Salonik na piętrze
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Salonik na piętrze
Utrzymany w jasnej kolorystyce, przestronny pokój z ogromnymi oknami zapewniającymi dużą ilość promieni słonecznych wpadających do środka i miękko oświetlających wnętrze. Kanapa wyściełana jest przeróżnymi poduszkami, na stoliku kawowym zawsze znajduje się patera z przekąskami, czajnik z herbatą i szkicownik, na krzesłach bezustannie leżą skrawki materiałów lub ozdobne pudełka, w które pakuję gotowe suknie - salonik jest moją nieoficjalną domową pracownią, wypełnioną wonią wiecznie kwitnących storczyków.
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
| 1 września
Zamówień przybywało z tygodnia na tydzień, za to czas uciekał jak złodziej - wrzesień zdawał się otwierać sezon ślubów, na których stroiłyśmy weselników, a Marlene zbliżająca się do terminu porodu musiała coraz więcej odpoczywać. Bardzo chętnie, może wręcz aż nazbyt entuzjastycznie przejęłam część jej obowiązków, zaszywając się w saloniku ulokowanym niedaleko pokoju Setha i wychodząc z założenia, że ucieczka w pracę dobrze mi zrobi.
Tak właśnie było. Gdy kreśląc nowy projekt w szkicowniku obserwowałam, jak igła raz za razem błyska, przebijając się przez delikatny materiał kolejnej kreacji, nie myślałam już wcale o wydarzeniach minionych tygodni, o wydarzeniach, za które cały czas niezmiennie płacę grobową ciszą w domu i pełną niezręczności atmosferą przy rodzinnych kolacjach. Na nic się zdały próby rozmów, przekonywania, zapewnienia, odwracanie kota ogonem, próby wykpienia się od problemu i wymazania go uwodzeniem - wyglądało na to, że tylko czas mógł naprawić to, co w swojej głupocie popsułam z pieczołowitością godną podziwu, ale myśl tę odganiałam od siebie z uporem maniaka. Mój sposób na życie: negacja.
Uśmiechnęłam się pogodnie, gdy przez otwarte okno mojej pracowni wpadła do środka brązowa sowa, dobrze mi znana. Czyżby Jordan potwierdzał właśnie swoją obecność na przyjęciu, które planowałam z okazji piątej rocznicy ślubu, łudząc się, że jeśli wszystko dopnę na ostatni guzik, moje małżeństwo wróci na właściwe tory? Upijając łyk herbaty, rozwinęłam pergamin, by przebiec spojrzeniem po kolejnych linijkach listu. Uśmiech zamarł na moich ustach, serce wykonało parę histerycznych uderzeń, a ja czytałam słowa bez oznaki zrozumienia kolejny raz i kolejny. Nie zauważyłam, kiedy sowa poderwała się do lotu powrotnego do Londynu, nie zauważyłam, kiedy moje palce straciły czucie i pozwoliły wymsknąć się misternie zdobionej porcelanowej filiżance, nie zauważyłam, kiedy gorąca herbata zalała spoczywający na moich kolanach szkicownik z projektami czy moją suknię, nie zauważyłam, kiedy moje pobladłe usta same wymamrotały niedowierzające nie. Zauważyłam natomiast jak filiżanka szybuje w niekontrolowany sposób ku nagiej z dywanu podłodze, by rozbić się w drobny mak, zupełnie, jak wszystkie moje wzniosłe nadzieje. Zauważyłam, lecz nie podniosłam się z miejsca, tkwiąc na kanapie jak sparaliżowana, niezdolna do ruchu lalka, wpatrująca się z niezrozumieniem w resztki porcelany. Co ja najlepszego zrobiłam?
Zamówień przybywało z tygodnia na tydzień, za to czas uciekał jak złodziej - wrzesień zdawał się otwierać sezon ślubów, na których stroiłyśmy weselników, a Marlene zbliżająca się do terminu porodu musiała coraz więcej odpoczywać. Bardzo chętnie, może wręcz aż nazbyt entuzjastycznie przejęłam część jej obowiązków, zaszywając się w saloniku ulokowanym niedaleko pokoju Setha i wychodząc z założenia, że ucieczka w pracę dobrze mi zrobi.
Tak właśnie było. Gdy kreśląc nowy projekt w szkicowniku obserwowałam, jak igła raz za razem błyska, przebijając się przez delikatny materiał kolejnej kreacji, nie myślałam już wcale o wydarzeniach minionych tygodni, o wydarzeniach, za które cały czas niezmiennie płacę grobową ciszą w domu i pełną niezręczności atmosferą przy rodzinnych kolacjach. Na nic się zdały próby rozmów, przekonywania, zapewnienia, odwracanie kota ogonem, próby wykpienia się od problemu i wymazania go uwodzeniem - wyglądało na to, że tylko czas mógł naprawić to, co w swojej głupocie popsułam z pieczołowitością godną podziwu, ale myśl tę odganiałam od siebie z uporem maniaka. Mój sposób na życie: negacja.
Uśmiechnęłam się pogodnie, gdy przez otwarte okno mojej pracowni wpadła do środka brązowa sowa, dobrze mi znana. Czyżby Jordan potwierdzał właśnie swoją obecność na przyjęciu, które planowałam z okazji piątej rocznicy ślubu, łudząc się, że jeśli wszystko dopnę na ostatni guzik, moje małżeństwo wróci na właściwe tory? Upijając łyk herbaty, rozwinęłam pergamin, by przebiec spojrzeniem po kolejnych linijkach listu. Uśmiech zamarł na moich ustach, serce wykonało parę histerycznych uderzeń, a ja czytałam słowa bez oznaki zrozumienia kolejny raz i kolejny. Nie zauważyłam, kiedy sowa poderwała się do lotu powrotnego do Londynu, nie zauważyłam, kiedy moje palce straciły czucie i pozwoliły wymsknąć się misternie zdobionej porcelanowej filiżance, nie zauważyłam, kiedy gorąca herbata zalała spoczywający na moich kolanach szkicownik z projektami czy moją suknię, nie zauważyłam, kiedy moje pobladłe usta same wymamrotały niedowierzające nie. Zauważyłam natomiast jak filiżanka szybuje w niekontrolowany sposób ku nagiej z dywanu podłodze, by rozbić się w drobny mak, zupełnie, jak wszystkie moje wzniosłe nadzieje. Zauważyłam, lecz nie podniosłam się z miejsca, tkwiąc na kanapie jak sparaliżowana, niezdolna do ruchu lalka, wpatrująca się z niezrozumieniem w resztki porcelany. Co ja najlepszego zrobiłam?
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Od prawie miesiąca moje myśli próbowały odgadnąć zachowanie Uzdrowiciela Avery’ego. Psuł mi humor swoim kpiącym uśmiechem. Dziś mogłam się w końcu od niego uwolnić. Rzadko, aczkolwiek czasami zdarzał się taki dzień, w którym mogłam zostać w domu. Zwykle prosiłam też Harriett, aby odpoczęła razem ze mną, wszak lenistwo zawsze najlepiej smakuje w towarzystwie. I dziś nie było inaczej. Próbowałam się nauczyć, ale za każdym razem, gdy chwytałam igłę, czułam przeraźliwy ból w stawach palców. Nie potrafiłam jeszcze porozmawiać z Harriett o swojej chorobie. Mówienie o niej nie przychodziło z łatwością. A co jeśli uznałaby, że muszę pożegnać się z Sethem i tym pięknym domem, bo niedługo… będę wręcz posągowa? Milczenie wyżerało mnie od środka, ale to nie przeszkadzało mi w dobrym humorze. Nuciłam sobie utwór z magicznej filharmonii, który zapadł mi najbardziej w pamięć z ostatniego koncertu. Chciałam opowiedzieć jej o emocjach, o nutach i niesamowitych skrzypcach, ale muzyka nie ma swoich słów. Nie potrafiłabym ich przełożyć tak, aby poczuła dreszcze, urwany oddech i ten przepiękny dźwięk pianina.
Słodkie lenistwo najlepiej smakowało przy gorzkiej, czarnej kawie podanej w przeuroczych filiżankach. Tysiące razy pytałam się Harriett, gdzie je kupiła. Nie potrafiłam delektować się tak kawą w innym naczyniu. Te wszystkie czynności składały się na nasz rytuał. Nigdy nie pomyślałam, że w zwykłym spotkaniu domowników w salonie może kryć się taka magia, ciepło, którego brakowało mi w domu. Zazdrościłam innym, gdy tylko mogli porozmawiać z rodziną o życiu codziennym, nie tylko o muzyce. Harriett, chcąc nie chcąc, stała mi się bardzo bliska. Nie była tylko matką dziecka, które wychowywałam, ale jednocześnie pewnego rodzaju przyjaciółką, tą starszą, mądrzejszą, gotową upić mnie w każdym momencie winem i zapchać ciastkami. Kroiłam właśnie jeden ze swoich wypieków, gdy rozległ się huk. Pomyślałam, że Seth się obudził, więc spokojnie postawiłam dzbanek z kawą a tacy, dodałam wyjątkowe filiżanki, spodeczki z ciastem i łyżeczki. Za pomocą magii przetransportowałam wszystko do salonu, gdzie Harriett siedziała na kanapie wpatrzona w jeden punkt. Wyglądała jak jedna z porcelanowych lalek, które kolekcjonował mój ojciec, lecz na jej twarzy wcale nie gościł uśmiech. Pod moimi stopami grzechotały kawałki filiżanki, a ja nie wiedziałam, jak mam się zachować. Momentalnie się wycofałam.
- To może ja… – szybko pobiegłam do kuchni, wyciągnęłam pierwszy lepszy alkohol z barku i to właśnie jego zawartość rozlałam do filiżanek. Kawa teraz mogłaby tylko nam przeszkodzić. Podałam jej filiżankę wraz ze spodeczkiem jakby to była najważniejsza rzecz, którą Harriett musiała zrobić. Inni podawali wodę, a ja alkohol. Magomedyk sto pro. – Napij się, napij się, co się stało, kochana? – spytałam, klękając tuż przy niej i dotykając dłonią jej kolana.
Słodkie lenistwo najlepiej smakowało przy gorzkiej, czarnej kawie podanej w przeuroczych filiżankach. Tysiące razy pytałam się Harriett, gdzie je kupiła. Nie potrafiłam delektować się tak kawą w innym naczyniu. Te wszystkie czynności składały się na nasz rytuał. Nigdy nie pomyślałam, że w zwykłym spotkaniu domowników w salonie może kryć się taka magia, ciepło, którego brakowało mi w domu. Zazdrościłam innym, gdy tylko mogli porozmawiać z rodziną o życiu codziennym, nie tylko o muzyce. Harriett, chcąc nie chcąc, stała mi się bardzo bliska. Nie była tylko matką dziecka, które wychowywałam, ale jednocześnie pewnego rodzaju przyjaciółką, tą starszą, mądrzejszą, gotową upić mnie w każdym momencie winem i zapchać ciastkami. Kroiłam właśnie jeden ze swoich wypieków, gdy rozległ się huk. Pomyślałam, że Seth się obudził, więc spokojnie postawiłam dzbanek z kawą a tacy, dodałam wyjątkowe filiżanki, spodeczki z ciastem i łyżeczki. Za pomocą magii przetransportowałam wszystko do salonu, gdzie Harriett siedziała na kanapie wpatrzona w jeden punkt. Wyglądała jak jedna z porcelanowych lalek, które kolekcjonował mój ojciec, lecz na jej twarzy wcale nie gościł uśmiech. Pod moimi stopami grzechotały kawałki filiżanki, a ja nie wiedziałam, jak mam się zachować. Momentalnie się wycofałam.
- To może ja… – szybko pobiegłam do kuchni, wyciągnęłam pierwszy lepszy alkohol z barku i to właśnie jego zawartość rozlałam do filiżanek. Kawa teraz mogłaby tylko nam przeszkodzić. Podałam jej filiżankę wraz ze spodeczkiem jakby to była najważniejsza rzecz, którą Harriett musiała zrobić. Inni podawali wodę, a ja alkohol. Magomedyk sto pro. – Napij się, napij się, co się stało, kochana? – spytałam, klękając tuż przy niej i dotykając dłonią jej kolana.
self destruction is such a pretty little thing
Eilis Avery
Zawód : alchemik w szpitalu Świętego Munga
Wiek : 20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
więc pogrzebałam moją miłość w głowie
i pytali ludzie
dlaczego moja głowa ma kształt kwiatu
i dlaczego moje oczy świecą jak dwie gwiazdy
i dlaczego moje wargi czerwieńsze są niż świt
chwyciłam miłość aby ją połamać
lecz giętka była oplotła mi ręce
i moje ręce związane miłością
pytają ludzie czyim jestem więźniem
i pytali ludzie
dlaczego moja głowa ma kształt kwiatu
i dlaczego moje oczy świecą jak dwie gwiazdy
i dlaczego moje wargi czerwieńsze są niż świt
chwyciłam miłość aby ją połamać
lecz giętka była oplotła mi ręce
i moje ręce związane miłością
pytają ludzie czyim jestem więźniem
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Ile czasu siedziałam bez ruchu, nie czując gorąca rozlanej przez moją niezdarność herbaty? Jak długo tkwiłam na kanapie jak marionetka, której sznurki zostały odcięte jednym szybkim ruchem? Czy wszystkie zegary stanęły w miejscu tak jak mój świat? Czy kolejne sekundy uciekały jak złodziej, gdy moje rozedrgane serce pompowało w arterie kolejne porcje obezwładniającej paniki i niedowierzania. Nie słyszałam już dźwięków dobiegających z kuchni, w której krzątała się Eilis, szykująca dla nas kawę w przerwie przed dalszym szyciem, którego byłam zdeterminowana ją nauczyć, uśmiechając się wyrozumiale, gdy igła nie chciała współpracować z panną Sykes. Charlie w pokoju obok mógłby właśnie demolować wszystko do stanu nadającego się tylko do remontu generalnego, ja najprawdopodobniej i tak bym nie zareagowała. Nie słyszałam pierwszych zmieszanych słów młodej blondynki, mającej nieszczęście napatoczyć się na mnie, gdy paraliżował mnie szok, który dopiero co na mnie spadł bez żadnej, nawet najmniejszej zapowiedzi zbliżającego się nieszczęścia. Przeniosłam na nią niewidzące spojrzenie, dopiero gdy Eilis pojawiła się tuż koło mnie po raz kolejny, lecz zbielałe usta odmówiły mi współpracy, nie potrafiąc powiedzieć chociażby "to nic takiego". Wyciągnęłam ku niej rękę, lecz nie po to, by sięgnąć po nową filiżankę, która niechybnie podzieliłaby los swojej poprzedniczki, ale by podsunąć jej list, który w parę chwil zburzył fundamenty wszystkiego, co czciłam. Proszę, Eilis, przeczytaj ten list sama i wiedz, że jestem skończona.
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Czułam bezsilność, trzymając filiżanki. Porcelanowa lalka rozpadała mi się na miliony kawałków, a ja nie wiedziałam, które powinnam złapać, a którym pozwolić upaść. Wpatrywałam się w nią jak jakąś świętość, zacięta swoją bezsilnością. Zapewne kilka razy obróciłam się we własnej osi, bo chciałam zrobić tysiące rzeczy na raz, aby poprawić jej humor, ale wszystkie wydawały się trywialne. Moje stawy odmawiały posłuszeństwa przy każdej lekcji szycia. Wolałam kłamał jej w żywe oczy, że jestem beztalenciem niż przyznać się do swojej słabości, która niczym piętno odbijała się na paciorkach kręgosłupa, przypominając mi o sobie za każdym razem, gdy próbowałam trzymać w dłoniach jakikolwiek przedmiot. Obserwowałam jak na twarzy Harriett pojawia się dziwna, wręcz absurdalna maska – bez emocji, pozbawiona jakichkolwiek kolorów, życia. Trzymałam filiżankę z alkoholem tuż przy jej ustach, bo nie wiedziałam, czy zepsuła swój projekt czy stało się coś tak strasznego, że żadne słowa nie pomogą. Dłoń zaczęła mi znów drżeć, zaciskałam zęby na czubeczku języka, aby powstrzymać wszystkie objawy. List wirował między bezsilnością i tragedią, a ja z taką łatwością przechwyciłam pergamin, jakby w jego treści był donos na nieprzychylny wpis o Harriett w czarownicy. I wtedy ja zadrżałam. Bezwzględne maski bezsilności zacisnęły się na moich stawach, bezwiednie opuściłam filiżankę na podłogę, nie przejmując się tańcem porcelany na podłodze. Momentalnie na mojej twarzy pojawił się smutek, a słowa grzęzły w gardle. Czytałam list ponownie i ponownie. Niewinność porcelanowych policzków złamały łzy, których nie potrafiłam opanować. Które słowa, jakie słowa droga Harrietto, do Ciebie przemówią? Opuściłam list na podłogę, a pergamin zapewne zlał się z kawałkami porcelany i szkła.
- Skarbie, to jakaś pomyłka – sama nie wierzę w swoje słowa, ocieram szybko łzy, ale one spadają na policzki tak niekontrolowanie, że nie potrafię sama się opanować, a co dopiero zająć się Tobą. Czy jestem złą przyjaciółką? Zawód aurora był tak niebezpieczny, nawet powiedzenie, że Zaim był wspaniałym człowiekiem, nie polepszyłoby Twojego stanu. Siadam przy Tobie i obejmuje ramionami, powtarzając jak mantrę, że jest mi przykro, że to jakiś koszmar, w którym żadna z nas nie powinna uczestniczyć. A już na pewno nie Zaim. Chciałam powiedzieć, że nie potrzebujesz materialnego wsparcia, Ministerstwo Magii i inni Aurorzy spójrzcie na ten dom, wygląda jak orientalny raj, w którym każdy znajdzie swoją definicję spokoju. Tylko nie Ty, nie Ty słodka Harriett, bo w ścianach kryją się wspomnienia, które są gorsze od demonów. Pocałowałam Twoje ramię, nie wiedząc, czy powinnam wezwać sową jakiś Twoich bliskich.
- Zasłużony, zasłużony dla Ministerstwa, och, Harriett, tak mi przykro – wyszeptałam, zabijając ciszę i niemoc kolejnymi słowami, które nie powinny zostać wypowiedziane.
- Skarbie, to jakaś pomyłka – sama nie wierzę w swoje słowa, ocieram szybko łzy, ale one spadają na policzki tak niekontrolowanie, że nie potrafię sama się opanować, a co dopiero zająć się Tobą. Czy jestem złą przyjaciółką? Zawód aurora był tak niebezpieczny, nawet powiedzenie, że Zaim był wspaniałym człowiekiem, nie polepszyłoby Twojego stanu. Siadam przy Tobie i obejmuje ramionami, powtarzając jak mantrę, że jest mi przykro, że to jakiś koszmar, w którym żadna z nas nie powinna uczestniczyć. A już na pewno nie Zaim. Chciałam powiedzieć, że nie potrzebujesz materialnego wsparcia, Ministerstwo Magii i inni Aurorzy spójrzcie na ten dom, wygląda jak orientalny raj, w którym każdy znajdzie swoją definicję spokoju. Tylko nie Ty, nie Ty słodka Harriett, bo w ścianach kryją się wspomnienia, które są gorsze od demonów. Pocałowałam Twoje ramię, nie wiedząc, czy powinnam wezwać sową jakiś Twoich bliskich.
- Zasłużony, zasłużony dla Ministerstwa, och, Harriett, tak mi przykro – wyszeptałam, zabijając ciszę i niemoc kolejnymi słowami, które nie powinny zostać wypowiedziane.
self destruction is such a pretty little thing
Eilis Avery
Zawód : alchemik w szpitalu Świętego Munga
Wiek : 20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
więc pogrzebałam moją miłość w głowie
i pytali ludzie
dlaczego moja głowa ma kształt kwiatu
i dlaczego moje oczy świecą jak dwie gwiazdy
i dlaczego moje wargi czerwieńsze są niż świt
chwyciłam miłość aby ją połamać
lecz giętka była oplotła mi ręce
i moje ręce związane miłością
pytają ludzie czyim jestem więźniem
i pytali ludzie
dlaczego moja głowa ma kształt kwiatu
i dlaczego moje oczy świecą jak dwie gwiazdy
i dlaczego moje wargi czerwieńsze są niż świt
chwyciłam miłość aby ją połamać
lecz giętka była oplotła mi ręce
i moje ręce związane miłością
pytają ludzie czyim jestem więźniem
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie, to niemożliwe. Nie może być. Wszyscy, wszyscy, tylko nie on. To jakaś pomyłka. Okrutny żart, z którego jeszcze kiedyś nerwowo będę się podśmiewać. Okropny koszmar, jeden z wielu tych, które podrywają mnie do pionu z krzykiem na ustach w środku nocy. Ale to nic, zupełnie nic, zaraz się obudzę, obudzę jak zawsze i wszystko minie, wezmę pięć głębokich oddechów i otrę łzy niedbałym gestem dłoni, mówiąc sobie, że to tylko senne majaki i zasnę ponownie, otulona miękkim futrem soboli i ciepłem bezpiecznych objęć Zaima, przy akompaniamencie jego kojących słów, które szepcze mi prosto do ucha swoim miękkim głosem, uspokajająco gładząc moje jasne włosy, broniąc mnie przed obezwładniającym poczuciem bezradności i samotności. Przecież to jedyny możliwy scenariusz, skoro nic nie czuję, nic nie słyszę i nic nie widzę, moje zmysły są mi obce, czasoprzestrzeń rozciąga się jak guma do żucia, a cała sytuacja wprost zionie absurdem. Zaraz się obudzę, obudzę jak zawsze i wszystko rozpłynie się w nicości, jak powinno.
Dlaczego więc tkwiłam wciąż w tej koszmarnej rzeczywistości, która nie chciała wypuścić mnie ze swoich objęć? Dlaczego kolejne oddechy paliły żywym ogniem w płucach, zamiast przynosić spokój? Dlaczego słowa roztrzęsionej Eilis odbijały się echem w mojej głowie, zamiast ostatecznie wybudzić? Dlaczego i na jej zasmuconej twarzy pojawiały się lśniące ścieżki łez, skoro w moich koszmarach zawsze wszystkie mary o znajomych spojrzeniach wpatrują się we mnie bez śladu litości i zrozumienia? List poszybował ku podłodze jak w zwolnionym tempie, a moje zaszklone oczy powiodły za nim, śledząc trajektorię lotu tego skrawka pergaminu, który w parę sekund obrócił cały mój świat w popiół.
- Co z tego, że zasłużony. Jego dokonania nie zwrócą mu życia. Śmierć to śmierć. - oznajmiłam głucho i nawet w moich własnych uszach ton mojego głosu zabrzmiał obco.
Dlaczego więc tkwiłam wciąż w tej koszmarnej rzeczywistości, która nie chciała wypuścić mnie ze swoich objęć? Dlaczego kolejne oddechy paliły żywym ogniem w płucach, zamiast przynosić spokój? Dlaczego słowa roztrzęsionej Eilis odbijały się echem w mojej głowie, zamiast ostatecznie wybudzić? Dlaczego i na jej zasmuconej twarzy pojawiały się lśniące ścieżki łez, skoro w moich koszmarach zawsze wszystkie mary o znajomych spojrzeniach wpatrują się we mnie bez śladu litości i zrozumienia? List poszybował ku podłodze jak w zwolnionym tempie, a moje zaszklone oczy powiodły za nim, śledząc trajektorię lotu tego skrawka pergaminu, który w parę sekund obrócił cały mój świat w popiół.
- Co z tego, że zasłużony. Jego dokonania nie zwrócą mu życia. Śmierć to śmierć. - oznajmiłam głucho i nawet w moich własnych uszach ton mojego głosu zabrzmiał obco.
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Przeczytałam na głos tylko jeden, tylko jeden fragment listu, a on wbił Ci sztylet prosto w serce. Nie wiem, co mam robić. Nawet przytulanie Ciebie i próby sprowadzenia na ziemię są zbyt ciężkie. W moim szklanym kloszu nigdy, nigdy nikt nie umarł. Moja mamusia zamiatała wszystko pod dywan i nie nauczyła mnie w takich sytuacjach zachowywać maskę. To było za dużo, czy możemy cofnąć czas?
- Jak mogli tak napisać… – wyszeptałam. Czy serie jego osiągnieć mam powiesić nad kominkiem, aby jego zasłużenia stały się namiastką ojca? Och, Seth, Seth. Kompletnie o nim zapomniałam, gdy drobnymi ramionami próbowałam Cię obejmować i powstrzymać swoje łzy. Jak mu to wytłumaczymy? Tata nie wyjechał, był aurorem, Charlesie. Nigdy nim nie zostań. Nawet nie miej takich marzeń, och, ja już spróbuje je wyperswadować.
- Harriett, Harriett, spójrz na mnie – zażądałam swoim tonem, próbując przebić się przez mur porcelanowej lalki. Przestałam Cię przytulać, przykucnęłam, czując ból kolach i zaczęłam zbierać ostre kawałki. Mogłam zrobić to różdżką, lecz kto w tej chwili myśli, gdzie ona się znajdowała. Musiałam zająć czymś dłonie, umożliwić Ci wstanie z kanapy i absurdalne uwierzenie, że damy radę razem.
- Czy mogę coś dla Ciebie zrobić? – spytałam głucho, bojąc się, że usłyszę „zwrócić mi męża”. Ostre kawałki pokaleczyły mi dłonie, ale nie tak bardzo, żebym biegła po różdżkę. Odkładałam je na tace, bojąc się, że jak tylko postawisz stopy na tak brudnej podłodze, skażonej listem od Ministerstwa, to rozpadniesz mi się na kawałki jak filiżanki. Mój rozsądek nagle wręcz brutalnie obudził się w chwili, gdy została jedynie plama alkoholu. Uniosłam wzrok na Ciebie, odpowiadając głucho, wręcz wymuszenie.
- Trzeba napisać zawiadomienie, zrobić zasłużony pogrzeb – nie używam w ogóle formy podmiotu. Nie jestem w stanie użyć nawet „mu”, „jemu”, „Zaimowi”. To wszystko boli. Nie wiem, nie wiem, jak wszystko powiedzieć Sethowi. Dlaczego nie możemy żyć w cudownej bańce?
- Jak mogli tak napisać… – wyszeptałam. Czy serie jego osiągnieć mam powiesić nad kominkiem, aby jego zasłużenia stały się namiastką ojca? Och, Seth, Seth. Kompletnie o nim zapomniałam, gdy drobnymi ramionami próbowałam Cię obejmować i powstrzymać swoje łzy. Jak mu to wytłumaczymy? Tata nie wyjechał, był aurorem, Charlesie. Nigdy nim nie zostań. Nawet nie miej takich marzeń, och, ja już spróbuje je wyperswadować.
- Harriett, Harriett, spójrz na mnie – zażądałam swoim tonem, próbując przebić się przez mur porcelanowej lalki. Przestałam Cię przytulać, przykucnęłam, czując ból kolach i zaczęłam zbierać ostre kawałki. Mogłam zrobić to różdżką, lecz kto w tej chwili myśli, gdzie ona się znajdowała. Musiałam zająć czymś dłonie, umożliwić Ci wstanie z kanapy i absurdalne uwierzenie, że damy radę razem.
- Czy mogę coś dla Ciebie zrobić? – spytałam głucho, bojąc się, że usłyszę „zwrócić mi męża”. Ostre kawałki pokaleczyły mi dłonie, ale nie tak bardzo, żebym biegła po różdżkę. Odkładałam je na tace, bojąc się, że jak tylko postawisz stopy na tak brudnej podłodze, skażonej listem od Ministerstwa, to rozpadniesz mi się na kawałki jak filiżanki. Mój rozsądek nagle wręcz brutalnie obudził się w chwili, gdy została jedynie plama alkoholu. Uniosłam wzrok na Ciebie, odpowiadając głucho, wręcz wymuszenie.
- Trzeba napisać zawiadomienie, zrobić zasłużony pogrzeb – nie używam w ogóle formy podmiotu. Nie jestem w stanie użyć nawet „mu”, „jemu”, „Zaimowi”. To wszystko boli. Nie wiem, nie wiem, jak wszystko powiedzieć Sethowi. Dlaczego nie możemy żyć w cudownej bańce?
self destruction is such a pretty little thing
Eilis Avery
Zawód : alchemik w szpitalu Świętego Munga
Wiek : 20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
więc pogrzebałam moją miłość w głowie
i pytali ludzie
dlaczego moja głowa ma kształt kwiatu
i dlaczego moje oczy świecą jak dwie gwiazdy
i dlaczego moje wargi czerwieńsze są niż świt
chwyciłam miłość aby ją połamać
lecz giętka była oplotła mi ręce
i moje ręce związane miłością
pytają ludzie czyim jestem więźniem
i pytali ludzie
dlaczego moja głowa ma kształt kwiatu
i dlaczego moje oczy świecą jak dwie gwiazdy
i dlaczego moje wargi czerwieńsze są niż świt
chwyciłam miłość aby ją połamać
lecz giętka była oplotła mi ręce
i moje ręce związane miłością
pytają ludzie czyim jestem więźniem
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Kiedyś nie rozumiałam, gdy mama powtarzała mi z pełnym przekonaniem, że słowa tną głębiej niż ostre miecze. Myślałam, że przesadza, żeby zakorzenić mi mocniej w głowie obowiązek rozważnego wyrażania się, bez względu na okoliczności. Nie rozumiałam, ale dbałam o to, by z moich ust wydobywały się same słowa przyjemne dla ucha i by były one wypowiadane w równie przyjemny sposób, jak na małą, czarującą półwilę przystało. Później trafiłam do szkoły, by zatopić się po raz pierwszy w nieprzychylnych komentarzach, niewybrednych żartach i bzdurnych plotkach i wtedy wszystko zaczęło powoli się klarować, bo, faktycznie, zasłyszane rzeczy niejednokrotnie zapadały głęboko w pamięć i wypływały systematycznie co jakiś czas na powierzchnię, by na nowo wyciskać z oczu nową porcję świeżych łez. Chyba dopiero teraz rozumiem tak naprawdę, co moja mama miała na myśli, gdy kilka skreślonych eleganckim pismem słów zabolało tak bardzo, że nie chciałam nawet przyjąć do wiadomości tego, że dzieje się to naprawdę. Słowa są najpotężniejszymi symbolami na świecie, a tego, co symbolizowały słowa zawarte w liście, nie byłam w stanie znieść.
Widziałam niewyraźnie poruszające się usta Eilis, która raz siedziała na kanapie obok mnie, raz opadała na kolana pomiędzy resztkami dramatycznie rozbitej porcelany, nie rejestrowałam jednak ani jej wypowiedzi, ani jej zmian położenia; jeśli o mnie chodziło, równie dobrze mogłaby bujać się na żyrandolu lub chodzić po ścianach, grając przy tym na dudach i wyśpiewując wspak nieprzyzwoite barowe przyśpiewki o królowej brytyjskiej - wciąż tkwiłabym w miejscu nieporuszona. Z marazmu wyrwało mnie dopiero hasło "pogrzeb", pierwsze hasło, które przebiło się przez sparaliżowane paniką tkanki do warstwy zrozumienia.
- Och - wyrwało się z moich ust, och dziwne i chrapliwe, och mieszczące w sobie wszystko to, czego nie potrafiłam wyartykułować. - Zmienimy przyjęcie rocznicowe w stypę - oznajmiłam, jakby to była najprostsza i najbardziej oczywista rzecz na świecie. - Nie znam się na pogrzebach - dlaczego miałabym się znać? Pogrzeb Sybil organizowali moi rodzice, a w tamtym okresie objęta byłam taryfą ulgową jako kobieta po traumatycznych przejściach, sama ceremonia zresztą była dla mnie czystą formalnością, skoro swoją nieszczęsną siostrę opłakałam już po tysiąckroc jeszcze zanim grupa aurorów zwróciła mi wolność o gorzkim smaku. Pogrzeb Marianne organizował Caesar do spółki z Rosierami, a i tam nie oczekiwano ode mnie zbyt wiele, skoro byłam świeżo upieczoną matką, moją drogą przyjaciółkę opłakałam więc głównie w zaciszu domowym. Teraz jednak cała odpowiedzialność spoczywała na mnie. I ta myśl była przerażająca. - Muszę napisać do Seliny i Aarona - dodałam, układając powoli w głowie logiczny ciąg. Co ja bym zrobiła bez mojego kuzynostwa?
[bylobrzydkobedzieladnie]
Widziałam niewyraźnie poruszające się usta Eilis, która raz siedziała na kanapie obok mnie, raz opadała na kolana pomiędzy resztkami dramatycznie rozbitej porcelany, nie rejestrowałam jednak ani jej wypowiedzi, ani jej zmian położenia; jeśli o mnie chodziło, równie dobrze mogłaby bujać się na żyrandolu lub chodzić po ścianach, grając przy tym na dudach i wyśpiewując wspak nieprzyzwoite barowe przyśpiewki o królowej brytyjskiej - wciąż tkwiłabym w miejscu nieporuszona. Z marazmu wyrwało mnie dopiero hasło "pogrzeb", pierwsze hasło, które przebiło się przez sparaliżowane paniką tkanki do warstwy zrozumienia.
- Och - wyrwało się z moich ust, och dziwne i chrapliwe, och mieszczące w sobie wszystko to, czego nie potrafiłam wyartykułować. - Zmienimy przyjęcie rocznicowe w stypę - oznajmiłam, jakby to była najprostsza i najbardziej oczywista rzecz na świecie. - Nie znam się na pogrzebach - dlaczego miałabym się znać? Pogrzeb Sybil organizowali moi rodzice, a w tamtym okresie objęta byłam taryfą ulgową jako kobieta po traumatycznych przejściach, sama ceremonia zresztą była dla mnie czystą formalnością, skoro swoją nieszczęsną siostrę opłakałam już po tysiąckroc jeszcze zanim grupa aurorów zwróciła mi wolność o gorzkim smaku. Pogrzeb Marianne organizował Caesar do spółki z Rosierami, a i tam nie oczekiwano ode mnie zbyt wiele, skoro byłam świeżo upieczoną matką, moją drogą przyjaciółkę opłakałam więc głównie w zaciszu domowym. Teraz jednak cała odpowiedzialność spoczywała na mnie. I ta myśl była przerażająca. - Muszę napisać do Seliny i Aarona - dodałam, układając powoli w głowie logiczny ciąg. Co ja bym zrobiła bez mojego kuzynostwa?
[bylobrzydkobedzieladnie]
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Ostatnio zmieniony przez Harriett Naifeh dnia 01.01.16 18:53, w całości zmieniany 2 razy
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Trochę już męczy mnie ten patos. Z jednej strony czuje się jakbym nie potrafiła pomóc Harriett. Mogłabym ją podnieść i przytulić jak porcelanową lalkę. Powtarzałabym, że wszystko się ułoży i może tak powinno być. Nie wiedziałam jeszcze, co to znaczy mieć męża i dzieci. Nie potrafiłam wyobrazić sobie, jak to wpłynie na następne dni. Czy Harriett naprawdę go kochała? Jak wyglądało ich małżeństwo? Jakim tak naprawdę był człowiekiem? Miałam mnóstwo pytań w głowie i wiedziałam, że najprawdopodobniej nigdy nie otrzymam na nie odpowiedzi. Nie powinnam w ogóle pytać. Zmieniałam co chwilę swojej miejsce, nie wiedząc, które jest to odpowiednie. Nie znałam już nawet swojej roli dzisiaj. Czy powinnam pójść teraz do Setha i powiedzieć mu o śmierci taty?
Czułam się tu bezużyteczna, bo nic więcej tak naprawdę nie mogłam zrobić. Czekałam na jakieś Twoje prośby i aluzje. W dodatku egoistycznie pomyślałam, że śmierć Zaima wpłynie druzgocąco na projekty. Nie chcę, abyś zamykała się na tragedię. Z każdą chwila zaczynam myśleć co raz bardziej trzeźwo, a rozsądek budzi się do gry. Musiałam jej pomóc. Nie mogła zatrzymać się w tym półstanie. Nie powinnam oczekiwać od niej szybkiego otrząśnięcia się, ale z drugiej strony musiała pokazać, że trzeba być silnym. Przynajmniej Sethowi.
- Och, pomogę ci ze wszystkim, nie zostaniesz z tym sama – rzuciłam obietnicę ciepłym tonem, ale sama się na tym nie znałam. W mojej rodzinie nie wydarzyła się jeszcze żadna tragedia. Może oprócz braku zaślubin ciotki Jocundy, ale podobno jej wyczyn wszystko usprawiedliwia. Szybko przyniosłam Ci pergamin i pióro. Dałam Ci trochę przestrzeni, odchodząc do okna i obserwując ogród. Czyż nie byłby on świetnym miejscem na stypę? Zaim na pewno byłby zadowolony.
- Nie śpiesz się, jak skończysz, zaniosę je sowie – dodałam cicho, próbując wymyślić jakiś plan działania. Czy będzie jeszcze tak jak kiedyś?
Czułam się tu bezużyteczna, bo nic więcej tak naprawdę nie mogłam zrobić. Czekałam na jakieś Twoje prośby i aluzje. W dodatku egoistycznie pomyślałam, że śmierć Zaima wpłynie druzgocąco na projekty. Nie chcę, abyś zamykała się na tragedię. Z każdą chwila zaczynam myśleć co raz bardziej trzeźwo, a rozsądek budzi się do gry. Musiałam jej pomóc. Nie mogła zatrzymać się w tym półstanie. Nie powinnam oczekiwać od niej szybkiego otrząśnięcia się, ale z drugiej strony musiała pokazać, że trzeba być silnym. Przynajmniej Sethowi.
- Och, pomogę ci ze wszystkim, nie zostaniesz z tym sama – rzuciłam obietnicę ciepłym tonem, ale sama się na tym nie znałam. W mojej rodzinie nie wydarzyła się jeszcze żadna tragedia. Może oprócz braku zaślubin ciotki Jocundy, ale podobno jej wyczyn wszystko usprawiedliwia. Szybko przyniosłam Ci pergamin i pióro. Dałam Ci trochę przestrzeni, odchodząc do okna i obserwując ogród. Czyż nie byłby on świetnym miejscem na stypę? Zaim na pewno byłby zadowolony.
- Nie śpiesz się, jak skończysz, zaniosę je sowie – dodałam cicho, próbując wymyślić jakiś plan działania. Czy będzie jeszcze tak jak kiedyś?
self destruction is such a pretty little thing
Eilis Avery
Zawód : alchemik w szpitalu Świętego Munga
Wiek : 20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
więc pogrzebałam moją miłość w głowie
i pytali ludzie
dlaczego moja głowa ma kształt kwiatu
i dlaczego moje oczy świecą jak dwie gwiazdy
i dlaczego moje wargi czerwieńsze są niż świt
chwyciłam miłość aby ją połamać
lecz giętka była oplotła mi ręce
i moje ręce związane miłością
pytają ludzie czyim jestem więźniem
i pytali ludzie
dlaczego moja głowa ma kształt kwiatu
i dlaczego moje oczy świecą jak dwie gwiazdy
i dlaczego moje wargi czerwieńsze są niż świt
chwyciłam miłość aby ją połamać
lecz giętka była oplotła mi ręce
i moje ręce związane miłością
pytają ludzie czyim jestem więźniem
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Obezwładniające odrętwienie nie chciało cofnąć swoich macek oplatających mnie ściśle i wymazujących z głowy wszelkie zalążki sensownych myśli i oznak w pełni świadomego przyjęcia do wiadomości druzgocących wieści, zmieniających o wiele więcej niż tylko plany na zbliżające się przyjęcie. Przesunęłam dłonią po herbacianej plamie na mojej sukni, jakby dopiero teraz zaczynały docierać do mnie zewnętrzne bodźce i przez ułamek sekundy zastanawiałam się w jaki sposób najskuteczniej usunąć przebarwienie, lecz szybko spadło na mnie kolejne otrzeźwienie - już i tak nigdy więcej nie założę tego stroju. Jakżebym mogła, skoro od tego dnia będzie ze sobą nieść same okropne wspomnienia? Nic nie spierze tragedii, która razem z herbatą wsiąkła w delikatne włókna, splatając się z nimi na stałe i dominując.
- Nie chcę cię tym obarczać - odpowiedziałam głucho, nie chcąc wyobrażać sobie scenariusza, w którym młodziutka, nieznająca jeszcze podobnych trosk Eilis była zmuszona topić się w bagnie moich zmartwień. Zmartwień, z którymi powinnam poradzić sobie sama, chociaż ten jeden raz w życiu nie oczekując od nikogo, że przeprowadzi mnie za rączkę na bezpieczny brzeg. - Wystarczy, że zajmiesz się Charliem, będzie teraz potrzebował jeszcze więcej uwagi - dodałam po chwili, czując jak zalewa mnie zimny dreszcz. Charlie. Czy istniały na tym świecie odpowiednie słowa, by wyjaśnić czterolatkowi, dlaczego jego ojciec już nigdy nie wróci do domu? Wpatrywałam się otępiałym spojrzeniem w podsunięty pergamin, lecz ręka, którą chciałam sięgnąć po pióro, zatrzęsła się niekontrolowanie, nie zwiastując niczego poza gigantycznymi plamami atramentu w każdym możliwym miejscu.
- Napiszę jutro - westchnęłam ciężko, porzucając zapędy korespondencyjne. Ale może to i lepiej, skoro w głowie wciąż miałam pustkę, a nie układające się w zgrabne zdania wyprane z histerii słowa. - Wszystkim zajmę się jutro - uściśliłam, dźwigając się z kanapy tak niezdarnie, jakbym siedziała na niej pół dekady i właśnie próbowała rozruszać zesztywniałe stawy. Co teraz? Eliksir nasenny schowany w szufladzie szafki nocnej wydawał się być kuszącą opcją. Może jednak obudzę się w lepszej rzeczywistości.
- Nie chcę cię tym obarczać - odpowiedziałam głucho, nie chcąc wyobrażać sobie scenariusza, w którym młodziutka, nieznająca jeszcze podobnych trosk Eilis była zmuszona topić się w bagnie moich zmartwień. Zmartwień, z którymi powinnam poradzić sobie sama, chociaż ten jeden raz w życiu nie oczekując od nikogo, że przeprowadzi mnie za rączkę na bezpieczny brzeg. - Wystarczy, że zajmiesz się Charliem, będzie teraz potrzebował jeszcze więcej uwagi - dodałam po chwili, czując jak zalewa mnie zimny dreszcz. Charlie. Czy istniały na tym świecie odpowiednie słowa, by wyjaśnić czterolatkowi, dlaczego jego ojciec już nigdy nie wróci do domu? Wpatrywałam się otępiałym spojrzeniem w podsunięty pergamin, lecz ręka, którą chciałam sięgnąć po pióro, zatrzęsła się niekontrolowanie, nie zwiastując niczego poza gigantycznymi plamami atramentu w każdym możliwym miejscu.
- Napiszę jutro - westchnęłam ciężko, porzucając zapędy korespondencyjne. Ale może to i lepiej, skoro w głowie wciąż miałam pustkę, a nie układające się w zgrabne zdania wyprane z histerii słowa. - Wszystkim zajmę się jutro - uściśliłam, dźwigając się z kanapy tak niezdarnie, jakbym siedziała na niej pół dekady i właśnie próbowała rozruszać zesztywniałe stawy. Co teraz? Eliksir nasenny schowany w szufladzie szafki nocnej wydawał się być kuszącą opcją. Może jednak obudzę się w lepszej rzeczywistości.
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Nieba bym ci uchyliła, abyś odnalazła swoje szczęście, Harrietto. Nawet nie jesteś świadoma, że potrafię ignorować swój rozpierając ból, żeby tylko być dla kogoś. Chociaż często milczę o tym co mnie boli, wolę zając się sprawami wszystkich innych niż swoimi. To mniejsze obciążenie. Pewnego dnia przychodzi paraliżująca bezsilność, gdy nawet ruch palcem potęguje ból aż po kolana, do barków, obojczyków i kręgów szyjnych. Staję się małą porcelanową laleczką, ale ja nie mam na to wpływu. Ty tak. Musisz się podnieść i wziąć w garść. Wiem, że dopiero dowiedziałaś się o śmierci męża, ale tam z góry dobiega śmiech dziecka, który jest dla ciebie całym światem. Słyszysz to? Gorzka fala żalu zalewa mi serce.
- Nie zostaję cię z samej z tym, zawsze możesz na mnie liczyć, Harriett – składam obietnicę bez pokrycia, bo nawet nie wiem, co się wydarzy za miesiąc, skoro z dnia na dzień mogliśmy stracić tak ważną osobę dla ciebie i dla słodkiego Charliego. Dzięki niemu wciąż czuję w sercu, że będzie dobrze. Obejmuję cię ramionami, całuję w czoło. Chcę, żebyś czuła wsparcie. Nawet jak tylko samotność puka do twojego serca.
- Już do niego idę – spełniam twoja prośbę, bo może naprawdę potrzebujesz samotności. Ale ty wiesz, że wystarczy jak powiesz moje imię, a zejdę na dół i będę przy tobie. Nie wiem, jak powiemy to Charliemu. Czuję, ze powinnaś to zrobić sama, więc nie będę się wychylać. Szybko przejmuję od ciebie pióro oraz atrament. To nie jest dobry czas.
- Powinnaś się przespać, Harriett, jutro się tym zajmiemy – zgadzam się z nią, ale prawie powiedziałam, że jutro nie będzie emocji, będzie czysty rozsądek i kalkulacja wszystkiego. Nie wiem, czy inni aurorzy będą cię odwiedzać, czy powinnam upiec więcej ciast i przygotować się na przyjęcie gości. Nie mam na to ochoty. Boję się, że rozpadniesz mi się na kawałki, że Seth załamie się tak bardzo, ze zapomni jak to jest być słodkim, radosnym dzieckiem. W końcu wzdycham ciężko, zostawiając cię na chwilę. Nie powinnam ci tego dawać, ale w pokoju odmierzam odpowiednią porcję eliksiru na sen, który dodaję do herbaty.
- Wypij, chodź odprowadzę cię do sypialni i zajmę się Charliem, jutro wszystko będzie wyglądać inaczej – kłamię, bo wcale nic nie będzie ani lepsze ani gorsze. Do naszego domu wkradła się beznadzieja, której nie wygnam tak szybko. Czekam aż wypijesz herbatę, a potem obejmuję cię ramieniem i prowadzę wprost do sypialni, ale gościnnej, nie twojej, bo boję się, że pustka w łóżku zaleje twoje serce i będziesz całkowicie samotna. W gościnnej nie będziesz słyszała śmiechu Charliego, który dodatkowo rozerwałby ci serce. Jak zabijesz jego radość? Dlaczego musi się tak szybko nauczyć jak to jest być dorosłym i stracić kogoś bliskiego? Zamykam drzwi do sypialni, wycieram wszystkie łzy, pudruję nos i z wyuczonym uśmiechem, wchodzę do pokoju Charliego.
- Słoneczko, na jaką bajkę masz dziś ochotę? – pytam, ale czuję podświadomie, że powinnam wyrzucić te, które mówią o szczęśliwej, pełnej rodzinie.
Zt x2
- Nie zostaję cię z samej z tym, zawsze możesz na mnie liczyć, Harriett – składam obietnicę bez pokrycia, bo nawet nie wiem, co się wydarzy za miesiąc, skoro z dnia na dzień mogliśmy stracić tak ważną osobę dla ciebie i dla słodkiego Charliego. Dzięki niemu wciąż czuję w sercu, że będzie dobrze. Obejmuję cię ramionami, całuję w czoło. Chcę, żebyś czuła wsparcie. Nawet jak tylko samotność puka do twojego serca.
- Już do niego idę – spełniam twoja prośbę, bo może naprawdę potrzebujesz samotności. Ale ty wiesz, że wystarczy jak powiesz moje imię, a zejdę na dół i będę przy tobie. Nie wiem, jak powiemy to Charliemu. Czuję, ze powinnaś to zrobić sama, więc nie będę się wychylać. Szybko przejmuję od ciebie pióro oraz atrament. To nie jest dobry czas.
- Powinnaś się przespać, Harriett, jutro się tym zajmiemy – zgadzam się z nią, ale prawie powiedziałam, że jutro nie będzie emocji, będzie czysty rozsądek i kalkulacja wszystkiego. Nie wiem, czy inni aurorzy będą cię odwiedzać, czy powinnam upiec więcej ciast i przygotować się na przyjęcie gości. Nie mam na to ochoty. Boję się, że rozpadniesz mi się na kawałki, że Seth załamie się tak bardzo, ze zapomni jak to jest być słodkim, radosnym dzieckiem. W końcu wzdycham ciężko, zostawiając cię na chwilę. Nie powinnam ci tego dawać, ale w pokoju odmierzam odpowiednią porcję eliksiru na sen, który dodaję do herbaty.
- Wypij, chodź odprowadzę cię do sypialni i zajmę się Charliem, jutro wszystko będzie wyglądać inaczej – kłamię, bo wcale nic nie będzie ani lepsze ani gorsze. Do naszego domu wkradła się beznadzieja, której nie wygnam tak szybko. Czekam aż wypijesz herbatę, a potem obejmuję cię ramieniem i prowadzę wprost do sypialni, ale gościnnej, nie twojej, bo boję się, że pustka w łóżku zaleje twoje serce i będziesz całkowicie samotna. W gościnnej nie będziesz słyszała śmiechu Charliego, który dodatkowo rozerwałby ci serce. Jak zabijesz jego radość? Dlaczego musi się tak szybko nauczyć jak to jest być dorosłym i stracić kogoś bliskiego? Zamykam drzwi do sypialni, wycieram wszystkie łzy, pudruję nos i z wyuczonym uśmiechem, wchodzę do pokoju Charliego.
- Słoneczko, na jaką bajkę masz dziś ochotę? – pytam, ale czuję podświadomie, że powinnam wyrzucić te, które mówią o szczęśliwej, pełnej rodzinie.
Zt x2
self destruction is such a pretty little thing
Eilis Avery
Zawód : alchemik w szpitalu Świętego Munga
Wiek : 20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
więc pogrzebałam moją miłość w głowie
i pytali ludzie
dlaczego moja głowa ma kształt kwiatu
i dlaczego moje oczy świecą jak dwie gwiazdy
i dlaczego moje wargi czerwieńsze są niż świt
chwyciłam miłość aby ją połamać
lecz giętka była oplotła mi ręce
i moje ręce związane miłością
pytają ludzie czyim jestem więźniem
i pytali ludzie
dlaczego moja głowa ma kształt kwiatu
i dlaczego moje oczy świecą jak dwie gwiazdy
i dlaczego moje wargi czerwieńsze są niż świt
chwyciłam miłość aby ją połamać
lecz giętka była oplotła mi ręce
i moje ręce związane miłością
pytają ludzie czyim jestem więźniem
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
| koniec października
Wenecka koronka. Irlandzka koronka. Brukselska koronka. Dziś żadna nie przypada mi do gustu, gdy obracam w palcach delikatne sploty, układające się w misterne wzory, przeważnie florystyczne. Uśmiecham się pod nosem, oglądając kordonek tworzący różę, lecz nawet ten wzór mnie nie przekonuje. Kręcę głową przecząco, pozwalając srebrzystym lokom na parę chwil wymknąć się z roboczego upięcia - nie stroiłam się dzisiaj, przecież to tylko wizyta w sklepie po nowe materiały - i w efekcie ponownie zapędzam sprzedawczynię na zaplecze, by szukała kolejnych małych dzieł sztuki, które będą przypominały coś, co wyśniłam sobie już dawno temu i nie mogłam znaleźć do tej pory. A może tylko mi się zdawało, że poszukuję świętego Graala wśród koronek, podczas gdy tak naprawdę swoją kapryśnością próbowałam ukryć to, że ostatnimi czasy brak mi serca do tego, co zawsze sprawiało mi radość i przypominało bardziej lukratywne hobby niż męczącą pracę?
Gołębi błękit. Butelkowa zieleń. Głęboki burgund. Karminowa czerwień. Nie, kolory też zdają się uparcie odmawiać współpracy, gdy opuszkami palców wodzę po wielobarwnych belkach kolejnych tkanin, badając ich fakturę, miękkość i gęstość. Dlaczego ostatnio nawet jedwab wydaje się być sztywny, a kaszmir zbyt szorstki? Moje wyjątkowo pozbawione nawet najmniejszych śladów szminki usta wciąż wyginają się w delikatnym, acz wdzięcznym uśmiechu, gdy wysłuchuję historii pani Fitzgerald, z przejęciem opowiadającej o wyjeździe wakacyjnym, na którym jej szanowny małżonek podobno ani razu nie wspomniał o pracy w Ministerstwie. Miła odmiana. Który to już rok zaopatrywałam się w niezbędne do szycia materiały u tej dobrotliwej kobiety? W trakcie niezliczonej ilości moich wizyt w sklepie zdążyłyśmy nawiązać nić porozumienia, umocnić ją przyjaznymi pogawędkami wybiegającymi poza tematykę typowo brytyjskiej pogody, a w efekcie systematycznie byłam raczona całą serią opowieści o codzienności pani Fitzgerald, której dorosły syn wyjechał na staż do Francji, skazując ją na syndrom pustego gniazda i pozostawiając ją samą z mężem pracoholikiem, rzadko obecnym w domu. Może ma romans? zapytała kiedyś strapiona, prezentując mi zestaw igieł do maszyny do szycia, igieł tak ostrych, że gdy dotykając igły w numerze siódmym, poruszona rozmyślaniami kobiety drgnęłam lekko, na czubku mojego palca szybko pojawiła się błyszcząca kropla ciemnej krwi, a ja syknęłam bardziej z zaskoczenia niż faktycznego bólu, o jakim informowały zbulwersowane moją nieostrożnością zakończenia nerwowe. Zawsze cierpliwie wysłuchiwałam nieco podstarzałej brunetki, starając się pomóc jej radą lub przynajmniej przynieść ukojenie poprzez banalną możliwość wygadania się komuś, zawsze też odwdzięczałam się jakąś historyjką o małym Charliem lub moim mężu, by nasze relacje nie okazały się być jednostronne, lecz tym razem brakuje mi elokwencji, by brać czynny udział w konwersacji, a słowa, które wyjaśniłyby otulającą moje ciało czerń, która przecież nigdy nie była moją domeną, po prostu nie przechodzą mi przez gardło. Dlatego też decyduję się na marynarski granat, pudrowy róż i ecru, wybieram koronkę makramową i koronkę czółenkową wyplataną z lekko złocistej jedwabnej nici, proszę o satynę, tiul i taftę, kupuję wszystkiego więcej, niż potrzebuję, by nie musieć zbyt szybko wracać do sklepu, kładę na ladzie garść złotych monet, tłumaczę pośpiech chorobą dziecka i koniecznością szybkiego udania się do domu i z uczuciem ulgi żegnam panią Fitzgerald, chociaż jej zasmucona mina migocze mi w przed oczami przez cały dzień.
Dobrą wiadomością jest to, że to, co muszę zrobić, mogę zrobić w domu. Marlene musi teraz odpoczywać, oczywistym jest to, że dbanie o interes nie powinno być teraz na jej głowie i wbrew powszechnemu wierzeniu, że jako niedawno owdowiała matka czterolatka najlepiej dla mnie byłoby siedzenie w czterech ścianach i udawanie, że rzeczywistość mnie nie dotyczy, jestem wdzięczna za sposobność oderwania myśli od wszystkiego, od czego nie mogłam trwale uciec. Chociaż dokucza mi potworny brak weny, przyjmuję do wiadomości fakt, że chwilowo będzie to moim stanem constans i stwierdzam, że po stokroć bardziej wolę zamartwiać się tym, że żaden krój ze szkicownika nie przypada mi do gustu i nie zaspokaja moich zszarganych zmysłów estetycznych niż pogrążać się w bajorku rozpaczy, do którego wpadłam jakiś czas temu, wciąż niezdolna do dogrzebania się do brzegu. Najprawdopodobniej powinnam udać się na ulicę Pokątną i w salonie szat na wszystkie okazje sprawiać wrażenie osoby idealnie opanowanej i skupionej wyłącznie na igle i nitce, jednak najnowsza nasza klientka, panna Dahlia Greengrass, wyraziła najszczersze chęci przeniesienia naszego spotkania w wymiar bardziej prywatny niż wizyta w odwiedzanym przez robiących zakupy na tej wyjątkowo handlowej ulicy przechodniów - nie dziwiłam się jej wcale, skoro szczęśliwie projekt sukni, która miała być przyszykowana na zbliżający się powoli sabat, został wybrany już o wiele wcześniej, a dzień dzisiejszy miał się skupić na ostatecznym zdejmowaniu miar. Szykuję więc herbatę i ciasteczka cytrynowe i czekam na pannę Greengrass w mojej małej, nieoficjalnej pracowni, a gdy o umówionej godzinie godzinie brunetka przybywa kominkiem podłączonym do sieci Fiuu, witam ją uprzejmie i tocząc mini konwersację o tematach lekkich i niezobowiązujących, ustawiam ją na lekkim podwyższeniu, by rozpocząć pomiary. Od jednego obojczyka do drugiego, od barku do nadgarstka, od kości kruczej do odcinka lędźwiowego. Wysłuchuję barwnych wspomnień z poprzedniego sabatu, Dahlia opowiada o flirtującym z nią bezwstydnie paniczu Malfoy, o uderzających do głowy bąbelkach szampana i kwartecie smyczkowym wyciskającym łzy z jej oczu; uśmiecham się, czując narastającą sympatię do tej młodziutkiej dziewczyny, która najwyraźniej potrafi docenić przejmujące do głębi piękno muzyki. Obwód w biuście i pod biustem, miara w talii i w biodrach i jeszcze dookoła ramienia, by wąski krój leżał idealnie w każdym milimetrze. Śmieję się, gdy panna Greengrass zapewnia, że to już ostatnie jej ciastka przed wielkim wieczorem, nie chcę uwierzyć w to, że postać o tak filigranowej sylwetce mogłaby nagle w parę tygodni przybrać na wadze tak znacząco, by suknia przestała na nią pasować. Miara od punktu pomiędzy obojczykami do pępka, centymetr krawiecki wędrujący od szczytu kości biodrowej aż do samej ziemi. Dyskutujemy na temat wysokości obcasów w pantoflach, które panna Greengrass ma zamiar założyć tamtego wieczoru. Czy suknia powinna być odrobinę krótsza czy odrobinę dłuższa? Buty wszak powinny być wystarczająco wygodne, by Dahlia nie musiała sobie odmawiać przyjemności wirowania w ramionach szlachetnie urodzonego kawalera na parkiecie w towarzystwie innych par, lecz podobno panicz Malfoy jest wyjątkowo wysokim młodzieńcem, co dziewczyna wyjawia, oblewając się rumieńcem i zdradzając przy tym, że nie miałaby absolutnie nic przeciwko temu, by i na tym sabacie zainteresował się jej osobą. Dolewam jej herbaty do porcelanowej filiżanki, zastanawiając się w duchu, gdzie podziały się lata mojej beztroskiej młodości, gdy dobór butów do stroju na zbliżający się bal wydawał się być największym problemem, z jakim przyjdzie mi się zmierzyć. Doradzam pannie Greengrass lekkie przytarcie podeszwy nowych pantofli, by te nie ślizgały się na marmurowej posadzce, grożąc skręceniem kostek lub - co gorsze w oczach arystokracji - potknięciem się i wystawieniem na pośmiewisko. Nawet nie zauważam, gdy mija tyle czasu, a Dahlia przerywa nagle swoje marzycielskie wizje wyczekiwanego przez nią sabatu. Zapewniam ją, że suknia będzie gotowa na czas i nim nadejdzie wielki dzień, spotkamy się jeszcze na co najmniej dwie przymiarki, by wszystko było idealne i by panicz Malfoy nie widział świata poza nią, nawet jeśli przed jego nosem paradnym krokiem przejdzie panna Parkinson w nieprzyzwoicie powycinanym stroju. Przyjmuję zaliczkę w ustalonej wcześniej z rodzicami szlachcianki wysokości i odprowadzam pannę Greengrass do kominka, by pożegnać ją i życzyć powodzenia na stażu w Ministerstwie. Mam tylko nadzieję, że tak ambitną ścieżkę kariery wybrała ze względu na swoje zainteresowania, a nie na możliwość natknięcia się na korytarzu na pewnego rosłego szlachcica o niemalże białych włosach. Lekkie rozbawienie wciąż mi towarzyszy, gdy staję przy stole, na którym znajdują się delikatne tkaniny i kawałkiem mydła krawieckiego rozpoczynam kreślenie wykroju - oczywiście mogłabym to uczynić mniej kontaktowo i kilkoma uważnymi ruchami różdżki sprawić, by na materiałach pojawiły się odpowiednie oznaczenia krawędzi elementów konstrukcji, a kilka kolejnych inkantacji wprawiłoby w ruch nożyce i zachęciło je do cięcia delikatnych splotów, lecz z niewyjaśnionych powodów czuję się lepiej, gdy robię to odręcznie. Nim popołudnie dobiega końca, na wcześniej nieuporządkowanym blacie znajdują się już wszystkie części sukni panny Greengrass, czekające na dalszy etap prac - ten etap jednak odkładam na kolejny dzień, by porę podwieczorku spędzić na czytaniu Charliemu bajek o smokach.
| zt
Wenecka koronka. Irlandzka koronka. Brukselska koronka. Dziś żadna nie przypada mi do gustu, gdy obracam w palcach delikatne sploty, układające się w misterne wzory, przeważnie florystyczne. Uśmiecham się pod nosem, oglądając kordonek tworzący różę, lecz nawet ten wzór mnie nie przekonuje. Kręcę głową przecząco, pozwalając srebrzystym lokom na parę chwil wymknąć się z roboczego upięcia - nie stroiłam się dzisiaj, przecież to tylko wizyta w sklepie po nowe materiały - i w efekcie ponownie zapędzam sprzedawczynię na zaplecze, by szukała kolejnych małych dzieł sztuki, które będą przypominały coś, co wyśniłam sobie już dawno temu i nie mogłam znaleźć do tej pory. A może tylko mi się zdawało, że poszukuję świętego Graala wśród koronek, podczas gdy tak naprawdę swoją kapryśnością próbowałam ukryć to, że ostatnimi czasy brak mi serca do tego, co zawsze sprawiało mi radość i przypominało bardziej lukratywne hobby niż męczącą pracę?
Gołębi błękit. Butelkowa zieleń. Głęboki burgund. Karminowa czerwień. Nie, kolory też zdają się uparcie odmawiać współpracy, gdy opuszkami palców wodzę po wielobarwnych belkach kolejnych tkanin, badając ich fakturę, miękkość i gęstość. Dlaczego ostatnio nawet jedwab wydaje się być sztywny, a kaszmir zbyt szorstki? Moje wyjątkowo pozbawione nawet najmniejszych śladów szminki usta wciąż wyginają się w delikatnym, acz wdzięcznym uśmiechu, gdy wysłuchuję historii pani Fitzgerald, z przejęciem opowiadającej o wyjeździe wakacyjnym, na którym jej szanowny małżonek podobno ani razu nie wspomniał o pracy w Ministerstwie. Miła odmiana. Który to już rok zaopatrywałam się w niezbędne do szycia materiały u tej dobrotliwej kobiety? W trakcie niezliczonej ilości moich wizyt w sklepie zdążyłyśmy nawiązać nić porozumienia, umocnić ją przyjaznymi pogawędkami wybiegającymi poza tematykę typowo brytyjskiej pogody, a w efekcie systematycznie byłam raczona całą serią opowieści o codzienności pani Fitzgerald, której dorosły syn wyjechał na staż do Francji, skazując ją na syndrom pustego gniazda i pozostawiając ją samą z mężem pracoholikiem, rzadko obecnym w domu. Może ma romans? zapytała kiedyś strapiona, prezentując mi zestaw igieł do maszyny do szycia, igieł tak ostrych, że gdy dotykając igły w numerze siódmym, poruszona rozmyślaniami kobiety drgnęłam lekko, na czubku mojego palca szybko pojawiła się błyszcząca kropla ciemnej krwi, a ja syknęłam bardziej z zaskoczenia niż faktycznego bólu, o jakim informowały zbulwersowane moją nieostrożnością zakończenia nerwowe. Zawsze cierpliwie wysłuchiwałam nieco podstarzałej brunetki, starając się pomóc jej radą lub przynajmniej przynieść ukojenie poprzez banalną możliwość wygadania się komuś, zawsze też odwdzięczałam się jakąś historyjką o małym Charliem lub moim mężu, by nasze relacje nie okazały się być jednostronne, lecz tym razem brakuje mi elokwencji, by brać czynny udział w konwersacji, a słowa, które wyjaśniłyby otulającą moje ciało czerń, która przecież nigdy nie była moją domeną, po prostu nie przechodzą mi przez gardło. Dlatego też decyduję się na marynarski granat, pudrowy róż i ecru, wybieram koronkę makramową i koronkę czółenkową wyplataną z lekko złocistej jedwabnej nici, proszę o satynę, tiul i taftę, kupuję wszystkiego więcej, niż potrzebuję, by nie musieć zbyt szybko wracać do sklepu, kładę na ladzie garść złotych monet, tłumaczę pośpiech chorobą dziecka i koniecznością szybkiego udania się do domu i z uczuciem ulgi żegnam panią Fitzgerald, chociaż jej zasmucona mina migocze mi w przed oczami przez cały dzień.
Dobrą wiadomością jest to, że to, co muszę zrobić, mogę zrobić w domu. Marlene musi teraz odpoczywać, oczywistym jest to, że dbanie o interes nie powinno być teraz na jej głowie i wbrew powszechnemu wierzeniu, że jako niedawno owdowiała matka czterolatka najlepiej dla mnie byłoby siedzenie w czterech ścianach i udawanie, że rzeczywistość mnie nie dotyczy, jestem wdzięczna za sposobność oderwania myśli od wszystkiego, od czego nie mogłam trwale uciec. Chociaż dokucza mi potworny brak weny, przyjmuję do wiadomości fakt, że chwilowo będzie to moim stanem constans i stwierdzam, że po stokroć bardziej wolę zamartwiać się tym, że żaden krój ze szkicownika nie przypada mi do gustu i nie zaspokaja moich zszarganych zmysłów estetycznych niż pogrążać się w bajorku rozpaczy, do którego wpadłam jakiś czas temu, wciąż niezdolna do dogrzebania się do brzegu. Najprawdopodobniej powinnam udać się na ulicę Pokątną i w salonie szat na wszystkie okazje sprawiać wrażenie osoby idealnie opanowanej i skupionej wyłącznie na igle i nitce, jednak najnowsza nasza klientka, panna Dahlia Greengrass, wyraziła najszczersze chęci przeniesienia naszego spotkania w wymiar bardziej prywatny niż wizyta w odwiedzanym przez robiących zakupy na tej wyjątkowo handlowej ulicy przechodniów - nie dziwiłam się jej wcale, skoro szczęśliwie projekt sukni, która miała być przyszykowana na zbliżający się powoli sabat, został wybrany już o wiele wcześniej, a dzień dzisiejszy miał się skupić na ostatecznym zdejmowaniu miar. Szykuję więc herbatę i ciasteczka cytrynowe i czekam na pannę Greengrass w mojej małej, nieoficjalnej pracowni, a gdy o umówionej godzinie godzinie brunetka przybywa kominkiem podłączonym do sieci Fiuu, witam ją uprzejmie i tocząc mini konwersację o tematach lekkich i niezobowiązujących, ustawiam ją na lekkim podwyższeniu, by rozpocząć pomiary. Od jednego obojczyka do drugiego, od barku do nadgarstka, od kości kruczej do odcinka lędźwiowego. Wysłuchuję barwnych wspomnień z poprzedniego sabatu, Dahlia opowiada o flirtującym z nią bezwstydnie paniczu Malfoy, o uderzających do głowy bąbelkach szampana i kwartecie smyczkowym wyciskającym łzy z jej oczu; uśmiecham się, czując narastającą sympatię do tej młodziutkiej dziewczyny, która najwyraźniej potrafi docenić przejmujące do głębi piękno muzyki. Obwód w biuście i pod biustem, miara w talii i w biodrach i jeszcze dookoła ramienia, by wąski krój leżał idealnie w każdym milimetrze. Śmieję się, gdy panna Greengrass zapewnia, że to już ostatnie jej ciastka przed wielkim wieczorem, nie chcę uwierzyć w to, że postać o tak filigranowej sylwetce mogłaby nagle w parę tygodni przybrać na wadze tak znacząco, by suknia przestała na nią pasować. Miara od punktu pomiędzy obojczykami do pępka, centymetr krawiecki wędrujący od szczytu kości biodrowej aż do samej ziemi. Dyskutujemy na temat wysokości obcasów w pantoflach, które panna Greengrass ma zamiar założyć tamtego wieczoru. Czy suknia powinna być odrobinę krótsza czy odrobinę dłuższa? Buty wszak powinny być wystarczająco wygodne, by Dahlia nie musiała sobie odmawiać przyjemności wirowania w ramionach szlachetnie urodzonego kawalera na parkiecie w towarzystwie innych par, lecz podobno panicz Malfoy jest wyjątkowo wysokim młodzieńcem, co dziewczyna wyjawia, oblewając się rumieńcem i zdradzając przy tym, że nie miałaby absolutnie nic przeciwko temu, by i na tym sabacie zainteresował się jej osobą. Dolewam jej herbaty do porcelanowej filiżanki, zastanawiając się w duchu, gdzie podziały się lata mojej beztroskiej młodości, gdy dobór butów do stroju na zbliżający się bal wydawał się być największym problemem, z jakim przyjdzie mi się zmierzyć. Doradzam pannie Greengrass lekkie przytarcie podeszwy nowych pantofli, by te nie ślizgały się na marmurowej posadzce, grożąc skręceniem kostek lub - co gorsze w oczach arystokracji - potknięciem się i wystawieniem na pośmiewisko. Nawet nie zauważam, gdy mija tyle czasu, a Dahlia przerywa nagle swoje marzycielskie wizje wyczekiwanego przez nią sabatu. Zapewniam ją, że suknia będzie gotowa na czas i nim nadejdzie wielki dzień, spotkamy się jeszcze na co najmniej dwie przymiarki, by wszystko było idealne i by panicz Malfoy nie widział świata poza nią, nawet jeśli przed jego nosem paradnym krokiem przejdzie panna Parkinson w nieprzyzwoicie powycinanym stroju. Przyjmuję zaliczkę w ustalonej wcześniej z rodzicami szlachcianki wysokości i odprowadzam pannę Greengrass do kominka, by pożegnać ją i życzyć powodzenia na stażu w Ministerstwie. Mam tylko nadzieję, że tak ambitną ścieżkę kariery wybrała ze względu na swoje zainteresowania, a nie na możliwość natknięcia się na korytarzu na pewnego rosłego szlachcica o niemalże białych włosach. Lekkie rozbawienie wciąż mi towarzyszy, gdy staję przy stole, na którym znajdują się delikatne tkaniny i kawałkiem mydła krawieckiego rozpoczynam kreślenie wykroju - oczywiście mogłabym to uczynić mniej kontaktowo i kilkoma uważnymi ruchami różdżki sprawić, by na materiałach pojawiły się odpowiednie oznaczenia krawędzi elementów konstrukcji, a kilka kolejnych inkantacji wprawiłoby w ruch nożyce i zachęciło je do cięcia delikatnych splotów, lecz z niewyjaśnionych powodów czuję się lepiej, gdy robię to odręcznie. Nim popołudnie dobiega końca, na wcześniej nieuporządkowanym blacie znajdują się już wszystkie części sukni panny Greengrass, czekające na dalszy etap prac - ten etap jednak odkładam na kolejny dzień, by porę podwieczorku spędzić na czytaniu Charliemu bajek o smokach.
| zt
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
/No nie wiem, 16 grudnia?
Doskonale wiedziała, że ten dzień musiał w końcu nadejść i to właśnie teraz wstąpiły w nią największe wątpliwości, jakby nie była pewna czy jest gotowa do małżeństwa. Wszystko jej się mieszało, a ostatnie wydarzenia nie pomagały w tym, by w ogóle zacząć w jakikolwiek sposób rozpatrywać przyszłość, która została napisana dla niej przez kogoś innego... Jak całe życie. Nie było to przykre, bo zaakceptowała w pełni swoją pozycje, a także fakt, że jest tylko kobietą, gorszym sortem i ozdobą, a nie istotą czującą, choć oszukiwała wszystkich dookoła. Kreowała się na zdolną, wyzwoloną i pozbawioną barier, ale to co zostało na nią nałożone tłamsiło ją od środka i wypalało potężną dziurę.
Ubrana jak zawsze na czarno zdawała się przypominać dziewczynę w żałobie, której zmarli wszyscy najbliżsi. Może tak było? Wracała w końcu w myślach do tych, którzy ją opuścili, ale nie rozwodziła się nad tym. Ludzie byli podrzędną grupą, która potrafiła wbić szpilę w najmniej spodziewanym momencie, a jednak - lgnęła do nich i pragnęła ich towarzystwa, bo to oni kształtowali każdego i pokazywali, że życie ma milion barw, choć każdy był tak nieludzko fałszywy.
Nie wykorzystała kominka, tak jak zaleciła jej to Harriett, bo teleportacja zdawała się być korzystniejsza niż cokolwiek innego. Był to błąd, bo kiedy już udało się znaleźć przed domostwem Lovegood, straciła na moment stabilność, a nogi zadrżały aurorce niebezpiecznie. Odpoczynek był pojęciem obcym - jeszcze - lady Ollivander, ale tak samo obce było jej dbanie o siebie. W tym oczywiście zdrowotnym aspekcie, bo uroda, a także naturalność, którą emanowała była dopieszczana w każdym możliwym calu. Wolnym krokiem ruszyła w stronę drzwi, a kiedy już znalazła się w środku, odetchnęła z ulgą. Jak długo się nie widziały? Pewnie kilka, a może kilkanaście dni. W tym czasie Harriett wypiękniała; zdawała się emanować ciepłem i radością, której Katyi od jakiegoś czasu brakowało, ale robiła dobrą minę do złej gry, bo jako aktorka monodramów potrafiła zmieniać maski w zależności od chwili, w której przyszło jej odegrać typową, nudną scenkę.
-Mam nadzieję, że ciasto, które kupiliśmy z Charliem smakowało ci - zaczęła mówić spokojnie z niewymuszonym uśmiechem. Otaksowała jeszcze pomieszczenie, jakby oceniała walory estetyczne, ale szybko się zreflektowała i wróciła spojrzeniem do twarzy projektantki. -Twój syn jest naprawdę uroczy i niezwykle mądry. Czas spędzony z nim to przyjemność, choć nie będę ukrywać... Świadomość, że kiedyś sama będę miała tak kruchą istotę, wzbudził mój... - zawiesiła głos i przełknęła głośniej ślinę, gdy wreszcie usiadła w fotelu i spuściła wzrok na swoje dłonie. Bawiła się wykończeniem sukienki, jakby to krótkie wyznanie nie mogło przejść przez jej gardło. -Niepokój - nie kontynuowała swoich myśli, bo były zbyt osobiste, a może zbyt szczere. Pokręciła więc głową z dezaprobatą, a następnie znów skrzyżowała spojrzenie z panną Lovegood. -O jakich poprawkach myślałaś, moja droga?
Doskonale wiedziała, że ten dzień musiał w końcu nadejść i to właśnie teraz wstąpiły w nią największe wątpliwości, jakby nie była pewna czy jest gotowa do małżeństwa. Wszystko jej się mieszało, a ostatnie wydarzenia nie pomagały w tym, by w ogóle zacząć w jakikolwiek sposób rozpatrywać przyszłość, która została napisana dla niej przez kogoś innego... Jak całe życie. Nie było to przykre, bo zaakceptowała w pełni swoją pozycje, a także fakt, że jest tylko kobietą, gorszym sortem i ozdobą, a nie istotą czującą, choć oszukiwała wszystkich dookoła. Kreowała się na zdolną, wyzwoloną i pozbawioną barier, ale to co zostało na nią nałożone tłamsiło ją od środka i wypalało potężną dziurę.
Ubrana jak zawsze na czarno zdawała się przypominać dziewczynę w żałobie, której zmarli wszyscy najbliżsi. Może tak było? Wracała w końcu w myślach do tych, którzy ją opuścili, ale nie rozwodziła się nad tym. Ludzie byli podrzędną grupą, która potrafiła wbić szpilę w najmniej spodziewanym momencie, a jednak - lgnęła do nich i pragnęła ich towarzystwa, bo to oni kształtowali każdego i pokazywali, że życie ma milion barw, choć każdy był tak nieludzko fałszywy.
Nie wykorzystała kominka, tak jak zaleciła jej to Harriett, bo teleportacja zdawała się być korzystniejsza niż cokolwiek innego. Był to błąd, bo kiedy już udało się znaleźć przed domostwem Lovegood, straciła na moment stabilność, a nogi zadrżały aurorce niebezpiecznie. Odpoczynek był pojęciem obcym - jeszcze - lady Ollivander, ale tak samo obce było jej dbanie o siebie. W tym oczywiście zdrowotnym aspekcie, bo uroda, a także naturalność, którą emanowała była dopieszczana w każdym możliwym calu. Wolnym krokiem ruszyła w stronę drzwi, a kiedy już znalazła się w środku, odetchnęła z ulgą. Jak długo się nie widziały? Pewnie kilka, a może kilkanaście dni. W tym czasie Harriett wypiękniała; zdawała się emanować ciepłem i radością, której Katyi od jakiegoś czasu brakowało, ale robiła dobrą minę do złej gry, bo jako aktorka monodramów potrafiła zmieniać maski w zależności od chwili, w której przyszło jej odegrać typową, nudną scenkę.
-Mam nadzieję, że ciasto, które kupiliśmy z Charliem smakowało ci - zaczęła mówić spokojnie z niewymuszonym uśmiechem. Otaksowała jeszcze pomieszczenie, jakby oceniała walory estetyczne, ale szybko się zreflektowała i wróciła spojrzeniem do twarzy projektantki. -Twój syn jest naprawdę uroczy i niezwykle mądry. Czas spędzony z nim to przyjemność, choć nie będę ukrywać... Świadomość, że kiedyś sama będę miała tak kruchą istotę, wzbudził mój... - zawiesiła głos i przełknęła głośniej ślinę, gdy wreszcie usiadła w fotelu i spuściła wzrok na swoje dłonie. Bawiła się wykończeniem sukienki, jakby to krótkie wyznanie nie mogło przejść przez jej gardło. -Niepokój - nie kontynuowała swoich myśli, bo były zbyt osobiste, a może zbyt szczere. Pokręciła więc głową z dezaprobatą, a następnie znów skrzyżowała spojrzenie z panną Lovegood. -O jakich poprawkach myślałaś, moja droga?
meet me with bundles of flowers We'll wade through the hours of cold Winter she'll howl at the walls Tearing down doors of time
Ostatnio zmieniony przez Katya Ollivander dnia 23.05.16 22:31, w całości zmieniany 1 raz
Katya Ollivander
Zawód : Zawieszona w prawie wykonywania zawodu
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Mogę się oprzeć wszystkiemu z wyjątkiem pokusy!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Od jakiegoś czasu kręciła się niespokojnie po domu, tylko wyszukując nowych rzeczy, w które mogłaby wsadzić ręce. Szara rzeczywistość, która zamknęła ją w klatce, przytłaczała coraz bardziej, gdy Harriett ostatecznie uświadomiła sobie, że kolejne dni zlewają się w bezkształtną całość, a jedyne, co się zmienia, to pogoda za oknem. Nie była nawet w stanie sobie przypomnieć, kiedy zauważyła, że spadł śnieg - owszem, uporządkowała ubrania w swojej garderobie, grzebiąc bezpowrotnie zwiewne sukienki w soczystych barwach i dając dojść do głosu ciężkim płaszczom i ciemnym futrom, by wychodzenie z domu nie wiązało się z przewianymi nerkami i niekończącym się przeziębieniem, lecz uczyniła to automatycznie, przesuwając wieszaki, składając delikatne materiały i zamykając pudła, nawet nie odnotowując faktu, że jakakolwiek zmiana zaszła. Przecież dopiero co było lato, dopiero co jej odkrytą skórę nagrzewały przyjemnie promienie słoneczne, dopiero co była szczęśliwa. Teraz śnieg przykrył wszystko.
W lekkie zdziwienie wprawiło ją to, że lady Ollivander postanowiła jednak skorzystać z teleportacji, zamiast z sieci Fiuu, wszak w liście wspominała o problemach zdrowotnych, dając tym samym logiczne powody do sądzenia, że jej organizm jest osłabiony, lecz tego dnia Harriett postanowiła potraktować ją przede wszystkim jako klientkę, dlatego też nie zamierzała już na wstępie zasypywać jej pytaniami i wprawiać w dyskomfort naciskaniem na odpowiedzi, pozwalając pewnym sprawom toczyć się w swoim tempie i pozostawiając kobiecie furtkę wyjścia; skorzysta z niej, jeśli będzie miała ochotę. Czy to nie właśnie wolność wyboru była ceniona przez ogół najwyżej? Witając ciepło młodą szlachciankę, mimowolnie przesunęła spojrzeniem po jej czarnej kreacji, tak boleśnie zgrywającej się ze strojem otulającym ciało Lovegood. Chociaż zapewne budowany w głowie blondynki obraz Katyi był dość niekompletny, o ile było jej wiadomo, ta - w przeciwieństwie do niej samej - nie miała żadnych powodów do przywdziewania żałobnych barw i pomimo tego, że półwila nigdy wcześniej nie kwestionowała zwyczajów garderobianych kobiety, teraz poczuła nieprzyjemne ukłucie w okolicy splotu słonecznego. Żal? Tęsknota? Ból? Niezrozumienie dla tego, by ktokolwiek dobrowolnie pozbywał się ze swojej codzienności kolorów?Cokolwiek to nie było, zmusiła usta do wygięcia we wdzięcznym uśmiechu, dokładnie tak, jak od najmłodszych lat było jej to wpajane przez matkę. Życie to gra, Harriett, graj bezustannie, mawiała Charlotte w lepsze dni, w których zdawała się nie pamiętać tego, jak łatwo traciła nad sobą panowanie i zmieniała się w harpię, gdy tylko coś szło nie po jej myśli. Jeśli więc chłodna w obyciu wila była mentorem Hatsy, śmiało można by rzec, że uczeń przerósł mistrza - gdy patrzyła prosto w przyjemną twarz panny Ollivander, wszelkie przejawy nie do końca pozytywnych emocji były skrzętnie schowane w jej stalowoszarych tęczówkach.
- Dziękuję, że o mnie pamiętaliście, było pyszne - odpowiedziała głosem tak ciepłym, że prawie sama nie wierzyła, że to kłamstwo. Jeden kęs przepięknie wyglądającego ciasta, który zjadła tak dla zasady, by nie robić przykrości Charliemu, smakował jak popiół, dokładnie tak samo, jak wszystko inne już czwarty miesiąc z rzędu, gdy zamiast wagi Harriett wystarczyło po prostu lustro - znikała w oczach i tylko odziedziczone geny sprawiały, że wciąż nie została uznana za zmarniałą. - Miło mi to słyszeć, Charlie był rozanielony spędzonym z tobą popołudniem - a ona sama możliwością egoistycznego skupienia się na czymś innym, niż dziecko, choć w życiu by tego nie przyznała. - Teraz tak ci się wydaje, lecz to naturalny stan. Nie będziesz pamiętać o niepokoju, gdy przyjdzie odpowiedni moment. Nie będziesz mieć czasu, by pamiętać - stwierdziła uspokajająco, uśmiechając się z rozbawieniem. Czy sama się nie bała, że nie da rady, a krucha istota ucierpi? Znowu pomijała pewne sprawy, pomijała chociażby to, że sprowadzenie pierworodnego na świat było aż taką męczarnią, że na jakiś czas wyleczyło ją skutecznie z dalszych marzeń o liczebnej rodzinie, ale jej historia nie miała przecież znaczenia - wypowiadanie gładkich słów, będących półprawdą niosącą komfort i pociechę, zdawało się być nieodłącznym elementem jej pracy, gdy ludzie zdający się na jej dobry gust, prędzej czy później otwierali usta i, nierzadko, serca, werbalizując swoje troski i bolączki i przełamując mocny trend rozmawiania o niczym. Podobno wzbudzanie zaufania wpisane było w krew Lovegoodów, a jasnowłosa nie miała absolutnie nic przeciwko, gdy biorąc na swoje barki odpowiedzialność domorosłego terapeuty szkolonego tylko i wyłącznie przez własne doświadczenia, twierdziła z pełnym przekonaniem, że pomaganie innym, chociażby przez dawanie możliwości obgadania danego tematu w tajemnicy, uskrzydla ją jak mało co.
Pokiwała szybko głową, entuzjastycznie podchodząc do propozycji przejścia do meritum.
- Na początek koronka. Znalazłam delikatniejszy splot, nie chciałabym, żeby w tym ważnym dniu materiał przytłoczył twoją filigranową sylwetkę, zamiast ozdobić - płynnie przeszła do kolejnej kwestii, wskazując zapraszającym gestem miejsce, w którym Kat mogła usiąść, a sama szybkim krokiem skierowała się do stolika, na którym z odpowiednim wyprzedzeniem przygotowała wybrane wcześniej próbki materiałów. Teraz chwyciła je wszystkie, by powrócić do lady Ollivander. Krótkim machnięciem różdżki rozsunęła do końca zasłony w pokoju, pozwalając naturalnemu światłu paść wprost na kawałki tkanin. - Ten materiał wybrałyśmy ostatnio jako materiał bazowy twojej sukni - oznajmiła, układając przed kobietą pierwszą próbkę i przesuwając po niej palcem wskazującym. - Na tę koronkę zdecydowałyśmy się w trakcie poprzedniego naszego spotkania - zwróciła uwagę na kolejny skrawek tkaniny, lądujący przed Katyą. Przycisnęła go nieznacznie palcem, by przemieścić kawałek w prawo. - Dobrze się komponuje, ale wydaje mi się, że ta nowa będzie lepsza, zobacz sama - kontynuowała, by przesunąć koronkę na materiał bazowy i dołożyć do tworzącej się powoli drugi jasny kwadrat i nałożyć na niego częściowo delikatniejszą koronkę, pochodzącą z ogromnej belki ze sklepu (chociaż właściwie może należało powiedzieć królestwa) pani Fitzgerald, którą Harriett poprosiła o zarezerwowanie na parę dni całej dostępnej koronki, święcie wierząc w to, że jeśli właśnie na nią zdecyduje się lady Ollivander, aż do czasu jej ślubu nigdzie w Londynie ani okolicy nie powinien pojawić się podobny detal. - Występuje w dwóch rodzajach, moim zdaniem ta o bardziej zbitym splocie nadawałaby się do naszycia na spódnicę i nie zginęłaby na jej tle, natomiast ta luźniejsza - dołożyła kolejny skrawek, lekki jak piórko i ledwie wyczuwalny w palcach - świetnie współgrałaby z dekoltem, plecami i rękawami. Będzie wyglądała subtelnie na twojej jasnej skórze, ale jej wzór będzie zauważalny, oczywiście decyzja należy do ciebie, po prostu pomyślałam, że będzie do ciebie lepiej pasować - zakończyła deliberacje koronkowe, przesuwając palcem po zawiłościach drobnego splotu i posyłając kobiecie lekki uśmiech. Dała jej trochę czasu na zastanowienie się, nim ponownie zabrała głos, pragnąc poruszyć kolejną sprawę, dopóki rozmowy prywatne nie odciągnęły po raz kolejny uwagi żadnej z nich.
- Chciałabym też przedyskutować krój rękawów. W chwili obecnej są odrobinę rozkloszowane, lecz wydaje mi się, że dobrym pomysłem byłoby powrócić do prostej linii. Suknia ma już wiele pięknych szczegółów, w zestawieniu z wycięciem na plecach rękawy wydają się być tylko dystraktorem - wyraziła swoją opinię, by dać ją pod rozwagę szlachcianki. Pokiwała przy tym gorliwie głową, a parę srebrzystych loków zakryło miękką falą jej twarz, nie zwróciła jednak na to uwagi, zagarniając niesforne pasma za ucho i skupiając całą swoją uwagę na Katyi i jej sukni. - W dodatku dystraktorem średnio wygodnym, będą się przesuwać, gdy tylko uniesiesz rękę powyżej łokcia, a grudniowy wiatr nie rozpieszcza. Znienawidziłabym siebie, gdybyś przez moją suknię spędziła miesiąc miodowy na walczeniu z uporczywym katarem - oznajmiła, przemierzając pomieszczenie energicznym krokiem, by krótkim machnięciem różdżki przywołać zza parawanu dumnie odziany we wciąż nieco roboczą wersję sukni Kat manekin i wskazać palcem miejsce na rękawie, które chciałaby zwęzić. Kolejny ruch nadgarstka przywołał cieniutkie szpilki, które zatopiły się w odpowiednich miejscach, tworząc nową linię rękawa, by lepiej zwizualizować jak ten prezentowałby się ostatecznie. - Mam nadzieję, że nie planujesz w ciągu najbliższych dwóch tygodni żadnej absurdalnej diety ani szalonego ciągu ciasteczkowego, bo muszę dzisiaj zdjąć z ciebie ostateczne miary - oświadczyła po paru chwilach, gładząc lejący się materiał. Musiał leżeć perfekcyjnie w każdym calu, a Lovegood była zdeterminowana, by tego dopilnować. - Jeśli masz trochę więcej czasu, byłoby świetnie, gdybyś ją przymierzyła i pokazała jak zachowuje się w ruchu, wtedy wyłowimy ewentualne mankamenty, zrobię dodatkowe podszycie, żeby nic się nie ciągnęło ani nie marszczyło, poprawię coś, co okaże się być mniej wygodne i tak dalej. Wszelkie poprawki lepiej będzie wprowadzić teraz, naszycie koronki będzie już ostatecznym etapem i zwieńczeniem konstrukcji, która musi być bez zarzutu. Chcę, żeby ta suknia była twoją ozdobą, a nie udręką - rzuciła ostatnią propozycję co do przebiegu spotkania, przysuwając manekin bliżej Katyi, by nie musiała spacerować przez cały salonik. Podeszła do stolika, by omiatając spojrzeniem leżące na nim przeróżne narzędzia krawieckie, jak nożyce w różnych rozmiarach, mydła do rysowania wykrojów czy szpulki nici, chwyciła centymetr i odruchowo przewiesiła go przez szyję, niczym rasowa krawcowa ze wszystkich zdjęć w materiałach prasowych reklamujących duże domy mody.
- Znalazłaś już odpowiednie buty? - zapytała po chwili, odwracając się ponownie w stronę swojej towarzyszki. Miała szczerą nadzieję na to, że Katya skompletowała już wszystkie niezbędne elementy garderoby i wykreślała z listy do zrobienia kolejne punkty, dobijając systematycznie do jej końca; nie zazdrościłaby jej konieczności szukania czegokolwiek w tłumie ludzi ogarniętych szałem przedświątecznych zakupów na ostatnią chwilę, gdy we wszystkich sklepach jak grzyby po deszczu wyrastają przedziwne artykuły. - I co zakładasz na wierzch? Białe futro? Pamiętaj, że góra sukni będzie szalenie przewiewna, a uczucie ciepła przywoływane przez szampanowe bąbelki bywa okrutnie zwodnicze - dorzuciła kolejne pytanie do puli, teraz już pozwalając sobie na zasypywanie lady Ollivander gradem tematów, które chciała poruszyć. - A skoro już jesteśmy przy tematach prawie że zdrowotnych… co to za incydent, o którym wspomniałaś w liście? - zawahała się dosłownie na sekundę, nim wszystkie sylaby wydźwięczały w jej ustach. Czy stąpała po kruchym lodzie?
W lekkie zdziwienie wprawiło ją to, że lady Ollivander postanowiła jednak skorzystać z teleportacji, zamiast z sieci Fiuu, wszak w liście wspominała o problemach zdrowotnych, dając tym samym logiczne powody do sądzenia, że jej organizm jest osłabiony, lecz tego dnia Harriett postanowiła potraktować ją przede wszystkim jako klientkę, dlatego też nie zamierzała już na wstępie zasypywać jej pytaniami i wprawiać w dyskomfort naciskaniem na odpowiedzi, pozwalając pewnym sprawom toczyć się w swoim tempie i pozostawiając kobiecie furtkę wyjścia; skorzysta z niej, jeśli będzie miała ochotę. Czy to nie właśnie wolność wyboru była ceniona przez ogół najwyżej? Witając ciepło młodą szlachciankę, mimowolnie przesunęła spojrzeniem po jej czarnej kreacji, tak boleśnie zgrywającej się ze strojem otulającym ciało Lovegood. Chociaż zapewne budowany w głowie blondynki obraz Katyi był dość niekompletny, o ile było jej wiadomo, ta - w przeciwieństwie do niej samej - nie miała żadnych powodów do przywdziewania żałobnych barw i pomimo tego, że półwila nigdy wcześniej nie kwestionowała zwyczajów garderobianych kobiety, teraz poczuła nieprzyjemne ukłucie w okolicy splotu słonecznego. Żal? Tęsknota? Ból? Niezrozumienie dla tego, by ktokolwiek dobrowolnie pozbywał się ze swojej codzienności kolorów?Cokolwiek to nie było, zmusiła usta do wygięcia we wdzięcznym uśmiechu, dokładnie tak, jak od najmłodszych lat było jej to wpajane przez matkę. Życie to gra, Harriett, graj bezustannie, mawiała Charlotte w lepsze dni, w których zdawała się nie pamiętać tego, jak łatwo traciła nad sobą panowanie i zmieniała się w harpię, gdy tylko coś szło nie po jej myśli. Jeśli więc chłodna w obyciu wila była mentorem Hatsy, śmiało można by rzec, że uczeń przerósł mistrza - gdy patrzyła prosto w przyjemną twarz panny Ollivander, wszelkie przejawy nie do końca pozytywnych emocji były skrzętnie schowane w jej stalowoszarych tęczówkach.
- Dziękuję, że o mnie pamiętaliście, było pyszne - odpowiedziała głosem tak ciepłym, że prawie sama nie wierzyła, że to kłamstwo. Jeden kęs przepięknie wyglądającego ciasta, który zjadła tak dla zasady, by nie robić przykrości Charliemu, smakował jak popiół, dokładnie tak samo, jak wszystko inne już czwarty miesiąc z rzędu, gdy zamiast wagi Harriett wystarczyło po prostu lustro - znikała w oczach i tylko odziedziczone geny sprawiały, że wciąż nie została uznana za zmarniałą. - Miło mi to słyszeć, Charlie był rozanielony spędzonym z tobą popołudniem - a ona sama możliwością egoistycznego skupienia się na czymś innym, niż dziecko, choć w życiu by tego nie przyznała. - Teraz tak ci się wydaje, lecz to naturalny stan. Nie będziesz pamiętać o niepokoju, gdy przyjdzie odpowiedni moment. Nie będziesz mieć czasu, by pamiętać - stwierdziła uspokajająco, uśmiechając się z rozbawieniem. Czy sama się nie bała, że nie da rady, a krucha istota ucierpi? Znowu pomijała pewne sprawy, pomijała chociażby to, że sprowadzenie pierworodnego na świat było aż taką męczarnią, że na jakiś czas wyleczyło ją skutecznie z dalszych marzeń o liczebnej rodzinie, ale jej historia nie miała przecież znaczenia - wypowiadanie gładkich słów, będących półprawdą niosącą komfort i pociechę, zdawało się być nieodłącznym elementem jej pracy, gdy ludzie zdający się na jej dobry gust, prędzej czy później otwierali usta i, nierzadko, serca, werbalizując swoje troski i bolączki i przełamując mocny trend rozmawiania o niczym. Podobno wzbudzanie zaufania wpisane było w krew Lovegoodów, a jasnowłosa nie miała absolutnie nic przeciwko, gdy biorąc na swoje barki odpowiedzialność domorosłego terapeuty szkolonego tylko i wyłącznie przez własne doświadczenia, twierdziła z pełnym przekonaniem, że pomaganie innym, chociażby przez dawanie możliwości obgadania danego tematu w tajemnicy, uskrzydla ją jak mało co.
Pokiwała szybko głową, entuzjastycznie podchodząc do propozycji przejścia do meritum.
- Na początek koronka. Znalazłam delikatniejszy splot, nie chciałabym, żeby w tym ważnym dniu materiał przytłoczył twoją filigranową sylwetkę, zamiast ozdobić - płynnie przeszła do kolejnej kwestii, wskazując zapraszającym gestem miejsce, w którym Kat mogła usiąść, a sama szybkim krokiem skierowała się do stolika, na którym z odpowiednim wyprzedzeniem przygotowała wybrane wcześniej próbki materiałów. Teraz chwyciła je wszystkie, by powrócić do lady Ollivander. Krótkim machnięciem różdżki rozsunęła do końca zasłony w pokoju, pozwalając naturalnemu światłu paść wprost na kawałki tkanin. - Ten materiał wybrałyśmy ostatnio jako materiał bazowy twojej sukni - oznajmiła, układając przed kobietą pierwszą próbkę i przesuwając po niej palcem wskazującym. - Na tę koronkę zdecydowałyśmy się w trakcie poprzedniego naszego spotkania - zwróciła uwagę na kolejny skrawek tkaniny, lądujący przed Katyą. Przycisnęła go nieznacznie palcem, by przemieścić kawałek w prawo. - Dobrze się komponuje, ale wydaje mi się, że ta nowa będzie lepsza, zobacz sama - kontynuowała, by przesunąć koronkę na materiał bazowy i dołożyć do tworzącej się powoli drugi jasny kwadrat i nałożyć na niego częściowo delikatniejszą koronkę, pochodzącą z ogromnej belki ze sklepu (chociaż właściwie może należało powiedzieć królestwa) pani Fitzgerald, którą Harriett poprosiła o zarezerwowanie na parę dni całej dostępnej koronki, święcie wierząc w to, że jeśli właśnie na nią zdecyduje się lady Ollivander, aż do czasu jej ślubu nigdzie w Londynie ani okolicy nie powinien pojawić się podobny detal. - Występuje w dwóch rodzajach, moim zdaniem ta o bardziej zbitym splocie nadawałaby się do naszycia na spódnicę i nie zginęłaby na jej tle, natomiast ta luźniejsza - dołożyła kolejny skrawek, lekki jak piórko i ledwie wyczuwalny w palcach - świetnie współgrałaby z dekoltem, plecami i rękawami. Będzie wyglądała subtelnie na twojej jasnej skórze, ale jej wzór będzie zauważalny, oczywiście decyzja należy do ciebie, po prostu pomyślałam, że będzie do ciebie lepiej pasować - zakończyła deliberacje koronkowe, przesuwając palcem po zawiłościach drobnego splotu i posyłając kobiecie lekki uśmiech. Dała jej trochę czasu na zastanowienie się, nim ponownie zabrała głos, pragnąc poruszyć kolejną sprawę, dopóki rozmowy prywatne nie odciągnęły po raz kolejny uwagi żadnej z nich.
- Chciałabym też przedyskutować krój rękawów. W chwili obecnej są odrobinę rozkloszowane, lecz wydaje mi się, że dobrym pomysłem byłoby powrócić do prostej linii. Suknia ma już wiele pięknych szczegółów, w zestawieniu z wycięciem na plecach rękawy wydają się być tylko dystraktorem - wyraziła swoją opinię, by dać ją pod rozwagę szlachcianki. Pokiwała przy tym gorliwie głową, a parę srebrzystych loków zakryło miękką falą jej twarz, nie zwróciła jednak na to uwagi, zagarniając niesforne pasma za ucho i skupiając całą swoją uwagę na Katyi i jej sukni. - W dodatku dystraktorem średnio wygodnym, będą się przesuwać, gdy tylko uniesiesz rękę powyżej łokcia, a grudniowy wiatr nie rozpieszcza. Znienawidziłabym siebie, gdybyś przez moją suknię spędziła miesiąc miodowy na walczeniu z uporczywym katarem - oznajmiła, przemierzając pomieszczenie energicznym krokiem, by krótkim machnięciem różdżki przywołać zza parawanu dumnie odziany we wciąż nieco roboczą wersję sukni Kat manekin i wskazać palcem miejsce na rękawie, które chciałaby zwęzić. Kolejny ruch nadgarstka przywołał cieniutkie szpilki, które zatopiły się w odpowiednich miejscach, tworząc nową linię rękawa, by lepiej zwizualizować jak ten prezentowałby się ostatecznie. - Mam nadzieję, że nie planujesz w ciągu najbliższych dwóch tygodni żadnej absurdalnej diety ani szalonego ciągu ciasteczkowego, bo muszę dzisiaj zdjąć z ciebie ostateczne miary - oświadczyła po paru chwilach, gładząc lejący się materiał. Musiał leżeć perfekcyjnie w każdym calu, a Lovegood była zdeterminowana, by tego dopilnować. - Jeśli masz trochę więcej czasu, byłoby świetnie, gdybyś ją przymierzyła i pokazała jak zachowuje się w ruchu, wtedy wyłowimy ewentualne mankamenty, zrobię dodatkowe podszycie, żeby nic się nie ciągnęło ani nie marszczyło, poprawię coś, co okaże się być mniej wygodne i tak dalej. Wszelkie poprawki lepiej będzie wprowadzić teraz, naszycie koronki będzie już ostatecznym etapem i zwieńczeniem konstrukcji, która musi być bez zarzutu. Chcę, żeby ta suknia była twoją ozdobą, a nie udręką - rzuciła ostatnią propozycję co do przebiegu spotkania, przysuwając manekin bliżej Katyi, by nie musiała spacerować przez cały salonik. Podeszła do stolika, by omiatając spojrzeniem leżące na nim przeróżne narzędzia krawieckie, jak nożyce w różnych rozmiarach, mydła do rysowania wykrojów czy szpulki nici, chwyciła centymetr i odruchowo przewiesiła go przez szyję, niczym rasowa krawcowa ze wszystkich zdjęć w materiałach prasowych reklamujących duże domy mody.
- Znalazłaś już odpowiednie buty? - zapytała po chwili, odwracając się ponownie w stronę swojej towarzyszki. Miała szczerą nadzieję na to, że Katya skompletowała już wszystkie niezbędne elementy garderoby i wykreślała z listy do zrobienia kolejne punkty, dobijając systematycznie do jej końca; nie zazdrościłaby jej konieczności szukania czegokolwiek w tłumie ludzi ogarniętych szałem przedświątecznych zakupów na ostatnią chwilę, gdy we wszystkich sklepach jak grzyby po deszczu wyrastają przedziwne artykuły. - I co zakładasz na wierzch? Białe futro? Pamiętaj, że góra sukni będzie szalenie przewiewna, a uczucie ciepła przywoływane przez szampanowe bąbelki bywa okrutnie zwodnicze - dorzuciła kolejne pytanie do puli, teraz już pozwalając sobie na zasypywanie lady Ollivander gradem tematów, które chciała poruszyć. - A skoro już jesteśmy przy tematach prawie że zdrowotnych… co to za incydent, o którym wspomniałaś w liście? - zawahała się dosłownie na sekundę, nim wszystkie sylaby wydźwięczały w jej ustach. Czy stąpała po kruchym lodzie?
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Jeszcze utytołowana lady zdawała się być strzępkiem dawnej siebie. Nad wyraz rozkojarzona, pozbawiona ikry i uśmiechu, który zdobił jej twarz za każdym razem, gdy choć przez moment mogła znaleźć się w towarzystwie kogkolwiek. Lubiła to. Śmiech i frywolny żart, a jednak teraz przygasła i była niezwykle wycofana z jakiejkolwiek relacji. Przypadkowo spotykała się z osobami, które musiała widzieć, a z innymi wręcz chętnie gnała na spotkanie. W której grupie była zatem pani Lovegood? Spotkanie z nią mogło stać się przyjemną odskocznią od przykrych obowiązków, a także myślenia o tym, co złe i przykre. Liczyła więc, że spędzone popołudnie będzie czymś luźniejszym, może nazbyt wyszukanym w swej prostocie, ale wciąż niewymagającym większego zastanowienia. Katya przypominała kogoś, kto powoli przestawał logicznie myśleć i jedynie dawał się ponieść niebezpiecznemu nurtowi, który skazywał ją na pewną śmierć. Nie zwracała na to uwagi, bo gdyby tylko przyszło jej zatonąć, to nie walczyłaby z przeznaczeniem. To już marazm i stagnacja czy może tylko zniechęcenie? Opadła z sił, ale nie dawała tego po sobie poznać. Przybrała maskę doskonałą, która jasno sugerowała, że jest szczęśliwa, spełniona i potrafi się odnaleźć w każdej sytuacji, ale czy tak było? Nie odpowiadała. Milczała i nie pozwalała do siebie dotrzeć, bo to cisza stała się największym wybawcą spomiędzy mrocznych koszmarów.
Nie wiedziała jak się usprawiedliwić w kwestii teleportacji. Co powiedzieć, by brzmiało wiarygodnie. Odkąd zaczęła pić eliksiry i korzystać z tych wszelkich magicznych zaleceń, czuła się inaczej. Gorzej, jakby przeżywała zewnętrzne katharsis, bo to wewnętrzne nie wchodziło w grę. Słabła i nabierała sił, a wszystko kumulowało się w drobnym ciele, które dopiero w pełni oswajało się z chorobą, na którą zostało skazane.
-Ja też, to było niezwykle udane spotkanie - uśmiechnęła się jeszcze i pokiwała głową, jakby chciała uwierzyć w to, co mówi. Dzieci miały to do siebie, że roztaczały przepiękną aurę, w której człowiek mógł tonąć i właśnie to uczynił Katyi, która całą sobą łaknęła ciepła i uwagi, a ten rozkoszny malec ofiarował ją w nadmiarze. -A co jeśli odpowiedni moment nigdy nie przyjdzie? - przełknęła głośniej ślinę, a zaraz potem spojrzała w bok. Nie zamierzała dawać po sobie poznać, że coś jest nie tak. Oddychała ciężko, a dopiero gdy uspokoiła zbyt szybko bijące serce, powróciła tęczówkami do Harriett.
Koronki. Cekiny. Kamienie. Materiały.
Ollivander nie skupiała się na tym, a jedynie kiwała głową, że zgadza się w pełni na wszystko, bo i dlaczego nie? Problemem nie była suknia, a chwila, w której miała ją włożyć. Bała siętego, co niebawem nadejdzie, bo było nieznane i nad wyraz obce. Czuła się więc niepewnie, gdy Lovegood z takim namaszczeniem opowiadała o tworzywach, które stworzą nową Katyę na jeden wieczór, by to wzrok każdego był zwrócony na nią. Nie radziła sobie w takich sytuacjach i przypominała dziką łanię, którą ktoś zamknął w klatce. Starała się uciec, ale myśliwi byli sprytniejsi, toteż odpuściła sobie walkę.
-Suknia na pewno będzie piękna. Zgadzam się na każdą twoją sugestię - powiedziała spokojnie i kiwnęła głową na znak, że naprawdę tak było. Zaraz potem ruszyła wolnym krokiem przed siebie, bo siedzenie męczyło ją nad wyraz, a już po paru sekundach stała na wprost manekina i dotykała dłonią faktury materiału, który był śnieżnobiały i przerażał młodą aurorkę swoją niewinnością. Tłumiła emocje, które rozrywały ją w pół i dopiero, gdy odwróciła się plecami do konstrukcji, odetchnęła z ulgą. -Jestem zachwycona - nie kłamała. Dzieło Harriett miało to wszystko, czego Katya była w stanie pragnąć na ten jeden dzień, by zatopić się pod maską idealnej damy i kobiety, a przecież każdy doskonale wiedział - jak bardzo nie znosiła spędów i wszelkiej maści zabaw.
-Buty? - zapytała, bo została wytrącona z zamyślenia. -Tak, chyba tak. Powinny być odpowiednie - szepnęła pod nosem, bo na śmierć o tym zapomniała. Nie zależało jej na żadnych obcasach, nawet tych najniższych. Chciała choć raz mieć w pełni to, czego naprawdę potrzebowała. Jutro pomyśli o butach. -Tak, białe futro, ale nie sądzę żebym zmarzła - zapewniła jeszcze rozbawiona, bo ten dzień wydawał się być dla niej zbyt odległy, by w ogóle o nim myśleć. Złapała się też na tym, że nie do końca była przygotowana, bo w końcu zdaniem Ollivander - wciąż miała czas. -Przemęczenie... To nic poważnego. Zasłabłam i musieli mi zrobić parę badań, ale nic się nie dzieje - rzuciła odruchowo i powróciła na swoje miejsce, by raz jeszcze wlepić tęczówki w Lovegood. -Opowiedz mi, co u ciebie. Tak dawno cię nie widziałam... - i to było najlepsze rozwiązanie, by uciec od rozmyślań.
Nie wiedziała jak się usprawiedliwić w kwestii teleportacji. Co powiedzieć, by brzmiało wiarygodnie. Odkąd zaczęła pić eliksiry i korzystać z tych wszelkich magicznych zaleceń, czuła się inaczej. Gorzej, jakby przeżywała zewnętrzne katharsis, bo to wewnętrzne nie wchodziło w grę. Słabła i nabierała sił, a wszystko kumulowało się w drobnym ciele, które dopiero w pełni oswajało się z chorobą, na którą zostało skazane.
-Ja też, to było niezwykle udane spotkanie - uśmiechnęła się jeszcze i pokiwała głową, jakby chciała uwierzyć w to, co mówi. Dzieci miały to do siebie, że roztaczały przepiękną aurę, w której człowiek mógł tonąć i właśnie to uczynił Katyi, która całą sobą łaknęła ciepła i uwagi, a ten rozkoszny malec ofiarował ją w nadmiarze. -A co jeśli odpowiedni moment nigdy nie przyjdzie? - przełknęła głośniej ślinę, a zaraz potem spojrzała w bok. Nie zamierzała dawać po sobie poznać, że coś jest nie tak. Oddychała ciężko, a dopiero gdy uspokoiła zbyt szybko bijące serce, powróciła tęczówkami do Harriett.
Koronki. Cekiny. Kamienie. Materiały.
Ollivander nie skupiała się na tym, a jedynie kiwała głową, że zgadza się w pełni na wszystko, bo i dlaczego nie? Problemem nie była suknia, a chwila, w której miała ją włożyć. Bała siętego, co niebawem nadejdzie, bo było nieznane i nad wyraz obce. Czuła się więc niepewnie, gdy Lovegood z takim namaszczeniem opowiadała o tworzywach, które stworzą nową Katyę na jeden wieczór, by to wzrok każdego był zwrócony na nią. Nie radziła sobie w takich sytuacjach i przypominała dziką łanię, którą ktoś zamknął w klatce. Starała się uciec, ale myśliwi byli sprytniejsi, toteż odpuściła sobie walkę.
-Suknia na pewno będzie piękna. Zgadzam się na każdą twoją sugestię - powiedziała spokojnie i kiwnęła głową na znak, że naprawdę tak było. Zaraz potem ruszyła wolnym krokiem przed siebie, bo siedzenie męczyło ją nad wyraz, a już po paru sekundach stała na wprost manekina i dotykała dłonią faktury materiału, który był śnieżnobiały i przerażał młodą aurorkę swoją niewinnością. Tłumiła emocje, które rozrywały ją w pół i dopiero, gdy odwróciła się plecami do konstrukcji, odetchnęła z ulgą. -Jestem zachwycona - nie kłamała. Dzieło Harriett miało to wszystko, czego Katya była w stanie pragnąć na ten jeden dzień, by zatopić się pod maską idealnej damy i kobiety, a przecież każdy doskonale wiedział - jak bardzo nie znosiła spędów i wszelkiej maści zabaw.
-Buty? - zapytała, bo została wytrącona z zamyślenia. -Tak, chyba tak. Powinny być odpowiednie - szepnęła pod nosem, bo na śmierć o tym zapomniała. Nie zależało jej na żadnych obcasach, nawet tych najniższych. Chciała choć raz mieć w pełni to, czego naprawdę potrzebowała. Jutro pomyśli o butach. -Tak, białe futro, ale nie sądzę żebym zmarzła - zapewniła jeszcze rozbawiona, bo ten dzień wydawał się być dla niej zbyt odległy, by w ogóle o nim myśleć. Złapała się też na tym, że nie do końca była przygotowana, bo w końcu zdaniem Ollivander - wciąż miała czas. -Przemęczenie... To nic poważnego. Zasłabłam i musieli mi zrobić parę badań, ale nic się nie dzieje - rzuciła odruchowo i powróciła na swoje miejsce, by raz jeszcze wlepić tęczówki w Lovegood. -Opowiedz mi, co u ciebie. Tak dawno cię nie widziałam... - i to było najlepsze rozwiązanie, by uciec od rozmyślań.
meet me with bundles of flowers We'll wade through the hours of cold Winter she'll howl at the walls Tearing down doors of time
Katya Ollivander
Zawód : Zawieszona w prawie wykonywania zawodu
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Mogę się oprzeć wszystkiemu z wyjątkiem pokusy!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Salonik na piętrze
Szybka odpowiedź