że prawdopodobnie zbliżali się Zjednoczeni. Natychmiast spojrzał w niebo. Przymrużył oczy, żeby wytężyć swój wzrok. Natychmiast się przygotował na ewentualną obronę.
– Zobaczymy… – mruknął, czekając aż sylwetki się przybliżą.
Na całe szczęście to rzeczywiście byli zawodnicy. Nie potrafił ukryć skromnego uśmiechu. Natychmiast wrócił do przygotowania transportu.
– Reducio – mamrotał, odpowiednio poruszając różdżką i rzucając zaklęcie na kolejne worki.
Kiedy zawodnicy wylądowali, natychmiast wyjaśnił im co powinni zrobił – to znaczy, że tak samo jak oni powinni rzucać odpowiednie zaklęcia. Po wszystkim uśmiechnął się i zerknął na Moore’a.
– To co? Czas spróbować Kameleona… – zaśmiał się i rzucił niewerbalny urok na worki. – Przywiążcie tyle worków ile jest to możliwe. Byleby nie było zbyt ciężko – polecił swoim zawodnikom. – William będzie nas prowadzić, ale musimy uważać.
Potem kiwnął głową Moore’owi. Teraz pozostało wzbić się w powietrze. Sam upewnił się, że worki, które wziął były odpowiednio przymocowane do miotły.
Kość 56
Nagłe wyznanie Williama wyraźnie go zaskoczyło. Nie wiedział jak zareagować. Czy powinien coś powiedzieć? Natychmiast spojrzał na Moore’a i zaczął analizować jego mimikę twarzy, próbując przy tym wyszukać jakiś specjalnych oznak. Wyraźnie się zdziwił. Zdawało się, że chciał coś powiedzieć, ale nie wiedział jakich słów użyć. Kiwnął głową dopiero po chwili.
– Rozumiem – odpowiedział w końcu, ponownie się uśmiechając. Nie rozumiał dlaczego przyjaciel na każdym kroku podkreślał, że jest mu wdzięczny. Anthony starał się pomóc jak tylko mógł… a ta pomoc… cóż… nie była to praca marzeń i mogła skończyć się tragicznie. Był tego całkiem świadom i dlatego nie chciał, żeby William ciągle mu dziękował.
Pan Byrne z początku go zaniepokoił. Szybko jednak zrozumiał, że mężczyzna nie jest wrogiem. Strach pomyśleć co by było gdyby odruchowo rzucił jakiś defensywny urok. Próbował pozdrowić mężczyznę jak najbardziej naturalnie, ale nie wiedział czy jego obronny gest został dostrzeżony przez „nieznajomego”.
Szybko też przeszli do kwestii towaru. Wełna musiała być zabezpieczona… ale i zmniejszona do rozmiaru i ciężaru, który nie przeszkadzałby im w locie.
– Reducio… – powtórzył, żeby zapamiętać co powinien rzucić na worki. – Nie wiem, zobaczymy… nigdy nie byłem dobry w transmutacji – zauważył, w odpowiedzi na pytanie o zaklęcie kameleona. Ta dziedzina magii zawsze była dla niego problematyczna. Chciał jednak pomóc, a co za tym idzie i spróbować swoich sił z taką magią. – Do pracy – przytaknął.
Wpierw obserwował jak Moore rzucał urok. Potem sam zajął się zmniejszaniem wagi towaru. Miał już rzucać Reducio, ale towarzysz zajął go informacją, że prawdopodobnie zbliżali się Zjednoczeni. Natychmiast spojrzał w niebo. Przymrużył oczy, żeby wytężyć swój wzrok. Natychmiast się przygotował na ewentualną obronę.
– Zobaczymy… – mruknął, czekając aż sylwetki się przybliżą.
Na całe szczęście to rzeczywiście byli zawodnicy. Nie potrafił ukryć skromnego uśmiechu. Natychmiast wrócił do przygotowania transportu.
– Reducio – mamrotał, odpowiednio poruszając różdżką i rzucając zaklęcie na kolejne worki.
Kiedy zawodnicy wylądowali, natychmiast wyjaśnił im co powinni zrobił – to znaczy, że tak samo jak oni powinni rzucać odpowiednie zaklęcia. Po wszystkim uśmiechnął się i zerknął na Moore’a.
– To co? Czas spróbować Kameleona… – zaśmiał się i rzucił niewerbalny urok na worki. – Przywiążcie tyle worków ile jest to możliwe. Byleby nie było zbyt ciężko – polecił swoim zawodnikom. – William będzie nas prowadzić, ale musimy uważać.
Potem kiwnął głową Moore’owi. Teraz pozostało wzbić się w powietrze. Sam upewnił się, że worki, które wziął były odpowiednio przymocowane do miotły.
Kość 56
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Anthony Macmillan' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 12
'k100' : 12
Nie próbował wpędzić Anthony’ego w zakłopotanie, a choć jego wyznanie mogło wypaść odrobinę niezręcznie – słowa nigdy nie były jego mocną stroną – to nie można było odmówić mu szczerości; jasne – kursowanie pomiędzy kryjówkami zajmowanymi przez wrogów władzy wiązało się z niebezpieczeństwem, które trudno było zignorować, zwłaszcza odkąd jego twarz widniała na porozwieszanych na murach plakatach i trafiała do czytelników Walczącego Maga w porannej poczcie, ale Billy już wcześniej nie brał pod uwagę siedzenia w ukryciu. Nie mógł – nie, kiedy tylu ludzi wciąż potrzebowało pomocy, i nie, gdy jego rodzina i przyjaciele sami narażali się każdego dnia, starając się przywrócić porządek w ogarniętym wojną kraju. Okruchy normalności, jakie dawała mu praca opierająca się na tym co potrafił i co kochał, stanowiły luksus, na który w obecnych okolicznościach mogło pozwolić sobie niewielu – dlatego traktował je jak coś cennego, wdzięczny Macmillanom i Anthony’emu za to, że zdecydowali się mu zaufać, gdy robić tego wcale nie musieli.
Możliwe, że zagłębiłby się w te rozważania mocniej, ale najpierw przeszkodziło mu pojawienie się gospodarza, a później jego myśli na dobre zajęły już przygotowania do podróży; przeszedł się pomiędzy workami, które kilka dni wcześniej zapakował razem z Trixie, rzucając jeszcze kilka zmniejszających zaklęć i od czasu do czasu zerkając w stronę Anthony’ego, gdy jego uwagę odwróciło przybycie pozostałych lotników. Wtedy wyprostował się odruchowo, zrównując się z przyjacielem i stając obok niego, z różdżką gotową do szybkiej reakcji, ale tym razem ostrożność okazała się niepotrzebna; pierwsze twarze rozpoznał zanim jeszcze stopy czarodziejów dotknęły ziemi, a później dotarły do niego niesione wiatrem głosy. Uśmiechnął się szeroko; wydawało mu się, że przekomarzali się o coś między sobą.
Opuścił różdżkę, ruszając przed siebie, żeby przywitać się z lotnikami. – Nie mieliście p-p-problemów? – upewnił się; droga od gospodarstwa do czerwonej polany nie była długa, zwłaszcza, jeśli leciało się w linii prostej, a Irlandia wciąż pozostawała spokojniejsza niż Anglia, ale zdawał sobie sprawę z tego, że ludzie Malfoya i zagorzali zwolennicy czystości krwi pojawiali się również tutaj. – Nie widzieliście nikogo po d-d-drodze? – zapytał, mając oczywiście na myśli wrogów: bandy złodziejów polujących na transporty czy śledzących główne trakty szpiegów. Gdy usłyszał zaprzeczenie, wrócił do przygotowań, wydanie poleceń zawodnikom pozostawiając Anthony’emu. Z ich pomocą znacznie szybciej poradzili sobie z resztą worków; później pozostało przytwierdzenie ich do mioteł. Billy zajął się najpierw swoją, później sprawdzając jeszcze, czy wiązania na pozostałych na pewno miały się utrzymać i przetrwać trudne warunki; oprócz samego węzła na linie utrzymującej pakunek, zawiązał dwa kolejne: przed i za nim, żeby uniemożliwić mu przesuwanie się wzdłuż trzonka. Nie miał pojęcia, jakie warunki miały czekać ich w górze, musieli być więc gotowi na wszystko: zarówno silny wiatr, jak i konieczność wykonywania nagłych i gwałtownych manewrów.
Dostrzegając kiwnięcie Anthony’ego, stanął obok niego. – Właściwie to w-w-wolałbym, żebyś leciał obok, Anthony – poprosił, spoglądając na przyjaciela, a potem odwracając się w stronę pozostałych. – Jest nas szóstka, więc najlepiej, jak p-p-polecimy w szyku parami – ja i Anthony na p-p-przodzie, następni kilkanaście metrów za nami. Utrzymujcie dystans, który w razie k-k-kłopotów pozwoli wam na czas zmienić kurs i uniknąć zderzenia, ale nie traćcie lecącej p-p-przed wami pary z oczu. Pilnujcie osoby lecącej obok w-w-was i sprawdzajcie od czasu do czasu, czy d-d-druga para wciąż leci za wami – powiedział, podnosząc nieco głos. – Trasa nie jest d-d-długa, ale w pierwszym etapie będziemy lecieć p-p-przez góry, więc pogoda może się zmienić w każdej chwili. Później p-p-pamiętajcie o omijaniu miasteczek, im mniej osób nas zauważy, tym lepiej. Gotowi? – upewnił się, spoglądając po wszystkich po kolei, a później znów dosiadając miotły – i odpychając się od ziemi zaraz po Anthonym.
Wzbicie się w powietrze niemal od razu sprawiło, że rozjaśniły mu się myśli; wciągnął wilgotne, rześkie powietrze głęboko w płuca, na początek skupiając się na wzbiciu się na odpowiednią wysokość, a później odwracając się, żeby sprawdzić, czy wszystkim udało się dokonać tego samego, i czy wszystkie worki znalazły się w górze. Wyglądało na to, że mogli ruszać.
Skinął głową Anthony’emu, dając mu milczący znak – na takiej wysokości wiatr już porządnie huczał mu w uszach, i nie chciał bez potrzeby go przekrzykiwać – a później pochylił się nad miotłą, przyspieszając – choć stopniowo; kołyszący się za jego plecami balast pod postacią worka z owczym runem, nawet pomniejszony, znacznie zaburzał równowagę samej miotły, sprawiając, że musiał na nowo ją wyczuć. Trochę już do tego przywykł, na co dzień transportując lżejsze i cięższe paczki, tym razem jednak musiał brać pod uwagę nie tylko swoje możliwości, ale też fakt, że nadawał tempo dla wszystkich innych.
Upewniwszy się, że Anthony leci obok niego i nie ma żadnych kłopotów, odbił nieco na południe, kierując ich w stronę prześwitu między dwoma szczytami – i od razu dostrzegając na horyzoncie gęste, kłębiące się pomiędzy nimi chmury. Zaklął pod nosem, ale nie zmienił kursu, bo nadłożenie drogi wiązałoby się z koniecznością przelecenia tuż nad pobliską wioską, ale jeśli miał wybierać pomiędzy kiepską pogodą a unikaniem ewentualnych zaklęć, zdecydowanie wolał to pierwsze. – Trzymaj się blisko! – krzyknął, odwracając się na moment w stronę Anthony’ego; dokładnie tak, jak się tego spodziewał, warunki zaczęły pogarszać się z minuty na minutę, a gdy wlecieli w pierwszą chmurę, otoczył ich chłód, wilgoć i niemal zupełne ciemności. Zmrużył oczy, czując na twarzy krople siekącego deszczu, widoczność była prawie zerowa – ale znacznie bardziej martwił go fakt, że uderzająca w niego woda zaczęła stopniowo zamieniać się w grad.
Musieli przelecieć na drugą stronę.
Rzucam na dodatkowe atrakcje:
1 – Grad z każdą chwilą nabiera na sile, uderzając nas w ramiona i plecy; od samej przejażdżki otrzymujemy 20 obrażeń tłuczonych w postaci niewielkich, okrągłych siniaków, które szybko staną się fioletowe, a oprócz tego jedna z gradowych kul uderza w sznur, na którym kołyszą się worki zawieszone na miotle Billy’ego. Lina nie pęka w całości, ale robi to część włókien – osłabienie jest widoczne gołym okiem i nie pozostawia wątpliwości co do tego, że za moment pęknie. Mamy maksymalnie jedną turę, żeby naprawić mocowanie.
2 – Grad z każdą chwilą nabiera na sile, uderzając nas w ramiona i plecy; od samej przejażdżki otrzymujemy 20 obrażeń tłuczonych w postaci niewielkich, okrągłych siniaków, które szybko staną się fioletowe, a oprócz tego jedna z gradowych kul uderza w sznur, na którym kołyszą się worki zawieszone na miotle Anthony’ego. Lina nie pęka w całości, ale robi to część włókien – osłabienie jest widoczne gołym okiem i nie pozostawia wątpliwości co do tego, że za moment pęknie. Mamy maksymalnie jedną turę, żeby naprawić mocowanie.
3 – Okazuje się, że wlecieliśmy prosto w chmurę burzową – słyszymy przeciągły grzmot, a błyskawica uderza tuż przed nami, sprawiając, że włosy stają nam dęba i zmuszając nas do wykonania uniku. Żeby ominąć chmurę naelektryzowanego powietrza, musimy wykonać szybki manewr (ST wynosi 70, do rzutu dolicza się podwojoną sprawność lub zwinność) albo ratować się zaklęciem ochronnym. W razie niepowodzenia doznajemy lekkiego porażenia i otrzymujemy 20 punktów obrażeń.
4 – Gwałtowny, boczny podmuch wiatru, znosi nas na bok – jednemu z nas udaje się w ostatniej chwili uniknąć zderzenia ze skalnym nawisem, ale Billy leci prosto na niego. Miotła zdaje się go wcale nie słuchać, samo utrzymanie się na niej wymaga nie lada wysiłku; siłę uderzenia o skałę zminimalizuje rzucone w porę lento (przez któregokolwiek z nas). W razie niepowodzenia pechowiec otrzymuje 20 obrażeń tłuczonych barku.
5 – Gwałtowny, boczny podmuch wiatru, znosi nas na bok – jednemu z nas udaje się w ostatniej chwili uniknąć zderzenia ze skalnym nawisem, ale Anthony leci prosto na niego. Miotła zdaje się go wcale nie słuchać, samo utrzymanie się na niej wymaga nie lada wysiłku; siłę uderzenia o skałę zminimalizuje rzucone w porę lento (przez któregokolwiek z nas). W razie niepowodzenia pechowiec otrzymuje 20 obrażeń tłuczonych barku.
6 – Udaje nam się przelecieć przez najgorszą część chmury względnie bez szwanku, ale orientujemy się, że straciliśmy z oczu parę lecącą za nami; możemy zdecydować się na nich nie czekać i polecieć dalej albo zatrzymać się w chmurze – w tym drugim wypadku dostrzeżenie ich ma ST równe 70 (do rzutu dolicza się bonus ze spostrzegawczości). Jeśli ich nie zauważymy, przelecą obok nas, a my tylko zmarnujemy czas, szukając ich wśród ulewy i stracimy 20 punktów za wyziębienie.
Możliwe, że zagłębiłby się w te rozważania mocniej, ale najpierw przeszkodziło mu pojawienie się gospodarza, a później jego myśli na dobre zajęły już przygotowania do podróży; przeszedł się pomiędzy workami, które kilka dni wcześniej zapakował razem z Trixie, rzucając jeszcze kilka zmniejszających zaklęć i od czasu do czasu zerkając w stronę Anthony’ego, gdy jego uwagę odwróciło przybycie pozostałych lotników. Wtedy wyprostował się odruchowo, zrównując się z przyjacielem i stając obok niego, z różdżką gotową do szybkiej reakcji, ale tym razem ostrożność okazała się niepotrzebna; pierwsze twarze rozpoznał zanim jeszcze stopy czarodziejów dotknęły ziemi, a później dotarły do niego niesione wiatrem głosy. Uśmiechnął się szeroko; wydawało mu się, że przekomarzali się o coś między sobą.
Opuścił różdżkę, ruszając przed siebie, żeby przywitać się z lotnikami. – Nie mieliście p-p-problemów? – upewnił się; droga od gospodarstwa do czerwonej polany nie była długa, zwłaszcza, jeśli leciało się w linii prostej, a Irlandia wciąż pozostawała spokojniejsza niż Anglia, ale zdawał sobie sprawę z tego, że ludzie Malfoya i zagorzali zwolennicy czystości krwi pojawiali się również tutaj. – Nie widzieliście nikogo po d-d-drodze? – zapytał, mając oczywiście na myśli wrogów: bandy złodziejów polujących na transporty czy śledzących główne trakty szpiegów. Gdy usłyszał zaprzeczenie, wrócił do przygotowań, wydanie poleceń zawodnikom pozostawiając Anthony’emu. Z ich pomocą znacznie szybciej poradzili sobie z resztą worków; później pozostało przytwierdzenie ich do mioteł. Billy zajął się najpierw swoją, później sprawdzając jeszcze, czy wiązania na pozostałych na pewno miały się utrzymać i przetrwać trudne warunki; oprócz samego węzła na linie utrzymującej pakunek, zawiązał dwa kolejne: przed i za nim, żeby uniemożliwić mu przesuwanie się wzdłuż trzonka. Nie miał pojęcia, jakie warunki miały czekać ich w górze, musieli być więc gotowi na wszystko: zarówno silny wiatr, jak i konieczność wykonywania nagłych i gwałtownych manewrów.
Dostrzegając kiwnięcie Anthony’ego, stanął obok niego. – Właściwie to w-w-wolałbym, żebyś leciał obok, Anthony – poprosił, spoglądając na przyjaciela, a potem odwracając się w stronę pozostałych. – Jest nas szóstka, więc najlepiej, jak p-p-polecimy w szyku parami – ja i Anthony na p-p-przodzie, następni kilkanaście metrów za nami. Utrzymujcie dystans, który w razie k-k-kłopotów pozwoli wam na czas zmienić kurs i uniknąć zderzenia, ale nie traćcie lecącej p-p-przed wami pary z oczu. Pilnujcie osoby lecącej obok w-w-was i sprawdzajcie od czasu do czasu, czy d-d-druga para wciąż leci za wami – powiedział, podnosząc nieco głos. – Trasa nie jest d-d-długa, ale w pierwszym etapie będziemy lecieć p-p-przez góry, więc pogoda może się zmienić w każdej chwili. Później p-p-pamiętajcie o omijaniu miasteczek, im mniej osób nas zauważy, tym lepiej. Gotowi? – upewnił się, spoglądając po wszystkich po kolei, a później znów dosiadając miotły – i odpychając się od ziemi zaraz po Anthonym.
Wzbicie się w powietrze niemal od razu sprawiło, że rozjaśniły mu się myśli; wciągnął wilgotne, rześkie powietrze głęboko w płuca, na początek skupiając się na wzbiciu się na odpowiednią wysokość, a później odwracając się, żeby sprawdzić, czy wszystkim udało się dokonać tego samego, i czy wszystkie worki znalazły się w górze. Wyglądało na to, że mogli ruszać.
Skinął głową Anthony’emu, dając mu milczący znak – na takiej wysokości wiatr już porządnie huczał mu w uszach, i nie chciał bez potrzeby go przekrzykiwać – a później pochylił się nad miotłą, przyspieszając – choć stopniowo; kołyszący się za jego plecami balast pod postacią worka z owczym runem, nawet pomniejszony, znacznie zaburzał równowagę samej miotły, sprawiając, że musiał na nowo ją wyczuć. Trochę już do tego przywykł, na co dzień transportując lżejsze i cięższe paczki, tym razem jednak musiał brać pod uwagę nie tylko swoje możliwości, ale też fakt, że nadawał tempo dla wszystkich innych.
Upewniwszy się, że Anthony leci obok niego i nie ma żadnych kłopotów, odbił nieco na południe, kierując ich w stronę prześwitu między dwoma szczytami – i od razu dostrzegając na horyzoncie gęste, kłębiące się pomiędzy nimi chmury. Zaklął pod nosem, ale nie zmienił kursu, bo nadłożenie drogi wiązałoby się z koniecznością przelecenia tuż nad pobliską wioską, ale jeśli miał wybierać pomiędzy kiepską pogodą a unikaniem ewentualnych zaklęć, zdecydowanie wolał to pierwsze. – Trzymaj się blisko! – krzyknął, odwracając się na moment w stronę Anthony’ego; dokładnie tak, jak się tego spodziewał, warunki zaczęły pogarszać się z minuty na minutę, a gdy wlecieli w pierwszą chmurę, otoczył ich chłód, wilgoć i niemal zupełne ciemności. Zmrużył oczy, czując na twarzy krople siekącego deszczu, widoczność była prawie zerowa – ale znacznie bardziej martwił go fakt, że uderzająca w niego woda zaczęła stopniowo zamieniać się w grad.
Musieli przelecieć na drugą stronę.
Rzucam na dodatkowe atrakcje:
1 – Grad z każdą chwilą nabiera na sile, uderzając nas w ramiona i plecy; od samej przejażdżki otrzymujemy 20 obrażeń tłuczonych w postaci niewielkich, okrągłych siniaków, które szybko staną się fioletowe, a oprócz tego jedna z gradowych kul uderza w sznur, na którym kołyszą się worki zawieszone na miotle Billy’ego. Lina nie pęka w całości, ale robi to część włókien – osłabienie jest widoczne gołym okiem i nie pozostawia wątpliwości co do tego, że za moment pęknie. Mamy maksymalnie jedną turę, żeby naprawić mocowanie.
2 – Grad z każdą chwilą nabiera na sile, uderzając nas w ramiona i plecy; od samej przejażdżki otrzymujemy 20 obrażeń tłuczonych w postaci niewielkich, okrągłych siniaków, które szybko staną się fioletowe, a oprócz tego jedna z gradowych kul uderza w sznur, na którym kołyszą się worki zawieszone na miotle Anthony’ego. Lina nie pęka w całości, ale robi to część włókien – osłabienie jest widoczne gołym okiem i nie pozostawia wątpliwości co do tego, że za moment pęknie. Mamy maksymalnie jedną turę, żeby naprawić mocowanie.
3 – Okazuje się, że wlecieliśmy prosto w chmurę burzową – słyszymy przeciągły grzmot, a błyskawica uderza tuż przed nami, sprawiając, że włosy stają nam dęba i zmuszając nas do wykonania uniku. Żeby ominąć chmurę naelektryzowanego powietrza, musimy wykonać szybki manewr (ST wynosi 70, do rzutu dolicza się podwojoną sprawność lub zwinność) albo ratować się zaklęciem ochronnym. W razie niepowodzenia doznajemy lekkiego porażenia i otrzymujemy 20 punktów obrażeń.
4 – Gwałtowny, boczny podmuch wiatru, znosi nas na bok – jednemu z nas udaje się w ostatniej chwili uniknąć zderzenia ze skalnym nawisem, ale Billy leci prosto na niego. Miotła zdaje się go wcale nie słuchać, samo utrzymanie się na niej wymaga nie lada wysiłku; siłę uderzenia o skałę zminimalizuje rzucone w porę lento (przez któregokolwiek z nas). W razie niepowodzenia pechowiec otrzymuje 20 obrażeń tłuczonych barku.
5 – Gwałtowny, boczny podmuch wiatru, znosi nas na bok – jednemu z nas udaje się w ostatniej chwili uniknąć zderzenia ze skalnym nawisem, ale Anthony leci prosto na niego. Miotła zdaje się go wcale nie słuchać, samo utrzymanie się na niej wymaga nie lada wysiłku; siłę uderzenia o skałę zminimalizuje rzucone w porę lento (przez któregokolwiek z nas). W razie niepowodzenia pechowiec otrzymuje 20 obrażeń tłuczonych barku.
6 – Udaje nam się przelecieć przez najgorszą część chmury względnie bez szwanku, ale orientujemy się, że straciliśmy z oczu parę lecącą za nami; możemy zdecydować się na nich nie czekać i polecieć dalej albo zatrzymać się w chmurze – w tym drugim wypadku dostrzeżenie ich ma ST równe 70 (do rzutu dolicza się bonus ze spostrzegawczości). Jeśli ich nie zauważymy, przelecą obok nas, a my tylko zmarnujemy czas, szukając ich wśród ulewy i stracimy 20 punktów za wyziębienie.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'William Moore' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 1
'k6' : 1
206/226
Ze swoimi zawodnikami (o ile mógł ich tak nazwać) przywitał się skinieniem głowy. Uważnie przyjrzał się każdemu z nich, jak gdyby próbując wyczuć ich nastroje. Milczał, kiedy Moore pytał Zjednoczonych o potencjalne problemy. Sam był ciekaw odpowiedzi, więc słuchał ich uważnie. Martwił się, całkiem śmiertelnie, że coś mogło im się stać. Mógł się na nich gniewać, mógł się na nich zawieść za ich reakcje na spotkaniu, ale i tak byli mu wyjątkowo drodzy.
Przy pomocy dodatkowych rąk byli w stanie zrobić więcej. Pakunki zostały zabezpieczone, a oni mogli ruszyć w drogę. Nie oczekiwał, że William uzna, że lepiej by było, żeby leciał obok niego. Na jego twarzy pojawiło się zaskoczenie. Nie był tak szybki jak pozostali. Wiele lat „odpoczynku” od Quidditcha i latania w ogóle sprawiło, że nie mógł się z nimi równać. Miał już powiedzieć to, co myślał na głos, ale uznał, że lepiej nie wchodzić w słowo przyjacielowi. Kiwnął jedynie głową.
– Jasne – mruknął. Na jego twarzy pojawiło się zmartwienie, a on zaczął się stresować.
Plan mimo wszystko brzmiał rozsądnie. Ważne było tylko to, żeby choćby część z nich miała możliwość ucieczki… gdyby (nie daj Merlinie) doszło do momentu. A po cichu liczył na to, że wszystko pójdzie gładko i bez problemów.
Sam był gotowy do lotu. Poprawił swoje wierzchnie odzienie, żeby upewnić się, że nie będzie mu zbyt zimno w górze. Wzbił się w powietrze tuż za Moorem. Miał tylko nadzieję, że przez jego zastój w ćwiczeniach i lataniu nie będą mieli problemów. Ze stresu niemal nie odczuł chłodnego powietrza. Zjadały go myśli, choć próbował je odepchnąć. W czasie takich akcji nierozsądnym by było być pochłoniętym inną sprawą. Musieli być wyczuleni na wszystko.
Mocno trzymał się miotły. Co jakiś czas spoglądał to na swoje worki, to na Williama, to za siebie. Towar przechylał jego miotłę ku tyłowi, a to z kolei utrudniało lot. Na całe szczęście po kilku, a może kilkunastu minutach udało mu się zapanować nad tym problemem.
– Cholera – odpowiedział na krzyk Moore’a i widok chmury przed nimi. Taki lot mógł się źle skończyć. Natychmiast odczuł chłód. Byleby wyszli z tego cało. – Trzymasz się? – Zawołał w stronę towarzysza.
Nie miał pojęcia ile czasu nie byli w stanie dostrzec tego, co było przed nimi. Zdawało mu się, że lot niemal po omacku trwał zbyt długo. Deszcz i grad wyjątkowo utrudniał latanie. Lód uderzał mocno i powodował niemały ból. Zacisnął zęby. Zdawał sobie, że lot przez chmury był bezpieczniejszą opcją niż nad jakimkolwiek miastem.
Jego ubranie było przesiąknięte wodą. Ból był nieprzyjemny, ale był w stanie lecieć dalej. To, co najbardziej utrudniało transport to wrażenie, że miał za niedługo przemarznąć do kości. Zamiast jednak narzekać, zajął się sprawdzeniem czy wszyscy byli na miejscu. Dość szybko dostrzegł że sznur, który utrzymywał worki na miotle Moore’a był w krytycznym stanie.
– William, sznur, worki! – oznajmił głośno. – Reparo! – postanowił zareagować rzucając urok w stronę liny. W myślach prosił o powodzenie. Choć wełna była ważna i jej transport dla mieszkańców Oazy był wyjątkowo ważny, to pierwsze o co zaczął się martwić Macmillan był Moore. Nagła strata balastu mogłaby wprawić go w problemy nad kontrolą. Macmillan przestraszył się nie na żarty.
Ze swoimi zawodnikami (o ile mógł ich tak nazwać) przywitał się skinieniem głowy. Uważnie przyjrzał się każdemu z nich, jak gdyby próbując wyczuć ich nastroje. Milczał, kiedy Moore pytał Zjednoczonych o potencjalne problemy. Sam był ciekaw odpowiedzi, więc słuchał ich uważnie. Martwił się, całkiem śmiertelnie, że coś mogło im się stać. Mógł się na nich gniewać, mógł się na nich zawieść za ich reakcje na spotkaniu, ale i tak byli mu wyjątkowo drodzy.
Przy pomocy dodatkowych rąk byli w stanie zrobić więcej. Pakunki zostały zabezpieczone, a oni mogli ruszyć w drogę. Nie oczekiwał, że William uzna, że lepiej by było, żeby leciał obok niego. Na jego twarzy pojawiło się zaskoczenie. Nie był tak szybki jak pozostali. Wiele lat „odpoczynku” od Quidditcha i latania w ogóle sprawiło, że nie mógł się z nimi równać. Miał już powiedzieć to, co myślał na głos, ale uznał, że lepiej nie wchodzić w słowo przyjacielowi. Kiwnął jedynie głową.
– Jasne – mruknął. Na jego twarzy pojawiło się zmartwienie, a on zaczął się stresować.
Plan mimo wszystko brzmiał rozsądnie. Ważne było tylko to, żeby choćby część z nich miała możliwość ucieczki… gdyby (nie daj Merlinie) doszło do momentu. A po cichu liczył na to, że wszystko pójdzie gładko i bez problemów.
Sam był gotowy do lotu. Poprawił swoje wierzchnie odzienie, żeby upewnić się, że nie będzie mu zbyt zimno w górze. Wzbił się w powietrze tuż za Moorem. Miał tylko nadzieję, że przez jego zastój w ćwiczeniach i lataniu nie będą mieli problemów. Ze stresu niemal nie odczuł chłodnego powietrza. Zjadały go myśli, choć próbował je odepchnąć. W czasie takich akcji nierozsądnym by było być pochłoniętym inną sprawą. Musieli być wyczuleni na wszystko.
Mocno trzymał się miotły. Co jakiś czas spoglądał to na swoje worki, to na Williama, to za siebie. Towar przechylał jego miotłę ku tyłowi, a to z kolei utrudniało lot. Na całe szczęście po kilku, a może kilkunastu minutach udało mu się zapanować nad tym problemem.
– Cholera – odpowiedział na krzyk Moore’a i widok chmury przed nimi. Taki lot mógł się źle skończyć. Natychmiast odczuł chłód. Byleby wyszli z tego cało. – Trzymasz się? – Zawołał w stronę towarzysza.
Nie miał pojęcia ile czasu nie byli w stanie dostrzec tego, co było przed nimi. Zdawało mu się, że lot niemal po omacku trwał zbyt długo. Deszcz i grad wyjątkowo utrudniał latanie. Lód uderzał mocno i powodował niemały ból. Zacisnął zęby. Zdawał sobie, że lot przez chmury był bezpieczniejszą opcją niż nad jakimkolwiek miastem.
Jego ubranie było przesiąknięte wodą. Ból był nieprzyjemny, ale był w stanie lecieć dalej. To, co najbardziej utrudniało transport to wrażenie, że miał za niedługo przemarznąć do kości. Zamiast jednak narzekać, zajął się sprawdzeniem czy wszyscy byli na miejscu. Dość szybko dostrzegł że sznur, który utrzymywał worki na miotle Moore’a był w krytycznym stanie.
– William, sznur, worki! – oznajmił głośno. – Reparo! – postanowił zareagować rzucając urok w stronę liny. W myślach prosił o powodzenie. Choć wełna była ważna i jej transport dla mieszkańców Oazy był wyjątkowo ważny, to pierwsze o co zaczął się martwić Macmillan był Moore. Nagła strata balastu mogłaby wprawić go w problemy nad kontrolą. Macmillan przestraszył się nie na żarty.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Anthony Macmillan' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 39
'k100' : 39
Martwił się. Chociaż od samego początku zdawał sobie sprawę z nieprzewidywalności całego przedsięwzięcia, już od paru tygodni regularnie latając na dłuższych i krótszych trasach – często ponad hrabstwami, w których roiło się od szmalcowników i złodziejów, grasujących zarówno na lądzie, jak i w powietrzu – to dzisiejsza wyprawa była inna. Tym razem nie polegał wyłącznie na sobie – i nie był odpowiedzialny tylko za siebie; jego błąd, niedopatrzenie, potknięcie, mogło zaszkodzić innym; ludziom, który bezinteresownie zdecydowali się mu pomóc, zawierzając, że wszystkiego dopilnuje. Gdy tylko wzbili się w powietrze, świadomość, że nie był w stanie przez cały czas kontrolować, czy pozostali nie potrzebowali przypadkiem pomocy, zaczęła mu ciążyć na barkach jak dodatkowy worek; raz po raz zerkał w stronę Anthony’ego, sprawdzając, czy jego miotła nie przechyla się zbytnio do tyłu, doskonale wyczuwając sposób, w jaki dodatkowe obciążenie oddziaływało na jego własną. Zapytany o to, czy się trzymał, kiwnął potakująco głową, mocniej zaciskając palce na rączce; przyciskając ją odrobinę w dół, starając się zrekompensować balast próbujący wyrwać ją z równowagi do spółki z podwiewającym ją wiatrem.
Jak się okazało, to jednak nie wiatr był jego największym problemem.
Gdy tylko w jego plecy i głowę zaczęły uderzać twarde, lodowe kulki, skulił się odruchowo, jakby starając się osłonić – choć rzecz jasna nie mogło to w niczym pomóc; zbite grudki zdawały się spadać ze wszystkich stron, jedna z nich uderzyła go boleśnie w dłoń, sprawiając, że prawie oderwał palce od trzonka – w ostatniej chwili zmuszając się do utrzymania kursu. – Psidwacza mać! – krzyknął, jego głos zginął jednak w huku wiatru i przeciągłym, przetaczającym się gdzieś nad ich głowami grzmocie. Jak daleko ciągnęły się te chmury? Początkowo założył, że nie dalej, niż najbliższy wierzchołek, burze często powstawały w górzystych dolinach – ale po wykonaniu kolejnego ryzykownego manewru nie był już pewien, orientując się z przerażeniem, że stracił z oczu wszystkie punkty odniesienia. Nie widział skał ani ziemi pod nimi, otaczała ich jedynie szarość; a chociaż wydawało mu się, że ani razu w trakcie przelotu przez chmury nie zboczył z kursu – to im dłużej się nad tym zastanawiał, tym mniej był pewien. – Musimy jak najszybciej stąd w-w-wylecieć! – krzyknął, odwracając się w stronę Anthony’ego, choć przez zmrużone oczy ledwo go widział; ryzykując utratą równowagi, oderwał jedną dłoń od miotły, żeby sięgnąć po różdżkę i rzucić zaklęcie czterech stron świata. Nie ośmielił się położyć jej płasko na dłoni – odleciałaby w ułamku sekundy – ale mocne szarpnięcie wskazało mu właściwy kierunek; lecieli w dobrą stronę. – Tam! Uważaj na skały, gdzieś p-p-pod koniec tego przesmyku robi się wąsko – rzucił jeszcze do przyjaciela, niepewny, ile z tego faktycznie do niego dociera – a ile głosek ginie po drodze, ale nie mieli czasu do stracenia; ruszył dalej, pokonując kolejne metry, pewien, że jego plecy zamieniły się już w jedną barwną mozaikę siniaków, po paru minutach zorientował się jednak, że chmury się przerzedzają, a wiatr cichnie – otaczająca ich mgła również zaczęła ustępować, a gdzieś w oddali zamajaczyło jezioro.
To nie był jednak koniec kłopotów.
W pierwszej chwili nie zrozumiał ostrzeżenia Anthony’ego, odwracając się w jego stronę z lekką dezorientacją, ledwie jednak jego spojrzenie przesunęło się wzdłuż miotły, oddech zamarł mu w gardle – powiązane ze sobą worki wciąż co prawda kołysały się na końcu rączki, trzymały się jednak wyłącznie na cienkich pozostałościach sznura. Wyhamował miotłę odruchowo, zatrzymując się w powietrzu i bojąc się choćby skręcić, w obawie, że jakikolwiek gwałtowniejszy manewr zerwie linę – ale Anthony zareagował błyskawicznie; rzucone przez niego zaklęcie zalśniło jasnym blaskiem, otaczając osłabione miejsce i je wzmacniając. Billy wypuścił powietrze z płuc, dopiero teraz orientując się, że nie oddychał. – Dobra r-r-robota – powiedział na wydechu, unosząc spojrzenie na przyjaciela; czując, jak żołądek wykręca mu się ze wstydu. – P-p-przepraszam, ja – nie zauważyłem – powiedział, sięgając ręką do karku i drapiąc się nerwowo; powinien był – sprawdzić wszystko, upewnić się, że nie tracili pakunków – ale skupiony na wydostaniu ich z burzy i odnalezieniu właściwego kierunku, zapomniał o sprawdzeniu, jak trzymały się wiązania. – Zaczekajmy chwilę, aż pozostali się w-w-wydostaną – powiedział, obracając miotłę – wciąż ostrożnie – i ustawiając ją przodem do Anthony’ego oraz do groźnie wyglądającej chmury, z której właśnie wylecieli. Wyciągnął różdżkę w stronę przyjaciela, rzucając na niego zaklęcie osuszające; mieli jeszcze spory kawałek do przelecenia. – P-p-powinni tu być lada moment – dodał z niepokojem, skupiając wzrok na kłębiącej się przed nimi szarości; odliczając sekundy.
| I jeszcze raz:
1 - Wydaje nam się, że czekamy w nieskończoność, ale w końcu z chmury wydostaje się najpierw jedna, a później druga para lotników; są przemoczeni do suchej nitki, ale wydają się cali. Możemy lecieć dalej.
2 - Czekamy kilka dobrych minut, po których z chmury wylatuje dwóch lotników, ale jest to para, która leciała jako ostatnia; po krótkiej wymianie zdań okazuje się, że nigdzie po drodze nie widzieli czarodziejów, których powinni mieć przed sobą - stracili ich z oczu kilka minut wcześniej. Musimy zadecydować, czy na nich czekać (ryzykując, że ktoś nas dostrzeże), czy się po nich wrócić - czy lecieć dalej.
3 - Po paru dłużących się minutach z chmury wylatują wszyscy lotnicy, ale jeden z nich jest w wyraźnych tarapatach - jego miotła uległa uszkodzeniu, rzuca się na boki i w ogóle go nie słucha; jest jasne, że nie może na niej dalej lecieć. Musimy się przegrupować, rozdysponowując zarówno ludzi, jak i pakunki, pomiędzy pięć pozostałych mioteł.
Jak się okazało, to jednak nie wiatr był jego największym problemem.
Gdy tylko w jego plecy i głowę zaczęły uderzać twarde, lodowe kulki, skulił się odruchowo, jakby starając się osłonić – choć rzecz jasna nie mogło to w niczym pomóc; zbite grudki zdawały się spadać ze wszystkich stron, jedna z nich uderzyła go boleśnie w dłoń, sprawiając, że prawie oderwał palce od trzonka – w ostatniej chwili zmuszając się do utrzymania kursu. – Psidwacza mać! – krzyknął, jego głos zginął jednak w huku wiatru i przeciągłym, przetaczającym się gdzieś nad ich głowami grzmocie. Jak daleko ciągnęły się te chmury? Początkowo założył, że nie dalej, niż najbliższy wierzchołek, burze często powstawały w górzystych dolinach – ale po wykonaniu kolejnego ryzykownego manewru nie był już pewien, orientując się z przerażeniem, że stracił z oczu wszystkie punkty odniesienia. Nie widział skał ani ziemi pod nimi, otaczała ich jedynie szarość; a chociaż wydawało mu się, że ani razu w trakcie przelotu przez chmury nie zboczył z kursu – to im dłużej się nad tym zastanawiał, tym mniej był pewien. – Musimy jak najszybciej stąd w-w-wylecieć! – krzyknął, odwracając się w stronę Anthony’ego, choć przez zmrużone oczy ledwo go widział; ryzykując utratą równowagi, oderwał jedną dłoń od miotły, żeby sięgnąć po różdżkę i rzucić zaklęcie czterech stron świata. Nie ośmielił się położyć jej płasko na dłoni – odleciałaby w ułamku sekundy – ale mocne szarpnięcie wskazało mu właściwy kierunek; lecieli w dobrą stronę. – Tam! Uważaj na skały, gdzieś p-p-pod koniec tego przesmyku robi się wąsko – rzucił jeszcze do przyjaciela, niepewny, ile z tego faktycznie do niego dociera – a ile głosek ginie po drodze, ale nie mieli czasu do stracenia; ruszył dalej, pokonując kolejne metry, pewien, że jego plecy zamieniły się już w jedną barwną mozaikę siniaków, po paru minutach zorientował się jednak, że chmury się przerzedzają, a wiatr cichnie – otaczająca ich mgła również zaczęła ustępować, a gdzieś w oddali zamajaczyło jezioro.
To nie był jednak koniec kłopotów.
W pierwszej chwili nie zrozumiał ostrzeżenia Anthony’ego, odwracając się w jego stronę z lekką dezorientacją, ledwie jednak jego spojrzenie przesunęło się wzdłuż miotły, oddech zamarł mu w gardle – powiązane ze sobą worki wciąż co prawda kołysały się na końcu rączki, trzymały się jednak wyłącznie na cienkich pozostałościach sznura. Wyhamował miotłę odruchowo, zatrzymując się w powietrzu i bojąc się choćby skręcić, w obawie, że jakikolwiek gwałtowniejszy manewr zerwie linę – ale Anthony zareagował błyskawicznie; rzucone przez niego zaklęcie zalśniło jasnym blaskiem, otaczając osłabione miejsce i je wzmacniając. Billy wypuścił powietrze z płuc, dopiero teraz orientując się, że nie oddychał. – Dobra r-r-robota – powiedział na wydechu, unosząc spojrzenie na przyjaciela; czując, jak żołądek wykręca mu się ze wstydu. – P-p-przepraszam, ja – nie zauważyłem – powiedział, sięgając ręką do karku i drapiąc się nerwowo; powinien był – sprawdzić wszystko, upewnić się, że nie tracili pakunków – ale skupiony na wydostaniu ich z burzy i odnalezieniu właściwego kierunku, zapomniał o sprawdzeniu, jak trzymały się wiązania. – Zaczekajmy chwilę, aż pozostali się w-w-wydostaną – powiedział, obracając miotłę – wciąż ostrożnie – i ustawiając ją przodem do Anthony’ego oraz do groźnie wyglądającej chmury, z której właśnie wylecieli. Wyciągnął różdżkę w stronę przyjaciela, rzucając na niego zaklęcie osuszające; mieli jeszcze spory kawałek do przelecenia. – P-p-powinni tu być lada moment – dodał z niepokojem, skupiając wzrok na kłębiącej się przed nimi szarości; odliczając sekundy.
| I jeszcze raz:
1 - Wydaje nam się, że czekamy w nieskończoność, ale w końcu z chmury wydostaje się najpierw jedna, a później druga para lotników; są przemoczeni do suchej nitki, ale wydają się cali. Możemy lecieć dalej.
2 - Czekamy kilka dobrych minut, po których z chmury wylatuje dwóch lotników, ale jest to para, która leciała jako ostatnia; po krótkiej wymianie zdań okazuje się, że nigdzie po drodze nie widzieli czarodziejów, których powinni mieć przed sobą - stracili ich z oczu kilka minut wcześniej. Musimy zadecydować, czy na nich czekać (ryzykując, że ktoś nas dostrzeże), czy się po nich wrócić - czy lecieć dalej.
3 - Po paru dłużących się minutach z chmury wylatują wszyscy lotnicy, ale jeden z nich jest w wyraźnych tarapatach - jego miotła uległa uszkodzeniu, rzuca się na boki i w ogóle go nie słucha; jest jasne, że nie może na niej dalej lecieć. Musimy się przegrupować, rozdysponowując zarówno ludzi, jak i pakunki, pomiędzy pięć pozostałych mioteł.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'William Moore' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 1
'k3' : 1
Grad padał jak szalony. Macmillan odczuwał coraz większy chłód. Ulewa sprawiła, że jego odzienie zupełnie przesiąkło. Na pewno w nie lepszym stanie była i czwórka Zjednoczonych, o których się martwił. Skoro on już prawie się trząsł, to jak musieli czuć się pozostali? Lecieli w najgorszej możliwie pogodzie. Dodatkowa myśl, że nawet jeżeli wylecą z burzowych chmur, to droga wciąż pozostawała niebezpieczna nie dodawała mu otuchy.
Czuł ból na całym swoim ciele. Siniaki pewnie miały pojawić się jutro… Najgorsze było jednak to, że nie mógł zasłonić swojej głowy. Ledwo kontrolował miotłę w takiej sytuacji, a nie chciał stracić drogocennych dla innych worków z wełną. Grad tłukł go bezlitośnie i zdawał się nie przestawać.
Z oddali usłyszał głośne przekleństwo Williama, które miał ochotę zawtórować. Psidwacza mać!
– Co?! – odkrzyknął w stronę Moore’a, kiedy ten zaczął coś mu mówić. Grzmot i nieprzyjemny świst wiatru zniekształcał słowa. Zrozumiał jedynie „wylecieć”, „skały” i „wąsko”. To chyba wystarczyło, żeby zrozumiał, że niedługo może pojawić się jakaś góra, że powinni wylecieć z chmur… i że może zrobić się wąsko… Ale równie dobrze Moore mógł powiedzieć cokolwiek innego, zbliżonego… albo zanegować którąś z wymienionych rzeczy. Niemniej, Macmillan wytężył wszystkie zmysły. Nie zamierzał spadać z miotły, a i nie zamierzał wlatywać z impetem w jakąkolwiek górę.
Miał wrażenie, że ciemnie chmury miały się nigdy nie skończyć. Zaczął się trząść z zimna, choć równocześnie próbował to ukryć, zaciskając mocniej zęby. Poprawił także swój uścisk na drewnie. Miotła, zapewne z powodu deszczu, który być może przedarł się do wełny, zaczęła przechylać się powoli do tyłu. Musiał nad nią zapanować, żeby tylko nie wpaść w pętlę lub nie zostać pociągniętym za mocno w dół. Dodatkowo, sytuacja z liną przy miotle Williama wymagała sytuacji, ale i utrzymania się przy pomocy jednej ręki. Zaklęcie go nie zawiodło, a kryzys został zażegnany.
Na szczęście z kolejnymi minutami chmury stawały się coraz czystsze. Anthony mógł odetchnąć z ulgą. Chłód jednak nie odpuszczał. Zatrzymał się tuż obok Moore’a.
– Nic się nie stało! – odezwał się w stronę przyjaciela, gdy ten niepotrzebnie zaczął przepraszać. Przecież to nie była jego wina! – Jasne, mam nadzieję, że są w jednym kawałku. Nic nie widziałem w tym gradzie – mruknął, masując jedno w ramion wolną dłonią.
Czekając na swoją (o ile mógł tak ich nazwać) drużynę, zaczął się martwić. Mijały kolejne minuty, a nikt nie wyłaniał się z chmur. Pomyślał, że może powinien wrócić… sam już nie miał pojęcia. Nerwowo wiercił się na miotle i ściskał dłoń, która zdawała się najbardziej ucierpieć w trakcie gradobicia.
– Polecę tam – zwrócił się w stronę Williama, ale sekundę po jego słowach pierwsza para wyleciała z chmur, a druga kolejna. Wyglądali nie lepiej niż oni sami. – Jesteście cali? – Zapytał, próbując jednocześnie dojrzeć czy nic im się nie stało. – Możemy lecieć dalej? – Wypytywał dalej, ale otrzymał jedynie pozytywną odpowiedź. Kiwnął więc głową i uśmiechnął się w stronę Moore’a, dając sygnał, żeby prowadził dalej. Sam natomiast niemal natychmiast ruszył, choć początkowo powoli, żeby William mógł go dogonić.
Czuł ból na całym swoim ciele. Siniaki pewnie miały pojawić się jutro… Najgorsze było jednak to, że nie mógł zasłonić swojej głowy. Ledwo kontrolował miotłę w takiej sytuacji, a nie chciał stracić drogocennych dla innych worków z wełną. Grad tłukł go bezlitośnie i zdawał się nie przestawać.
Z oddali usłyszał głośne przekleństwo Williama, które miał ochotę zawtórować. Psidwacza mać!
– Co?! – odkrzyknął w stronę Moore’a, kiedy ten zaczął coś mu mówić. Grzmot i nieprzyjemny świst wiatru zniekształcał słowa. Zrozumiał jedynie „wylecieć”, „skały” i „wąsko”. To chyba wystarczyło, żeby zrozumiał, że niedługo może pojawić się jakaś góra, że powinni wylecieć z chmur… i że może zrobić się wąsko… Ale równie dobrze Moore mógł powiedzieć cokolwiek innego, zbliżonego… albo zanegować którąś z wymienionych rzeczy. Niemniej, Macmillan wytężył wszystkie zmysły. Nie zamierzał spadać z miotły, a i nie zamierzał wlatywać z impetem w jakąkolwiek górę.
Miał wrażenie, że ciemnie chmury miały się nigdy nie skończyć. Zaczął się trząść z zimna, choć równocześnie próbował to ukryć, zaciskając mocniej zęby. Poprawił także swój uścisk na drewnie. Miotła, zapewne z powodu deszczu, który być może przedarł się do wełny, zaczęła przechylać się powoli do tyłu. Musiał nad nią zapanować, żeby tylko nie wpaść w pętlę lub nie zostać pociągniętym za mocno w dół. Dodatkowo, sytuacja z liną przy miotle Williama wymagała sytuacji, ale i utrzymania się przy pomocy jednej ręki. Zaklęcie go nie zawiodło, a kryzys został zażegnany.
Na szczęście z kolejnymi minutami chmury stawały się coraz czystsze. Anthony mógł odetchnąć z ulgą. Chłód jednak nie odpuszczał. Zatrzymał się tuż obok Moore’a.
– Nic się nie stało! – odezwał się w stronę przyjaciela, gdy ten niepotrzebnie zaczął przepraszać. Przecież to nie była jego wina! – Jasne, mam nadzieję, że są w jednym kawałku. Nic nie widziałem w tym gradzie – mruknął, masując jedno w ramion wolną dłonią.
Czekając na swoją (o ile mógł tak ich nazwać) drużynę, zaczął się martwić. Mijały kolejne minuty, a nikt nie wyłaniał się z chmur. Pomyślał, że może powinien wrócić… sam już nie miał pojęcia. Nerwowo wiercił się na miotle i ściskał dłoń, która zdawała się najbardziej ucierpieć w trakcie gradobicia.
– Polecę tam – zwrócił się w stronę Williama, ale sekundę po jego słowach pierwsza para wyleciała z chmur, a druga kolejna. Wyglądali nie lepiej niż oni sami. – Jesteście cali? – Zapytał, próbując jednocześnie dojrzeć czy nic im się nie stało. – Możemy lecieć dalej? – Wypytywał dalej, ale otrzymał jedynie pozytywną odpowiedź. Kiwnął więc głową i uśmiechnął się w stronę Moore’a, dając sygnał, żeby prowadził dalej. Sam natomiast niemal natychmiast ruszył, choć początkowo powoli, żeby William mógł go dogonić.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Carrantoohill, Kerry
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Irlandia