Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Irlandia
Carrantoohill, Kerry
Strona 14 z 15 • 1 ... 8 ... 13, 14, 15
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Carrantoohill
Carrantuohill to najwyższy szczyt Irlandii - wznosi się ponad tysiąc metrów nad poziomem morza. Droga przez górę jest stosunkowo prosta, pomimo tego, że szlak nie został w żaden sposób oznaczony. Zaleca się jednak ostrożność, momentami zejście jest bardzo strome. Stanowi część tak zwanych Czarnych Szczytów, najbardziej znanego irlandzkiego pasma górskiego.
Ze szczytu roztacza się przepiękny widok na irlandzki krajobraz.
Ze szczytu roztacza się przepiękny widok na irlandzki krajobraz.
Naprawdę nie sądził, że przelot przez górski przesmyk okaże się aż tak wymagający; zdarzało mu się już wcześniej chować w deszczowych chmurach, kiedy jednak podejmował decyzję o wyborze trasy, nie spodziewał się, że ulewa zamieni się w gradobicie, a widoczność spadnie niemal do zera. Czy gdyby miał pełną świadomość ryzyka, postąpiłby tak samo? Nie był pewien; zebranie myśli przychodziło mu z trudem, nawet gdy już udało im się wydostać z największej zawieruchy; czuł, jak wnętrzności wykręcają mu wyrzuty sumienia przemieszane ze strachem – ciążącym mu tym mocniej, tym dłużej spoglądali za siebie, czekając na pojawienie się pozostałych lotników. Fakt, że prawie stracił część zdobytej z trudem wełny tylko dodatkowo go dręczył, a w barki i ramiona powoli wkradało się zmęczenie; posiniaczone plecy bolały go jak po upadku na kamienie, drżał też na całym ciele. Musieli się rozgrzać. – Straciłem ich z oczu p-p-pod koniec – przytaknął w odpowiedzi na wzmiankę o gradzie, spoglądając w stronę Anthony’ego. Chwilę bezruchu wykorzystał na oderwanie skostniałych palców od rączki miotły i potarcie ich o siebie, odgarnął też z twarzy mokre, przyklejone do czoła kosmyki włosów, być może mając nadzieję, że te proste czynności wypełnią jakoś ciągnące się w nieskończoność oczekiwanie, ale zdenerwowanie wróciło parę sekund później. Żałował, że nie zabrał ze sobą zegarka, choć jednocześnie obawiałby się na niego spojrzeć; czy czekali kilka minut czy pół godziny? Stracił poczucie czasu, wydawało mu się, że Zjednoczeni powinni byli przelecieć przez chmury już dawno temu. Dlaczego tego nie zrobili? Potrząsnął głową, starając się wyrzucić z niej tworzące się w wyobraźni scenariusze, nie potrafił jednak nie zastanawiać się, co takiego mogło się stać; czy zdecydowali się zawrócić? Wpadli na skały? Przygryzł nerwowo dolną wargę, jednocześnie bezwiednie skubiąc skórkę przy paznokciu kciuka, w duchu rozważając już, w jaki sposób powiedzieć Anthony’emu, że muszą się rozdzielić – i że ma zamiar wrócić w góry.
Nie zdążył tego zrobić, Anthony go wyprzedził; przeniósł na niego wzrok i już otwierał usta, żeby zaprotestować, gdy zaalarmował go ruch na krawędzi pola widzenia. Odwrócił się, serce zabiło mu niespokojnie, ale ukłucie niepokoju zniknęło błyskawicznie, zastąpione falą ulgi – gdy zobaczył najpierw jedną, a później drugą parę zawodników. Wyglądali na całych. – Całe szczęście – mruknął na wydechu, podlatując do przodu i przyglądając się wszystkim przemoczonym twarzom po kolei. – Sp-p-próbujcie osuszyć się zaklęciem zanim ruszymy dalej – powiedział, wciąż mieli przed sobą spory kawałek drogi. Po pytaniu Anthony’ego zaczekał, aż wszyscy potwierdzą swoją gotowość do kontynuowania lotu, zanim ponownie pochylił się nad miotłą. – Uważajcie na siebie, jakiekolwiek p-p-problemy sygnalizujcie od razu. Wracamy do szyku – powiedział jeszcze, po czym zawrócił miotłę i przyspieszył, żeby zrównać się z przyjacielem.
Kilkanaście pierwszych minut nie należało do przyjemnych, mięśnie rozgrzewały się powoli, a zęby szczękały o siebie od czasu do czasu, wprawiane w ruch przez każdy chłodniejszy podmuch wiatru – a im bardziej oddalali się od gór, tym pogoda była łagodniejsza. Skupił się na pilnowaniu kursu, przez cały czas czujnie rozglądając się dookoła w poszukiwaniu ewentualnych niebezpieczeństw, regularnie też oglądał się za siebie – kontrolując, czy wciąż był w stanie dostrzec sylwetki lecących za nimi czarodziejów. Gdy na horyzoncie zamajaczyły mu drzewa otaczające czerwoną polanę, prawie pozwolił sobie na odetchnięcie z ulgą, ale wtedy jego uwagę zwróciło coś innego: jakieś kilkadziesiąt metrów przed nimi, tuż przy wijącej się między polami drodze, wyraźnie odznaczały się dwie sylwetki. Jedna zdawała się leżeć, czy może – półsiedzieć, druga wyglądała, jakby się nad nią pochylała. Obok nich, odrzucone na bok, leżały dwie miotły. – Thony! – krzyknął, starając się uchwycić spojrzenie Anthony’ego. – Widzisz to? – zapytał, wskazując dłonią na postacie; przybliżały się dosyć szybko, a Billy nie mógł pozbyć się wrażenia, że potrzebują pomocy.
I ostatni raz:
1 – Po obniżeniu lotu i wylądowaniu obok dwojga nieznajomych, okazuje się, że jest to ojciec z nastoletnią córką, mieszkańcy niedalekiej wioski, którzy w trakcie powrotu do domu padli ofiarą rabusiów. Złodzieje nie zrobili im krzywdy, ale zabrali im pieniądze i ciepłe płaszcze, które miały im pomóc przetrwać zimę.
2 – Po obniżeniu lotu i wylądowali obok dwojga nieznajomych, okazuje się, że jest to młode małżeństwo, które – ze względu na szalejącą w Anglii wojnę – zdecydowało się na ucieczkę do Irlandii. Całą trasę przelecieli na miotłach, nim jednak zdążyliby dotrzeć do kryjówki, kobieta zasłabła i spadła z miotły. Ma zwichnięty nadgarstek i nie jest w stanie lecieć sama, ale kryjówka okazuje się być niedaleko – jest też nam po drodze.
3 – Obniżamy lot, ale nim udałoby się nam wylądować, postacie na ziemi nas zauważają i od razu przystępują do ataku, rzucając w nas podwójne Ignitio. Jesteśmy w stanie im uciec, ale żeby nie dorobić się przykrych poparzeń, musimy obronić się lub uniknąć zaklęć; oba zostały rzucone z mocą 70.
Nie zdążył tego zrobić, Anthony go wyprzedził; przeniósł na niego wzrok i już otwierał usta, żeby zaprotestować, gdy zaalarmował go ruch na krawędzi pola widzenia. Odwrócił się, serce zabiło mu niespokojnie, ale ukłucie niepokoju zniknęło błyskawicznie, zastąpione falą ulgi – gdy zobaczył najpierw jedną, a później drugą parę zawodników. Wyglądali na całych. – Całe szczęście – mruknął na wydechu, podlatując do przodu i przyglądając się wszystkim przemoczonym twarzom po kolei. – Sp-p-próbujcie osuszyć się zaklęciem zanim ruszymy dalej – powiedział, wciąż mieli przed sobą spory kawałek drogi. Po pytaniu Anthony’ego zaczekał, aż wszyscy potwierdzą swoją gotowość do kontynuowania lotu, zanim ponownie pochylił się nad miotłą. – Uważajcie na siebie, jakiekolwiek p-p-problemy sygnalizujcie od razu. Wracamy do szyku – powiedział jeszcze, po czym zawrócił miotłę i przyspieszył, żeby zrównać się z przyjacielem.
Kilkanaście pierwszych minut nie należało do przyjemnych, mięśnie rozgrzewały się powoli, a zęby szczękały o siebie od czasu do czasu, wprawiane w ruch przez każdy chłodniejszy podmuch wiatru – a im bardziej oddalali się od gór, tym pogoda była łagodniejsza. Skupił się na pilnowaniu kursu, przez cały czas czujnie rozglądając się dookoła w poszukiwaniu ewentualnych niebezpieczeństw, regularnie też oglądał się za siebie – kontrolując, czy wciąż był w stanie dostrzec sylwetki lecących za nimi czarodziejów. Gdy na horyzoncie zamajaczyły mu drzewa otaczające czerwoną polanę, prawie pozwolił sobie na odetchnięcie z ulgą, ale wtedy jego uwagę zwróciło coś innego: jakieś kilkadziesiąt metrów przed nimi, tuż przy wijącej się między polami drodze, wyraźnie odznaczały się dwie sylwetki. Jedna zdawała się leżeć, czy może – półsiedzieć, druga wyglądała, jakby się nad nią pochylała. Obok nich, odrzucone na bok, leżały dwie miotły. – Thony! – krzyknął, starając się uchwycić spojrzenie Anthony’ego. – Widzisz to? – zapytał, wskazując dłonią na postacie; przybliżały się dosyć szybko, a Billy nie mógł pozbyć się wrażenia, że potrzebują pomocy.
I ostatni raz:
1 – Po obniżeniu lotu i wylądowaniu obok dwojga nieznajomych, okazuje się, że jest to ojciec z nastoletnią córką, mieszkańcy niedalekiej wioski, którzy w trakcie powrotu do domu padli ofiarą rabusiów. Złodzieje nie zrobili im krzywdy, ale zabrali im pieniądze i ciepłe płaszcze, które miały im pomóc przetrwać zimę.
2 – Po obniżeniu lotu i wylądowali obok dwojga nieznajomych, okazuje się, że jest to młode małżeństwo, które – ze względu na szalejącą w Anglii wojnę – zdecydowało się na ucieczkę do Irlandii. Całą trasę przelecieli na miotłach, nim jednak zdążyliby dotrzeć do kryjówki, kobieta zasłabła i spadła z miotły. Ma zwichnięty nadgarstek i nie jest w stanie lecieć sama, ale kryjówka okazuje się być niedaleko – jest też nam po drodze.
3 – Obniżamy lot, ale nim udałoby się nam wylądować, postacie na ziemi nas zauważają i od razu przystępują do ataku, rzucając w nas podwójne Ignitio. Jesteśmy w stanie im uciec, ale żeby nie dorobić się przykrych poparzeń, musimy obronić się lub uniknąć zaklęć; oba zostały rzucone z mocą 70.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'William Moore' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 3
'k3' : 3
Informacja, że William stracił Zjednoczonych w połowie lotu sprawiła, że na chwilę zabrakło mu powietrza. Nie była to wiadomość, którą chciał usłyszeć. Przepełniła go jakaś złość, ale to nie tak, że był zły na swojego przyjaciela. Bardziej na siebie, na pogodę, na to, że grad ich po prostu zaskoczył. W tak ciemnych chmurach, w dodatku w tak trudnych warunkach ciężko było rozglądać się za innymi. Martwił się. Oczywiście, że się martwił, bo przecież chodziło o jego graczy. Natychmiast padło mu na myśl, żeby ruszyć z powrotem w gęste chmury i odszukać swoich zawodników. Nie mogli przecież tak po prostu się zagubić. I naprawdę już miał się rozpędzić, ale na widoku pojawiły się ich sylwetki.
Ulżyło mu. Próbował zobaczyć czy stało im się cokolwiek złego… zapewne byli w podobnym stanie, co on i William – czyli być może już jutro mieli mieć na całym ciele siniaki. Pytanie tylko czy po tej całej przeprawie zamierzali dalej dla niego pracować. Ledwo co zaczęli zajmować się przesyłkami, a już byli rzucani w problematyczne sytuacje, które potencjalnie mogły zagrozić albo im zdrowiu, albo i życiu.
Kiwnął głową na polecenie Williama, żeby wrócić do szyku. Wciąż było mu chłodno, ale chciał jak najszybciej dostarczyć towar na wyznaczone miejsce. Liczył na to, że w drodze choć trochę będzie mu cieplej; że jakoś się rozgrzeje. Raczej nie mieli ponownie przelatywać przez jakiejkolwiek burzowej komórki albo miejsca, gdzie dopadłoby ich gradobicie… Raczej. Przed ponownym lotem rozgrzał jedynie swoje dłonie, które niemal skostniały od zimna i stresu związanego z utrzymaniem miotły.
Poleciał tuż za Moorem, a potem dołączył do niego, żeby stworzyć parę. Ciągle rozglądał się za potencjalnym niebezpieczeństwem. Różdżkę miał w pogotowiu. Nie chciał kłopotów, ani tym bardziej jakiegokolwiek pojedynku… ale gdyby miało do niego dojść – zamierzał rozpętać piekło, żeby tylko zapewnić bezpieczeństwo pozostałym.
Jak na zawołanie, William zwrócił mu uwagę na dwie (na tę chwilę) tajemnicze sylwetki na drodze. Zmarszczył czoło nie wiedząc co powinien oczekiwać. Obniżył lot, pierwotnie chcąc nawet pomóc nieznajomym. Zdawało się, że jeden z nich miał kłopot.
– Widzę – odpowiedział Williamowi. – Ale czekaj – dodał natychmiast.
Ostatnio tracił wiarę w ludzi. Bywał naiwny, ale stopniowo uczył się jak dostrzegać potencjalne niebezpieczeństwo. Coś mu podpowiadało, że dwójka nieznajomych wcale nie potrzebowała pomocy… być może dlatego, że zbyt często patrzyli w ich stronę. Istniała też możliwość, że zwyczajnie wzięli ich za potencjalne niebezpieczeństwo… bo w końcu w obecnych czasach każdy mógł stanowić zagrożenie dla każdego. Na widok ognistej kuli zareagował natychmiast.
– William! Broń się! Protego! – zamachnął się różdżką, żeby się obronić. Zaraz za tym długo zagwizdał, żeby dać znać pozostałym.
Ulżyło mu. Próbował zobaczyć czy stało im się cokolwiek złego… zapewne byli w podobnym stanie, co on i William – czyli być może już jutro mieli mieć na całym ciele siniaki. Pytanie tylko czy po tej całej przeprawie zamierzali dalej dla niego pracować. Ledwo co zaczęli zajmować się przesyłkami, a już byli rzucani w problematyczne sytuacje, które potencjalnie mogły zagrozić albo im zdrowiu, albo i życiu.
Kiwnął głową na polecenie Williama, żeby wrócić do szyku. Wciąż było mu chłodno, ale chciał jak najszybciej dostarczyć towar na wyznaczone miejsce. Liczył na to, że w drodze choć trochę będzie mu cieplej; że jakoś się rozgrzeje. Raczej nie mieli ponownie przelatywać przez jakiejkolwiek burzowej komórki albo miejsca, gdzie dopadłoby ich gradobicie… Raczej. Przed ponownym lotem rozgrzał jedynie swoje dłonie, które niemal skostniały od zimna i stresu związanego z utrzymaniem miotły.
Poleciał tuż za Moorem, a potem dołączył do niego, żeby stworzyć parę. Ciągle rozglądał się za potencjalnym niebezpieczeństwem. Różdżkę miał w pogotowiu. Nie chciał kłopotów, ani tym bardziej jakiegokolwiek pojedynku… ale gdyby miało do niego dojść – zamierzał rozpętać piekło, żeby tylko zapewnić bezpieczeństwo pozostałym.
Jak na zawołanie, William zwrócił mu uwagę na dwie (na tę chwilę) tajemnicze sylwetki na drodze. Zmarszczył czoło nie wiedząc co powinien oczekiwać. Obniżył lot, pierwotnie chcąc nawet pomóc nieznajomym. Zdawało się, że jeden z nich miał kłopot.
– Widzę – odpowiedział Williamowi. – Ale czekaj – dodał natychmiast.
Ostatnio tracił wiarę w ludzi. Bywał naiwny, ale stopniowo uczył się jak dostrzegać potencjalne niebezpieczeństwo. Coś mu podpowiadało, że dwójka nieznajomych wcale nie potrzebowała pomocy… być może dlatego, że zbyt często patrzyli w ich stronę. Istniała też możliwość, że zwyczajnie wzięli ich za potencjalne niebezpieczeństwo… bo w końcu w obecnych czasach każdy mógł stanowić zagrożenie dla każdego. Na widok ognistej kuli zareagował natychmiast.
– William! Broń się! Protego! – zamachnął się różdżką, żeby się obronić. Zaraz za tym długo zagwizdał, żeby dać znać pozostałym.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Anthony Macmillan' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 39
'k100' : 39
Chociaż początek ich wyprawy z całą pewnością nie należał do łatwych, Billy’emu wydawało się, że najgorsze mieli już za sobą; czarne, burzowe chmury zostały za nimi, kotłując się w dolinie pomiędzy górskimi szczytami, a niebo przed nimi wyglądało na czyste – upstrzone jedynie niegroźnymi, pojedynczymi obłokami, które niemal za każdym razem wykorzystywał, żeby choć na chwilę zniknąć z oczu ewentualnym gapiom. Chociaż starał się omijać większe wioski i miasteczka, od czasu do czasu zdarzało im się przelatywać ponad samotnymi gospodarstwami czy toczącymi się drogą wozami; za każdym razem śledził wtedy czujnie okolicę, jak gdyby spodziewał się, że zza któregoś z budynków wyłoni się pościg, ale nic takiego się nie stało.
Paradoksalnie, gdy na ich drodze znalazło się faktyczne niebezpieczeństwo, początkowo wcale go tam nie upatrywał.
Dwie sylwetki, tylko odrobinę ciemniejsze na tle polnej drogi, wydawały mu się niegroźne; spoglądając na nie z góry był niemal pewien, że byli to zwyczajni czarodzieje, którzy z jakiegoś powodu wpadli w tarapaty i nie potrzebował dużo czasu na podjęcie decyzji o obniżeniu lotu. Chciał sprawdzić, czy nie byli ranni, lub czy nie potrzebowali pomocy; lecąc w ich stronę, wyciągnął nawet rękę, żeby pomachać im uspokajająco, a gdy i oni unieśli ręce, przez ułamek sekundy sądził, że chcieli zrobić to samo – dopóki nie dostrzegł skierowanych w ich stronę różdżek. – Anthony, uważaj! – krzyknął od razu, niemal jednocześnie z ostrzeżeniem wykrzyczanym przez przyjaciela; szarpnął miotłą, w tym samym momencie unosząc różdżkę; kątem oka zauważając już błękitny poblask tarczy wyczarowanej przez Anthony’ego. – Protego! – rzucił, czując, jak adrenalina zmusza jego serce do przyspieszenia rytmu; jarzębinowe drewno zadrżało gwałtownie pod jego palcami, przez chwilę nie był pewien, czy zdąży – ale silna, srebrzysta bariera pojawiła się przed nim w idealnym momencie, by zatrzymać lecącą w jego stronę kulę ognia. Pocisk strzelił iskrami, po czym odbił się, z furkotem zmierzając z powrotem w stronę napastnika, ale Billy nie czekał, żeby sprawdzić, czy trafi; wykonawszy ostry zwrot, piął się ponownie z górę, starając się jak najszybciej wydostać z pola rażenia zaklęć nieznajomych. Miał nadzieję, że nie zdecydują się ścigać ich na miotłach – ale nie miał też zamiaru dać im ku temu okazji.
Usłyszał przeciągły gwizd, gdy Anthony ostrzegał lecących za nimi lotników; on również się odwrócił, na krótko odrywając obie ręce od miotły i wyciągając ramiona w górę, żeby zasygnalizować czarodziejom zmianę kursu. Wolał dmuchać na zimne; nie chciał nawet wyobrażać sobie, co stałoby się, gdyby jedna z tych ognistych kul trafiła w worki z wełną. – Odbijamy na p-p-południe – krzyknął do przyjaciela, mrużąc oczy; widział, że Zjednoczeni również zrozumieli sygnał, bo już zmieniali kierunek, prawdopodobnie nie wiedząc, dlaczego – ale to nie był czas na zadawanie pytań. Odetchnął krótko, znów mocno chwytając za miotłę i kierując ją okrężną drogą, zrównując się z Anthonym; unosząc na moment dłoń, żeby otrzeć pot spływający mu ze skroni. – Niewiele b-b-brakowało – powiedział, częściowo do siebie, częściowo do drugiego czarodzieja. – Myślisz, że nas rozpoznali? – zapytał, wciąż nie chcąc uwierzyć, że napotkani nieznajomi zaatakowaliby ich tak po prostu; czy to możliwe, że dostrzegli w nich dwóch zbliżających się do nich szybko zbiegów – i zareagowali instynktownie, broniąc się przed atakiem, nie wiedząc, że nie miał nadejść?
Uspokojenie rozszalałego tętna zajęło mu kilka chwil, a gdy już to zrobił, tuż pod nimi zamajaczyły wierzchołki drzew. – Wylądujemy t-t-tutaj – rzucił, dłonią wskazując na niewielką polanę; nie tę, na której znajdował się portal, niewielki prześwit musiał być oddalony od magicznych kamieni o dobrych dwadzieścia minut spaceru – ale nie chciał ryzykować zaprowadzenia zawodników pod samą Oazę. Nie dlatego, że im nie ufał – ale Harold Longbottom na ostatnim spotkaniu Zakonu Feniksa wyraził się w tej kwestii dosyć jasno, a Billy’emu trudno było nie przyznać mu racji; zwłaszcza, odkąd niemal stracili wyspę.
Zwolnił lot, po czym zatoczył szeroką pętlę, pozwalając pozostałym do nich dołączyć; dopiero wtedy zaczął schodzić niżej, spokojnymi łukami, rozglądając się przez cały czas czujnie, czy przypadkiem nie śledziły ich żadne niepożądane spojrzenia – ale był niemal pewien, że byli sami. Wylądował na wilgotnej trawie ostrożnie, sprowadzając na ziemię najpierw worki, a dopiero potem samemu schodząc z miotły; podskoczył kilka razy, starając się pozbyć tego charakterystycznego wrażenia, że nogi miał z waty, towarzyszącego mu po każdym dłuższym locie. – Wszyscy cali? – zapytał, kiedy już cała ich szóstka znalazła się na ziemi. – Dalej już sobie p-p-poradzimy – powiedział, mając na myśli siebie i Anthony’ego. – Dziękuję wam wszystkim za p-p-pomoc, bez was nie dalibyśmy rady – powiedział szczerze, podchodząc do wszystkich po kolei, żeby uścisnąć im ręce albo klepnąć po przyjacielsku po plecach. Później razem z nimi zabrał się za odczepianie worków i związywanie ich ze sobą, tak, żeby jemu i Anthony’emu łatwiej było je przenieść; gdy pożegnali się z lotnikami, spoglądał za nimi jeszcze chwilę, czekając, aż znikną mu z oczu, po czym odwrócił się w stronę przyjaciela. – Gotowy? – zapytał; przed nimi była ostatnia prosta. – Jak już z-z-zostawimy to wszystko na polanie rozładunkowej, to zrobię nam herbaty. Mam n-n-nadzieję, że lubisz ziołową – powiedział z uśmiechem, czując, jak powoli opada z niego zdenerwowanie i adrenalina, robiąc miejsce dla wkradającego się w mięśnie zmęczenia; przemarznięci, potłuczeni i wykończeni długim lotem, musieli się rozgrzać i odpocząć.
Rozejrzawszy się raz jeszcze dookoła, machnął różdżką w stronę powiązanych worków, upewnił się, że Anthony był gotowy do drogi, a później razem z nim ruszył w stronę czerwonej polany – żeby przez portal razem z cennym transportem dostać się do Oazy.
| zt x2
Paradoksalnie, gdy na ich drodze znalazło się faktyczne niebezpieczeństwo, początkowo wcale go tam nie upatrywał.
Dwie sylwetki, tylko odrobinę ciemniejsze na tle polnej drogi, wydawały mu się niegroźne; spoglądając na nie z góry był niemal pewien, że byli to zwyczajni czarodzieje, którzy z jakiegoś powodu wpadli w tarapaty i nie potrzebował dużo czasu na podjęcie decyzji o obniżeniu lotu. Chciał sprawdzić, czy nie byli ranni, lub czy nie potrzebowali pomocy; lecąc w ich stronę, wyciągnął nawet rękę, żeby pomachać im uspokajająco, a gdy i oni unieśli ręce, przez ułamek sekundy sądził, że chcieli zrobić to samo – dopóki nie dostrzegł skierowanych w ich stronę różdżek. – Anthony, uważaj! – krzyknął od razu, niemal jednocześnie z ostrzeżeniem wykrzyczanym przez przyjaciela; szarpnął miotłą, w tym samym momencie unosząc różdżkę; kątem oka zauważając już błękitny poblask tarczy wyczarowanej przez Anthony’ego. – Protego! – rzucił, czując, jak adrenalina zmusza jego serce do przyspieszenia rytmu; jarzębinowe drewno zadrżało gwałtownie pod jego palcami, przez chwilę nie był pewien, czy zdąży – ale silna, srebrzysta bariera pojawiła się przed nim w idealnym momencie, by zatrzymać lecącą w jego stronę kulę ognia. Pocisk strzelił iskrami, po czym odbił się, z furkotem zmierzając z powrotem w stronę napastnika, ale Billy nie czekał, żeby sprawdzić, czy trafi; wykonawszy ostry zwrot, piął się ponownie z górę, starając się jak najszybciej wydostać z pola rażenia zaklęć nieznajomych. Miał nadzieję, że nie zdecydują się ścigać ich na miotłach – ale nie miał też zamiaru dać im ku temu okazji.
Usłyszał przeciągły gwizd, gdy Anthony ostrzegał lecących za nimi lotników; on również się odwrócił, na krótko odrywając obie ręce od miotły i wyciągając ramiona w górę, żeby zasygnalizować czarodziejom zmianę kursu. Wolał dmuchać na zimne; nie chciał nawet wyobrażać sobie, co stałoby się, gdyby jedna z tych ognistych kul trafiła w worki z wełną. – Odbijamy na p-p-południe – krzyknął do przyjaciela, mrużąc oczy; widział, że Zjednoczeni również zrozumieli sygnał, bo już zmieniali kierunek, prawdopodobnie nie wiedząc, dlaczego – ale to nie był czas na zadawanie pytań. Odetchnął krótko, znów mocno chwytając za miotłę i kierując ją okrężną drogą, zrównując się z Anthonym; unosząc na moment dłoń, żeby otrzeć pot spływający mu ze skroni. – Niewiele b-b-brakowało – powiedział, częściowo do siebie, częściowo do drugiego czarodzieja. – Myślisz, że nas rozpoznali? – zapytał, wciąż nie chcąc uwierzyć, że napotkani nieznajomi zaatakowaliby ich tak po prostu; czy to możliwe, że dostrzegli w nich dwóch zbliżających się do nich szybko zbiegów – i zareagowali instynktownie, broniąc się przed atakiem, nie wiedząc, że nie miał nadejść?
Uspokojenie rozszalałego tętna zajęło mu kilka chwil, a gdy już to zrobił, tuż pod nimi zamajaczyły wierzchołki drzew. – Wylądujemy t-t-tutaj – rzucił, dłonią wskazując na niewielką polanę; nie tę, na której znajdował się portal, niewielki prześwit musiał być oddalony od magicznych kamieni o dobrych dwadzieścia minut spaceru – ale nie chciał ryzykować zaprowadzenia zawodników pod samą Oazę. Nie dlatego, że im nie ufał – ale Harold Longbottom na ostatnim spotkaniu Zakonu Feniksa wyraził się w tej kwestii dosyć jasno, a Billy’emu trudno było nie przyznać mu racji; zwłaszcza, odkąd niemal stracili wyspę.
Zwolnił lot, po czym zatoczył szeroką pętlę, pozwalając pozostałym do nich dołączyć; dopiero wtedy zaczął schodzić niżej, spokojnymi łukami, rozglądając się przez cały czas czujnie, czy przypadkiem nie śledziły ich żadne niepożądane spojrzenia – ale był niemal pewien, że byli sami. Wylądował na wilgotnej trawie ostrożnie, sprowadzając na ziemię najpierw worki, a dopiero potem samemu schodząc z miotły; podskoczył kilka razy, starając się pozbyć tego charakterystycznego wrażenia, że nogi miał z waty, towarzyszącego mu po każdym dłuższym locie. – Wszyscy cali? – zapytał, kiedy już cała ich szóstka znalazła się na ziemi. – Dalej już sobie p-p-poradzimy – powiedział, mając na myśli siebie i Anthony’ego. – Dziękuję wam wszystkim za p-p-pomoc, bez was nie dalibyśmy rady – powiedział szczerze, podchodząc do wszystkich po kolei, żeby uścisnąć im ręce albo klepnąć po przyjacielsku po plecach. Później razem z nimi zabrał się za odczepianie worków i związywanie ich ze sobą, tak, żeby jemu i Anthony’emu łatwiej było je przenieść; gdy pożegnali się z lotnikami, spoglądał za nimi jeszcze chwilę, czekając, aż znikną mu z oczu, po czym odwrócił się w stronę przyjaciela. – Gotowy? – zapytał; przed nimi była ostatnia prosta. – Jak już z-z-zostawimy to wszystko na polanie rozładunkowej, to zrobię nam herbaty. Mam n-n-nadzieję, że lubisz ziołową – powiedział z uśmiechem, czując, jak powoli opada z niego zdenerwowanie i adrenalina, robiąc miejsce dla wkradającego się w mięśnie zmęczenia; przemarznięci, potłuczeni i wykończeni długim lotem, musieli się rozgrzać i odpocząć.
Rozejrzawszy się raz jeszcze dookoła, machnął różdżką w stronę powiązanych worków, upewnił się, że Anthony był gotowy do drogi, a później razem z nim ruszył w stronę czerwonej polany – żeby przez portal razem z cennym transportem dostać się do Oazy.
| zt x2
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
gdzieś pomiędzy 23 a 30 listopada
I r l a n d i a. Zielone pagórki, leniwie wyciągające się ku północym wodom Oceanu Atlantyckiego, gorąca czekolada wstawiona na gaz, szum wiatru robiący nam za muzykę. Jesteśmy tu znów. Ja i ona, z daleka od ziegłku wojennego, ja i ona, tu gdzie wszystko trwało i gdzie nic się nie zdarzyło. Uciekliśmy chyba już ostatni raz.
Wczoraj wieczór był deszczowy, położyłem się spać przed nią, rano kiedy wstałem, ona już nie spała. Nie wiem więc do końca czy była obok, czy zasnęła na kanapie. Podejrzewam jednak, że nie przyszła do łóżka, bo było mi całą noc niesamowicie zimno. Obudzony bólem głowy, spowodowanym odchodzącym stresem, podniosłem się z łóżka wysilając wszystkie zmęczone mięśnie mojego ciała. Włosy, sztywne od pomady, sterczały w każdą stronę. Otworzyłem szafę, wyjąłem ręcznik, poszedłem do łazienki.
Niczym nie przypomina łazienka w naszym małym białym domku, tej którą mam w Yorku. Nie ma tu marmurowej posadzki (chociąż oferowałem, że mogę tutaj sprowadzić kamieniarza - niestety Aurora nie zgodziła sie wyczyścić mu później pamięci, więc nie sprowadziliśmy), wanna nie jest przyzdobiona złotą baterią, a kaloryfer zdaje się wcale nie działać. Prawie za każdym razem, kiedy biorę kąpiel, muszę podgrzewać wodę zaklęciem, co z kolei wcale nie jest takie dobre, bo kiedy juz zagrzeję wodę, to później czekam dobry kwadrans w tych oparach, nim trochę się ochłodzi. Aurora lubi tę gorącą i mówi, że wcale jej to nie przeszkadza, a nawet że to relaksujące. Nie wierzę jej i jestem zdania, że skoro kąpie się w takim wrzątku, to nie może być wiedźmą - jak wiadomo (z historii magii to wiem), wiedźmy się spalają w wodzie.
W oczekiwaniu na to, że woda ostygnie, otwieram szafeczkę nad umywalką. W środku nie ma moich rzeczy, bo kazałem je wyrzucić dżentelmenowi, który mnie stąd wyprowadzał. Są za to rzeczy Aurory. Możliwe, że się wypakowała, a może nie zabrała ich, kiedy stąd uciekała niedawno. Sięgam po krem, którym radziła mi smarować twarz i oglądam opakowanie. Przypomina mi się moment w którym smarowała mi policzki i przyznałem się jej, że tym razem mogę zostać na cały tydzień. Wciąż pamiętam radość, która błyszczała w jej oczach. Czy kiedykolwiek jeszcze zobaczę ten błysk w czyiś oczach? Czy zobaczy go ktoś inny w oczach Aurory? Czy ja zobaczę go w jej oczach jeszcze chociaż raz? Zamykam szafeczkę i patrzę w odbicie na twarz człowieka, który jest autorem swojej destrukcji. Skąd w nim tyle nienawiści do samego siebie, czy na prawdę nie mogłoby być po prostu tak jak teraz? Biorę głęboki wdech, odwracam się i wchodzę do wody. Po chwili zanurzam się w niej cały i wstrzymuję oddech dobre dwie minuty. W końcu, będąc na skraju odpłynięcia, wynurzam się z potężnym chlustem, a energia z którą to robie, sprawia że rozlewam połowę wanny. Pięknie.
Ubrany w ręcznik, wychodzę z łazienki i wtedy widzę Aurorę. Jest w kuchni, popija herbatę i czyta książkę. Czy nie mogłoby być po prostu tak jak teraz?
- Dzień dobry - kiedy uniosła spojrzenie, skinąłem jej głową, ale żeby nie wzbudzać w niej jeszcze większej niezręczności, przechodzę do pokoju z którego wychodzę już ubrany w ciepły sweter i ciemne spodnie. - Zimny poranek, prawda? - staram się zagadać, jak to zawsze przy porannej kawce.
I r l a n d i a. Zielone pagórki, leniwie wyciągające się ku północym wodom Oceanu Atlantyckiego, gorąca czekolada wstawiona na gaz, szum wiatru robiący nam za muzykę. Jesteśmy tu znów. Ja i ona, z daleka od ziegłku wojennego, ja i ona, tu gdzie wszystko trwało i gdzie nic się nie zdarzyło. Uciekliśmy chyba już ostatni raz.
Wczoraj wieczór był deszczowy, położyłem się spać przed nią, rano kiedy wstałem, ona już nie spała. Nie wiem więc do końca czy była obok, czy zasnęła na kanapie. Podejrzewam jednak, że nie przyszła do łóżka, bo było mi całą noc niesamowicie zimno. Obudzony bólem głowy, spowodowanym odchodzącym stresem, podniosłem się z łóżka wysilając wszystkie zmęczone mięśnie mojego ciała. Włosy, sztywne od pomady, sterczały w każdą stronę. Otworzyłem szafę, wyjąłem ręcznik, poszedłem do łazienki.
Niczym nie przypomina łazienka w naszym małym białym domku, tej którą mam w Yorku. Nie ma tu marmurowej posadzki (chociąż oferowałem, że mogę tutaj sprowadzić kamieniarza - niestety Aurora nie zgodziła sie wyczyścić mu później pamięci, więc nie sprowadziliśmy), wanna nie jest przyzdobiona złotą baterią, a kaloryfer zdaje się wcale nie działać. Prawie za każdym razem, kiedy biorę kąpiel, muszę podgrzewać wodę zaklęciem, co z kolei wcale nie jest takie dobre, bo kiedy juz zagrzeję wodę, to później czekam dobry kwadrans w tych oparach, nim trochę się ochłodzi. Aurora lubi tę gorącą i mówi, że wcale jej to nie przeszkadza, a nawet że to relaksujące. Nie wierzę jej i jestem zdania, że skoro kąpie się w takim wrzątku, to nie może być wiedźmą - jak wiadomo (z historii magii to wiem), wiedźmy się spalają w wodzie.
W oczekiwaniu na to, że woda ostygnie, otwieram szafeczkę nad umywalką. W środku nie ma moich rzeczy, bo kazałem je wyrzucić dżentelmenowi, który mnie stąd wyprowadzał. Są za to rzeczy Aurory. Możliwe, że się wypakowała, a może nie zabrała ich, kiedy stąd uciekała niedawno. Sięgam po krem, którym radziła mi smarować twarz i oglądam opakowanie. Przypomina mi się moment w którym smarowała mi policzki i przyznałem się jej, że tym razem mogę zostać na cały tydzień. Wciąż pamiętam radość, która błyszczała w jej oczach. Czy kiedykolwiek jeszcze zobaczę ten błysk w czyiś oczach? Czy zobaczy go ktoś inny w oczach Aurory? Czy ja zobaczę go w jej oczach jeszcze chociaż raz? Zamykam szafeczkę i patrzę w odbicie na twarz człowieka, który jest autorem swojej destrukcji. Skąd w nim tyle nienawiści do samego siebie, czy na prawdę nie mogłoby być po prostu tak jak teraz? Biorę głęboki wdech, odwracam się i wchodzę do wody. Po chwili zanurzam się w niej cały i wstrzymuję oddech dobre dwie minuty. W końcu, będąc na skraju odpłynięcia, wynurzam się z potężnym chlustem, a energia z którą to robie, sprawia że rozlewam połowę wanny. Pięknie.
Ubrany w ręcznik, wychodzę z łazienki i wtedy widzę Aurorę. Jest w kuchni, popija herbatę i czyta książkę. Czy nie mogłoby być po prostu tak jak teraz?
- Dzień dobry - kiedy uniosła spojrzenie, skinąłem jej głową, ale żeby nie wzbudzać w niej jeszcze większej niezręczności, przechodzę do pokoju z którego wychodzę już ubrany w ciepły sweter i ciemne spodnie. - Zimny poranek, prawda? - staram się zagadać, jak to zawsze przy porannej kawce.
To było przedziwne znów tu być z nim, a jednocześnie być gdzieś obok niego. Aurora trwała w jakimś zawieszeniu zarówno w podróży, jak i w czasie pierwszych chwil, gdy weszli do domku. Pamiętała, że opuszczała go w amoku, niewiele wciąż rozumiejąc, wciąż czując zarówno smutek, jak i niemal fizyczny ból na samo wspomnienie Aresa. Czekała na niego wtedy. Czekała od momentu porzucenia ponad dwa miesiące, każdego poranka czując obok siebie, coraz zimniejszą pościel. Nie tylko łóżko przechodziło chłodem, ale i wietrzał zapach jego perfum, a wszystkie smaki, którymi zajadali się podczas wspólnych poranków miały wtedy mdły smak, doprawiony jedynie solą jej łez.
A teraz?
Teraz wróciła tu dobrowolnie. Do miejsca, gdzie przyszło jej śmiać się najgłośniej i płakać najżałośniej. Gdzie jeden, jedyny raz w życiu czuła się kochana. A potem zaś czuła się równie głupia, że uwierzyła w te piękne słówka.
Podróż zmęczyła ich oboje, ale snuli się nieco bez celu. Nie mogli udawać przecież, że te pół roku osobno nie miało miejsca — nie należeli już do siebie, chociaż Aurora nie mogła powiedzieć, by oddała swe serce innemu. Ares… To zawsze przecież był Ares.
Gdy zasnął, podeszła do drzwi sypialni. Gdyby tak wślizgnęła się w pościel, którą wybrali przecież razem, im obojgu byłoby sto razy cieplej. Widziała, jak lord drży w wyziębionym domu. Wraz z Aurorą bowiem, dom stracił nie tylko lokatora, ale całe ciepło, które trzeba było podtrzymywać. Dosłownie i w przenośni. Oddała mu swój koc — Ares zawsze był podatny na przeziębienia.
Ona sama rozpaliła w kominku, starając się, by sen nie zakłócił tego, by dbała o palenisko. Ostatecznie jednak przegrała z marami, które w snach przeraźliwie szarpały jej ciałem, dokopując się do duszy. Senne potwory mogły z niej czytać jak z otwartej księgi. Że wciąż pragnie, chociaż na chwilę być szczęśliwa. Być radosna. Być z nim. Ale te stwory nocy nie miały litości, gdy w swoich karykaturalnych wygibasach wykrzywiały rzeczywistość. Ares z inną śmiał się wtedy z niej, gdy Aurora spała na tej kanapie. Śmiał się, że i to nawet zbyt wiele jak dla niej, a w nogach łóżka, na podłodze jest jej miejsce. Że zawsze było. Że wieśniaczka chciała być damą.
Zerwała się z niespokojnego snu… W białym domu dotąd nie było takich koszmarów. Nie zasnęła już tej nocy, pilnując ognia, a wraz z porankiem, usłyszała, jego kroki. Najpierw w sypialni, potem w łazience. Złapała książkę, jedną z wielu, które tu zostawiła — poezja. Mugolska. Ares nie protestował, gdy mu ją czytała — może nawet nie wiedział, kogo mu czytała. Patrzył wtedy na nią, pozwalając wierzyć, że te wszystkie słowa z wiersza, chciałby właśnie jej zadedykować.
A ona dedykowała je mu.
Herbatę zrobiła, gdy usłyszała, że wyszedł już z wanny. Dwa kubki, jak zawsze, chociaż od nowa. Jego ulubiona, nawet nie zwietrzała.
- Dzień dobry. - Odparła, podnosząc wzrok, a ten jakby zupełnie niesfornie prześlizgnął się po jego wciąż wilgotnym ciele. Nie zmienił się nic. A może odrobinę wypiękniał? A może to tęsknota podkreślała cieniem mięśnie, które kiedyś znała na pamięć. Szybko, ku książce.
Nie widziałam cię już od miesiąca.
I nic. Jestem może bledsza,
trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca,
lecz widać można żyć bez powietrza!
Wrócił, ubrany podobnie do niej. Też w sweter, chociaż jej bardziej jest wełnianą narzutkę na prostą sukienkę w kratę. Zdobyła się jednak na uśmiech.
- Napij się herbaty, zaraz się rozgrzejesz. - W Irlandii zima nadchodziła szybciej, malując już teraz na szybach, mroźne kwiaty o poranku. - Pilnowałam kominka. Dzisiaj powinno być już lepiej. - Wyjaśniła, zamykając niespiesznie książkę, a wolną dłonią, a dokładniej jej wierzchem pocierając powiekę. Nie chciała, by myślał, że ma do niego żal. Nie w tej chwili przynajmniej. Ares miał swą żałobę do przepracowania, a czy cały świat się temu sprzeciwiał, czy nie, ona zamierzała mu w tym pomóc.
A teraz?
Teraz wróciła tu dobrowolnie. Do miejsca, gdzie przyszło jej śmiać się najgłośniej i płakać najżałośniej. Gdzie jeden, jedyny raz w życiu czuła się kochana. A potem zaś czuła się równie głupia, że uwierzyła w te piękne słówka.
Podróż zmęczyła ich oboje, ale snuli się nieco bez celu. Nie mogli udawać przecież, że te pół roku osobno nie miało miejsca — nie należeli już do siebie, chociaż Aurora nie mogła powiedzieć, by oddała swe serce innemu. Ares… To zawsze przecież był Ares.
Gdy zasnął, podeszła do drzwi sypialni. Gdyby tak wślizgnęła się w pościel, którą wybrali przecież razem, im obojgu byłoby sto razy cieplej. Widziała, jak lord drży w wyziębionym domu. Wraz z Aurorą bowiem, dom stracił nie tylko lokatora, ale całe ciepło, które trzeba było podtrzymywać. Dosłownie i w przenośni. Oddała mu swój koc — Ares zawsze był podatny na przeziębienia.
Ona sama rozpaliła w kominku, starając się, by sen nie zakłócił tego, by dbała o palenisko. Ostatecznie jednak przegrała z marami, które w snach przeraźliwie szarpały jej ciałem, dokopując się do duszy. Senne potwory mogły z niej czytać jak z otwartej księgi. Że wciąż pragnie, chociaż na chwilę być szczęśliwa. Być radosna. Być z nim. Ale te stwory nocy nie miały litości, gdy w swoich karykaturalnych wygibasach wykrzywiały rzeczywistość. Ares z inną śmiał się wtedy z niej, gdy Aurora spała na tej kanapie. Śmiał się, że i to nawet zbyt wiele jak dla niej, a w nogach łóżka, na podłodze jest jej miejsce. Że zawsze było. Że wieśniaczka chciała być damą.
Zerwała się z niespokojnego snu… W białym domu dotąd nie było takich koszmarów. Nie zasnęła już tej nocy, pilnując ognia, a wraz z porankiem, usłyszała, jego kroki. Najpierw w sypialni, potem w łazience. Złapała książkę, jedną z wielu, które tu zostawiła — poezja. Mugolska. Ares nie protestował, gdy mu ją czytała — może nawet nie wiedział, kogo mu czytała. Patrzył wtedy na nią, pozwalając wierzyć, że te wszystkie słowa z wiersza, chciałby właśnie jej zadedykować.
A ona dedykowała je mu.
Herbatę zrobiła, gdy usłyszała, że wyszedł już z wanny. Dwa kubki, jak zawsze, chociaż od nowa. Jego ulubiona, nawet nie zwietrzała.
- Dzień dobry. - Odparła, podnosząc wzrok, a ten jakby zupełnie niesfornie prześlizgnął się po jego wciąż wilgotnym ciele. Nie zmienił się nic. A może odrobinę wypiękniał? A może to tęsknota podkreślała cieniem mięśnie, które kiedyś znała na pamięć. Szybko, ku książce.
Nie widziałam cię już od miesiąca.
I nic. Jestem może bledsza,
trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca,
lecz widać można żyć bez powietrza!
Wrócił, ubrany podobnie do niej. Też w sweter, chociaż jej bardziej jest wełnianą narzutkę na prostą sukienkę w kratę. Zdobyła się jednak na uśmiech.
- Napij się herbaty, zaraz się rozgrzejesz. - W Irlandii zima nadchodziła szybciej, malując już teraz na szybach, mroźne kwiaty o poranku. - Pilnowałam kominka. Dzisiaj powinno być już lepiej. - Wyjaśniła, zamykając niespiesznie książkę, a wolną dłonią, a dokładniej jej wierzchem pocierając powiekę. Nie chciała, by myślał, że ma do niego żal. Nie w tej chwili przynajmniej. Ares miał swą żałobę do przepracowania, a czy cały świat się temu sprzeciwiał, czy nie, ona zamierzała mu w tym pomóc.
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Posadzony przed kubkiem z gorącą herbatą, spędzam pierwsze momenty na ocenieniu zniszczeń, których się dopuszczę. Wyrwałem Aurorę z jej bezpiecznego, stworzonego z daleka odemnie, świata. Świata do którego ją przecież wcześniej sam wepchnąłem zrzucając ją z chmurki szczęścia w odchłań kłamstw i urojeń, zaprojektowanych tak, by w nie uwierzyła. Nasze rozstanie miało być ostateczne, a jednak jesteśmy tu. Piję herbatę i świdruję spojrzeniem blondynkę, która wbija swoje oczy w książkę. I po co były te długie, ciemne miesiące, skoro koniec końców, znów siedzimy tutaj w naszym białym irlandzkim domku? Według nas, angielskich wersji, jesteśmy tu aby opłakiwać mojego zmarłego przyjaciela-brata. Ale będąc tu na miejscu, zupełnie nowa perspektywa zaczyna się kształtować, a ja mam coraz szerzej otwarte oczy. Jesteśmy tu razem . Nikt nas nie zmuszał, chcieliśmy tu być. Tęsknią za sobą obie części jednej duszy, bo przecież jedną dzielimy po połowie.
Więc skoro chcieliśmy tu być, to dlaczego mam wrażenie, że to źle się skończy. Przecież widzę, jak przygaszona jest Aurora, ona cierpi i źle się czuje z tym, że mi uległa. Z jej punktu widzenia, jest tu z kimś, kto był kłamcą i bezwzględnym manipulatorem, będąc tu pokazuje mi jak jest wciąż słaba. A z drugiej strony ja wiem, że moje jedyne kłamstwa, były tymi, które jej opowiedziałem, po to żeby mnie znienawidziła. W jej świadomości miałem stać się niczego niewartym. A mimo to tu jest. I to mi daje to cholerne poczucie, które karmi moje ego. Że Aurorze na mnie zależy i jest gotowa zrobić dla mnie wszystko. Nie czuję się komfortowo z tym, jaką ulgę odnoszę, kiedy pomyślę, że to właśnie ona jest tu ze mną.
Przykrość sprawia mi oglądanie jej tak oziębłej. Niestety, na to zasłużyłem. Dostanę z nią jeszcze kilka dni, ukradłem je od losu, ale w zamian będzie mi obojętna i niezadowolona ze swojej obecności tu. Pojąłem, że muszę ją trochę oswoić, jeżeli mamy spędzić ten czas względnie miło, tak jak miłe mogą być stypy.
Przysuwam kubek z herbatą. Jestem lordem, więc nie przywykłem do tego, by wykonywać rzeczy za innych ludzi, ale kiedy wspominiała o kominku, przeniosłem na niego spojrzenie. Kiedyś śmiała się ze mnie, że w takim momencie powinienem być mężczyzną i powiedzieć, że ja się tym zajmę, przejąć pałeczkę. Teraz Aurora się nie śmieje, a ja nie zamierzam niczego przejmować.
Koniec końców, nie rozwikłałem niestety też zagadki jej dzisiejszego miejsca do spania, ale akurat z tym zamierzałem się uporać dziś wieczorem. Przecież nie na darmo jesteśmy czarodziejami, żeby teraz spać na ziemi, czy na kanapie..
Herbata dopiero po drugim łyku mnie obudziła. Wziąłem wdech i wyciagnąłem rękę, żeby wziąć do ręki jej książkę. Mój gest był prosty, nienachalny, ale musiałem go uczynić, żeby skupiła się na mnie. Oboje lubiliśmy czytać. Ja przepadałem za książkami naukowymi, esejami i doniesieniami ze świata nauki, ona zaś gubiła się w pięknych słowach. Czasami, kiedy czytała mi na głos wiersze, wydawało mi się, że zaczynam je nawet rozumieć. Ale tak na prawdę czułem, że to nie autor, ale Aurora do mnie mówi, po prostu ładniejszymi słowami. A że były mugolskie? A jak to rozróżnić? Ja nie podejrzewałem mugoli nawet o to, że potrafiliby książke napisać.
- Czytasz poezję? - zdziwiłem się, bo zawsze kiedy po nią siegała, wpadała w jeden ze swoich melancholijnych humorów. Nie sądziłem, że będzie chciała tak bardzo przeżywać razem ze mną tę żałobę. Poczułem jakieś ciepło, które niestety wydało mi się obce. Oddaję jej książkę, uważając, żeby przypadkiem nie dotknąć jej dłoni. Książka ląduje na stole. Kolejny łyk pogoniłem spojrzeniem za okno. Trudno powiedzieć stąd czy to mgła czy siąpi deszcz.
- Chciałem ci podziękować, że tu jesteś ze mną, Rory - mówię przenosząc na nią znów wzrok. - Nie wiesz ile to dla mnie znaczy. Szczególnie po tym co przeżyliśmy... - no tak, a świadectwo tego co przeżyliśmy jest obecne wokół nas, czyż nie! Uśmiecham się lekko. - Trochę dziwnie jest tu być jeszcze raz. Wiesz, nie sądziłem, że się tutaj znów znajdziemy... Ale kiedy zaproponowałaś Irlandię, pomyślałem, że to nie jest najgorszy pomysł. Tylko, że już nie wiem, jak sobie z tym poradzimy - staram się wybadać teren i sprawdzić, czy i ona widzi w tym wyjeździe coś dziwnego. Bo ja zaczynam mieć takie własnie odczucie.
Więc skoro chcieliśmy tu być, to dlaczego mam wrażenie, że to źle się skończy. Przecież widzę, jak przygaszona jest Aurora, ona cierpi i źle się czuje z tym, że mi uległa. Z jej punktu widzenia, jest tu z kimś, kto był kłamcą i bezwzględnym manipulatorem, będąc tu pokazuje mi jak jest wciąż słaba. A z drugiej strony ja wiem, że moje jedyne kłamstwa, były tymi, które jej opowiedziałem, po to żeby mnie znienawidziła. W jej świadomości miałem stać się niczego niewartym. A mimo to tu jest. I to mi daje to cholerne poczucie, które karmi moje ego. Że Aurorze na mnie zależy i jest gotowa zrobić dla mnie wszystko. Nie czuję się komfortowo z tym, jaką ulgę odnoszę, kiedy pomyślę, że to właśnie ona jest tu ze mną.
Przykrość sprawia mi oglądanie jej tak oziębłej. Niestety, na to zasłużyłem. Dostanę z nią jeszcze kilka dni, ukradłem je od losu, ale w zamian będzie mi obojętna i niezadowolona ze swojej obecności tu. Pojąłem, że muszę ją trochę oswoić, jeżeli mamy spędzić ten czas względnie miło, tak jak miłe mogą być stypy.
Przysuwam kubek z herbatą. Jestem lordem, więc nie przywykłem do tego, by wykonywać rzeczy za innych ludzi, ale kiedy wspominiała o kominku, przeniosłem na niego spojrzenie. Kiedyś śmiała się ze mnie, że w takim momencie powinienem być mężczyzną i powiedzieć, że ja się tym zajmę, przejąć pałeczkę. Teraz Aurora się nie śmieje, a ja nie zamierzam niczego przejmować.
Koniec końców, nie rozwikłałem niestety też zagadki jej dzisiejszego miejsca do spania, ale akurat z tym zamierzałem się uporać dziś wieczorem. Przecież nie na darmo jesteśmy czarodziejami, żeby teraz spać na ziemi, czy na kanapie..
Herbata dopiero po drugim łyku mnie obudziła. Wziąłem wdech i wyciagnąłem rękę, żeby wziąć do ręki jej książkę. Mój gest był prosty, nienachalny, ale musiałem go uczynić, żeby skupiła się na mnie. Oboje lubiliśmy czytać. Ja przepadałem za książkami naukowymi, esejami i doniesieniami ze świata nauki, ona zaś gubiła się w pięknych słowach. Czasami, kiedy czytała mi na głos wiersze, wydawało mi się, że zaczynam je nawet rozumieć. Ale tak na prawdę czułem, że to nie autor, ale Aurora do mnie mówi, po prostu ładniejszymi słowami. A że były mugolskie? A jak to rozróżnić? Ja nie podejrzewałem mugoli nawet o to, że potrafiliby książke napisać.
- Czytasz poezję? - zdziwiłem się, bo zawsze kiedy po nią siegała, wpadała w jeden ze swoich melancholijnych humorów. Nie sądziłem, że będzie chciała tak bardzo przeżywać razem ze mną tę żałobę. Poczułem jakieś ciepło, które niestety wydało mi się obce. Oddaję jej książkę, uważając, żeby przypadkiem nie dotknąć jej dłoni. Książka ląduje na stole. Kolejny łyk pogoniłem spojrzeniem za okno. Trudno powiedzieć stąd czy to mgła czy siąpi deszcz.
- Chciałem ci podziękować, że tu jesteś ze mną, Rory - mówię przenosząc na nią znów wzrok. - Nie wiesz ile to dla mnie znaczy. Szczególnie po tym co przeżyliśmy... - no tak, a świadectwo tego co przeżyliśmy jest obecne wokół nas, czyż nie! Uśmiecham się lekko. - Trochę dziwnie jest tu być jeszcze raz. Wiesz, nie sądziłem, że się tutaj znów znajdziemy... Ale kiedy zaproponowałaś Irlandię, pomyślałem, że to nie jest najgorszy pomysł. Tylko, że już nie wiem, jak sobie z tym poradzimy - staram się wybadać teren i sprawdzić, czy i ona widzi w tym wyjeździe coś dziwnego. Bo ja zaczynam mieć takie własnie odczucie.
Gdyby ktoś zapytał ją jeszcze dwa tygodnie temu, czy istnieją pieniądze, z a które wróciłaby do Irlandii, z pewnością odpowiedziałaby, że nie. A jednak podobnie odpowiedziałaby dzisiaj, bo wciąż, w dalszym ciągu, to nie pieniądze były tu miarą, która sprawiła, że dzisiejszego poranka marzła na kanapie, zamiast spać w przytulnym domku na Wrzosowisku. To nie pieniądze ją tu ściągnęły, a uczucie. To samo które starała się z siebie wyplenić i którego istnienia chciałaby negować, ale trwa to tak długo, jak długo Aresa nie ma obok. Wystarczy bowiem jego zjawienie się, a jej kolana miękną, a w głosie pojawia się drżąca czułość.
Ale na szczęście Aurora potrafi się pohamować, potrafi sprawić, że nie rzuca mu się na szyję i nie spija pocałunków z jego ust.
Jednak takie tłamszenie emocji ma swoją cenę. Wypalające ją od środka uczucie sprawia, że aby nie stracić zupełnie szacunku do samej siebie, Aurora staje się jałowa. Czuje się samotna pośród ścian, które przecież sama bieliła zaklęciami. Na ścianach wciąż wiszą obrazki, które razem pstrykali zaczarowanym aparatem, wprawiając w ruch kilka momentów, które nigdy już nie wrócą.
Na kilku fotografiach oni… Lub on sam. Tak przystojny i zamyślony. Taki… on. Jeszcze w Anglii zdawał się kimś zupełnie innym, prawdziwym lordem, który jest zbyt idealny, by mieć wady. Dopiero przy niej się otworzył, dopiero z nią zaczął rozmawiać. Poznawała go i kochała coraz bardziej, gdy oddawał się swoim przemyśleniom, tak niepodobnym do innych lordów.
Czemu wszyscy mieli go za ignoranta, podczas gdy jego wnętrze było po prostu nieco inne niż pozostałych? Czy sprawiało, że był gorszy? W żadnym razie. Ares ją fascynował od zawsze i do tej pory nikt nie zdołał pobić tego zaciekawienia. Tylko on miał moc, by Aurora tu z nim była, chociaż tak na dobrą sprawę, mieli dziś okazji urządzić pogrzeb nie jedynie zdjęcia, ale okruchów z serca z Aurory. Ile jeszcze czeka ich pożegnań, tych, które mają być ostatnimi? Ileż słów miało znaczenie prawdziwego pożegnania, kiedy niedługo potem znów nadchodziło powitanie.
A teraz? Teraz naprawdę są złodziejami czasu. Mroźny listopad jest znów kwietniem, kiedy to mają jeden ze swoich cichych weekendów, gdy nie rozmawiają ze sobą, bo posprzeczali się o jakąś drobnostkę, ale nie mijała wtedy godzina, czy dwie, a wszystko wracało do normy. A co było normą? Pieszczoty, pocałunki, długie rozmowy. Lubiła się od niego uczyć. Lubiła, gdy objaśniał jej zawiłości, których nie tylko nie rozumiała, ale także, o których nie miała wcześniej pojęcia. On w zamian pozwalał jej zachwycać się każdym słowem mirażem, które mogło oznaczać i wszystko i nic. Poezją były przecież ich wspólne dni, które teraz nie były nawet prozą. Bo nie były ich.
- Tak… Jakiś zbiór wierszy, który dostałam od siwej pani Smith- Borowsky. - Wyjaśniła, przypominając mu o niemal najbliższych sąsiadach. Niemal, bo w rzeczywistości to nikt nie mieszkał bezpośrednio obok, dając młodym sporo prywatności. Jednak ta prywatność po jego odejściu stała się niczym więcej jak jedynie samotnością. - Chciałam powiedzieć kilka słów nad mogiłą… A jakoś nic nie przychodziło mi do głowy. A w książce same miłosne. Czy on kogoś kochał Aresie? - Spytała, bo być może i opłakującej go duszy powinni podsunąć pomysł pogrzebu.
Ale Ares mówi dalej, zasiewając w jej umyśle pewne ziarno niepokoju. Może nie powinna tu być? Może powinna wracać do domu? Jak jednak wtedy, uda jej się poradzić z przeszłością i pójść naprzód?
- Mówiłam ci Aresie, że nieważne co… Zawsze możesz na mnie liczyć. A kiedy jak, nie w takich chwilach szukać wsparcia… przyjaciółki. - Tym bowiem teraz byli, prawda? Przyjaciółmi na końcu świata, otulonymi własnymi miłosnymi wspomnieniami. - Ale też nie sądziłam, że tu wrócimy… Że ja wrócę. - Mały biały domek ostatecznie należał do niego i mógł z nim zrobić, co tylko chciał. Nawet wyciąć przepiękną magnolię.
Wyczuła jednak w jego głosie coś przeciwnego. Coś, co sprawiło, że sięgnęła po jego dłoń, by w lekkim geście uścisnąć go i spojrzeć na niego.
- Poradzimy sobie… Zawsze radziliśmy. Z całości niewiele już zostało, ale przecież… - Delikatnie kciukiem pogładziła wierzch jego dłoni, nim cofnęła ją do kubka. - Ale jako dwoje ludzi wciąż mamy tę samą moc. - Dodała ciszej.
Była tutaj z nim.
Nie jesteś pełnowartościowa.
Wspierała go.
Znajdę ci męża.
Kochała go wciąż.
Żenię się Auroro.
- Damy radę… - Powtórzyła, przyciągając kubek do lekko drżącej dolnej wargi.
Ale na szczęście Aurora potrafi się pohamować, potrafi sprawić, że nie rzuca mu się na szyję i nie spija pocałunków z jego ust.
Jednak takie tłamszenie emocji ma swoją cenę. Wypalające ją od środka uczucie sprawia, że aby nie stracić zupełnie szacunku do samej siebie, Aurora staje się jałowa. Czuje się samotna pośród ścian, które przecież sama bieliła zaklęciami. Na ścianach wciąż wiszą obrazki, które razem pstrykali zaczarowanym aparatem, wprawiając w ruch kilka momentów, które nigdy już nie wrócą.
Na kilku fotografiach oni… Lub on sam. Tak przystojny i zamyślony. Taki… on. Jeszcze w Anglii zdawał się kimś zupełnie innym, prawdziwym lordem, który jest zbyt idealny, by mieć wady. Dopiero przy niej się otworzył, dopiero z nią zaczął rozmawiać. Poznawała go i kochała coraz bardziej, gdy oddawał się swoim przemyśleniom, tak niepodobnym do innych lordów.
Czemu wszyscy mieli go za ignoranta, podczas gdy jego wnętrze było po prostu nieco inne niż pozostałych? Czy sprawiało, że był gorszy? W żadnym razie. Ares ją fascynował od zawsze i do tej pory nikt nie zdołał pobić tego zaciekawienia. Tylko on miał moc, by Aurora tu z nim była, chociaż tak na dobrą sprawę, mieli dziś okazji urządzić pogrzeb nie jedynie zdjęcia, ale okruchów z serca z Aurory. Ile jeszcze czeka ich pożegnań, tych, które mają być ostatnimi? Ileż słów miało znaczenie prawdziwego pożegnania, kiedy niedługo potem znów nadchodziło powitanie.
A teraz? Teraz naprawdę są złodziejami czasu. Mroźny listopad jest znów kwietniem, kiedy to mają jeden ze swoich cichych weekendów, gdy nie rozmawiają ze sobą, bo posprzeczali się o jakąś drobnostkę, ale nie mijała wtedy godzina, czy dwie, a wszystko wracało do normy. A co było normą? Pieszczoty, pocałunki, długie rozmowy. Lubiła się od niego uczyć. Lubiła, gdy objaśniał jej zawiłości, których nie tylko nie rozumiała, ale także, o których nie miała wcześniej pojęcia. On w zamian pozwalał jej zachwycać się każdym słowem mirażem, które mogło oznaczać i wszystko i nic. Poezją były przecież ich wspólne dni, które teraz nie były nawet prozą. Bo nie były ich.
- Tak… Jakiś zbiór wierszy, który dostałam od siwej pani Smith- Borowsky. - Wyjaśniła, przypominając mu o niemal najbliższych sąsiadach. Niemal, bo w rzeczywistości to nikt nie mieszkał bezpośrednio obok, dając młodym sporo prywatności. Jednak ta prywatność po jego odejściu stała się niczym więcej jak jedynie samotnością. - Chciałam powiedzieć kilka słów nad mogiłą… A jakoś nic nie przychodziło mi do głowy. A w książce same miłosne. Czy on kogoś kochał Aresie? - Spytała, bo być może i opłakującej go duszy powinni podsunąć pomysł pogrzebu.
Ale Ares mówi dalej, zasiewając w jej umyśle pewne ziarno niepokoju. Może nie powinna tu być? Może powinna wracać do domu? Jak jednak wtedy, uda jej się poradzić z przeszłością i pójść naprzód?
- Mówiłam ci Aresie, że nieważne co… Zawsze możesz na mnie liczyć. A kiedy jak, nie w takich chwilach szukać wsparcia… przyjaciółki. - Tym bowiem teraz byli, prawda? Przyjaciółmi na końcu świata, otulonymi własnymi miłosnymi wspomnieniami. - Ale też nie sądziłam, że tu wrócimy… Że ja wrócę. - Mały biały domek ostatecznie należał do niego i mógł z nim zrobić, co tylko chciał. Nawet wyciąć przepiękną magnolię.
Wyczuła jednak w jego głosie coś przeciwnego. Coś, co sprawiło, że sięgnęła po jego dłoń, by w lekkim geście uścisnąć go i spojrzeć na niego.
- Poradzimy sobie… Zawsze radziliśmy. Z całości niewiele już zostało, ale przecież… - Delikatnie kciukiem pogładziła wierzch jego dłoni, nim cofnęła ją do kubka. - Ale jako dwoje ludzi wciąż mamy tę samą moc. - Dodała ciszej.
Była tutaj z nim.
Nie jesteś pełnowartościowa.
Wspierała go.
Znajdę ci męża.
Kochała go wciąż.
Żenię się Auroro.
- Damy radę… - Powtórzyła, przyciągając kubek do lekko drżącej dolnej wargi.
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Czy Francis kogoś kochał? - powtarzam jej pytanie, zadając je sobie i przenosze spojrzenie tęsknie w kierunku sufitu, jakbym chciał zawiesić je w jakimś nieokreślonym miejscu. - Francis kochał wiele rzeczy, ale myślę, że ze wzystkich osób na świecie kochał tylko siebie. I Evandrę, bo była w końcu jak on sam - odrywam się od wspomnień wszelkich, przypominając sobie, że faktycznie Evandra była do czasu podobna jemu, albo i mi nawet. A jednak teraz dzieli nas więcej niż zwykle, a wszystko to w takiej chwili, w tym właśnie momencie, kiedy moglibyśmy się zbliżyć.
- Zrobimy to dzisiaj. Muszę mieć to już za sobą - podjąłem decyzję a kolejny łyk herbaty był potrzebny z powodu zmiany tematu. Poniekąd była to przecież zmiana. Nie rozmawialiśmy o pochówku Lorda Lestragne, ale o tym, że Aurora przyjechała mi w nim pomóc. Nie już jako najbliższa mi osoba, a jednak robiła rzeczy, które należą do tych najbliższych. Powinna ty być ze mną obecna panna Primrose, ale czy była? Nie.
Kiedy więc przyszło do poruszenia tej ważnej sprawy, trochę mimo wszystko się ucieszyłem. Babranie się w wyrzutach sumienia i domysłach było do zieniesienia przez jakiś czas, ale teraz nie potrzebowałem dodatkowych rozchwiań. Chciałem mieć coś pewnego i możliwe, że dlatego tak uwiązałem się tej myśli, którą podrzuciła mi Aurora.
- Jesteś moją przyjaciółką? - zdziwiłem się i powtarzam za nią. Tak, zdziwiło mnie to, bonie sądziłem, że chciałaby się tak nazywać po tym co jej zrobiłem. Czy w takim razie, nie byłoby lepiej, gdybym zamiast karać ją za okazane mi serce, okrutnością na którą zdobyłem się, oszukując że tak będzie lepiej - mogłem ją po prostu poprosić o zostanie moją przyjaciółką i zakończenie naszego romansu z innego powodu. Takie wyjście teraz wydało mi się być o wiele bardziej humanitarne i zrozumiałem, że lepiej traktuje swoje aetonany, niż potraktowałem Aurorę.
- Jesteś zbyt dobra, zawsze byłaś - przyznałem patrząc jeszcze chwilę na dłoń, którą niedawno ściskała. Wreszcie ją zabieram, rozumiejąc, że nie jest to najodpowiedniejsze, co powiem zaraz, ale skoro jest moją przyjaciółką, to mogę .
- Muszę ci się do czegoś przyznać, Auroro. To zamieszanie ze śmiercią Francisa... jest mi na rękę. To nie tak, że się cieszę. Wciąż cierpię, ale w tym momencie powinienem szukać pocieszenia w kobiecie, którą poślubię, a niestety ona... martwię się o to małżeństwo. Staram się ją poznawać, ale od naszych zaręczyn nie wymieniliśmy nawet listu. A kiedy zaprosiła mnie na swój event, cóż, skończyłem u Ciebie. Mam wrażenie, że już zawsze będziesz obecna pomiędzy nami. Ja, Primrose i Ty. Nawet jeżeli nie będziesz w pobliżu, to... będziesz. Dziś, kiedy pogrzebiemy Francisa, chciałbym móc pójść na przód. I myślę, że możesz mi w tym pomóc - wznoszę na nią spojrzenie, bo to o co ją poproszę wcale nie musi być tak dobrze przyjęte. Jak ja zareagowałbym na to? Pewnie furią, siłą, przemocą. Ale to jest Aurora, przecież skoro po takim czasie wciąż chce być moją przyjaciółką, to nawet po takiej prośbie ujrzy w tym zasadność. Przecież ona też musi wiedzieć o tym, że jeżeli nie zapomnę o niej, to nie będę mógł być szczęśliwy z nikim innym.
- Chciałbym, żebyś podała mi elikisir zapomnienia. W ramach mojego ślubnego prezentu
- Zrobimy to dzisiaj. Muszę mieć to już za sobą - podjąłem decyzję a kolejny łyk herbaty był potrzebny z powodu zmiany tematu. Poniekąd była to przecież zmiana. Nie rozmawialiśmy o pochówku Lorda Lestragne, ale o tym, że Aurora przyjechała mi w nim pomóc. Nie już jako najbliższa mi osoba, a jednak robiła rzeczy, które należą do tych najbliższych. Powinna ty być ze mną obecna panna Primrose, ale czy była? Nie.
Kiedy więc przyszło do poruszenia tej ważnej sprawy, trochę mimo wszystko się ucieszyłem. Babranie się w wyrzutach sumienia i domysłach było do zieniesienia przez jakiś czas, ale teraz nie potrzebowałem dodatkowych rozchwiań. Chciałem mieć coś pewnego i możliwe, że dlatego tak uwiązałem się tej myśli, którą podrzuciła mi Aurora.
- Jesteś moją przyjaciółką? - zdziwiłem się i powtarzam za nią. Tak, zdziwiło mnie to, bonie sądziłem, że chciałaby się tak nazywać po tym co jej zrobiłem. Czy w takim razie, nie byłoby lepiej, gdybym zamiast karać ją za okazane mi serce, okrutnością na którą zdobyłem się, oszukując że tak będzie lepiej - mogłem ją po prostu poprosić o zostanie moją przyjaciółką i zakończenie naszego romansu z innego powodu. Takie wyjście teraz wydało mi się być o wiele bardziej humanitarne i zrozumiałem, że lepiej traktuje swoje aetonany, niż potraktowałem Aurorę.
- Jesteś zbyt dobra, zawsze byłaś - przyznałem patrząc jeszcze chwilę na dłoń, którą niedawno ściskała. Wreszcie ją zabieram, rozumiejąc, że nie jest to najodpowiedniejsze, co powiem zaraz, ale skoro jest moją przyjaciółką, to mogę .
- Muszę ci się do czegoś przyznać, Auroro. To zamieszanie ze śmiercią Francisa... jest mi na rękę. To nie tak, że się cieszę. Wciąż cierpię, ale w tym momencie powinienem szukać pocieszenia w kobiecie, którą poślubię, a niestety ona... martwię się o to małżeństwo. Staram się ją poznawać, ale od naszych zaręczyn nie wymieniliśmy nawet listu. A kiedy zaprosiła mnie na swój event, cóż, skończyłem u Ciebie. Mam wrażenie, że już zawsze będziesz obecna pomiędzy nami. Ja, Primrose i Ty. Nawet jeżeli nie będziesz w pobliżu, to... będziesz. Dziś, kiedy pogrzebiemy Francisa, chciałbym móc pójść na przód. I myślę, że możesz mi w tym pomóc - wznoszę na nią spojrzenie, bo to o co ją poproszę wcale nie musi być tak dobrze przyjęte. Jak ja zareagowałbym na to? Pewnie furią, siłą, przemocą. Ale to jest Aurora, przecież skoro po takim czasie wciąż chce być moją przyjaciółką, to nawet po takiej prośbie ujrzy w tym zasadność. Przecież ona też musi wiedzieć o tym, że jeżeli nie zapomnę o niej, to nie będę mógł być szczęśliwy z nikim innym.
- Chciałbym, żebyś podała mi elikisir zapomnienia. W ramach mojego ślubnego prezentu
To było dość smutne, że tak bogaty człowiek miał być pochowany jedynie symbolicznie. Na cóż mu były wszystkie te szaty, biżuteria i cokolwiek mają jeszcze w tych swoich pałacach, podczas gdy tak naprawdę teraz jedynie zdjęciem — wspomnieniem, nad którym rozmawia dwoje oderwanych od świata ludzi. Na co mu było to wszystko?
Na co to wszystko Tobie Aresie?
Czy on sam nie popadał dokładnie w to samo? Nie oddawał się uciechom życia na galeonach, zamiast nadać swemu życiu jakiś większy sens? Ale Aurora gdzieś w głębi duszy wiedziała, że jego dusza jest zbyt niespokojna, by zostać z nią. Może nawet wiedział to zawsze, ale uparcie udawała, że tego nie widzi?
Nie powiedziała jednak na ten temat nic. To był trudny czas dla Aresa. Zaręczyny, utrata przyjaciela, a w pewnym sensie również i brata. Nie miał lekko. A ona nie chciała mu dokładać swoimi problemami.
Oplotła wokół wskazującego palca luźną nitkę za dużego swetra, który ściągnęła z oparcia nieco wcześniej. Nie miała pojęcia o jego przemyśleniach, bo przecież legimentą nie była, ale wiedziała też, że coś mu chodzi po głowie. Jakaś myśl nie daje mu spokoju. Zdążyła go już poznać. Być może nawet lepiej niż wiele innych osób. Może nie widziała go na salonach, może nie chadzała z nim po pięknych restauracjach, czy maskowych balach, ale rozumiała te przeciągłe spojrzenia oczu, jak nikt inny.
- Co mi by dało babranie się w gniewie? Wiem, że dla ciebie jestem już teraz oficjalnie panną Sprout i najlepiej by było, by nikt więcej o naszej przeszłości nie wiedział. Nierozważnie powiedziałam kilka słów za dużo, ale… - Urwała. Czy mógł ją winić? Była samotną, złamaną kobietą, którą porzuciła miłość jej życia. Czy naprawdę mógł bronić jej próby szukania ratunku dla udręczonej duszy? A może wolałby, żeby na zawsze została już sama w swoim smutku, udając, że te 4 lata życia nie znaczyły nic, podczas gdy znaczyły tak naprawdę wszystko. Nie… On by jej tego nie zrobił.
A może jednak? Może jednak okazuje właśnie swój egoizm poprzez swoją prośbę? Tylko ona ma cierpieć, tylko ona ma rozpamiętywać wspólne chwile tak piękne dla niej. Była wręcz pewna, że dla niego również. A on chce o tym wszystkim zapomnieć i prosi o to właśnie ją. A miała nadzieję, że gdzieś pomimo tego wszystkie znajdą jakiś środek, żeby sprawić, że w dalszym ciągu pozostaną w swoim życiu.
Czy Ares podjął sobie za punkt honoru odrzucać ją za każdym razem, gdy ona lekko naiwnie mu uwierzy? Właśnie zebrała resztki swojej dumy i złamanego serca. Zapakowała je ładnie i w pudełeczku opisanym, jako “Przyjaźń” wyciągnęła w jego stronę.
Wytrącił jej je z rąk.
- Chcesz zapomnieć… O nas? - Powtórzyła za nim niemądrze, ale usta były jednym, co się poruszyło. Ona sama siedziała jak wmurowana. - O mnie? - Bo może wolał, by te wspomnienia zastąpiono, całą resztą kobiet jego życia. Że to nie Aurora trwała u jego boku, gdy inni się odwrócili. Że to nie ona była dla niego w chwili, gdy naszły go smutki związane z życiem pośród blichtru. Cierpiał wśród szlachty, oburzał się na ich obojętność i sztuczność. A tymczasem to właśnie o niej chciał zapomnieć.
- Skoro sobie tego życzysz. - Czuła, że nie zdołała powstrzymać drżenia drobnych, chudych ramion, że łza złości i bezsilności i smutku spłynęła po coraz mniej pyzatych i rumianych policzkach. - Skoro to sprawi, że będziesz szczęśliwszy, to zrobię to dla Ciebie. - Powiedziała, wstając od stołu. - Pochowajmy Francisa... A potem wrócę na Wrzosowisko zacząć twój eliksir. - Oparła się dłońmi o blat przy żeliwnym zlewie. Potrzebowała chwili, żeby opanować nerwy. Przygotowanie tego eliksiru nie będzie trudne. Zobaczyć pustkę w jego oczach na jej widok będzie o wiele trudniejsze.
Na co to wszystko Tobie Aresie?
Czy on sam nie popadał dokładnie w to samo? Nie oddawał się uciechom życia na galeonach, zamiast nadać swemu życiu jakiś większy sens? Ale Aurora gdzieś w głębi duszy wiedziała, że jego dusza jest zbyt niespokojna, by zostać z nią. Może nawet wiedział to zawsze, ale uparcie udawała, że tego nie widzi?
Nie powiedziała jednak na ten temat nic. To był trudny czas dla Aresa. Zaręczyny, utrata przyjaciela, a w pewnym sensie również i brata. Nie miał lekko. A ona nie chciała mu dokładać swoimi problemami.
Oplotła wokół wskazującego palca luźną nitkę za dużego swetra, który ściągnęła z oparcia nieco wcześniej. Nie miała pojęcia o jego przemyśleniach, bo przecież legimentą nie była, ale wiedziała też, że coś mu chodzi po głowie. Jakaś myśl nie daje mu spokoju. Zdążyła go już poznać. Być może nawet lepiej niż wiele innych osób. Może nie widziała go na salonach, może nie chadzała z nim po pięknych restauracjach, czy maskowych balach, ale rozumiała te przeciągłe spojrzenia oczu, jak nikt inny.
- Co mi by dało babranie się w gniewie? Wiem, że dla ciebie jestem już teraz oficjalnie panną Sprout i najlepiej by było, by nikt więcej o naszej przeszłości nie wiedział. Nierozważnie powiedziałam kilka słów za dużo, ale… - Urwała. Czy mógł ją winić? Była samotną, złamaną kobietą, którą porzuciła miłość jej życia. Czy naprawdę mógł bronić jej próby szukania ratunku dla udręczonej duszy? A może wolałby, żeby na zawsze została już sama w swoim smutku, udając, że te 4 lata życia nie znaczyły nic, podczas gdy znaczyły tak naprawdę wszystko. Nie… On by jej tego nie zrobił.
A może jednak? Może jednak okazuje właśnie swój egoizm poprzez swoją prośbę? Tylko ona ma cierpieć, tylko ona ma rozpamiętywać wspólne chwile tak piękne dla niej. Była wręcz pewna, że dla niego również. A on chce o tym wszystkim zapomnieć i prosi o to właśnie ją. A miała nadzieję, że gdzieś pomimo tego wszystkie znajdą jakiś środek, żeby sprawić, że w dalszym ciągu pozostaną w swoim życiu.
Czy Ares podjął sobie za punkt honoru odrzucać ją za każdym razem, gdy ona lekko naiwnie mu uwierzy? Właśnie zebrała resztki swojej dumy i złamanego serca. Zapakowała je ładnie i w pudełeczku opisanym, jako “Przyjaźń” wyciągnęła w jego stronę.
Wytrącił jej je z rąk.
- Chcesz zapomnieć… O nas? - Powtórzyła za nim niemądrze, ale usta były jednym, co się poruszyło. Ona sama siedziała jak wmurowana. - O mnie? - Bo może wolał, by te wspomnienia zastąpiono, całą resztą kobiet jego życia. Że to nie Aurora trwała u jego boku, gdy inni się odwrócili. Że to nie ona była dla niego w chwili, gdy naszły go smutki związane z życiem pośród blichtru. Cierpiał wśród szlachty, oburzał się na ich obojętność i sztuczność. A tymczasem to właśnie o niej chciał zapomnieć.
- Skoro sobie tego życzysz. - Czuła, że nie zdołała powstrzymać drżenia drobnych, chudych ramion, że łza złości i bezsilności i smutku spłynęła po coraz mniej pyzatych i rumianych policzkach. - Skoro to sprawi, że będziesz szczęśliwszy, to zrobię to dla Ciebie. - Powiedziała, wstając od stołu. - Pochowajmy Francisa... A potem wrócę na Wrzosowisko zacząć twój eliksir. - Oparła się dłońmi o blat przy żeliwnym zlewie. Potrzebowała chwili, żeby opanować nerwy. Przygotowanie tego eliksiru nie będzie trudne. Zobaczyć pustkę w jego oczach na jej widok będzie o wiele trudniejsze.
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Wiem.. - skinąłem głową, przypominając sobie jak dotkliwie pożałowała moja twarz tej rozmowy Aurory z Halbertem Greyem, a mianowicie jaką miałem wielką ranę po spotkaniu z tym osiłkiem. - Chociaż, to nie do końca tak.. -tęsknie znów spoglądam na nią. Bo zapewniła mnie dopiero co o byciu moją przyjaciółką i kiedy tylko ją na tym złapałem, chce się wycofać uprzejmie, bo zna swoje miejsce, które dla niej wyszykowałem wszystkimi tymi "pannami Sprout". Ale teraz, kiedy znów Irlandia jest wokół nas, zdaje się że powietrze zielonej wyspy działa na mnie jak odtrutka na wszystkie te mgły i błoto Anglii. Zbiera mi się ja załatwianie spraw, ale nie tak jak zwykłem to robić w ukryciu przed wszystkimi, tylko jasno opowiadam.
Tymczasem, Aurora opacznie zrozumiała to o co ją prosiłem. Jej reakcja poruszyła mnie i wstaję zaraz za nią.
- Nie rozumiesz, Aurora? - zatrzymać ją zdołałem więc już tylko łapiąc za tę dłoń drżącą, która wyrywa się do ucieczki. Moje oczy i jej oczy znów magnetycznie do siebie się przyciągają. Kiedy widzę, że cierpi tak bardzo, że jej serce pęka, bo przekonanie ma o tym, że wykorzystuję ją po raz ostatni z jakiegoś wstrętu, który porusza mnie, gdy tylko o niej myślę, sprawia, że muszę jej wyjaśnić że to nie tak. Że nie wstręt i niechęć, że to nie nienawiść do niej, mną kieruje. Przecież powinna się domyślać. Skoro to w niej szukam pocieszenia, skoro to tylko ją dopuszczam do swoich sekretów. Ale może faktycznie dobrze poszło mi oszukiwanie mej miłej, skoro jest przekonana o tym, że nie szanuję jej do tego stopnia, że kiedy już złamałem jej serce na wszystkie sposoby, to chcę się w sobie samym wybielić i mieć czyste sumienie, więc jej każę wymazać z mojej pamięci całą o niej historię. Kiedy prawda jest tak głęboko pogrzebana w moim sercu, ja po raz ostatni już chcę ją ujawnić.
I nieodparte mam wrażenie, że za daleko poszło to kłamstwo całe. Tyle miesięcy starań, tyle wyrzeczeń, tyle razy odrzucana myśl o napisaniu do niej listu, wszystko to na nic, bo kiedy proszę ją o ten eliksir, postanawiam wyjawić sekret.
- Muszę o Tobie zapomnieć, bo jeżeli tego nie zrobię to już zawsze będziesz moją słabością Rory. Bo chociaż starałem się bardzo, to nie mogę przestać Cię kochać - palce, które wcześniej tylko chciały pilnować, by jej ręce nie drżały, zaciskają się delikatnie, jakbym i dłonią chciał potrwierdzić prawdziwość tych słów.
Nie wpadłem nawet na to, że może Aurora po całym tym czasie , kiedy manipulowałem nią tak, by mnie znienawidziła, mogła faktycznie znienawidzić mnie do tego stopnia, że teraz, kiedy mówię prawdę - ona mi nie uwierzy.
Tymczasem, Aurora opacznie zrozumiała to o co ją prosiłem. Jej reakcja poruszyła mnie i wstaję zaraz za nią.
- Nie rozumiesz, Aurora? - zatrzymać ją zdołałem więc już tylko łapiąc za tę dłoń drżącą, która wyrywa się do ucieczki. Moje oczy i jej oczy znów magnetycznie do siebie się przyciągają. Kiedy widzę, że cierpi tak bardzo, że jej serce pęka, bo przekonanie ma o tym, że wykorzystuję ją po raz ostatni z jakiegoś wstrętu, który porusza mnie, gdy tylko o niej myślę, sprawia, że muszę jej wyjaśnić że to nie tak. Że nie wstręt i niechęć, że to nie nienawiść do niej, mną kieruje. Przecież powinna się domyślać. Skoro to w niej szukam pocieszenia, skoro to tylko ją dopuszczam do swoich sekretów. Ale może faktycznie dobrze poszło mi oszukiwanie mej miłej, skoro jest przekonana o tym, że nie szanuję jej do tego stopnia, że kiedy już złamałem jej serce na wszystkie sposoby, to chcę się w sobie samym wybielić i mieć czyste sumienie, więc jej każę wymazać z mojej pamięci całą o niej historię. Kiedy prawda jest tak głęboko pogrzebana w moim sercu, ja po raz ostatni już chcę ją ujawnić.
I nieodparte mam wrażenie, że za daleko poszło to kłamstwo całe. Tyle miesięcy starań, tyle wyrzeczeń, tyle razy odrzucana myśl o napisaniu do niej listu, wszystko to na nic, bo kiedy proszę ją o ten eliksir, postanawiam wyjawić sekret.
- Muszę o Tobie zapomnieć, bo jeżeli tego nie zrobię to już zawsze będziesz moją słabością Rory. Bo chociaż starałem się bardzo, to nie mogę przestać Cię kochać - palce, które wcześniej tylko chciały pilnować, by jej ręce nie drżały, zaciskają się delikatnie, jakbym i dłonią chciał potrwierdzić prawdziwość tych słów.
Nie wpadłem nawet na to, że może Aurora po całym tym czasie , kiedy manipulowałem nią tak, by mnie znienawidziła, mogła faktycznie znienawidzić mnie do tego stopnia, że teraz, kiedy mówię prawdę - ona mi nie uwierzy.
Jak okrutnie skonstruowany był świat, kiedy dwoje ludzi tak tęsknie spoglądających na siebie, tak bardzo pragnących być razem, według wszelkich zasad panujących w jego świecie, nie mogli być razem. Na przekór chyba całemu światu skradli kilka dni, z których być może przyjdzie im się jeszcze rozliczyć, a może na zawsze zostanie jedynie wspomnieniem i to w dodatku jedynie jej…
Poczuła jego dotyk na swojej dłoni, tak różny od tego, jaki sama oferowała mu raptem chwilę temu. Ona chciała zachować gest przyjazny, chciała okazać mu wsparcie. On szybkim schwyceniem jej dłoni sprawił, że nie może odejść już dalej.
Och czemu mnie Aresie nie zatrzymywałeś tamtego dnia, gdy… Ach nie… To nie ja wtedy odchodziłam, a ty zamykałeś za sobą drzwi i ciskałeś za sobą kluczem.
Widocznie jednak nie rozumiała, bo Ares był przecież specjalistą pięknych słów, ale nie tylko. Był sprawcą słów bolesnych, które Aurorze zapadały w pamięć, jak chyba żadne wcześniej i żadne później.
Zaoferowała mu swoją przyjaźń, chociaż była to tak naprawdę powolną pułapką, dusząca ją śmiercią niebywale okrutną.
Ale skoro nie rozumie, to każde wyjaśnienie z chęcią przyjmie, bo przecież, chce zrozumieć. Chce wiedzieć, co takiego chodzi mu po głowie, gdy chce o niej zapomnieć.
Nie spodziewała się jednak tego, co Lord Carrow ma jej do powiedzenia — lord Yorku, syn nestora. Sam pokazujący się światu, jaki bawidamek i entuzjasta wszystkich kobiet. Teraz stoją sami, tak blisko siebie, że Aurora znów czuje to ciepło od niego, znów pragnie przytulić się do niego i zapomnieć o tym, że to nie jest już czerwiec ani maj, gdy kwitnie ich magnolia. To listopad… z deszczem siąpiącym i uderzającym w nieduże okno za ich plecami. A on mówi… Mówi, że kocha i kochać nigdy nie przestał. A jednak przecież był wobec niej zimny, wobec jej łez nieugięty. A teraz, zaręczając się z inną, mówi jej o nieprzemijającej miłości…
Poczuła, jak ściska jej dłoń, ale nie było w tym bólu dłoni, a przesłanie bólu serca, bo patrząc w jego oczy, zrozumiała, że on cierpi podobnie jak ona… A może nawet bardziej. Ona otoczyła się szczelnym murem przyjaciół, którzy podobnie jak Halbert gotowi byli jej bronić. A on został ze swym żalem sam.
Ale jeszcze próbowała się bronić… Nie współczuć, bo przecież… miał wybór.
- Ale mówiłeś, że… - Co on jej właściwie powiedział? Że to koniec, ze się żeni z inną. Nigdy nie powiedział, że jej nie kochał. - Aresie… - Przejęta ścisnęła mocniej jego dłoń, jakby chcąc pokazać, że mu wierzy, chociaż kłamstwa jego sprawiły, że boi się, że to kolejna sztuczka. Ale może to byłoby lepsze, niż spełnienie jego prośby? Dostała, o co prosiła w jakimś stopniu. Dostała go znów od losu, ale koszt tego życzenia był ogromny. Miała pozbawić go wspomnień, żeby mógł być szczęśliwy.
Miłość i nienawiść to tak naprawdę dwie strony jednej monety, ale problem cały czas tkwił w tym, że podczas gdy on starał się przestać ją kochać, ona starała się go znienawidzić. Żadnemu z nich się nie udało i dlatego właśnie, Aurora poczuła, że musi zadać mu jedno ważne pytanie.
- Czy chcesz, żebym przyjęła swoją dawkę? - Ich dwoje, mieliby wtedy zostać osobnymi bytami. Domek najpewniej popadłby w ruinę, jako jedyny nosząc ślady ich miłości. - Bo ja też nigdy nie przestałam cię kochać. - Odparła cicho, drżąco spoglądając mu w oczy. Wtedy nie będzie już ich nigdy. Nic nie pozostanie z jej największej miłości.
Poczuła jego dotyk na swojej dłoni, tak różny od tego, jaki sama oferowała mu raptem chwilę temu. Ona chciała zachować gest przyjazny, chciała okazać mu wsparcie. On szybkim schwyceniem jej dłoni sprawił, że nie może odejść już dalej.
Och czemu mnie Aresie nie zatrzymywałeś tamtego dnia, gdy… Ach nie… To nie ja wtedy odchodziłam, a ty zamykałeś za sobą drzwi i ciskałeś za sobą kluczem.
Widocznie jednak nie rozumiała, bo Ares był przecież specjalistą pięknych słów, ale nie tylko. Był sprawcą słów bolesnych, które Aurorze zapadały w pamięć, jak chyba żadne wcześniej i żadne później.
Zaoferowała mu swoją przyjaźń, chociaż była to tak naprawdę powolną pułapką, dusząca ją śmiercią niebywale okrutną.
Ale skoro nie rozumie, to każde wyjaśnienie z chęcią przyjmie, bo przecież, chce zrozumieć. Chce wiedzieć, co takiego chodzi mu po głowie, gdy chce o niej zapomnieć.
Nie spodziewała się jednak tego, co Lord Carrow ma jej do powiedzenia — lord Yorku, syn nestora. Sam pokazujący się światu, jaki bawidamek i entuzjasta wszystkich kobiet. Teraz stoją sami, tak blisko siebie, że Aurora znów czuje to ciepło od niego, znów pragnie przytulić się do niego i zapomnieć o tym, że to nie jest już czerwiec ani maj, gdy kwitnie ich magnolia. To listopad… z deszczem siąpiącym i uderzającym w nieduże okno za ich plecami. A on mówi… Mówi, że kocha i kochać nigdy nie przestał. A jednak przecież był wobec niej zimny, wobec jej łez nieugięty. A teraz, zaręczając się z inną, mówi jej o nieprzemijającej miłości…
Poczuła, jak ściska jej dłoń, ale nie było w tym bólu dłoni, a przesłanie bólu serca, bo patrząc w jego oczy, zrozumiała, że on cierpi podobnie jak ona… A może nawet bardziej. Ona otoczyła się szczelnym murem przyjaciół, którzy podobnie jak Halbert gotowi byli jej bronić. A on został ze swym żalem sam.
Ale jeszcze próbowała się bronić… Nie współczuć, bo przecież… miał wybór.
- Ale mówiłeś, że… - Co on jej właściwie powiedział? Że to koniec, ze się żeni z inną. Nigdy nie powiedział, że jej nie kochał. - Aresie… - Przejęta ścisnęła mocniej jego dłoń, jakby chcąc pokazać, że mu wierzy, chociaż kłamstwa jego sprawiły, że boi się, że to kolejna sztuczka. Ale może to byłoby lepsze, niż spełnienie jego prośby? Dostała, o co prosiła w jakimś stopniu. Dostała go znów od losu, ale koszt tego życzenia był ogromny. Miała pozbawić go wspomnień, żeby mógł być szczęśliwy.
Miłość i nienawiść to tak naprawdę dwie strony jednej monety, ale problem cały czas tkwił w tym, że podczas gdy on starał się przestać ją kochać, ona starała się go znienawidzić. Żadnemu z nich się nie udało i dlatego właśnie, Aurora poczuła, że musi zadać mu jedno ważne pytanie.
- Czy chcesz, żebym przyjęła swoją dawkę? - Ich dwoje, mieliby wtedy zostać osobnymi bytami. Domek najpewniej popadłby w ruinę, jako jedyny nosząc ślady ich miłości. - Bo ja też nigdy nie przestałam cię kochać. - Odparła cicho, drżąco spoglądając mu w oczy. Wtedy nie będzie już ich nigdy. Nic nie pozostanie z jej największej miłości.
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Wiem.. - ten moment, kiedy Aurora odkrywa tajemnicę jest kluczowy. Stojąc tu z nią, zaprzeczałem każdemu nienawistnemu słowu i każdej sytuacji w której starałem się przekonać ją i cały świat, że nigdy nie było tego irlandzkiego roku. Że nigdy nie oddałem serca kobiecie, że przychodziło mi łatwo bawienie się z innymi, kiedy ona cierpiała po rozstaniu. Nic podobnego nie miało miejsca i wiem, że Aurora uwierzyła mi tym razem bez większych zahamowań. Tak jak wcześniej nie mogła uwierzyć w to co się dzieje, tak teraz wystarczyło jedno wyznanie i czuję, że i ona odetchnęła. W końcu upada mur kłamstw, który budowałem skrzętnie w tych miesiącach. - Musisz mi wybaczyć to co Ci zrobiłem, ale nie miałem wyjścia - poza jednym, jednym, którego nie chciałem wybrać. O nim milczę, jak ten tchórz, którym niewątpliwie jestem. Dłoń, którą Rory ściska mi moją, unoszę do ust i zamykam w drugiej. Przymknięte oczy pomagają się skupić. Co takiego chciałbym jej jeszcze przekazać? Zabrałem ją tutaj, jesteśmy znów poza wojną, możemy sfingować śmierć i na zawsze zostać w Kerry jako bezimienna para przybyszów. Nauczylibyśmy się mówić po włosku i udawali zagranicznych turystów. I możemy w tym momencie snuć kolejne marzenia, ale zbyt czarne są chmury wydarzeń, które nas tutaj wywiały.
Przecież podjąłem decyzję. Biorę ślub z Primrose Burke. Po to tutaj przyjechałem. Żeby załatwić sprawę z Aurorą, zmierzyć się z największym lękiem, czyli wyznaniem jej swoich grzechów.
- Ja nie... - zaskoczony nierozważnie chcę zaprzeczyć, ale zatyka mnie. Że też wpadła na taki pomysł. Wzrok mój prześlizguje się po jej buzi, po tych rumieńcach, które malują policzki, które kiedyś z takim zapałem całowałem. Wstyd odbiera mi możliwość patrzenia i chowam wzrok gdzieś w przestrzeń pomiędzy nami. - Wolałbym, żeby nasza miłość żyła przynajmniej w Tobie - zawahałem się, bo chociaż lata praktyki przyzwyczaiły mnie do bycia narcycystycznym, to przy Aurorze nauczyłem się przecież tego, że czasami trzeba być również wielkodusznym. - Ale zrozumiem, jeżeli będziesz chciała pójść moim śladem. Może i Tobie to pomoże? - mam chyba naiwną nadzieję, chociaż to fakt, że jeżeli oboje wypijemy tę miksturę, to czeka nas życie z czystą kartą.
Przecież podjąłem decyzję. Biorę ślub z Primrose Burke. Po to tutaj przyjechałem. Żeby załatwić sprawę z Aurorą, zmierzyć się z największym lękiem, czyli wyznaniem jej swoich grzechów.
- Ja nie... - zaskoczony nierozważnie chcę zaprzeczyć, ale zatyka mnie. Że też wpadła na taki pomysł. Wzrok mój prześlizguje się po jej buzi, po tych rumieńcach, które malują policzki, które kiedyś z takim zapałem całowałem. Wstyd odbiera mi możliwość patrzenia i chowam wzrok gdzieś w przestrzeń pomiędzy nami. - Wolałbym, żeby nasza miłość żyła przynajmniej w Tobie - zawahałem się, bo chociaż lata praktyki przyzwyczaiły mnie do bycia narcycystycznym, to przy Aurorze nauczyłem się przecież tego, że czasami trzeba być również wielkodusznym. - Ale zrozumiem, jeżeli będziesz chciała pójść moim śladem. Może i Tobie to pomoże? - mam chyba naiwną nadzieję, chociaż to fakt, że jeżeli oboje wypijemy tę miksturę, to czeka nas życie z czystą kartą.
Zgubny wpływ jego słów na Aurorę był niemal namacalny od czasu ich pierwszego spotkania. Z miejsca, gdy poprosił ją do tańca, wtedy przed laty w Londynie, powinni zdać sobie sprawę, że nie jest to kolejny poryw serca. Aurora co prawda w życiu wcześniejszym nie miała ich wiele, żeby nie powiedzieć wcale, ale co on miał w głowie i w sercu, tego nie sposób było przewidzieć. Ares bowiem był wybitnym aktorem, grającym wybornie wszystkie role, jakie ofiarował mu los. Czasem jednak porywał się na spontaniczne występy i pojawiała się wtedy kreacja Aresa kłamcy — takiego, jakiego jej sobą zaprezentował.
Czy mogła coś na to poradzić? Wcześniej nie, bo była nieświadoma wszystkich jego możliwości. W naiwności pierwszej miłości bowiem przekonana była, że każde jego słowo jest prawdą.
Teraz już wiedziała, że kłamał. Pytanie tylko, czy powód, dlaczego to zrobił, można było w jakikolwiek sposób usprawiedliwić?
Bo chcąc wyciąć ją ze swojego życia, skrzywdził ją okrutnie. Złamał nie tylko serce, ale i podał w wątpliwość jej umysł, a także odebrał chęć życia. Była pewna, że udusi się z braku jego obecności, która stała się dla niej potrzebna, jak tlen. Ale jak widać — można żyć bez powietrza.
I będzie musiała dalej żyć jak ta śnięta ryba w wodzie. Bo oboje wiedzą, że znów ją okłamuje, twierdząc, że nie ma wyjścia. Bo ono jest, ale sięgnięcie po nie, sprawiłoby, że Ares musiałby zrezygnować z wygód życia lorda. A czy Aurora była warta jego drogich szat i wystawnych kolacji? Już raz jej udowodnił, że nie. Że sam swoją miłość do niej, ceni mniej niż butelki drogiego alkoholu. Przygasła nieco, zdając sobie sprawy, że miłość do niej nie równa się wcale z miłością do wygód. Meble, bibeloty musiały całkiem dobrze wypełniać pustkę w jego życiu. Albo przynajmniej robić to lepiej niż ona. Jednak tak naprawdę… Kim ona przy nim była?
Rzeczy, które dostał w spadku od osób, które mniej lub bardziej pośrednio, lub bezpośrednio przyczyniły się do śmierci jego niemalże brata. A jednak i tak pozostawały ważniejsze niż ona.
Kiedy jednak z jego ust padała propozycja, że może i powinna, pomału pokręciła głową.
- Pamiętasz tę książkę, którą mi kiedyś podarowałeś? Tę o dalekich podróżach ciepłego Egiptu? O wierze dawnych czarodziejów? Żyją tak długo, jak ktoś pamięta ich imię. - Zaczęła króciutkie przypomnienie, chociaż była pewna, że kto jak kto, ale Ares o tym wie. Wielu ludzi zapomniało, że jest naukowcem. Mądrym mężczyzną, który tylko z pozoru może wydać się nieco niebystry, podczas gdy jego błyskotliwy umysł nie raz budził podziw Aurory, która również uwielbiała się uczyć. - Nie chce, żeby nasza miłość kiedykolwiek stała się zapomnianym imieniem. Nie chce zapomnieć twojego imienia. Ale dla ciebie przygotuje eliksir. Będziesz miał wkrótce żonę, a potem i dzieci. Moje imię do niczego w przyszłym życiu nie będzie ci potrzebne. - Czuła, że jest na skraju. Że nadchodzi kolejna fala rozpaczy, w której się pogrąży, gdy się rozstaną. Ale przynajmniej on będzie szczęśliwy w swej nowej nieświadomości. A czy przecież nie o to chodziło? O to, żeby ten, kogo darzymy uczuciem, był szczęśliwy, nawet jeśli przychodziło nam za to zapłacić wysoką cenę.
Czy mogła coś na to poradzić? Wcześniej nie, bo była nieświadoma wszystkich jego możliwości. W naiwności pierwszej miłości bowiem przekonana była, że każde jego słowo jest prawdą.
Teraz już wiedziała, że kłamał. Pytanie tylko, czy powód, dlaczego to zrobił, można było w jakikolwiek sposób usprawiedliwić?
Bo chcąc wyciąć ją ze swojego życia, skrzywdził ją okrutnie. Złamał nie tylko serce, ale i podał w wątpliwość jej umysł, a także odebrał chęć życia. Była pewna, że udusi się z braku jego obecności, która stała się dla niej potrzebna, jak tlen. Ale jak widać — można żyć bez powietrza.
I będzie musiała dalej żyć jak ta śnięta ryba w wodzie. Bo oboje wiedzą, że znów ją okłamuje, twierdząc, że nie ma wyjścia. Bo ono jest, ale sięgnięcie po nie, sprawiłoby, że Ares musiałby zrezygnować z wygód życia lorda. A czy Aurora była warta jego drogich szat i wystawnych kolacji? Już raz jej udowodnił, że nie. Że sam swoją miłość do niej, ceni mniej niż butelki drogiego alkoholu. Przygasła nieco, zdając sobie sprawy, że miłość do niej nie równa się wcale z miłością do wygód. Meble, bibeloty musiały całkiem dobrze wypełniać pustkę w jego życiu. Albo przynajmniej robić to lepiej niż ona. Jednak tak naprawdę… Kim ona przy nim była?
Rzeczy, które dostał w spadku od osób, które mniej lub bardziej pośrednio, lub bezpośrednio przyczyniły się do śmierci jego niemalże brata. A jednak i tak pozostawały ważniejsze niż ona.
Kiedy jednak z jego ust padała propozycja, że może i powinna, pomału pokręciła głową.
- Pamiętasz tę książkę, którą mi kiedyś podarowałeś? Tę o dalekich podróżach ciepłego Egiptu? O wierze dawnych czarodziejów? Żyją tak długo, jak ktoś pamięta ich imię. - Zaczęła króciutkie przypomnienie, chociaż była pewna, że kto jak kto, ale Ares o tym wie. Wielu ludzi zapomniało, że jest naukowcem. Mądrym mężczyzną, który tylko z pozoru może wydać się nieco niebystry, podczas gdy jego błyskotliwy umysł nie raz budził podziw Aurory, która również uwielbiała się uczyć. - Nie chce, żeby nasza miłość kiedykolwiek stała się zapomnianym imieniem. Nie chce zapomnieć twojego imienia. Ale dla ciebie przygotuje eliksir. Będziesz miał wkrótce żonę, a potem i dzieci. Moje imię do niczego w przyszłym życiu nie będzie ci potrzebne. - Czuła, że jest na skraju. Że nadchodzi kolejna fala rozpaczy, w której się pogrąży, gdy się rozstaną. Ale przynajmniej on będzie szczęśliwy w swej nowej nieświadomości. A czy przecież nie o to chodziło? O to, żeby ten, kogo darzymy uczuciem, był szczęśliwy, nawet jeśli przychodziło nam za to zapłacić wysoką cenę.
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 14 z 15 • 1 ... 8 ... 13, 14, 15
Carrantoohill, Kerry
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Irlandia