Pracownie sztuk pięknych
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Pracownie sztuk pięknych
W galerii znajduje się kilka pomieszczeń gospodarczych, większość z nich umiejscowiona jest w dalszej części budynku. Jednak to konkretne, w których zorganizowane została pracownia, mieści się zaraz za szatniami, przylegając do Sali Zachodniej z prawej strony. Umiejscowienie jest stricte strategiczne - do pomieszczenia można dostać się szybko, co jest ułatwieniem dla dusz ogarniętych artystycznym szałem. Artyści znajdą tu wszystkie niezbędne narzędzia, a przede wszystkim dużo dziennego światła, które zapewniają wysokie okna.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 21:12, w całości zmieniany 2 razy
Avery był wręcz święcie przekonany, że jego życie to misja. Porównywalna do chrystianizacji barbarzyńskich krain, do nawracania pogan na prawdziwą i jedyną wiarę, identyczną jak niesienie postępu cywilizacyjnego ludom prymitywnym i pozostającym w kulturowym zacofaniu. Samael miał się za Mesjasza – lecz nie żydowskiego proroka, a syna samego Boga (Marcolfa?) – który zbawi cały świat i sprawi, że wszystkie narody padną mu do stóp. Z determinacją tępił więc toczącą społeczeństwo zgniliznę, dyktując własne przykazania i unieważniając niegdysiejszy dekalog. Boskie prawa winny odejść w zapomnienie; jedynie w ten sposób mógł zrealizować swoje cele. Całkowitą eksterminację mugolaków i osadzenie w gettach półkrwi uzurpatorów było przecież zaledwie początkiem, słodkim preludium do reformy właściwej. Wbrew pozorom Avery’emu nie zależało wcale na śmierci tych i tak niewiele wartych miernot, on pragnął jedynie zachowania sterylnie czystej czarodziejskiej krwi. Wraz z powiększeniem populacji wywodzącej się ze stanu szlacheckiego.
Po realizacji idei mógł spokojnie oddać się w ręce śmierci i odpłynąć w niebyt. Wraz z Charonem przeprawić się przez Styks, aby znaleźć wieczny spokój w krainie cieni. Ziemskie życie musiało się skończyć – szanował ten nieprzerwany cykl narodzin i śmierci, w którym kolebka stawała się grobem, a łono matki przeistaczało się w ciasną trumienkę. Dlatego też nie potrafił pojąć, dlaczego jego ojciec, ten którego respektował ponad wszystko, ten, który był mu wzorem i nauczycielem, ten którego czcił jako swego świętego rodzica, uląkł się. Uciekł przed tym, co nieuniknione, jak zwykły, podły tchórz.
Powinien usprawiedliwiać ojca, wskazywać na przejmującą niepewność oraz frustrujący brak jakiejkolwiek przyszłości. Mógł wmawiać sobie, że jego powrót go raduje. Że dziwna oziębłość]/i] i kompletna izolacja od uczuć świadczy o jego poruszeniu. Niemalże chciał wierzyć w swoje [i]szczęście; ponowne scalenie boskiej rodziny, połączenie się świętej trójcy, czemu nie zdołała przeszkodzić nawet śmierć. Czyż ród Averych nie zasługiwał na miano w y b r a n y c h? Ich patriarcha zmartwychwstał, podniósł się z mar; rodzinny grobowiec zapewne pęknął na pół, ukazując słabość Kostiana. Którego rownież można złamać. Samael czuł się w tej chwili jak zdrajca, kiedy przyciskał matkę do piersi, jednocześnie planując (?) wydanie Marcolfa. Historia powinna zatoczyć koło, a jego ojciec winien znaleźć wieczny odpoczynek. Na ziemi nie było dla niego miejsca, nie wsród żywych, czujących i tęskniących. Egoistyczne przesłanki Avery'ego nieco się zatarły, przesłonięte troską o matkę. Lai była mu droga jak nikt inny i drżał z niepokoju, że widok jej ukochanego ojca (odsuwał się od symboliki słowa) niedostępnego i mimo realności - nierzeczywistego - popchnie ją do czynów niezrównoważonych. A wówczas nie potrafiłby odsunąć od siebie poczucia winy, ponieważ od odejścia Marcolfa to on był jej jedynym opiekunem. Trwał więc przy niej, wdychając delikatny zapach jej perfum i pieszcząc jej ciało lekkim dotykiem. Wystarczyło mu to w zupełności i był pewny, że Lai rownież nie potrzebuje teraz nic więcej poza nim. Mógłby teraz wziąć ją na ręce i przenieść się do swego dworku - miejsca, w którym spędziła całe, jakże radosne dzieciństwo - i po prostu być z nią. Spędzić listopadowy wieczór na rozmowie i grze na fortepianie, zupełnie, jakby nic się nie stało. Tego chciała? Normalności, bezpieczeństwa, które gwarantowały jej przecież jedynie jego ramiona - silne i zaborcze, osłaniające przed wszystkimi ostrzami, które mogły przekuć ich bańkę idealnego świata. Zadrżał lekko, kiedy jej dłonie spoczęły na jego karku, a usta musnęły wargi. Przez myśl przebiegła mu podła wizja - czy właśnie teraz wyobraża sobie, że całuje Marcolfa? - lecz prędko otrząsnął się z tej irracjonalnej przecież zazdrości i zaczął równie szybko i chaotycznie pieścić jej usta. Żeby ją poczuć i wiedzieć, że na pewno jest jego.
-Już nas nie zostawi - wyszeptał w jej usta, gdy pocałunki stały się intensywniejsze i spragnione. Bliskość, roztrzęsienie, niepewność, smutek i ulga; całe spektrum emocji buchające gorącym strumieniem z ciała Lai nie pozwalało Samaelowi reagować inaczej. I on tęsknił, a widmo Marcolfa wzmogło w nim niezidentyfikowane pragnienie. Pojawienie się rywala - takim go odtąd widział - wytrąciło go z równowagi. Na tyle, że kiedy pieścił jej szyję, nagle oderwał się od Lai, patrząc na nią wzrokiem iskrzącym wspaniałą ideą.
-Myślisz, że jest sposób?... - spytał, urwawszy zdanie w połowie. Chciał wysłać Marcolfa powrotem tam, skąd przybył. Najpewniej do diabła.
Po realizacji idei mógł spokojnie oddać się w ręce śmierci i odpłynąć w niebyt. Wraz z Charonem przeprawić się przez Styks, aby znaleźć wieczny spokój w krainie cieni. Ziemskie życie musiało się skończyć – szanował ten nieprzerwany cykl narodzin i śmierci, w którym kolebka stawała się grobem, a łono matki przeistaczało się w ciasną trumienkę. Dlatego też nie potrafił pojąć, dlaczego jego ojciec, ten którego respektował ponad wszystko, ten, który był mu wzorem i nauczycielem, ten którego czcił jako swego świętego rodzica, uląkł się. Uciekł przed tym, co nieuniknione, jak zwykły, podły tchórz.
Powinien usprawiedliwiać ojca, wskazywać na przejmującą niepewność oraz frustrujący brak jakiejkolwiek przyszłości. Mógł wmawiać sobie, że jego powrót go raduje. Że dziwna oziębłość]/i] i kompletna izolacja od uczuć świadczy o jego poruszeniu. Niemalże chciał wierzyć w swoje [i]szczęście; ponowne scalenie boskiej rodziny, połączenie się świętej trójcy, czemu nie zdołała przeszkodzić nawet śmierć. Czyż ród Averych nie zasługiwał na miano w y b r a n y c h? Ich patriarcha zmartwychwstał, podniósł się z mar; rodzinny grobowiec zapewne pęknął na pół, ukazując słabość Kostiana. Którego rownież można złamać. Samael czuł się w tej chwili jak zdrajca, kiedy przyciskał matkę do piersi, jednocześnie planując (?) wydanie Marcolfa. Historia powinna zatoczyć koło, a jego ojciec winien znaleźć wieczny odpoczynek. Na ziemi nie było dla niego miejsca, nie wsród żywych, czujących i tęskniących. Egoistyczne przesłanki Avery'ego nieco się zatarły, przesłonięte troską o matkę. Lai była mu droga jak nikt inny i drżał z niepokoju, że widok jej ukochanego ojca (odsuwał się od symboliki słowa) niedostępnego i mimo realności - nierzeczywistego - popchnie ją do czynów niezrównoważonych. A wówczas nie potrafiłby odsunąć od siebie poczucia winy, ponieważ od odejścia Marcolfa to on był jej jedynym opiekunem. Trwał więc przy niej, wdychając delikatny zapach jej perfum i pieszcząc jej ciało lekkim dotykiem. Wystarczyło mu to w zupełności i był pewny, że Lai rownież nie potrzebuje teraz nic więcej poza nim. Mógłby teraz wziąć ją na ręce i przenieść się do swego dworku - miejsca, w którym spędziła całe, jakże radosne dzieciństwo - i po prostu być z nią. Spędzić listopadowy wieczór na rozmowie i grze na fortepianie, zupełnie, jakby nic się nie stało. Tego chciała? Normalności, bezpieczeństwa, które gwarantowały jej przecież jedynie jego ramiona - silne i zaborcze, osłaniające przed wszystkimi ostrzami, które mogły przekuć ich bańkę idealnego świata. Zadrżał lekko, kiedy jej dłonie spoczęły na jego karku, a usta musnęły wargi. Przez myśl przebiegła mu podła wizja - czy właśnie teraz wyobraża sobie, że całuje Marcolfa? - lecz prędko otrząsnął się z tej irracjonalnej przecież zazdrości i zaczął równie szybko i chaotycznie pieścić jej usta. Żeby ją poczuć i wiedzieć, że na pewno jest jego.
-Już nas nie zostawi - wyszeptał w jej usta, gdy pocałunki stały się intensywniejsze i spragnione. Bliskość, roztrzęsienie, niepewność, smutek i ulga; całe spektrum emocji buchające gorącym strumieniem z ciała Lai nie pozwalało Samaelowi reagować inaczej. I on tęsknił, a widmo Marcolfa wzmogło w nim niezidentyfikowane pragnienie. Pojawienie się rywala - takim go odtąd widział - wytrąciło go z równowagi. Na tyle, że kiedy pieścił jej szyję, nagle oderwał się od Lai, patrząc na nią wzrokiem iskrzącym wspaniałą ideą.
-Myślisz, że jest sposób?... - spytał, urwawszy zdanie w połowie. Chciał wysłać Marcolfa powrotem tam, skąd przybył. Najpewniej do diabła.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dzielenie się najskrytszymi uczuciami z Samaelem nie powodowało dyskomfortu, jakiego obawiała się jeszcze przed chwilą, gdy stała samotnie w pracowni, próbując zająć myśli technicznymi aspektami wernisażu. Czekała na niego pół roku, planowała go jeszcze dłużej, lecz w perspektywie tego wydarzenia, rozjaśniającego blaskiem niepokoju i radości mroki Nocy Duchów, wystawa nagle traciła na znaczeniu. Jak właściwie wszystko w jej życiu, każde doznanie, każda osoba, każde wspomnienie; każdy element układanki, składający się na wspaniały obraz Laidan, stawał się kompletnie nieistotny, blaknąc w porównaniu z osobą ojca. Ślepe zapatrzenie czy nawet chorobliwe uzależnienie były zbyt łagodnymi określeniem na to, co działo się w jej sercu, gdy chociażby wspominano o Marcolfie, jakby osoba ojca stanowiła najświętszy punkt odniesienia. Ważniejszy od sztuki, ważniejszy od samej siebie; była przecież gotowa na największe poświęcenia w jego imieniu, mogła zabijać, mogła wyrzekać się każdej możliwej przyjemności, by tylko zasłużyć na aprobatę, którą jaśniały zazwyczaj ciemnobrązowe oczy.
Chciała znów poczuć na sobie to władcze spojrzenie, zadrżeć pod stanowczym dotykiem dłoni, dotykającej jej karku, nieważne, czy w delikatnej pieszczocie czy gwałtownym porywie namiętności. Pragnęła faktycznego powrotu Marcolfa aż do bólu, który teraz masochistycznie pielęgnowała, poddając się nieznanemu. Bez ostrożności, bez rozsądnego rozważenia argumentów, bez jakiegokolwiek konkretu, mogącego wskazać jej odpowiednią ścieżkę. Bo cóż miała teraz zrobić? Czekać w nieskończoność na opustoszałych korytarzach dworu, szepcząc imię ojca? By choć na chwilę ucieszyć się jego widokiem...nie będącym tak naprawdę nim, tylko smutną, przerażającą marą, zwiększającą tylko śmiertelny dystans pomiędzy nimi? Po raz pierwszy od dawna czuła się jednocześnie zupełnie bezbronna i dziewczęco naiwna, porzucając wychowanie i lodowatą logikę pewnej siebie kobiety na rzecz prostej wiary. W magię, w cuda, w miłość silniejszą nie tylko od moralnych zakazów, ale i od ostatecznych rozwiązań ludzkiej egzystencji.
Ulga, jaką teraz czuła, nie była związana jednak tylko z osobą Marcolfa. Odsłanianie słabości - nawet przed najbliższą jej osobą - zawsze wiązało się z ryzykiem, zniwelowanym do zera reakcją Samaela. Troskliwą; obejmował ją przecież więcej niż czule, z każdym pocałunkiem przekazując w ruchach języka te same uczucia, jakie rozpościerały skrzydła w jej ciele. Tak sądziła, pewna, że skoro są dziećmi jednego ojca, to i w sercu syna kwitnie niesamowite wzruszenie. Cóż, pierwsza pomyłka - zbyt skoncentrowana na swych emocjach nie zauważyła niepokojącego cienia, zasnuwającego jego jasnogranatowe oczy, także i słowa Sama przyjmując w jedynej znanej sobie interpretacji. Nie mogła być podejrzliwa, nie w stosunku do jedynej na świecie osoby znającej tensekret.
- Sposób? - powtórzyła powoli, chwilowo zdekoncentrowana powolną pieszczotą, chociaż usta, wilgotne od pocałunku, wygięły się już na dobre w kształt podekscytowanego, lekkiego uśmiechu. - Myślę, że...na pewno jest, musi być sposób, by przywrócić kogoś stamtąd - odparła, siląc się na spokój, lecz dłonie dotykające jego karku drżały lekko. - Sposób. Przedmiot. Inkantacja... lecz to zła magia, Samaelu. Zła. Przerażająca nawet najwytrwalszych czarnoksiężników - wyszeptała po chwili głosem przejętym, w którym wyraźnie można było usłyszeć wibracje strachu...pomieszanego jednak z niemalże zwierzęcym pragnieniem i nadzieją na to, że Marcolf może powrócić naprawdę. Nie musiała zamieniać tych uczuć w słowa, wiedziała, że Samael wyczytuje je z jej spojrzenia.
Chciała znów poczuć na sobie to władcze spojrzenie, zadrżeć pod stanowczym dotykiem dłoni, dotykającej jej karku, nieważne, czy w delikatnej pieszczocie czy gwałtownym porywie namiętności. Pragnęła faktycznego powrotu Marcolfa aż do bólu, który teraz masochistycznie pielęgnowała, poddając się nieznanemu. Bez ostrożności, bez rozsądnego rozważenia argumentów, bez jakiegokolwiek konkretu, mogącego wskazać jej odpowiednią ścieżkę. Bo cóż miała teraz zrobić? Czekać w nieskończoność na opustoszałych korytarzach dworu, szepcząc imię ojca? By choć na chwilę ucieszyć się jego widokiem...nie będącym tak naprawdę nim, tylko smutną, przerażającą marą, zwiększającą tylko śmiertelny dystans pomiędzy nimi? Po raz pierwszy od dawna czuła się jednocześnie zupełnie bezbronna i dziewczęco naiwna, porzucając wychowanie i lodowatą logikę pewnej siebie kobiety na rzecz prostej wiary. W magię, w cuda, w miłość silniejszą nie tylko od moralnych zakazów, ale i od ostatecznych rozwiązań ludzkiej egzystencji.
Ulga, jaką teraz czuła, nie była związana jednak tylko z osobą Marcolfa. Odsłanianie słabości - nawet przed najbliższą jej osobą - zawsze wiązało się z ryzykiem, zniwelowanym do zera reakcją Samaela. Troskliwą; obejmował ją przecież więcej niż czule, z każdym pocałunkiem przekazując w ruchach języka te same uczucia, jakie rozpościerały skrzydła w jej ciele. Tak sądziła, pewna, że skoro są dziećmi jednego ojca, to i w sercu syna kwitnie niesamowite wzruszenie. Cóż, pierwsza pomyłka - zbyt skoncentrowana na swych emocjach nie zauważyła niepokojącego cienia, zasnuwającego jego jasnogranatowe oczy, także i słowa Sama przyjmując w jedynej znanej sobie interpretacji. Nie mogła być podejrzliwa, nie w stosunku do jedynej na świecie osoby znającej tensekret.
- Sposób? - powtórzyła powoli, chwilowo zdekoncentrowana powolną pieszczotą, chociaż usta, wilgotne od pocałunku, wygięły się już na dobre w kształt podekscytowanego, lekkiego uśmiechu. - Myślę, że...na pewno jest, musi być sposób, by przywrócić kogoś stamtąd - odparła, siląc się na spokój, lecz dłonie dotykające jego karku drżały lekko. - Sposób. Przedmiot. Inkantacja... lecz to zła magia, Samaelu. Zła. Przerażająca nawet najwytrwalszych czarnoksiężników - wyszeptała po chwili głosem przejętym, w którym wyraźnie można było usłyszeć wibracje strachu...pomieszanego jednak z niemalże zwierzęcym pragnieniem i nadzieją na to, że Marcolf może powrócić naprawdę. Nie musiała zamieniać tych uczuć w słowa, wiedziała, że Samael wyczytuje je z jej spojrzenia.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Słabość okazana jednokrotnie mogła okazać się gwoździem do trumny i ostatecznym skazaniem się na porażkę. Avery jednak nie wyczekiwał latami, aż pozna sekret Laidan, aż ujawni mu ona swą piętę achillesową , aby finalnie dręczyć ją szantażem i zniszczyć bez zbędnych sentymentów. Doskonale wszak wiedział, co łączyło ją z Marcolfem i obserwował, jak silna chemia ogniskuje między nimi. W niej samej nie było nic wyuzdanego, nic wulgarnego ani lubieżnego (prócz krwistoczerwonych warg, zmysłowo pobudzających wyobraźnię); przyciągała jedynie niewłaściwych mężczyzny. I najwidoczniej tylko takich potrafiła kochać, spełniając się perfekcyjnie we wszystkich rolach właściwych kobietom: córki, matki i kochanki.
Nie mógł czynić jej wyrzutów… słowa oskarżenia zapewne uwięzłyby w gardle i nie zdołałby z siebie wykrztusić ani zgłoski. Avery był przecież inicjatorem i również po latach, bezlitośnie upływających od magicznego przełamania nałożonej pieczęci tabu, chętnie obejmował Lai w posiadanie. Oddawał jej siebie. Konspirował wraz z nią nieprzerwanie, tając ten święty związek pod pozorami jakże silnego uczucia pierworodnego do ukochanej matki. To prawo posiadał niezależnie od tego, czy kiełkowała w nim miłość czysto platoniczna, czy też uczucie stricte fizyczne, rozpalające go od środka. Nie mógł i nie potrafił reagować na nią inaczej; choć był mężczyzną i posiadał dość siły, by zmusić ją do posłuszeństwa, by argumentami wyperswadować jej mrzonki o ojcu powracającym zza grobu… nie mógł tego uczynić. W Laidan Samael widział bóstwo stąpające po ziemi, równie ulotne, jak tęcza prześwitująca między gęstymi lasami Shropshire. Dlatego należało się jej wszystko, co tylko mógł jej ofiarować. Nawet kosztem swego szczęścia.
Trzymając ją w ramionach i bawiąc się jej złotymi puklami, przestawały trapić go myśli o przyszłości. Godziły weń dopiero, kiedy nieznośna separacja stawała się namacalna a przestrzeń między ich ciałami zbyt duża. Marcolf. Avery nagle zdał sobie sprawę, że umiłowanego ojca zaczyna postrzegać jak znienawidzonego Reagana – jako rywala. Nie dostrzegał między nimi już najmniejszej różnicy, oboje stanowili dlań zagrożenie. Był między Scyllą a Charybdą, lecz zdawał sobie sprawę, że nie istnieją żadne półśrodki. Nie zamierzał się poświęcać, lecz przysiągł sobie, iż z tego starcia on wróci z tarczą. Nawet, jeśli będzie to oznaczać splamieniem się grzechem ojco(?)bójstwa.
I gdy prawie podjął już decyzję, nagle poczuł, jak jego członki sztywnieją, a on sam staje się niemal sparaliżowany. Ekscytacją w głosie Laidan, jej interpretacją jego słów. Milczał, słuchając wybuchu matki, czujnie obserwując jej twarz, zmieniającą się pod wpływem wielkiej tęsknoty i niezaspokojonego (od lat?) pragnienia. Czuł, jak jej dłonie muskające jego kark lekko dygoczą, jak zbliża się do niego, wabiona zbawienną wizją ponownego okazania wyższości nad siłami nadprzyrodzonymi. Gdy patrzył w jej błyszczące (od podekscytowania czy też łez?) granatowe oczy, w nim samym dwa żywioły toczyły krwawą walkę. On czy ona. Czy na piedestale priorytetów stanie egocentryczne ja czy też puste słowa i rzucane (na wiatr?) obietnice staną się ciałem?
-Zrobię wszystko... co w mojej mocy – wyszeptał. Nie zważał na niebezpieczeństwo, na podeptanie tysiąca moralnych zasad, na zbrodnie, jakie przyjdzie mu popełnić. Ubrudzi sobie ręce krwią, aby ucieleśnić duszę swego ojca, lecz nie dla niego będą jego wysiłki. Laidan dostanie, czego chciała… a Samael będzie mógł szczycić się mianem tego, który pokonał śmierć.
|zt?
Nie mógł czynić jej wyrzutów… słowa oskarżenia zapewne uwięzłyby w gardle i nie zdołałby z siebie wykrztusić ani zgłoski. Avery był przecież inicjatorem i również po latach, bezlitośnie upływających od magicznego przełamania nałożonej pieczęci tabu, chętnie obejmował Lai w posiadanie. Oddawał jej siebie. Konspirował wraz z nią nieprzerwanie, tając ten święty związek pod pozorami jakże silnego uczucia pierworodnego do ukochanej matki. To prawo posiadał niezależnie od tego, czy kiełkowała w nim miłość czysto platoniczna, czy też uczucie stricte fizyczne, rozpalające go od środka. Nie mógł i nie potrafił reagować na nią inaczej; choć był mężczyzną i posiadał dość siły, by zmusić ją do posłuszeństwa, by argumentami wyperswadować jej mrzonki o ojcu powracającym zza grobu… nie mógł tego uczynić. W Laidan Samael widział bóstwo stąpające po ziemi, równie ulotne, jak tęcza prześwitująca między gęstymi lasami Shropshire. Dlatego należało się jej wszystko, co tylko mógł jej ofiarować. Nawet kosztem swego szczęścia.
Trzymając ją w ramionach i bawiąc się jej złotymi puklami, przestawały trapić go myśli o przyszłości. Godziły weń dopiero, kiedy nieznośna separacja stawała się namacalna a przestrzeń między ich ciałami zbyt duża. Marcolf. Avery nagle zdał sobie sprawę, że umiłowanego ojca zaczyna postrzegać jak znienawidzonego Reagana – jako rywala. Nie dostrzegał między nimi już najmniejszej różnicy, oboje stanowili dlań zagrożenie. Był między Scyllą a Charybdą, lecz zdawał sobie sprawę, że nie istnieją żadne półśrodki. Nie zamierzał się poświęcać, lecz przysiągł sobie, iż z tego starcia on wróci z tarczą. Nawet, jeśli będzie to oznaczać splamieniem się grzechem ojco(?)bójstwa.
I gdy prawie podjął już decyzję, nagle poczuł, jak jego członki sztywnieją, a on sam staje się niemal sparaliżowany. Ekscytacją w głosie Laidan, jej interpretacją jego słów. Milczał, słuchając wybuchu matki, czujnie obserwując jej twarz, zmieniającą się pod wpływem wielkiej tęsknoty i niezaspokojonego (od lat?) pragnienia. Czuł, jak jej dłonie muskające jego kark lekko dygoczą, jak zbliża się do niego, wabiona zbawienną wizją ponownego okazania wyższości nad siłami nadprzyrodzonymi. Gdy patrzył w jej błyszczące (od podekscytowania czy też łez?) granatowe oczy, w nim samym dwa żywioły toczyły krwawą walkę. On czy ona. Czy na piedestale priorytetów stanie egocentryczne ja czy też puste słowa i rzucane (na wiatr?) obietnice staną się ciałem?
-Zrobię wszystko... co w mojej mocy – wyszeptał. Nie zważał na niebezpieczeństwo, na podeptanie tysiąca moralnych zasad, na zbrodnie, jakie przyjdzie mu popełnić. Ubrudzi sobie ręce krwią, aby ucieleśnić duszę swego ojca, lecz nie dla niego będą jego wysiłki. Laidan dostanie, czego chciała… a Samael będzie mógł szczycić się mianem tego, który pokonał śmierć.
|zt?
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| 15.04
Niespodziewany list z Galerii Sztuki bardzo zaskoczył Lyrę. Od dłuższego czasu nikt stamtąd do niej nie pisał. Dziewczę przestało nawet słyszeć o lady Avery i kolejnych wernisażach, więc czas, który upłynął od jej jesiennego debiutanckiego wernisażu, spędzała malując obrazy na zamówienia, a niekiedy wystawiając je także w innych galeriach dla czarodziejów. W marcu udostępniła kilka płócien na potrzeby wiosennego wernisażu młodych talentów w londyńskiej galerii niejakiej Elviry Gramp, wykonała też kilka zleceń na pejzaże i portrety. Wszystko to niezmiernie ją cieszyło; gdy w lipcu ubiegłego roku pierwszy raz stanęła na Pokątnej ze sfatygowaną sztalugą i używanymi pędzlami kupionymi za kilka knutów w pobliskim antykwariacie, nie spodziewała się, że już kilka miesięcy później zostanie zauważona, a jej obrazy zaczną pojawiać się w galeriach czy we wnętrzach szlacheckich dworów. To było niczym sen. Przepiękny sen naiwnej młódki z głową pełną marzeń, która kiedyś nie sądziła, że ciche pragnienie o zostaniu prawdziwą malarką może się spełnić. Jak każda artystyczna dusza, podświadomie pragnęła uznania i zauważenia, ale jak przystało na osóbkę tak wrażliwą, przejmowała się zdaniem innych.
Obawiała się tego spotkania, więc rozmyślała o nim od rana, zaraz po śniadaniu udając się do pracowni na poddaszu i gorączkowo krążąc po jej wnętrzu, próbując wybrać najbardziej nadające się do pokazania obrazy spośród tych, które tu miała. Prawdę mówiąc, nie wiedziała, z kim będzie mieć do czynienia; nazwisko Sauveterre nic jej nie mówiło, brzmiało zupełnie obco. Pamiętała jednak, jak surową i wymagającą osobą była lady Avery, i jak bardzo niepewnie czuła się w zasięgu roztaczanej przez nią aury. Rozmawiając z nią, zawsze czuła się niedostatecznie dobra, mogła więc wysnuć przypuszczenia, że jej nowy współpracownik również okaże się surowy i wymagający. Nawet, jeśli tak nie było, wolała w duchu przygotować się na właśnie taki scenariusz, co zmusiło ją do wybrania najlepszych w jej odczuciu obrazów, pokazujących przekrój jej zdolności. Znalazł się tu między innymi portret pewnej szlachcianki, obraz przedstawiający wazon pełen kwiatów, których płatki zostały wymalowane z niezwykłymi detalami, czy wiosenny pejzaż terenów Norfolk.
Nie czuła się najlepiej. Nie była pewna, czy to kwestia stresu przed spotkaniem z nowym dyrektorem Galerii Sztuki, czy może zwykłe osłabienie. Była niezwykle blada, a pod jej oczami rysowały się lekkie cienie. Spędziła trochę czasu przed lustrem, próbując użyć metamorfomagii, by zatuszować te drobne mankamenty, ale nie zmieniało to faktu, że jej samopoczucie dalekie było od ideału, co niepokoiło ją także z tego względu, że lada dzień mógł powrócić ze swojej wyprawy Glaucus, a chciała pokazać mu się w dobrej formie i pełna zadowolenia z życia.
Ostatecznie już po południu, niedługo przed nastaniem umówionej godziny pojawiła się w galerii za pomocą sieci Fiuu, a zmniejszone specjalnym zaklęciem obrazy spoczywały bezpiecznie w jej torbie. Otrzepała niebieską suknię z drobinek popiołu i skierowała się w stronę pomieszczenia, które w liście wskazał mężczyzna. Wiedziała, gdzie to jest, przecież już tutaj bywała przy okazji wernisażu i przed nim, podczas przygotowań. Minęło jednak trochę czasu, odkąd ostatni raz pojawiła się w tych murach.
Przed wejściem do pracowni zapukała, czując, jak znowu wypełnia ją narastający stres przed czekającym ją spotkaniem. Dopiero, gdy usłyszała potwierdzenie, nacisnęła na klamkę i weszła, zauważając pomieszczenie wypełnione rozmaitymi przyborami i sztalugami, a wśród tego znajdował się wysoki, postawny mężczyzna o długich włosach i twarzy pokrytej zarostem, tak postawny, że zapewne z łatwością podniósłby ją jedną ręką. Niczym nie przypominał filigranowej lady Avery ani typowego wyobrażenia artysty, więc poczuła się jeszcze bardziej onieśmielona, a na jej bielusieńkich policzkach pojawił się rumieniec, doskonale widoczny pod piegami pokrywającymi jej jasną, wciąż nieco dziecinną buzię. Jeśli się odwrócił, mógł zauważyć drobniutkie dziewczątko o rudych włosach odcinających się ognistą barwą od niebieskiego materiału długiej sukni.
- Lyra Travers – przedstawiła się cichym, niepewnym głosikiem w daremnej próbie pozorowania większej pewności siebie. Była przecież szlachcianką, debiut miała za sobą, doczekała się nawet objęcia mecenatem, więc czego tak bardzo się obawiała? – Zaprosił mnie pan tutaj w sprawie obrazów.
Znowu na niego spojrzała, zastanawiając się nad jego reakcją.
Niespodziewany list z Galerii Sztuki bardzo zaskoczył Lyrę. Od dłuższego czasu nikt stamtąd do niej nie pisał. Dziewczę przestało nawet słyszeć o lady Avery i kolejnych wernisażach, więc czas, który upłynął od jej jesiennego debiutanckiego wernisażu, spędzała malując obrazy na zamówienia, a niekiedy wystawiając je także w innych galeriach dla czarodziejów. W marcu udostępniła kilka płócien na potrzeby wiosennego wernisażu młodych talentów w londyńskiej galerii niejakiej Elviry Gramp, wykonała też kilka zleceń na pejzaże i portrety. Wszystko to niezmiernie ją cieszyło; gdy w lipcu ubiegłego roku pierwszy raz stanęła na Pokątnej ze sfatygowaną sztalugą i używanymi pędzlami kupionymi za kilka knutów w pobliskim antykwariacie, nie spodziewała się, że już kilka miesięcy później zostanie zauważona, a jej obrazy zaczną pojawiać się w galeriach czy we wnętrzach szlacheckich dworów. To było niczym sen. Przepiękny sen naiwnej młódki z głową pełną marzeń, która kiedyś nie sądziła, że ciche pragnienie o zostaniu prawdziwą malarką może się spełnić. Jak każda artystyczna dusza, podświadomie pragnęła uznania i zauważenia, ale jak przystało na osóbkę tak wrażliwą, przejmowała się zdaniem innych.
Obawiała się tego spotkania, więc rozmyślała o nim od rana, zaraz po śniadaniu udając się do pracowni na poddaszu i gorączkowo krążąc po jej wnętrzu, próbując wybrać najbardziej nadające się do pokazania obrazy spośród tych, które tu miała. Prawdę mówiąc, nie wiedziała, z kim będzie mieć do czynienia; nazwisko Sauveterre nic jej nie mówiło, brzmiało zupełnie obco. Pamiętała jednak, jak surową i wymagającą osobą była lady Avery, i jak bardzo niepewnie czuła się w zasięgu roztaczanej przez nią aury. Rozmawiając z nią, zawsze czuła się niedostatecznie dobra, mogła więc wysnuć przypuszczenia, że jej nowy współpracownik również okaże się surowy i wymagający. Nawet, jeśli tak nie było, wolała w duchu przygotować się na właśnie taki scenariusz, co zmusiło ją do wybrania najlepszych w jej odczuciu obrazów, pokazujących przekrój jej zdolności. Znalazł się tu między innymi portret pewnej szlachcianki, obraz przedstawiający wazon pełen kwiatów, których płatki zostały wymalowane z niezwykłymi detalami, czy wiosenny pejzaż terenów Norfolk.
Nie czuła się najlepiej. Nie była pewna, czy to kwestia stresu przed spotkaniem z nowym dyrektorem Galerii Sztuki, czy może zwykłe osłabienie. Była niezwykle blada, a pod jej oczami rysowały się lekkie cienie. Spędziła trochę czasu przed lustrem, próbując użyć metamorfomagii, by zatuszować te drobne mankamenty, ale nie zmieniało to faktu, że jej samopoczucie dalekie było od ideału, co niepokoiło ją także z tego względu, że lada dzień mógł powrócić ze swojej wyprawy Glaucus, a chciała pokazać mu się w dobrej formie i pełna zadowolenia z życia.
Ostatecznie już po południu, niedługo przed nastaniem umówionej godziny pojawiła się w galerii za pomocą sieci Fiuu, a zmniejszone specjalnym zaklęciem obrazy spoczywały bezpiecznie w jej torbie. Otrzepała niebieską suknię z drobinek popiołu i skierowała się w stronę pomieszczenia, które w liście wskazał mężczyzna. Wiedziała, gdzie to jest, przecież już tutaj bywała przy okazji wernisażu i przed nim, podczas przygotowań. Minęło jednak trochę czasu, odkąd ostatni raz pojawiła się w tych murach.
Przed wejściem do pracowni zapukała, czując, jak znowu wypełnia ją narastający stres przed czekającym ją spotkaniem. Dopiero, gdy usłyszała potwierdzenie, nacisnęła na klamkę i weszła, zauważając pomieszczenie wypełnione rozmaitymi przyborami i sztalugami, a wśród tego znajdował się wysoki, postawny mężczyzna o długich włosach i twarzy pokrytej zarostem, tak postawny, że zapewne z łatwością podniósłby ją jedną ręką. Niczym nie przypominał filigranowej lady Avery ani typowego wyobrażenia artysty, więc poczuła się jeszcze bardziej onieśmielona, a na jej bielusieńkich policzkach pojawił się rumieniec, doskonale widoczny pod piegami pokrywającymi jej jasną, wciąż nieco dziecinną buzię. Jeśli się odwrócił, mógł zauważyć drobniutkie dziewczątko o rudych włosach odcinających się ognistą barwą od niebieskiego materiału długiej sukni.
- Lyra Travers – przedstawiła się cichym, niepewnym głosikiem w daremnej próbie pozorowania większej pewności siebie. Była przecież szlachcianką, debiut miała za sobą, doczekała się nawet objęcia mecenatem, więc czego tak bardzo się obawiała? – Zaprosił mnie pan tutaj w sprawie obrazów.
Znowu na niego spojrzała, zastanawiając się nad jego reakcją.
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
Powoli, z precyzją przyciąłem cztery odpowiednio wymierzone listwy. Z tą samą dokładnością zbiłem je ze sobą tworząc z nich ramę. Wątłą nadal, podatną na zniszczenia. Nieśpiesznie ruszyłem do magazynku by powrócić z kolejnymi dwoma listwami. Równomiernie rozlokowane wbiłem jako wsporniki. Teraz cała konstrukcja była stabilniejsza, gotowa, by owlec ją w płótno. Co też zrobiłem chwilę później. Po godzinie gotowe podobrazie stało już na sztaludze, nosząc na sobie warstwę gruntu, schnąc, wchłaniając je, czekając aż będzie gotowe by przyjąć na siebie kolory. I choć towarzyszył mi spokój, a żadna nerwowość nie wkradała się do moich gestów od wczoraj w mym wnętrzu szalała burza przeszłości.
Potarłem czubek nosa spoglądając na wiekowy, ręcznie rzeźbiony zegar. Dochodziła dziesiąta. W powolnym, lekko chłodnawym, wodnym strumieniu umyłem dłonie, by po skończonej czynności odwinąć podwinięte rękawy koszuli, zapiąć guziki w tym samym czasie wzrokiem lustrując dopiero co zrobione podobrazie, jakby doszukując się w jego zakamarkach mankamentów, niedokładności. Wiedziałem jednak, że nie mogłem się pomylić. Od lat sam przygotowywałem swoje płótna. Od lat robiłem to prawie mechanicznie, z milimetrową precyzją. Miałem jednak wrażenie, że muszę uczepić się czegoś, jakiejś niedoskonałości. Znaleźć ją. Tu i teraz. Namacalną i widoczną. Bym mógł spokojnie stwierdzić, że świat nasz nie posiada ideałów i z pewnością ty jednym z nich nie jesteś.
Opuściłem pracownię zły. Cztery godziny krążenia po Galerii. Poprawiania obrazów o milimetr. Zdejmowania jednych i – po chwili – ponownych ich wieszania. Minuta nie różniła się od minuty. Te skraplały się w godziny, a rozdrażnienie powoli zaczynało sięgać granicy, której nie przekraczało wcześniej nigdy. Doskonale zdawałem sobie sprawę co je powoduje. Kto. Ale odpychałem od siebie świadomość, niwelowałem problem. Zajmowałem swoją jaźń wszystkim, tylko nie tobą. Bowiem ty, boleśnie wpijałaś się w moją świadomość. Powolnie, z uśmiechem, rozdrapywałaś stare, ledwo zasklepione rany. Zatrzymałem się na środku jednej z sal i westchnąłem głęboko. Przesunąłem okulary w złotych oprawkach na czoło i złapałem się za czubek nosa przymykając na chwilę powieki. Musiałem… Musiałem zebrać się w sobie. Do pionu. Miałem dziś rozmowę, którą musiałem przeprowadzić z odpowiednim profesjonalizmem. Niepowodzenie nie wchodziło w grę. Co pomyślałaby o mnie Laidan, gdyby widziała jak uginam barki pod nadmiarem nieokiełznanych uczuć? Znałem tylko dwa sposoby na rozładowanie emocji. Jeden z nich był w tej chwili… niedostępny. Drugi czekał na wyciągnięcie ręki. Byłem pewien że zagruntowane płótno wyschło już jakiś czas temu, czekając, aż otrzyma nowe życie.
Ruszyłem więc automatycznie ku pracowni, rzucając jednemu z pracowników gdzie należy mnie szukać w razie nagłych wypadków. Dając jednocześnie znak spojrzeniem, że lepiej, by żadne się nie wydarzyły. Biały, prawie lekarski, kitel otulił moje ramiona. Stuknąłem lekko różdżką w radio, pozwalając by klasyczne dźwięku fortepianu rozlały się po pomieszczeniu. A ja sam niczym wygłodniały wilk dopadłem do tubek i pędzli. Ile to minęło od kiedy ostatni raz z namaszczeniem nakładałem farbę na płótno? Tydzień, dwa, miesiąc? Zdawało się jak wieczność.
Przymknąłem powieki pozwalając, by wizja skrystalizowała się w mojej wyobraźni. Była tak wyraźna jak nigdy. Niemal czułem pod palcami fakturę, każde zagięcie i zgłębienie. Wciągnąłem powietrze przez nos napawając się zapachem rozpuszczalników i farb. A potem sięgnąłem po szeroki pędzel. Płótno, które stało przede mną było prawie moich rozmiarów. Długie zamaszyste pociągnięcia pozostawiały za sobą szerokie pasy czarnej jak pióra kruka farby, jak twoje włosy. Nie ostrożnie, nie dokładnie, nie powoli. Z niepohamowanym pędem. Oddając się melodii, która nieprzerwanie leciała z głośnika, zapełniałem czernią biel płótna. Od każdego z jego rogów, zaraz ku centrum, które niezmiennie pozostawało białe. Nadal, zapowiadając, że właśnie tam rozegra się prawdziwa magia, że to właśnie w tym miejscu, będzie spectrum, na którym należy skupić wzrok, oddać mu chwałę, zbadać dogłębnie. A co najważniejsze, poczuć to, co ja czułem w chwili, kiedy zostawiałem na płótnie ślady. Kiedy jedna jej warstwa nachodziła na drugą tworząc wzór niepowtarzalny, unikalny, jedyny w swoim rodzaju, jak każde dzieło, które wydostało się kiedyś z ręki mistrza. Nieodzownie wychwalające, albo też ziejące tęsknotą. Czasem posiadające oba te odczucia, które – niczym nierozerwalni kochankowie – przynosili tylko jeszcze więcej uniesień.
Odrzuciłem pędzel o końcówce moczonej w czarnej farbie, złapałem za drugi, znajdując kolor odpowiedni, jasny, piękny, zachwycający, oddający idealnie ten, który był w moich myślach. Środek dostawał swojego koloru, spokojnie wypełniał wnętrze obrazu, by w pewnym momencie wtargnąć na czerń. Ale nieinwazyjnie, spokojnie wręcz, przyjaźnie się z nią łącząc. Pozwalając zbudować mi odpowiednio tło. Cały czas widziałem. Miałem przed oczami obraz, który warstwą rysował się przed moimi oczyma. Niczym droga której nie znałem, ale wiedziałem dokąd prowadzi. Szedłem nią ufnie. Pewnie, nie poddając pod wątpliwość żadnego z moich gestów.
Woda roztrysnęła wokół słoika, gdy kolejny pędzel wrzuciłem do niego, nie poświęcając mu więcej uwagi. Szmaragd, tak mocno pasujący do jasnego i czarni kompatybilny, z dwójką reszty świecił tylko gdzieniegdzie. Z daleka ledwie widoczny. Machnąłem raz jeszcze. Potem drugi, podkreślając miejsce, które miało potem skupiać wzrok na sobie – zaraz po tym, co miało przyciągać uwagę każdego. Odrzuciłem pędzel cofając się o trzy kroki, zakładając dłonie na piersi, mrużąc lekko oczy, studiując dokładnie każdy ruch, który wykonałem. Próbując odnaleźć jakiś mankament, miejsce, które należało poprawić. Znajdowałem je – oczywiście – proces twórczy był długi i okupiony godzinami dopracowywania – zdawać by się mogło – nic nie znaczących szczegółów. Ale to one właśnie tworzyły jedną, zachwycającą całość. Robiłem krok w stronę płótna chcąc powrócić do jego zapłeniania, czy raczej poprawiania wyłapanych błędów, gdy przerwało mi pukanie. Zastygłem w pół kroku odwracając głowę ku drzwiom. Zamierając dosłownie na sekundę sparaliżowany strachem, że za nimi mogłabyś pojawić się ty. Zaraz jednak uśmiechnąłem się do siebie pobłażliwie. Czcze marzenia, nigdy nie poddałabyś się tak łatwo. Nigdy nie przyszłabyś tak po prostu.
Zlustrowałem uważnym spojrzeniem podlotka, który podawał się za rzekomą lady. Moja twarz jednak nie drgnęła ani o milimetr gdy ze znajomym sobie chłodem w głowie układałem wnioski. Zaraz jednak ruszyłem, nie pozwalając by echo myśli o tobie wybiło mnie z odpowiedniego rytmu. Szybkim ruchem zrzuciłem z ramion fartuch cały naznaczony trzeba kolorami, po czym zawiesiłem go na stojącym w rogu wieszaku. W charakterystycznym dla siebie geście odwinąłem rękawy koszuli i ponownie nasunąłem na nos okulary.
-Lady Travers. – zacząłem zbliżając się w jej stronę posyłając wystudiowany, ciepły uśmiech, łapiąc ją kurtuazyjnie za dłoń i składając na niej nieistniejący pocałunek. Boleśnie uświadamiając sobie jak irytująco niska jest jej osoba w porównaniu z tobą. Wstrzymałem w sobie chęć westchnięcia. Puściłem dłoń i wyprostowałem się. – Złapała mnie lady In flagranti. – dodaję spokojnie, usta nadal zdobi lekki uśmiech, głową wskazuję stojące za mną płótno – większe od niej samej. Oczy malowane są jedynie powagą. Wkładam dłonie do kieszeni. – Proszę wyciągnąć to, co lady przyniosła, ja za chwilę wrócę z pracami z archiwum. – odpowiadam spokojnie znikając za drzwiami, już po chwili niosąc trzy płótna opisane jej nazwiskiem. Ustawiam siedem sztalug w rzędzie, trzy pierwsze zapełniając wcześniejszymi pracami, resztę mam nadzieję, że zajmie sama. Staję przed nimi, w maksymalnej odległości, na jakąś pozwala rozpiętość pokoju. Mrużę lekko oczy unosząc brodę. Dłonie wkładam do kieszeni. – Proszę mówić, lady Travers. – żądam od niej spokojnie, wzroku nawet nie kierując w jej stronę, badając po kolei, dokładnie, mozolnie każdy milimetr pokrytej przez nią powierzchni.
Potarłem czubek nosa spoglądając na wiekowy, ręcznie rzeźbiony zegar. Dochodziła dziesiąta. W powolnym, lekko chłodnawym, wodnym strumieniu umyłem dłonie, by po skończonej czynności odwinąć podwinięte rękawy koszuli, zapiąć guziki w tym samym czasie wzrokiem lustrując dopiero co zrobione podobrazie, jakby doszukując się w jego zakamarkach mankamentów, niedokładności. Wiedziałem jednak, że nie mogłem się pomylić. Od lat sam przygotowywałem swoje płótna. Od lat robiłem to prawie mechanicznie, z milimetrową precyzją. Miałem jednak wrażenie, że muszę uczepić się czegoś, jakiejś niedoskonałości. Znaleźć ją. Tu i teraz. Namacalną i widoczną. Bym mógł spokojnie stwierdzić, że świat nasz nie posiada ideałów i z pewnością ty jednym z nich nie jesteś.
Opuściłem pracownię zły. Cztery godziny krążenia po Galerii. Poprawiania obrazów o milimetr. Zdejmowania jednych i – po chwili – ponownych ich wieszania. Minuta nie różniła się od minuty. Te skraplały się w godziny, a rozdrażnienie powoli zaczynało sięgać granicy, której nie przekraczało wcześniej nigdy. Doskonale zdawałem sobie sprawę co je powoduje. Kto. Ale odpychałem od siebie świadomość, niwelowałem problem. Zajmowałem swoją jaźń wszystkim, tylko nie tobą. Bowiem ty, boleśnie wpijałaś się w moją świadomość. Powolnie, z uśmiechem, rozdrapywałaś stare, ledwo zasklepione rany. Zatrzymałem się na środku jednej z sal i westchnąłem głęboko. Przesunąłem okulary w złotych oprawkach na czoło i złapałem się za czubek nosa przymykając na chwilę powieki. Musiałem… Musiałem zebrać się w sobie. Do pionu. Miałem dziś rozmowę, którą musiałem przeprowadzić z odpowiednim profesjonalizmem. Niepowodzenie nie wchodziło w grę. Co pomyślałaby o mnie Laidan, gdyby widziała jak uginam barki pod nadmiarem nieokiełznanych uczuć? Znałem tylko dwa sposoby na rozładowanie emocji. Jeden z nich był w tej chwili… niedostępny. Drugi czekał na wyciągnięcie ręki. Byłem pewien że zagruntowane płótno wyschło już jakiś czas temu, czekając, aż otrzyma nowe życie.
Ruszyłem więc automatycznie ku pracowni, rzucając jednemu z pracowników gdzie należy mnie szukać w razie nagłych wypadków. Dając jednocześnie znak spojrzeniem, że lepiej, by żadne się nie wydarzyły. Biały, prawie lekarski, kitel otulił moje ramiona. Stuknąłem lekko różdżką w radio, pozwalając by klasyczne dźwięku fortepianu rozlały się po pomieszczeniu. A ja sam niczym wygłodniały wilk dopadłem do tubek i pędzli. Ile to minęło od kiedy ostatni raz z namaszczeniem nakładałem farbę na płótno? Tydzień, dwa, miesiąc? Zdawało się jak wieczność.
Przymknąłem powieki pozwalając, by wizja skrystalizowała się w mojej wyobraźni. Była tak wyraźna jak nigdy. Niemal czułem pod palcami fakturę, każde zagięcie i zgłębienie. Wciągnąłem powietrze przez nos napawając się zapachem rozpuszczalników i farb. A potem sięgnąłem po szeroki pędzel. Płótno, które stało przede mną było prawie moich rozmiarów. Długie zamaszyste pociągnięcia pozostawiały za sobą szerokie pasy czarnej jak pióra kruka farby, jak twoje włosy. Nie ostrożnie, nie dokładnie, nie powoli. Z niepohamowanym pędem. Oddając się melodii, która nieprzerwanie leciała z głośnika, zapełniałem czernią biel płótna. Od każdego z jego rogów, zaraz ku centrum, które niezmiennie pozostawało białe. Nadal, zapowiadając, że właśnie tam rozegra się prawdziwa magia, że to właśnie w tym miejscu, będzie spectrum, na którym należy skupić wzrok, oddać mu chwałę, zbadać dogłębnie. A co najważniejsze, poczuć to, co ja czułem w chwili, kiedy zostawiałem na płótnie ślady. Kiedy jedna jej warstwa nachodziła na drugą tworząc wzór niepowtarzalny, unikalny, jedyny w swoim rodzaju, jak każde dzieło, które wydostało się kiedyś z ręki mistrza. Nieodzownie wychwalające, albo też ziejące tęsknotą. Czasem posiadające oba te odczucia, które – niczym nierozerwalni kochankowie – przynosili tylko jeszcze więcej uniesień.
Odrzuciłem pędzel o końcówce moczonej w czarnej farbie, złapałem za drugi, znajdując kolor odpowiedni, jasny, piękny, zachwycający, oddający idealnie ten, który był w moich myślach. Środek dostawał swojego koloru, spokojnie wypełniał wnętrze obrazu, by w pewnym momencie wtargnąć na czerń. Ale nieinwazyjnie, spokojnie wręcz, przyjaźnie się z nią łącząc. Pozwalając zbudować mi odpowiednio tło. Cały czas widziałem. Miałem przed oczami obraz, który warstwą rysował się przed moimi oczyma. Niczym droga której nie znałem, ale wiedziałem dokąd prowadzi. Szedłem nią ufnie. Pewnie, nie poddając pod wątpliwość żadnego z moich gestów.
Woda roztrysnęła wokół słoika, gdy kolejny pędzel wrzuciłem do niego, nie poświęcając mu więcej uwagi. Szmaragd, tak mocno pasujący do jasnego i czarni kompatybilny, z dwójką reszty świecił tylko gdzieniegdzie. Z daleka ledwie widoczny. Machnąłem raz jeszcze. Potem drugi, podkreślając miejsce, które miało potem skupiać wzrok na sobie – zaraz po tym, co miało przyciągać uwagę każdego. Odrzuciłem pędzel cofając się o trzy kroki, zakładając dłonie na piersi, mrużąc lekko oczy, studiując dokładnie każdy ruch, który wykonałem. Próbując odnaleźć jakiś mankament, miejsce, które należało poprawić. Znajdowałem je – oczywiście – proces twórczy był długi i okupiony godzinami dopracowywania – zdawać by się mogło – nic nie znaczących szczegółów. Ale to one właśnie tworzyły jedną, zachwycającą całość. Robiłem krok w stronę płótna chcąc powrócić do jego zapłeniania, czy raczej poprawiania wyłapanych błędów, gdy przerwało mi pukanie. Zastygłem w pół kroku odwracając głowę ku drzwiom. Zamierając dosłownie na sekundę sparaliżowany strachem, że za nimi mogłabyś pojawić się ty. Zaraz jednak uśmiechnąłem się do siebie pobłażliwie. Czcze marzenia, nigdy nie poddałabyś się tak łatwo. Nigdy nie przyszłabyś tak po prostu.
Zlustrowałem uważnym spojrzeniem podlotka, który podawał się za rzekomą lady. Moja twarz jednak nie drgnęła ani o milimetr gdy ze znajomym sobie chłodem w głowie układałem wnioski. Zaraz jednak ruszyłem, nie pozwalając by echo myśli o tobie wybiło mnie z odpowiedniego rytmu. Szybkim ruchem zrzuciłem z ramion fartuch cały naznaczony trzeba kolorami, po czym zawiesiłem go na stojącym w rogu wieszaku. W charakterystycznym dla siebie geście odwinąłem rękawy koszuli i ponownie nasunąłem na nos okulary.
-Lady Travers. – zacząłem zbliżając się w jej stronę posyłając wystudiowany, ciepły uśmiech, łapiąc ją kurtuazyjnie za dłoń i składając na niej nieistniejący pocałunek. Boleśnie uświadamiając sobie jak irytująco niska jest jej osoba w porównaniu z tobą. Wstrzymałem w sobie chęć westchnięcia. Puściłem dłoń i wyprostowałem się. – Złapała mnie lady In flagranti. – dodaję spokojnie, usta nadal zdobi lekki uśmiech, głową wskazuję stojące za mną płótno – większe od niej samej. Oczy malowane są jedynie powagą. Wkładam dłonie do kieszeni. – Proszę wyciągnąć to, co lady przyniosła, ja za chwilę wrócę z pracami z archiwum. – odpowiadam spokojnie znikając za drzwiami, już po chwili niosąc trzy płótna opisane jej nazwiskiem. Ustawiam siedem sztalug w rzędzie, trzy pierwsze zapełniając wcześniejszymi pracami, resztę mam nadzieję, że zajmie sama. Staję przed nimi, w maksymalnej odległości, na jakąś pozwala rozpiętość pokoju. Mrużę lekko oczy unosząc brodę. Dłonie wkładam do kieszeni. – Proszę mówić, lady Travers. – żądam od niej spokojnie, wzroku nawet nie kierując w jej stronę, badając po kolei, dokładnie, mozolnie każdy milimetr pokrytej przez nią powierzchni.
Apollinare Sauveterre
Zawód : artysta, krytyk, dyrektor Galerii Sztuki
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Sztuka zawsze, nieustannie zajmuje się dwiema sprawami: wiecznie rozmyśla o śmierci i dzięki temu wiecznie tworzy życie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Gdy tylko znalazła się w pracowni i została zauważona przez (najprawdopodobniej) pana Sauveterre, natychmiast poczuła, jak resztki pewności siebie ulatują z niej. Czuła się prawie tak jak kiedyś, gdy stawała przed lady Avery i próbowała udowodnić jej, że jest godna wystawienia jej obrazów na wernisażu. Doskonale pamiętała tamten dzień i zdawała sobie sprawę, jak wiele od niego zależało. Nie tylko od samych jej obrazów ale także od tego, w jaki sposób je zaprezentowała. Ostatecznie została zaproszona do udziału w wernisażu, co okazało się dla niej ogromną szansą, bo podczas wernisażu została zauważona, a ilość zleceń na obrazy znacznie się zwiększyła, odkąd nie była już tylko biedną młódką próbującą sprzedawać swoje prace na Pokątnej, a malarką, której obrazy okazały się dość dobre, by zawisnąć w galerii uznanej i wymagającej artystki.
Mężczyzna zmierzył ją uważnym spojrzeniem. Czuła, jak jego wzrok lustrował jej wątłą sylwetkę i młodziutką twarz; być może wyobrażał ją sobie zupełnie inaczej. Może spodziewał się zastać tu stateczną, dojrzałą lady, tak, jak ona spodziewała się zobaczyć niepozornego, poplamionego farbą jegomościa o patykowatych kończynach, może z podkręconym zawadiacko wąsikiem i w berecie, który mógł kojarzyć się z francusko brzmiącym nazwiskiem. Gdy odsunął się od płótna (niewątpliwie wyższego od niej) i podszedł bliżej, wydawał jej się jeszcze większy. Musiała zadrzeć głowę do góry, żeby spojrzeć mu w twarz, bo sięgała mu zapewne co najwyżej do łokcia. Ale nie tylko jego gabaryty wprawiły ją w onieśmielenie, a przede wszystkim aura władczości i pewności siebie, którą emanował. Był w końcu u siebie, w galerii, którą podobno zarządzał w imieniu lady Avery. A Lyra... Lyra była tylko małą, skromną artystką, która chciała pokazać się z jak najlepszej strony.
- Przygotuję wszystko – przytaknęła wciąż lekko drżącym głosikiem, podczas gdy mężczyzna na chwilę wyszedł. Lyra tymczasem wyjęła obrazy i machnięciem różdżki przywróciła im właściwe rozmiary, po czym poleciła im ustawienie się na sztalugach. Mężczyzna przyniósł także trzy jej obrazy z archiwum, a dziewczątko rozpoznało w nich prace, które były wystawione na jesiennym wernisażu.
Kiedy polecił jej mówić, znowu się zarumieniła i przez chwilę zastanawiała się, co powiedzieć i od czego zacząć prezentację swojej twórczości. Na szczęście jednak już to kiedyś robiła, więc zebrała się w sobie i podeszła do pierwszego z obrazów, zamierzając opisać, co przedstawiał i co natchnęło ją do jego stworzenia.
- To pejzaż namalowany na wybrzeżu Norfolk. Zainspirowany jednym z wiosennych spacerów wzdłuż tamtejszego wybrzeża. To naprawdę urzekające miejsce, bardzo sprzyja szukaniu twórczego natchnienia – powiedziała, przesuwając spojrzeniem po płótnie pokrytym olejną farbą. Starała się jak najdokładniej odwzorować łagodne, morskie fale, miękki piach i lekko zachmurzone niebo, zza którego przebijało się wiosenne słońce, powoli zbliżające się wtedy ku zachodowi. Dziewczę musiało przez kilka dni chodzić ze sztalugą w to miejsce, żeby odpowiednio uwiecznić subtelną grę kolorów.
Po chwili podeszła do kolejnego płótna.
- To również widok Norfolk, a dokładniej tamtejszego morza. Ród mojego męża kultywuje morskie tradycje. Obraz został namalowany w marcu w jeden z mniej pogodnych dni. Fale były tak wysokie, a wiatr tak dokuczliwy, że musiałam rzucić wokół siebie odpowiednie zaklęcia, żeby móc stać tam na tyle długo, by zaobserwować wszystkie niezbędne detale – wyjaśniła. Chociaż najczęściej malowała w pracowni, w cieplejsze dni lubiła malować w plenerze, lub przynajmniej obserwować długo to, co chciała namalować, żeby potem wiarygodnie to uwiecznić.
Nadszedł czas na kolejny obraz.
- To portret mojej dobrej znajomej, niejakiej lady Abbott. Zgodziła się, żebym zaprezentowała jej obraz podczas rozmowy z panem. Uwieczniłam ją niespełna dwa tygodnie temu w jej własnym ogrodzie, był to wyjątkowo ciepły, wiosenny dzień, doskonały do wyjścia ze sztalugą poza obręb pracowni.
Ta sama kobieta widniała również na kolejnym obrazie, jednym z tych, które pochodziły jeszcze z jesiennego wernisażu. Tu również została uwieczniona w swoim ogrodzie, chociaż w innej scenerii i w innej porze roku. Było to latem, w gorący i bardzo słoneczny dzień, przed którym obie musiały chronić swoją delikatną, jasną skórę pod parasolkami.
Później przyszła kolej na następne obrazy. Był wśród nich między innymi widok klifów Weymouth z pamiętnego sierpniowego Festiwalu Lata czy łagodny pejzaż namalowany nad rzeką w lasku, w którym kiedyś przypadkowo się aportowała i który wzbudził w niej taki zachwyt, że później wróciła tam ze sztalugą.
Gdy skończyła mówić, znowu utkwiła wzrok w mężczyźnie, czekając na jego reakcję. Czy jej obrazy i prezentacja przypadną mu do gustu, czy wręcz przeciwnie? A może oczekiwał czegoś innego? Tego nie wiedziała, ale póki co była zbyt onieśmielona, by zapytać.
Mężczyzna zmierzył ją uważnym spojrzeniem. Czuła, jak jego wzrok lustrował jej wątłą sylwetkę i młodziutką twarz; być może wyobrażał ją sobie zupełnie inaczej. Może spodziewał się zastać tu stateczną, dojrzałą lady, tak, jak ona spodziewała się zobaczyć niepozornego, poplamionego farbą jegomościa o patykowatych kończynach, może z podkręconym zawadiacko wąsikiem i w berecie, który mógł kojarzyć się z francusko brzmiącym nazwiskiem. Gdy odsunął się od płótna (niewątpliwie wyższego od niej) i podszedł bliżej, wydawał jej się jeszcze większy. Musiała zadrzeć głowę do góry, żeby spojrzeć mu w twarz, bo sięgała mu zapewne co najwyżej do łokcia. Ale nie tylko jego gabaryty wprawiły ją w onieśmielenie, a przede wszystkim aura władczości i pewności siebie, którą emanował. Był w końcu u siebie, w galerii, którą podobno zarządzał w imieniu lady Avery. A Lyra... Lyra była tylko małą, skromną artystką, która chciała pokazać się z jak najlepszej strony.
- Przygotuję wszystko – przytaknęła wciąż lekko drżącym głosikiem, podczas gdy mężczyzna na chwilę wyszedł. Lyra tymczasem wyjęła obrazy i machnięciem różdżki przywróciła im właściwe rozmiary, po czym poleciła im ustawienie się na sztalugach. Mężczyzna przyniósł także trzy jej obrazy z archiwum, a dziewczątko rozpoznało w nich prace, które były wystawione na jesiennym wernisażu.
Kiedy polecił jej mówić, znowu się zarumieniła i przez chwilę zastanawiała się, co powiedzieć i od czego zacząć prezentację swojej twórczości. Na szczęście jednak już to kiedyś robiła, więc zebrała się w sobie i podeszła do pierwszego z obrazów, zamierzając opisać, co przedstawiał i co natchnęło ją do jego stworzenia.
- To pejzaż namalowany na wybrzeżu Norfolk. Zainspirowany jednym z wiosennych spacerów wzdłuż tamtejszego wybrzeża. To naprawdę urzekające miejsce, bardzo sprzyja szukaniu twórczego natchnienia – powiedziała, przesuwając spojrzeniem po płótnie pokrytym olejną farbą. Starała się jak najdokładniej odwzorować łagodne, morskie fale, miękki piach i lekko zachmurzone niebo, zza którego przebijało się wiosenne słońce, powoli zbliżające się wtedy ku zachodowi. Dziewczę musiało przez kilka dni chodzić ze sztalugą w to miejsce, żeby odpowiednio uwiecznić subtelną grę kolorów.
Po chwili podeszła do kolejnego płótna.
- To również widok Norfolk, a dokładniej tamtejszego morza. Ród mojego męża kultywuje morskie tradycje. Obraz został namalowany w marcu w jeden z mniej pogodnych dni. Fale były tak wysokie, a wiatr tak dokuczliwy, że musiałam rzucić wokół siebie odpowiednie zaklęcia, żeby móc stać tam na tyle długo, by zaobserwować wszystkie niezbędne detale – wyjaśniła. Chociaż najczęściej malowała w pracowni, w cieplejsze dni lubiła malować w plenerze, lub przynajmniej obserwować długo to, co chciała namalować, żeby potem wiarygodnie to uwiecznić.
Nadszedł czas na kolejny obraz.
- To portret mojej dobrej znajomej, niejakiej lady Abbott. Zgodziła się, żebym zaprezentowała jej obraz podczas rozmowy z panem. Uwieczniłam ją niespełna dwa tygodnie temu w jej własnym ogrodzie, był to wyjątkowo ciepły, wiosenny dzień, doskonały do wyjścia ze sztalugą poza obręb pracowni.
Ta sama kobieta widniała również na kolejnym obrazie, jednym z tych, które pochodziły jeszcze z jesiennego wernisażu. Tu również została uwieczniona w swoim ogrodzie, chociaż w innej scenerii i w innej porze roku. Było to latem, w gorący i bardzo słoneczny dzień, przed którym obie musiały chronić swoją delikatną, jasną skórę pod parasolkami.
Później przyszła kolej na następne obrazy. Był wśród nich między innymi widok klifów Weymouth z pamiętnego sierpniowego Festiwalu Lata czy łagodny pejzaż namalowany nad rzeką w lasku, w którym kiedyś przypadkowo się aportowała i który wzbudził w niej taki zachwyt, że później wróciła tam ze sztalugą.
Gdy skończyła mówić, znowu utkwiła wzrok w mężczyźnie, czekając na jego reakcję. Czy jej obrazy i prezentacja przypadną mu do gustu, czy wręcz przeciwnie? A może oczekiwał czegoś innego? Tego nie wiedziała, ale póki co była zbyt onieśmielona, by zapytać.
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
Bywałem przy niezliczonej ilości rozmów takich jak ta. Choć sam przeprowadziłem ich niewiele. Ale nie chodziło tak naprawdę o to, że nasłuchałem się ich wcześniej. Posiadałem własny gust – jak każdy – i Laidan o tym wiedziała. Tak samo, jak wiedziała, że może mi zaufać – rozwijałem zarówno swoją wiedzę, jak i umiejętności od czasu, gdy przyjęto mnie w progi akademii. Miałem dwie pasje – zaklęcia i sztukę. I obie je pielęgnowałem równie mocno. Starannie i dokładnie. Poświęcając im czas. Oddając duszę.
Ciągle, niezmiennie, trapiony własnymi niedoskonałościami. Niepewnościami, wobec samego siebie. Własnego ja. Nigdy nie zadowolony całkowicie ze swojej pracy. Dostrzegający mały niuanse, które tak okropnie wbijały się w moją artystyczną świadomość aż do bólu. Budząc irytację skierowaną tylko we własnym kierunku. A może bardziej w kierunku własnych dłoni, które choć posłuszne, nadal nie wykonywały gestów w sposób, który jawił się w mojej głowie.
Prostokątna powierzchnia, na którą mogłem przelać swoje myśli i uczucia, była moim prywatnym remedium. Samotnią, do której udawałem się chcąc coś przemyśleć, albo, właśnie całkowicie odwrotnie, o czymś zapomnieć i oddać się czynności, na której skupiałem całą swą uwagę.
Lata pracy w galeriach – zarówno tej paryskiej jak i tej, w której znajdowałem się dziś, pozwoliły mi zdobyć doświadczenie spore. Nadal jednak niepełne. Niekompletne. Codziennie uzupełnianie. Szlifowanie. Te lata pozwoliły mi też poznać artystów. Posiąść umiejętność patrzenia przez nich, jak i przez ich obrazy. Kalejdoskop osób przetaczał się przez rozmowy podobne do tych chcąc zaistnieć. Pokazać się szerszej publiczność. Śmietance towarzyskiej, bowiem właśnie taka zapraszana była do sal tego budynku.
Pozwoliłem by mówiła. Wszak nie wypadało przerywać damie. Drażniła mnie niepewność w jej głosie.
Twórca musiał wiedzieć za czym obstaje, czego broni i dlaczego. Gesty, które wykonywał wszak nie były przypadkowe. Praca nad dłonią po latach owocowała efektem. Malarzem, rysownikiem, grafikiem, mógł zostać każdy. Manualne czynności – w tym właśnie sztuki plastyczne – nie były niczym innym jak zajęciem mechanicznym, złożonym z wyuczonych gestów. Wystarczyło przysposobić do niej jedynie odpowiednio dłoń.
Artystą zostawało niewielu. Tylko ci, którym udało się dotknąć pewnych wyższych poziomów własnych dusz. Którzy pod wątpliwość poddawali zarówno swoje istnienie, jak i istnienie wszystkiego wokół – zwłaszcza własnej sztuki. Ale jednocześnie, zderzały się w jego środku dwie sprzeczności. Jedna – właśnie związana z powątpiewaniem, skupiona na odnajdywaniu sensu, próbą zrozumienia i druga, której przyświecała pewnego rodzaju pewność, przeświadczenie, że to, co prezentuje na płótnie ma swoistego rodzaju sens. Przekazuje pewną ideę. Niesie wartość. Sam artysta zaś, musiał posiadać w sobie siłę, by tej wartości bronić, nawet, jeśli inni mówili mu, że wartości w tym co robi jest brak.
Niestety, częściej – podczas lat które przeżyłem w pracy – zdarzało mi się oglądać twórców posiadających zdolności techniczne, bez głębszego wnętrza. Cholernie, aż do przesady pewnych wartości swoich prac. Które, niestety, były koszmarnie przeciętnie. Poprawne
Słuchałem powoli jej słów. Dłonie trzymając w kieszeni. Gdzieś przy drugim obrazie wyciągając je, by podwinąć rękawy koszuli. Oddałem się temu zajęciu nie spuszczając spojrzenia z obrazu o którym akurat mówiła. Nie przerwałem jej ani razu, choć właściwie mogłem już na początku, bowiem wypowiadane przez nią słowa, opisy, były… poprawne, jeśli odbywalibyśmy przyjemną pogawędkę w salonie przy herbacie, a ja byłbym ślepcem i jednie słowa mogłyby zobrazować mi to, co pozostali mogli zobaczyć. Nie przerywałem jednak wiedziony ciekawością. Chciałem by powiedziała o wszystkim, co stało przed nami. Dawałem szanse.
Z każdym kolejnym słowem coraz mniej jednak skupiając się na jej słowach. Rudy kolor pukli nieznośnie trącał w moje struny drażniąc je, sprawiając, że musiałem walczyć z chorą chęcią wyrwania jej ich wszystkich do końca. Powoli. Włosek po włosku. Skupiłem się więc na jej sztuce. Na pociągnięciach pędzla, oddających jej – niejako – wspomnienia.
Dopiero cisza która zapadała gdy skończyła mówić wyrwała mnie z letargu w który popadłem. Odwróciłem głowę w jej stronę prawie automatycznie ogniskując spojrzenie na wysokości, na której zazwyczaj spotykałem twoją twarz. Irytacja na zastałe w odruchach gesty zalała całe moje ciało. Zdusiłem ją jednak odpychając od siebie możliwie jak najdalej.
-Lady Travers. – zaczynam spokojnie, nie barwiąc swojego głosu żadną nutą, choć ten dany moment aż prosi się, by wkradło się ciche vibrato pobłażliwości. Błękitne spojrzenie w końcu ogniskuję niżej, na jej twarzy. – Okulary mogą być mylące, ale do ślepca mi daleko. – wyznaję nadal spokojnie. Przez moją twarz nie przewija się nawet jeden gest. Trudno ze mnie czytać. Właściwie tylko ty potrafiłaś robić to dobrze. Może dlatego, że przed tobą nigdy nie grałem? Nawet nie dlatego, że nie chciałem. Twój wzrok odzierał mnie z resztek maski. Zdawał się bowiem posiadać zdolność zaglądania nawet pod nią. Jaki był więc sens wkładania jej przy tobie? – Nie pytam CO jest na obrazach. I nie interesują mnie okoliczności ich powstania – choć stawienie czoła falom i dokuczliwym wichrom jest naprawdę godne podziwu. – jestem tyranem? A może po prostu w ciągu minionego czasu zatraciłem tę nutkę subtelności, empatii, która mogłaby sprawić, że poczułbym się źle wypowiadając te słowa. Nie kpię z niej, przynajmniej nie otwarcie. Głos mam miarowy i spokojny jak zawsze. Widzę jak wzdryga się pod moim spojrzeniem. Jak niepewnie czeka na moje słowa. Jest tak różna od ciebie. W jej oczach błyszczy niepewność i strach. Mam ochotę się skrzywić. Jęknąć, w znajomym dla siebie geście ująć czubek nosa w oczekiwaniu na migrenę. Nie ruszam się jeszcze. – Pytam d l a c z e g o. – co cię wyróżnia lady Travers? Dlaczego tutaj stoisz? Czy uważasz, że powinnaś? W sposób, który opisała swoje obrazy mógłby to zrobić każdy. Oczekiwałem czegoś więcej. Nie powieszę w swojej Galerii obrazów bo są ładne. Bo ktoś namalował je poprawianie. Szukam artystów którzy potrafią zrozumieć, nie techników którym nie obcy jest warsztat malarski. Wiedziałem to od dnia w którym postawiłem tu swoje stopy w nowej roli. Nie zamierzałem ugiąć się tylko dlatego, że miałem przed sobą osobę z tytułem.
Ciągle, niezmiennie, trapiony własnymi niedoskonałościami. Niepewnościami, wobec samego siebie. Własnego ja. Nigdy nie zadowolony całkowicie ze swojej pracy. Dostrzegający mały niuanse, które tak okropnie wbijały się w moją artystyczną świadomość aż do bólu. Budząc irytację skierowaną tylko we własnym kierunku. A może bardziej w kierunku własnych dłoni, które choć posłuszne, nadal nie wykonywały gestów w sposób, który jawił się w mojej głowie.
Prostokątna powierzchnia, na którą mogłem przelać swoje myśli i uczucia, była moim prywatnym remedium. Samotnią, do której udawałem się chcąc coś przemyśleć, albo, właśnie całkowicie odwrotnie, o czymś zapomnieć i oddać się czynności, na której skupiałem całą swą uwagę.
Lata pracy w galeriach – zarówno tej paryskiej jak i tej, w której znajdowałem się dziś, pozwoliły mi zdobyć doświadczenie spore. Nadal jednak niepełne. Niekompletne. Codziennie uzupełnianie. Szlifowanie. Te lata pozwoliły mi też poznać artystów. Posiąść umiejętność patrzenia przez nich, jak i przez ich obrazy. Kalejdoskop osób przetaczał się przez rozmowy podobne do tych chcąc zaistnieć. Pokazać się szerszej publiczność. Śmietance towarzyskiej, bowiem właśnie taka zapraszana była do sal tego budynku.
Pozwoliłem by mówiła. Wszak nie wypadało przerywać damie. Drażniła mnie niepewność w jej głosie.
Twórca musiał wiedzieć za czym obstaje, czego broni i dlaczego. Gesty, które wykonywał wszak nie były przypadkowe. Praca nad dłonią po latach owocowała efektem. Malarzem, rysownikiem, grafikiem, mógł zostać każdy. Manualne czynności – w tym właśnie sztuki plastyczne – nie były niczym innym jak zajęciem mechanicznym, złożonym z wyuczonych gestów. Wystarczyło przysposobić do niej jedynie odpowiednio dłoń.
Artystą zostawało niewielu. Tylko ci, którym udało się dotknąć pewnych wyższych poziomów własnych dusz. Którzy pod wątpliwość poddawali zarówno swoje istnienie, jak i istnienie wszystkiego wokół – zwłaszcza własnej sztuki. Ale jednocześnie, zderzały się w jego środku dwie sprzeczności. Jedna – właśnie związana z powątpiewaniem, skupiona na odnajdywaniu sensu, próbą zrozumienia i druga, której przyświecała pewnego rodzaju pewność, przeświadczenie, że to, co prezentuje na płótnie ma swoistego rodzaju sens. Przekazuje pewną ideę. Niesie wartość. Sam artysta zaś, musiał posiadać w sobie siłę, by tej wartości bronić, nawet, jeśli inni mówili mu, że wartości w tym co robi jest brak.
Niestety, częściej – podczas lat które przeżyłem w pracy – zdarzało mi się oglądać twórców posiadających zdolności techniczne, bez głębszego wnętrza. Cholernie, aż do przesady pewnych wartości swoich prac. Które, niestety, były koszmarnie przeciętnie. Poprawne
Słuchałem powoli jej słów. Dłonie trzymając w kieszeni. Gdzieś przy drugim obrazie wyciągając je, by podwinąć rękawy koszuli. Oddałem się temu zajęciu nie spuszczając spojrzenia z obrazu o którym akurat mówiła. Nie przerwałem jej ani razu, choć właściwie mogłem już na początku, bowiem wypowiadane przez nią słowa, opisy, były… poprawne, jeśli odbywalibyśmy przyjemną pogawędkę w salonie przy herbacie, a ja byłbym ślepcem i jednie słowa mogłyby zobrazować mi to, co pozostali mogli zobaczyć. Nie przerywałem jednak wiedziony ciekawością. Chciałem by powiedziała o wszystkim, co stało przed nami. Dawałem szanse.
Z każdym kolejnym słowem coraz mniej jednak skupiając się na jej słowach. Rudy kolor pukli nieznośnie trącał w moje struny drażniąc je, sprawiając, że musiałem walczyć z chorą chęcią wyrwania jej ich wszystkich do końca. Powoli. Włosek po włosku. Skupiłem się więc na jej sztuce. Na pociągnięciach pędzla, oddających jej – niejako – wspomnienia.
Dopiero cisza która zapadała gdy skończyła mówić wyrwała mnie z letargu w który popadłem. Odwróciłem głowę w jej stronę prawie automatycznie ogniskując spojrzenie na wysokości, na której zazwyczaj spotykałem twoją twarz. Irytacja na zastałe w odruchach gesty zalała całe moje ciało. Zdusiłem ją jednak odpychając od siebie możliwie jak najdalej.
-Lady Travers. – zaczynam spokojnie, nie barwiąc swojego głosu żadną nutą, choć ten dany moment aż prosi się, by wkradło się ciche vibrato pobłażliwości. Błękitne spojrzenie w końcu ogniskuję niżej, na jej twarzy. – Okulary mogą być mylące, ale do ślepca mi daleko. – wyznaję nadal spokojnie. Przez moją twarz nie przewija się nawet jeden gest. Trudno ze mnie czytać. Właściwie tylko ty potrafiłaś robić to dobrze. Może dlatego, że przed tobą nigdy nie grałem? Nawet nie dlatego, że nie chciałem. Twój wzrok odzierał mnie z resztek maski. Zdawał się bowiem posiadać zdolność zaglądania nawet pod nią. Jaki był więc sens wkładania jej przy tobie? – Nie pytam CO jest na obrazach. I nie interesują mnie okoliczności ich powstania – choć stawienie czoła falom i dokuczliwym wichrom jest naprawdę godne podziwu. – jestem tyranem? A może po prostu w ciągu minionego czasu zatraciłem tę nutkę subtelności, empatii, która mogłaby sprawić, że poczułbym się źle wypowiadając te słowa. Nie kpię z niej, przynajmniej nie otwarcie. Głos mam miarowy i spokojny jak zawsze. Widzę jak wzdryga się pod moim spojrzeniem. Jak niepewnie czeka na moje słowa. Jest tak różna od ciebie. W jej oczach błyszczy niepewność i strach. Mam ochotę się skrzywić. Jęknąć, w znajomym dla siebie geście ująć czubek nosa w oczekiwaniu na migrenę. Nie ruszam się jeszcze. – Pytam d l a c z e g o. – co cię wyróżnia lady Travers? Dlaczego tutaj stoisz? Czy uważasz, że powinnaś? W sposób, który opisała swoje obrazy mógłby to zrobić każdy. Oczekiwałem czegoś więcej. Nie powieszę w swojej Galerii obrazów bo są ładne. Bo ktoś namalował je poprawianie. Szukam artystów którzy potrafią zrozumieć, nie techników którym nie obcy jest warsztat malarski. Wiedziałem to od dnia w którym postawiłem tu swoje stopy w nowej roli. Nie zamierzałem ugiąć się tylko dlatego, że miałem przed sobą osobę z tytułem.
Apollinare Sauveterre
Zawód : artysta, krytyk, dyrektor Galerii Sztuki
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Sztuka zawsze, nieustannie zajmuje się dwiema sprawami: wiecznie rozmyśla o śmierci i dzięki temu wiecznie tworzy życie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Lyra nigdy nie należała do osób pewnych siebie. Zawsze była bardzo nieśmiałą, często wręcz strachliwą istotką, którą łatwo było wpędzić w zakłopotanie. Nawet pierwsze sukcesy malarskie nie sprawiły, że drobne, wrażliwe dziewczę zyskało pewność siebie. Nie sprawił tego nawet ślub z Traversem, nadal czuła się mniej wartościowa niż inne szlachcianki. Mimo rozpaczliwej chęci zmiany swojego życia na lepsze, Lyra w środku wciąż była tą zahukaną biedaczką, która w lecie kuliła się obok sztalugi na Pokątnej, z niepewnością, ale i naiwną nadzieją, że jest na dobrej drodze i będzie lepiej. Z pewnością brakowało jej też życiowego doświadczenia. Pod pewnymi względami wciąż była dzieckiem, które wielu rzeczy dopiero musiało się nauczyć. W niektórych aspektach była daleko w tyle za swoimi rówieśniczkami, ale za to otrzymała coś, czego nie miało wiele z nich – talent. Prawdziwy talent artystyczny, nie wyuczone umiejętności wpojone tylko dlatego, że tak wypadało, aby dama znała przynajmniej podstawy malarstwa. Lyry nikt nie uczył, jej rodziny nie było na to stać. Musiała wziąć swoją pasję we własne ręce, nauczyć się malowania tak, jak potrafiła najlepiej, przy użyciu takich materiałów, na jakie mogła sobie pozwolić. Dopiero na ostatnim roku Hogwartu wpadła na pomysł, że dzięki talentowi mogłaby spróbować na siebie zarobić, odciążyć matkę i brata. Nie spodziewała się wtedy, że ciche, nieśmiałe marzenie o zostaniu zauważoną może się spełnić.
Nie trzeba było być bardzo spostrzegawczym, żeby zauważyć, jak bardzo się stresowała podczas tej prezentacji obrazów. Czuła na sobie wzrok wysokiego mężczyzny świdrujący ją zza okularów. W pewnym sensie wydawał się jeszcze bardziej przytłaczający niż lady Avery, a już na pewno znacznie bardziej niż Elvira Gramp, właścicielka innej londyńskiej galerii sztuki, gdzie Lyra zaprezentowała kilka swoich obrazów na wiosennym wernisażu. Wybredna staruszka wydawała się niemalże wcieleniem łagodności i wyrozumiałości w porównaniu z tym szorstkim mężczyzną.
Chociaż od paru dni Lyra nie czuła się zbyt dobrze i była jeszcze bledsza niż zwykle, to teraz, pod ciężarem jego spojrzenia i pełnych wyrzutu słów jej policzki pokryły się intensywnym rumieńcem, a spojrzenie umknęło gdzieś w bok, na obrazy. Najwyraźniej w swym niedoświadczeniu nie zrozumiała jego oczekiwań. Była pewna, że chciał, aby dokonała prezentacji obrazów, ale najwyraźniej nie na to czekał. Nie to chciał od niej usłyszeć.
Jej usta przez chwilę drżały niespokojnie, gdy próbowała coś powiedzieć. Wahała się. Zastanawiała się, jakimi słowami powinna go zapewnić, że zasłużyła na zauważenie, na to, żeby jej obrazy pojawiły się w galerii. Ze zbyt niewieloma artystami miała w swoim młodziutkim życiu do czynienia, żeby wiedzieć takie rzeczy i wiedzieć czego się może spodziewać. Sauveterre był dla niej wielką niewiadomą. Nie miała pojęcia, jak mogłaby zrobić na nim wrażenie, utwierdzić go w przekonaniu, że słusznie ją tu zaprosił.
- Ja... eee... Jestem tu... ponieważ sztuka jest dla mnie bardzo ważna – zaczęła kulawo, wciąż czerwona na twarzy. Jej dłonie mięły brzeg sukienki, ale spojrzenie powoli przeniosło się z powrotem na mężczyznę. Wyprostowała się nieznacznie, próbując pozorować większą pewność siebie. – Jest moją pasją już od lat, chociaż nikt nie uczył mnie malarstwa, uczyłam się go sama metodą prób i błędów. Z pewnością zepsułam wiele płócien, ale każdy obraz, nawet nieudany, czegoś mnie nauczył. – Jej jedynym kontaktem ze sztuką przez długi czas był jedynie Hogwart pełen obrazów, które niekiedy dzieliły się z nią ciekawymi uwagami na temat malarstwa. Mała zapamiętywała je skwapliwie, po czym sprawdzała je w praktyce. – Debiut w galerii był dla mnie wielką szansą. Zaczynałam jako malarka uliczna i mogłam tylko marzyć o tym, żeby móc obcować z najprawdziwszą sztuką, a także zobaczyć któryś ze swoich obrazów w miejscu takim jak to. A jednak to się stało i to było coś... wspaniałego. – Nie wiedziała, czy mężczyzna wiedział coś o jej początkach. Możliwe, że lady Avery wspomniała mu o tym, gdzie została znaleziona Lyra. Choć była szlachcianką, zaczynała bardzo skromnie. Później jednak, chociaż ślub wyciągnął ją z ubóstwa i już nie musiała martwić się o swoje utrzymanie, nie przestała malować. Robiła to tylko w sposób bardziej stosowny do jej obecnej pozycji, wykorzystując daną jej szansę, ale jej zamiłowanie i pasja do sztuki były równie wielkie, jak kiedyś, a może nawet większe.
- Bardzo nie chciałabym zmarnować tak wyjątkowej szansy. Po otrzymaniu jej od lady Avery w listopadzie mój stosunek do sztuki się nie zmienił, nadal była mi bardzo droga i poświęcałam mnóstwo czasu na malowanie nowych obrazów i rozwijanie się. – Jej głos zabrzmiał już pewniej. Mówiła z pasją, pragnąc udowodnić swoje głębokie zafascynowanie sztuką. Przez te ostatnie miesiące doskonaliła zresztą nie tylko praktyczne umiejętności, ale też wiedzę teoretyczną, czytając książki o malarstwie i obcując z osobami obeznanymi w temacie podczas wizyt w galeriach. – Może jestem młoda i niedoświadczona, i jeszcze wielu rzeczy muszę się nauczyć, ale wiem, że robię coś, co kocham i wiem, że to sztuce chcę się poświęcić. Pragnę zostać prawdziwą artystką.
Było to zresztą bardzo stosowne zajęcie dla młodej, zamężnej damy, którą próbowała się nią stać, a i mąż wydawał się nie mieć nic przeciwko temu, że malowała.
Nie trzeba było być bardzo spostrzegawczym, żeby zauważyć, jak bardzo się stresowała podczas tej prezentacji obrazów. Czuła na sobie wzrok wysokiego mężczyzny świdrujący ją zza okularów. W pewnym sensie wydawał się jeszcze bardziej przytłaczający niż lady Avery, a już na pewno znacznie bardziej niż Elvira Gramp, właścicielka innej londyńskiej galerii sztuki, gdzie Lyra zaprezentowała kilka swoich obrazów na wiosennym wernisażu. Wybredna staruszka wydawała się niemalże wcieleniem łagodności i wyrozumiałości w porównaniu z tym szorstkim mężczyzną.
Chociaż od paru dni Lyra nie czuła się zbyt dobrze i była jeszcze bledsza niż zwykle, to teraz, pod ciężarem jego spojrzenia i pełnych wyrzutu słów jej policzki pokryły się intensywnym rumieńcem, a spojrzenie umknęło gdzieś w bok, na obrazy. Najwyraźniej w swym niedoświadczeniu nie zrozumiała jego oczekiwań. Była pewna, że chciał, aby dokonała prezentacji obrazów, ale najwyraźniej nie na to czekał. Nie to chciał od niej usłyszeć.
Jej usta przez chwilę drżały niespokojnie, gdy próbowała coś powiedzieć. Wahała się. Zastanawiała się, jakimi słowami powinna go zapewnić, że zasłużyła na zauważenie, na to, żeby jej obrazy pojawiły się w galerii. Ze zbyt niewieloma artystami miała w swoim młodziutkim życiu do czynienia, żeby wiedzieć takie rzeczy i wiedzieć czego się może spodziewać. Sauveterre był dla niej wielką niewiadomą. Nie miała pojęcia, jak mogłaby zrobić na nim wrażenie, utwierdzić go w przekonaniu, że słusznie ją tu zaprosił.
- Ja... eee... Jestem tu... ponieważ sztuka jest dla mnie bardzo ważna – zaczęła kulawo, wciąż czerwona na twarzy. Jej dłonie mięły brzeg sukienki, ale spojrzenie powoli przeniosło się z powrotem na mężczyznę. Wyprostowała się nieznacznie, próbując pozorować większą pewność siebie. – Jest moją pasją już od lat, chociaż nikt nie uczył mnie malarstwa, uczyłam się go sama metodą prób i błędów. Z pewnością zepsułam wiele płócien, ale każdy obraz, nawet nieudany, czegoś mnie nauczył. – Jej jedynym kontaktem ze sztuką przez długi czas był jedynie Hogwart pełen obrazów, które niekiedy dzieliły się z nią ciekawymi uwagami na temat malarstwa. Mała zapamiętywała je skwapliwie, po czym sprawdzała je w praktyce. – Debiut w galerii był dla mnie wielką szansą. Zaczynałam jako malarka uliczna i mogłam tylko marzyć o tym, żeby móc obcować z najprawdziwszą sztuką, a także zobaczyć któryś ze swoich obrazów w miejscu takim jak to. A jednak to się stało i to było coś... wspaniałego. – Nie wiedziała, czy mężczyzna wiedział coś o jej początkach. Możliwe, że lady Avery wspomniała mu o tym, gdzie została znaleziona Lyra. Choć była szlachcianką, zaczynała bardzo skromnie. Później jednak, chociaż ślub wyciągnął ją z ubóstwa i już nie musiała martwić się o swoje utrzymanie, nie przestała malować. Robiła to tylko w sposób bardziej stosowny do jej obecnej pozycji, wykorzystując daną jej szansę, ale jej zamiłowanie i pasja do sztuki były równie wielkie, jak kiedyś, a może nawet większe.
- Bardzo nie chciałabym zmarnować tak wyjątkowej szansy. Po otrzymaniu jej od lady Avery w listopadzie mój stosunek do sztuki się nie zmienił, nadal była mi bardzo droga i poświęcałam mnóstwo czasu na malowanie nowych obrazów i rozwijanie się. – Jej głos zabrzmiał już pewniej. Mówiła z pasją, pragnąc udowodnić swoje głębokie zafascynowanie sztuką. Przez te ostatnie miesiące doskonaliła zresztą nie tylko praktyczne umiejętności, ale też wiedzę teoretyczną, czytając książki o malarstwie i obcując z osobami obeznanymi w temacie podczas wizyt w galeriach. – Może jestem młoda i niedoświadczona, i jeszcze wielu rzeczy muszę się nauczyć, ale wiem, że robię coś, co kocham i wiem, że to sztuce chcę się poświęcić. Pragnę zostać prawdziwą artystką.
Było to zresztą bardzo stosowne zajęcie dla młodej, zamężnej damy, którą próbowała się nią stać, a i mąż wydawał się nie mieć nic przeciwko temu, że malowała.
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
Zaczyna mówić, a ja z każdym jej zdaniem czuję gorzki posmak niezrozumienia na języku. Przymykam powieki, tym gestem opanowując nagłą chęć wyrzucenia jej przez drzwi z mojej pracowni.
-Lady Travers... – mówię uchylając powieki, ogniskując je wprost na niej. Kolor jej włosów wbija się w moje tęczówki drażniąc je. Zdecydowanie wolałem ciemniejsze tony, tym jasnym pozwalając jedynie mignąć – zarówno w życiu, jak i na płótnach. Właściwie nie mówię, zaczynam, jakby głosem ją lekko upominając. Nie zrobiłem jednak tego wcześniej – choć mogłem, a nawet powinienem. Ciągle pilnuję siebie. Doskonale wiem, jaka jest moja pozycja w przewodzie pokarmowym szlacheckiego światku. Urażenie lady było sprawą naganną. Jednocześnie też, czy jej tytuł nie powinien zostać za drzwiami? Czyż nie tu powinna rozgrywać się rozmowa osób równych, niepodzielonych tytułami i grzecznościowymi zwrotami? Nie byłem pewien. Musiałem więc lawirować między brutalną szczerością, a spokojnym wyważeniem – tak, by żadne z moich słów nie mogło dotknąć godności stojącej przede mną kobiety; choć w moich oczach przypominała ledwie wyrośnięte pisklę. Ale przecież i to nie miało żadnego znaczenia w obliczu sztuki. Mogłaby być o połowę młodsza, albo starsza – bez znaczenia – a traktowałbym ją tak samo. -..nikogo – od melomana, przez przeciętnego odbiorcę, nawet po mnie – to nie obchodzi. – wzruszam lekko ramionami. – Biografia artysty jest ledwie widocznym ścinkiem papieru, rzadko kto poświęca mu chwilę uwagi. Z pewnością po lady śmierci tomik poświęcony jej sztuce będzie zawierał te informacje – jak i te o poświęceniach przy malowaniu. Ale tutaj, teraz i dzisiaj, a nawet tam – macham dłonią w kierunku sal które znajdują się za ścianą – nie ma to najmniejszego znaczenia.
Gestem nakazuję jej podejść. Już wiem, że nie wyciągnę z niej tego, co miałem nadzieję uzyskać. Czy może raczej – czego poszukiwałem. Nie dało się tego jednoznacznie nazwać. Ciągle i u każdego było inne, trochę niedookreślone. Mocno ulotne. Dało się je jednak dojrzeć w każdym, choć niektórym więcej potrzeba było czasu by to pojąć. Sztuka nie była zjawiskiem, czy też odczuciem, czysto wzrokowym. Dotykała i sięgał sfer metafizycznych, budziła emocje, wzbudzała zachwyt. Była ruchliwa i zmienna, nieprzewidywalna.
Gdy młoda malarka – techniczny warsztat miała opanowany, widziałem to na pierwszy rzut oka – zbliżyła się stanąłem za nią układając dłonie na jej ramionach.
-To nie tak, że neguję lady umiejętności. Pędzlem władasz naprawdę dobrze. Ale nie rozumiesz jeszcze, lady, czym tak naprawdę jest sztuka. Ustawiam ją naprzeciw obrazu przedstawiającego jej znajomą. A potem podchodzę do niego. – Czy potrafisz wskazać mi moment, albo fragment, albo zjawisko na tym obrazie, które jest najlepsze? Nie sugerował bym się mną, może właśnie lady podpuszczam i cały jest dobry? – zadaję pytanie za pytaniem odchodząc po chwili od sztalugi. Znów staję obok niej. Pozwalam by się zastanowiła. Przemyślała odpowiedź – nie śpieszy mi się przecież nigdzie; dom już od dawna nie woła mnie z utęsknieniem.
-Lady Travers... – mówię uchylając powieki, ogniskując je wprost na niej. Kolor jej włosów wbija się w moje tęczówki drażniąc je. Zdecydowanie wolałem ciemniejsze tony, tym jasnym pozwalając jedynie mignąć – zarówno w życiu, jak i na płótnach. Właściwie nie mówię, zaczynam, jakby głosem ją lekko upominając. Nie zrobiłem jednak tego wcześniej – choć mogłem, a nawet powinienem. Ciągle pilnuję siebie. Doskonale wiem, jaka jest moja pozycja w przewodzie pokarmowym szlacheckiego światku. Urażenie lady było sprawą naganną. Jednocześnie też, czy jej tytuł nie powinien zostać za drzwiami? Czyż nie tu powinna rozgrywać się rozmowa osób równych, niepodzielonych tytułami i grzecznościowymi zwrotami? Nie byłem pewien. Musiałem więc lawirować między brutalną szczerością, a spokojnym wyważeniem – tak, by żadne z moich słów nie mogło dotknąć godności stojącej przede mną kobiety; choć w moich oczach przypominała ledwie wyrośnięte pisklę. Ale przecież i to nie miało żadnego znaczenia w obliczu sztuki. Mogłaby być o połowę młodsza, albo starsza – bez znaczenia – a traktowałbym ją tak samo. -..nikogo – od melomana, przez przeciętnego odbiorcę, nawet po mnie – to nie obchodzi. – wzruszam lekko ramionami. – Biografia artysty jest ledwie widocznym ścinkiem papieru, rzadko kto poświęca mu chwilę uwagi. Z pewnością po lady śmierci tomik poświęcony jej sztuce będzie zawierał te informacje – jak i te o poświęceniach przy malowaniu. Ale tutaj, teraz i dzisiaj, a nawet tam – macham dłonią w kierunku sal które znajdują się za ścianą – nie ma to najmniejszego znaczenia.
Gestem nakazuję jej podejść. Już wiem, że nie wyciągnę z niej tego, co miałem nadzieję uzyskać. Czy może raczej – czego poszukiwałem. Nie dało się tego jednoznacznie nazwać. Ciągle i u każdego było inne, trochę niedookreślone. Mocno ulotne. Dało się je jednak dojrzeć w każdym, choć niektórym więcej potrzeba było czasu by to pojąć. Sztuka nie była zjawiskiem, czy też odczuciem, czysto wzrokowym. Dotykała i sięgał sfer metafizycznych, budziła emocje, wzbudzała zachwyt. Była ruchliwa i zmienna, nieprzewidywalna.
Gdy młoda malarka – techniczny warsztat miała opanowany, widziałem to na pierwszy rzut oka – zbliżyła się stanąłem za nią układając dłonie na jej ramionach.
-To nie tak, że neguję lady umiejętności. Pędzlem władasz naprawdę dobrze. Ale nie rozumiesz jeszcze, lady, czym tak naprawdę jest sztuka. Ustawiam ją naprzeciw obrazu przedstawiającego jej znajomą. A potem podchodzę do niego. – Czy potrafisz wskazać mi moment, albo fragment, albo zjawisko na tym obrazie, które jest najlepsze? Nie sugerował bym się mną, może właśnie lady podpuszczam i cały jest dobry? – zadaję pytanie za pytaniem odchodząc po chwili od sztalugi. Znów staję obok niej. Pozwalam by się zastanowiła. Przemyślała odpowiedź – nie śpieszy mi się przecież nigdzie; dom już od dawna nie woła mnie z utęsknieniem.
Apollinare Sauveterre
Zawód : artysta, krytyk, dyrektor Galerii Sztuki
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Sztuka zawsze, nieustannie zajmuje się dwiema sprawami: wiecznie rozmyśla o śmierci i dzięki temu wiecznie tworzy życie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Lyra naprawdę nie wiedziała, czego od niej oczekiwał. Nie była na to przygotowana; spodziewała się raczej zwykłych pytań o obrazy, inspiracje i powody, dla których je malowała i chciała wystawić w galerii. Na takie pytania potrafiłaby odpowiedzieć. Czy w sposób zadowalający go? Chyba nie, skoro wciąż nie wyglądał na ukontentowanego tym, co powiedziała.
Spojrzała na niego niepewnym wzrokiem, a jej usta znowu lekko drgnęły. Przygryzła je niespokojnie i przestąpiła z nogi na nogę. Jej długa suknia zaszeleściła lekko; dziewczątko wciąż nie do końca przywykło do strojnych materiałów noszonych zamiast biednych sukienczyn kupionych z drugiej ręki. Ten mężczyzna w pewnym sensie ją przytłaczał i był moment, kiedy miała ochotę po prostu czmychnąć z tego pomieszczenia, nie bacząc już na to, że szlachciance nie uchodziło takie zachowanie. Wtedy jednak zapewne bezpowrotnie straciłaby szansę na wystawienie tu swoich prac, więc musiała dzielnie wytrzymać jego spojrzenie i słowa, w których zdawała czaić się przygana i niezadowolenie. Nie tego oczekiwał.
Więc czego? Co jego zdaniem powinna prezentować artystka poza swoim talentem? Chociaż obawiała się jego oceny, przynajmniej obrazy nie zostały przez niego skrytykowane. Powiedział przecież, że dobrze władała pędzlem, ale... nie rozumiała sztuki? W jasnozielonych oczach błysnęło zdumienie, chociaż, gdyby miała się nad tym dobrze zastanowić, nie potrafiłaby odpowiedzieć sobie na pytanie, czy rozumiała sztukę. Jej wiedza teoretyczna była znacznie mniejsza niż praktyczna. Każdy zresztą rozumiał ją inaczej i jej odbiór jakichkolwiek obrazów, własnych czy też cudzych, mógł różnić się od odbioru Sauveterre’a czy kogoś innego.
- Rozumienie sztuki jest kwestią indywidualną. Każdy artysta lub widz postrzega ją inaczej i każdy co innego może uznać za godne swojego zainteresowania – powiedziała ostrożnie, zdając sobie sprawę, że oboje mogli zupełnie patrzeć na te obrazy, inaczej je oceniać i co innego na nich uważać za najlepsze. To, co jej się podobało, niekoniecznie musiało spodobać się jemu. A że kompletnie nie znała jego gustów, nie wiedziała, jaki rodzaj sztuki preferował, nie miała pojęcia, co on mógł uznać za warte uwagi.
Poczuła, jak zbliżył się, stając za nią i układając dłonie na jej ramionach. Drgnęła nieco nerwowo, czując dziwny niepokój spowodowany bliskością obcego mężczyzny. Nie potrafiła do końcu określić tego uczucia; oprócz lekkiego poczucia niestosowności z powodu bliskości mężczyzny nie będącego jej mężem, przez moment czuła jeszcze coś, ale to nienazwane wrażenie minęło równie szybko, jak się pojawiło, gdy tylko mężczyzna ustawił ją na przeciwko jednego z obrazów i znowu się odsunął.
Trudno było jednak samej oceniać własny obraz.
- Podoba mi się ta subtelna gra światła i cieni, oddająca wątłe wiosenne słońce, które pada na trawę, kwiaty i sukienkę – powiedziała po chwili zastanowienia. – Podoba mi się też eteryczność jej postaci, uchwycenie tej konkretnej chwili. Nawet na tym obrazie wygląda, jakby chciała wstać z ławeczki i udać się do ogrodów, które tak pięknie rozkwitają wokół niej.
Pewnie jednak okaże się, że znowu nie o to chodziło. Nie miała pojęcia, co najbardziej na tym obrazie spodobało się jemu, a mogło się okazać, że miał zupełnie inny gust również w tym względzie.
Spojrzała na niego niepewnym wzrokiem, a jej usta znowu lekko drgnęły. Przygryzła je niespokojnie i przestąpiła z nogi na nogę. Jej długa suknia zaszeleściła lekko; dziewczątko wciąż nie do końca przywykło do strojnych materiałów noszonych zamiast biednych sukienczyn kupionych z drugiej ręki. Ten mężczyzna w pewnym sensie ją przytłaczał i był moment, kiedy miała ochotę po prostu czmychnąć z tego pomieszczenia, nie bacząc już na to, że szlachciance nie uchodziło takie zachowanie. Wtedy jednak zapewne bezpowrotnie straciłaby szansę na wystawienie tu swoich prac, więc musiała dzielnie wytrzymać jego spojrzenie i słowa, w których zdawała czaić się przygana i niezadowolenie. Nie tego oczekiwał.
Więc czego? Co jego zdaniem powinna prezentować artystka poza swoim talentem? Chociaż obawiała się jego oceny, przynajmniej obrazy nie zostały przez niego skrytykowane. Powiedział przecież, że dobrze władała pędzlem, ale... nie rozumiała sztuki? W jasnozielonych oczach błysnęło zdumienie, chociaż, gdyby miała się nad tym dobrze zastanowić, nie potrafiłaby odpowiedzieć sobie na pytanie, czy rozumiała sztukę. Jej wiedza teoretyczna była znacznie mniejsza niż praktyczna. Każdy zresztą rozumiał ją inaczej i jej odbiór jakichkolwiek obrazów, własnych czy też cudzych, mógł różnić się od odbioru Sauveterre’a czy kogoś innego.
- Rozumienie sztuki jest kwestią indywidualną. Każdy artysta lub widz postrzega ją inaczej i każdy co innego może uznać za godne swojego zainteresowania – powiedziała ostrożnie, zdając sobie sprawę, że oboje mogli zupełnie patrzeć na te obrazy, inaczej je oceniać i co innego na nich uważać za najlepsze. To, co jej się podobało, niekoniecznie musiało spodobać się jemu. A że kompletnie nie znała jego gustów, nie wiedziała, jaki rodzaj sztuki preferował, nie miała pojęcia, co on mógł uznać za warte uwagi.
Poczuła, jak zbliżył się, stając za nią i układając dłonie na jej ramionach. Drgnęła nieco nerwowo, czując dziwny niepokój spowodowany bliskością obcego mężczyzny. Nie potrafiła do końcu określić tego uczucia; oprócz lekkiego poczucia niestosowności z powodu bliskości mężczyzny nie będącego jej mężem, przez moment czuła jeszcze coś, ale to nienazwane wrażenie minęło równie szybko, jak się pojawiło, gdy tylko mężczyzna ustawił ją na przeciwko jednego z obrazów i znowu się odsunął.
Trudno było jednak samej oceniać własny obraz.
- Podoba mi się ta subtelna gra światła i cieni, oddająca wątłe wiosenne słońce, które pada na trawę, kwiaty i sukienkę – powiedziała po chwili zastanowienia. – Podoba mi się też eteryczność jej postaci, uchwycenie tej konkretnej chwili. Nawet na tym obrazie wygląda, jakby chciała wstać z ławeczki i udać się do ogrodów, które tak pięknie rozkwitają wokół niej.
Pewnie jednak okaże się, że znowu nie o to chodziło. Nie miała pojęcia, co najbardziej na tym obrazie spodobało się jemu, a mogło się okazać, że miał zupełnie inny gust również w tym względzie.
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
Spoglądam na nią uważnie mierząc spojrzeniem. Kącik ust unosi mi się samoistnie. Pozwalam mu na to. Nie czuję potrzeby by hamować ten gest. Wszak nie jest groźny. Wszak nie mówi nic. Zresztą i ona jest nikim – a przynajmniej, nie jest tobą. Wczorajsze spotkanie nadal odbija się w mojej głowie echem budząc uczucia, których myślałem że już nie posiadam. Wiem, że idziemy na wojnę. Postawiliśmy wczoraj sprawę jasno, tym razem żadne nie odpuści pierwszym.
-I tak i nie, lady Travers. – odpowiadam w końcu. - Owszem rozumienie sztuki jest kwestią indywidualną – nie da się temu zaprzeczyć. Prawdziwą sztuką zaś jest, zainteresować swoją twórczością każdego – to niewykonalne, oczywiście, wszystkich nie da się zadowolić, ale wielu już tak. A nawet nie tyle co zainteresować go a wciągnąć w świat, podzielić się emocją , ukazać własną duszę. Prawdziwi mistrzowie obnażają się na dziełach w pociągnięciach pędzla; precyzji, albo jej braku; najczęściej też jakiejś formie szaleństwa. Ich prace to swoistego rodzaju pamiętniki wystawione na widoku, własne, indywidualne historie. Te najmroczniejsze, te najdziwniejsze, takie których nikt się nie spodziewał i które na długo zapadają w pamięć. Obnażają one ich, pokazują takimi jakimi są naprawdę, zdzierają maski, które nawet oni noszą. – powstrzymałem się przed westchnięciem nad samym sobą. Zagalopowałem się, za bardzo dałem wciągnąć. Dzięki Salazarowi, że udało mi się w porę opamiętać. Zadręczyłbym w innym wypadku tę niczemu winną, irytująco niską, dziewczynkę-lady, wykładem na temat który mógłbym rozmawiać godzinami i nad którym wiele godzin już spędziłem.
Zrozumieć istotę dzieła. Ale nie jednego, konkretnego, a jego samego jako pojęcia uniwersalnego. Tego co powinna zawierać w sobie definicja. Konkretna, ale jednocześnie elastyczna na tyle by mogła opisać wszystko. Nie byłem pewien, czy taka w ogóle istniała. Mogłem tylko dalej szukać.
Wzdryga się, gdy układam dłonie na jej ramionach. Hamuję chęć wywrócenia oczami. Kiedyś to tobie zadawałem takie pytania, które bardziej było pretekstem by położyć dłonie na twoich ramionach, niźli rzeczywistą chęcią uzyskania odpowiedzi. Śmiałaś się wtedy tak, jak tylko ty potrafiłaś, odwracałaś powoli i tonąc w twoich oczach zapominałem kompletnie, że chwilę wcześniej zadawałem pytanie. Byłem słaby. Głodny. Ciebie. Miłości.
Teraz wiedziałem, że człowiek nie jest w stanie się tym najeść; co najwyżej udławić.
-Widzisz lady moment w którym chmury przebijają się przez korony drzew? Tutaj z prawej. – podchodzę, zataczając krąg wokół fragmentu o który mi chodzi. Przez chwilę patrzę na niego. Pomogę jej dostrzec to co i ja widzę. Łapię za kawałki pergaminów, zapisane i czyste, a potem przyczepiam je do momentu, aż całość pracy nie która mnie nie zainteresowała nie zostaje zasłonięta. – Tu krzyczy szaleństwo. Panoszy się wolność. – milknę obserwując ten fragment z lekko zmarszczony mi brwiami. - Reszta jest za bardzo… - zaczynam ponownie wykonując machnięcie ręką, tą samą ręką poprawiam złote oprawki na nosie. - …wymęczona. Poprawna, ale wymęczona. Ładna i staranna, ale za bardzo. Musisz dać się ponieść tak jak tutaj. Puścić rękę, zaufać jej, przestać się bać i przestać się starać. Wziąć gruby pędzel i przejechać odważnie po płótnie. Nałożyć niewiele mniejszym cienie i przestać próbować by był idealny. To właśnie nie idealność składająca się na iluzoryczne odwzorowanie rzeczywistości sprawia, że popadamy w zachwyt nie potrafiąc zrozumieć czemu trzy proste plamy grają na naszym zmyśle jawiąc się niczym jedwabna tkanina.
Odchodzę kilka kroków, patrzę na płótno jej rozmiarów które dopiero ma zostać zamalowane. Splatam dłonie za plecami a potem odwracam się w jej stronę.
-Jesteś w stanie to zrobić? - pytam spokojnie, poważnie mierząc ją spojrzeniem ze swojego pułapu.
-I tak i nie, lady Travers. – odpowiadam w końcu. - Owszem rozumienie sztuki jest kwestią indywidualną – nie da się temu zaprzeczyć. Prawdziwą sztuką zaś jest, zainteresować swoją twórczością każdego – to niewykonalne, oczywiście, wszystkich nie da się zadowolić, ale wielu już tak. A nawet nie tyle co zainteresować go a wciągnąć w świat, podzielić się emocją , ukazać własną duszę. Prawdziwi mistrzowie obnażają się na dziełach w pociągnięciach pędzla; precyzji, albo jej braku; najczęściej też jakiejś formie szaleństwa. Ich prace to swoistego rodzaju pamiętniki wystawione na widoku, własne, indywidualne historie. Te najmroczniejsze, te najdziwniejsze, takie których nikt się nie spodziewał i które na długo zapadają w pamięć. Obnażają one ich, pokazują takimi jakimi są naprawdę, zdzierają maski, które nawet oni noszą. – powstrzymałem się przed westchnięciem nad samym sobą. Zagalopowałem się, za bardzo dałem wciągnąć. Dzięki Salazarowi, że udało mi się w porę opamiętać. Zadręczyłbym w innym wypadku tę niczemu winną, irytująco niską, dziewczynkę-lady, wykładem na temat który mógłbym rozmawiać godzinami i nad którym wiele godzin już spędziłem.
Zrozumieć istotę dzieła. Ale nie jednego, konkretnego, a jego samego jako pojęcia uniwersalnego. Tego co powinna zawierać w sobie definicja. Konkretna, ale jednocześnie elastyczna na tyle by mogła opisać wszystko. Nie byłem pewien, czy taka w ogóle istniała. Mogłem tylko dalej szukać.
Wzdryga się, gdy układam dłonie na jej ramionach. Hamuję chęć wywrócenia oczami. Kiedyś to tobie zadawałem takie pytania, które bardziej było pretekstem by położyć dłonie na twoich ramionach, niźli rzeczywistą chęcią uzyskania odpowiedzi. Śmiałaś się wtedy tak, jak tylko ty potrafiłaś, odwracałaś powoli i tonąc w twoich oczach zapominałem kompletnie, że chwilę wcześniej zadawałem pytanie. Byłem słaby. Głodny. Ciebie. Miłości.
Teraz wiedziałem, że człowiek nie jest w stanie się tym najeść; co najwyżej udławić.
-Widzisz lady moment w którym chmury przebijają się przez korony drzew? Tutaj z prawej. – podchodzę, zataczając krąg wokół fragmentu o który mi chodzi. Przez chwilę patrzę na niego. Pomogę jej dostrzec to co i ja widzę. Łapię za kawałki pergaminów, zapisane i czyste, a potem przyczepiam je do momentu, aż całość pracy nie która mnie nie zainteresowała nie zostaje zasłonięta. – Tu krzyczy szaleństwo. Panoszy się wolność. – milknę obserwując ten fragment z lekko zmarszczony mi brwiami. - Reszta jest za bardzo… - zaczynam ponownie wykonując machnięcie ręką, tą samą ręką poprawiam złote oprawki na nosie. - …wymęczona. Poprawna, ale wymęczona. Ładna i staranna, ale za bardzo. Musisz dać się ponieść tak jak tutaj. Puścić rękę, zaufać jej, przestać się bać i przestać się starać. Wziąć gruby pędzel i przejechać odważnie po płótnie. Nałożyć niewiele mniejszym cienie i przestać próbować by był idealny. To właśnie nie idealność składająca się na iluzoryczne odwzorowanie rzeczywistości sprawia, że popadamy w zachwyt nie potrafiąc zrozumieć czemu trzy proste plamy grają na naszym zmyśle jawiąc się niczym jedwabna tkanina.
Odchodzę kilka kroków, patrzę na płótno jej rozmiarów które dopiero ma zostać zamalowane. Splatam dłonie za plecami a potem odwracam się w jej stronę.
-Jesteś w stanie to zrobić? - pytam spokojnie, poważnie mierząc ją spojrzeniem ze swojego pułapu.
Just wait and see, what am I capable of
Apollinare Sauveterre
Zawód : artysta, krytyk, dyrektor Galerii Sztuki
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Sztuka zawsze, nieustannie zajmuje się dwiema sprawami: wiecznie rozmyśla o śmierci i dzięki temu wiecznie tworzy życie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Lyra słuchała go uważnie, starając się zapamiętać jego słowa, zapewne wypływające z jego własnego twórczego doświadczenia, z pewnością dłuższego niż doświadczenie dziewczęcia. Zdawała sobie sprawę, że nie da się zadowolić wszystkich, że zawsze znajdzie się ktoś wybredny, komu jej sztuka nie przypadnie do gustu. Większość szlachetnie urodzonych preferowała obrazy malowane w sposób klasyczny, nie byli otwarci na nowości, szczególnie nowości trącące sztuką mugoli, która z tego co słyszała lub czytała Lyra, bywała dość dziwaczna. Większość jej klientów oczekiwało właśnie klasyczności, dobrych i sprawdzonych sposobów, do jakich przywykli i w jakich byli malowani ich przodkowie. Lyra, malując obrazy dla kogoś na zamówienie, musiała starać się sprostać oczekiwaniom klientów, obawiając się ich rozczarowania i niepochlebnych opinii, które mogłyby przełożyć się na jej rozpoczynającą się dopiero malarską karierę. Może była zdolna, ale dopiero budowała swoją pozycję w świecie artystów, więc pragnęła dać się poznać z jak najlepszej strony. Chciała sprostać stawianym przed nią oczekiwaniom.
Ale może rzeczywiście w jej pracach było za mało szaleństwa? Malując zamówienia, rzadko pozwalała sobie na eksperymenty, obawiając się złego przyjęcia. W zaciszu własnej pracowni tworzyła jednak obrazy także dla doskonalenia swego warsztatu, ale może było to kwestią tego, że sama była osobą spokojną, cichą i nieśmiałą, pozbawioną nutki szaleństwa. W oczach wielu zapewne wręcz nudną. Większość jej obrazów też wyglądała raczej spokojnie; przyjemne, urokliwe pejzaże lub portrety, które mają nadawać się do powieszenia na ścianach rodowych rezydencji.
- Nie wiem, czy potrafię odnaleźć w sobie tę... formę szaleństwa, ale skoro to takie ważne, to się postaram – powiedziała więc, mając nadzieję, że da się utrzymać odpowiednią równowagę między szaleństwem a klasyką. – Dlaczego myśli pan, że te obrazy nie ukazują mojej artystycznej duszy?
Spojrzała na niego z ukosa. Musiała to przyznać, był wybredny i wymagający. Może po prostu nie rozumiał jej sztuki? Kto wie, jakie sposoby malowania obowiązywały w jego rodzinnym kraju. Może tamtejsi artyści przykładali wagę do innych rzeczy?
Zerknęła w stronę obrazu, na który wskazał mężczyzna. Nie wpadłaby na to, że mogło mu chodzić akurat o ten fragment. Jej myślenie rzeczywiście było nacechowane niemal przesadną starannością i chęcią zadowolenia klientów, co wynikało bezpośrednio z jej kompleksów i niskiej samooceny. Chciała być dostatecznie dobra.
- Większość klientów, którzy zwracają się do mnie z prośbą o malowanie dla nich portretów nie lubi eksperymentów i nowości. Pragną staranności i klasyki nawiązującej do tego, jak byli portretowani ich poprzednicy – wyjaśniła, starając się, żeby jej głos nie drżał. – Myśli pan, że w obrazach przeznaczonych do wernisaży lub galerii mogę pozwalać sobie na więcej bez budzenia niechcianych kontrowersji?
Pamiętała swój debiutancki wernisaż; jedna z zaproszonych artystek pokazała mocno kontrowersyjne, odbiegające od klasyki dzieła, które w delikatnej Lyrze wywołały pewne zgorszenie i przekonanie, że nigdy nie namalowałaby czegoś podobnego.
- Tak... Chcę przynajmniej spróbować – zapewniła go, płoniąc się pod jego spojrzeniem.
Ale może rzeczywiście w jej pracach było za mało szaleństwa? Malując zamówienia, rzadko pozwalała sobie na eksperymenty, obawiając się złego przyjęcia. W zaciszu własnej pracowni tworzyła jednak obrazy także dla doskonalenia swego warsztatu, ale może było to kwestią tego, że sama była osobą spokojną, cichą i nieśmiałą, pozbawioną nutki szaleństwa. W oczach wielu zapewne wręcz nudną. Większość jej obrazów też wyglądała raczej spokojnie; przyjemne, urokliwe pejzaże lub portrety, które mają nadawać się do powieszenia na ścianach rodowych rezydencji.
- Nie wiem, czy potrafię odnaleźć w sobie tę... formę szaleństwa, ale skoro to takie ważne, to się postaram – powiedziała więc, mając nadzieję, że da się utrzymać odpowiednią równowagę między szaleństwem a klasyką. – Dlaczego myśli pan, że te obrazy nie ukazują mojej artystycznej duszy?
Spojrzała na niego z ukosa. Musiała to przyznać, był wybredny i wymagający. Może po prostu nie rozumiał jej sztuki? Kto wie, jakie sposoby malowania obowiązywały w jego rodzinnym kraju. Może tamtejsi artyści przykładali wagę do innych rzeczy?
Zerknęła w stronę obrazu, na który wskazał mężczyzna. Nie wpadłaby na to, że mogło mu chodzić akurat o ten fragment. Jej myślenie rzeczywiście było nacechowane niemal przesadną starannością i chęcią zadowolenia klientów, co wynikało bezpośrednio z jej kompleksów i niskiej samooceny. Chciała być dostatecznie dobra.
- Większość klientów, którzy zwracają się do mnie z prośbą o malowanie dla nich portretów nie lubi eksperymentów i nowości. Pragną staranności i klasyki nawiązującej do tego, jak byli portretowani ich poprzednicy – wyjaśniła, starając się, żeby jej głos nie drżał. – Myśli pan, że w obrazach przeznaczonych do wernisaży lub galerii mogę pozwalać sobie na więcej bez budzenia niechcianych kontrowersji?
Pamiętała swój debiutancki wernisaż; jedna z zaproszonych artystek pokazała mocno kontrowersyjne, odbiegające od klasyki dzieła, które w delikatnej Lyrze wywołały pewne zgorszenie i przekonanie, że nigdy nie namalowałaby czegoś podobnego.
- Tak... Chcę przynajmniej spróbować – zapewniła go, płoniąc się pod jego spojrzeniem.
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
Sztuka pochłaniała mnie całkowicie. Była moją ostoją, moją najwierniejszą kochanką, miłością mojego życia – choć był czas, kiedy myślałem, że jesteś nią ty. Zdawać by się mogło, że z was dwóch tylko ona była w stanie wytrwać przy mnie. Paradoksalnie łatwiej było obcować i oswajać coś, co znajduje się w strefie duchowego trwania i przeżywania, rozumiałem ją dogłębnie, bezsprzecznie. Nam zabrakło czegoś ważnego, jednego spojrzenia, przemilczanego pytania, może niemego wyrzutu którego nie zauważyłem. Nie wiem, do dziś nie znalazłem odpowiedzi. Młódka stojąca zaś przede mną sprawiała że niebezpiecznie pozwalałem ponosić się słowom. Byłem niczym orzeł nurkujący po małą, niczego nie świadomą myszkę. Ale nawet ona musiała zrozumieć jak funkcjonuje świat. Życie weryfikowało nasze przygotowanie do trwania na świecie najgorszymi sposobami. Ja i tak byłem dziś dla niej łaskaw.
-To nie jest obowiązek, bardziej rada, moja droga. Nie rób tego, bo to ważne. Nie rób tego, bo ja tak powiedziałem. Musisz sama tego chcieć. Szukając na siłę nie znajdziesz tego czego szukasz – ze sztuką jest jak z miłością, zazwyczaj przychodzi do nas nieproszona i kompletnie niespodziewana. Goniona zawsze wymyka się z rąk. – byłem tak cholernie mądry, czyż nie? Poznałem przecież już smak miłości. Gorycz złamanego serca do dzisiaj odbijał mi się nieprzyjemnym echem. Ale wiedziałem, że mam rację. Dobrze pamiętałem wieczór w który po raz pierwszy pozwoliłaś ze sobą zatańczyć. Lekkie uczucie niepokoju tworzyło dziwaczną mieszaninę z adrenaliną pulsującą w moich żyłach gdy zmierzałem w twoją stronę. Nie szukałem miłości, a jakimś cudem znalazłem ciebie. Nie goniłem za nią, a jednak straciłem cię. Twoją cielesną formę, twój duch nawiedzał moje myśli zdecydowanie zbyt często.
Zerknąłem na rudowłosą damę. Nie wiedziałem, czy to ona tak bardzo nie rozumie, czy też ja doszukuję się mankamentów we wszystkim wytrącony z równowagi spotkaniem z tobą. Ale przecież wiedziałem co mówię, w co wierzę i czego szukam. Jej kolejne pytanie zawisło w powietrzu. Zmierzyłem spojrzeniem jeszcze raz przyniesione przez nią płótna i prześlizgując po nich wzrok odpowiedziałem jej zgodnie z sumieniem.
-Współczułbym każdemu, kogo artystyczna dusza potrafiłaby powiedzieć tylko tyle. Dusza mówi o tym, o czym milczy język i oczy. Niekoniecznie krzykliwie, czasem subtelnie niczym dotyk piórka na dłoni, ledwie zauważalnie, a jednak dostatecznie by poczuć je i czerpać z tego przyjemność. – może nie powinien być aż tak dosadny? Laidan powierzyła mi Galerię, zaufała, pozwoliła bym rozwinął się pod jej skrzydłami by teraz oddać mnie całkowicie kontrolę. Potrzebowałem przychylności arystokratów, posiadali galeony, które potrzebne mi były na finansowanie wernisaży. Ale stojąca przede mną prawie kobieta przyszła tu jako artystka, nie potencjalny inwestor. Musiałem więc traktować ją tak, jak każdego innego człowieka. Nie planowałem wprowadzenia taryfy ulgowej, była ona poza spectrum moich zainteresowań i chęci. Jej kolejne słowa sprawiły, że impuls zwierzęcej złości przebiegł przez moje ciało, tylko sekundę znacząc się na twarzy poprzez zmarszczone brwi. Nie była w stanie tego dostrzec, wiem że nie, widziała tylko mój profil od dołu. Szybko opanowałem irytację, którą wywołały jej słowa. I choć powierzchownie nie zmieniło się nic – od mojej postawy, po okraszony serdecznością ton – tak słowom pozwoliłem wydostać się na świat wedle serca woli.
-Maluj więc dla nich dalej, lady. Powielaj schematy. Kopiuj styl, który nie należy do ciebie i bierz za to galeony – jeśli właśnie na tym ci zależy. Ale na ścianach tej Galerii nie zawisną takie prace. Masz złe podejście, za bardzo martwi cię, lady, to, co ktoś powie, nie zaś to, co skrywasz wewnątrz siebie. Jako malarz masz dwie drogi – możesz zostać rzemieślnikiem i wykonywać zlecenia malując tak, jak życzą sobie tego twoi klienci, lub zostać artystą malować wedle tego co mówi twoja ręka prowadzona duszą. Jeśli otworzysz się dostatecznie, wypuścisz na świat tą część siebie, którą tak mocno skrywasz, wtedy – i tylko wtedy – osiągniesz wielkość. A wraz z nią znajdą się kupcy. Musisz pamiętać że artysta nie tworzy dla pieniędzy, sławy czy poklasku. Tworzy z silnej potrzeby tworzenia, takiej, która wyrywa nocą z łóżka gdy pomysł zjawi się przebudzając w środku snu. Takiej, która ogarnia całkowicie. Na wskroś; która czasem doprowadza do szaleństwa, ale i spełnienia jednocześnie. Powinnaś wiedzieć o czym mówię. Jeśli jest inaczej – czeka cię długa droga. Ciężka, ale -na Merlina- okropnie ciekawa. – zakończyłem kolejne przemówienie. Zmęczyła mnie. Ona. Ja sam siebie też zmęczyłem. Zerknąłem w stronę płótna, które wołało do mnie cicho.
-Wróć za miesiąc w takim razie. – stwierdziłem gdy z jej ust padło zapewnienie. Chciała podjąć się zadania. Dobrze. Zmierzyłem ją jeszcze raz kontrolnym spojrzeniem jakby mierząc nim jej szanse na podołanie wyzwaniu ale nie powiedziałem już nic więcej. – Do zobaczenia, lady Travers. – pożegnałem ją krótko schylając lekko głowę w jej stronę w geście pożegnania. Jej sylwetka dłużej nie zajmowała moich myśli. Stuknąłem różdżką w radio na nowo wypełniając pomieszczenie dźwiękami pianina. Podwinąłem rękawy i ustawiłem się naprzeciw płótna z dłońmi na biodrach. Stałem tak chwilę przywołując w myślach konkretną wizję, którą jeszcze chwilę temu miałem w głowie i która nadal tam tkwiła – ostra jak nigdy, niecierpliwie oczekująca aż nie wydostanie się na światło dziennie. A potem dopadłem do pędzla. Znów malowałem. Całym ciałem. Całym sobą. Całą duszą.
|zt
-To nie jest obowiązek, bardziej rada, moja droga. Nie rób tego, bo to ważne. Nie rób tego, bo ja tak powiedziałem. Musisz sama tego chcieć. Szukając na siłę nie znajdziesz tego czego szukasz – ze sztuką jest jak z miłością, zazwyczaj przychodzi do nas nieproszona i kompletnie niespodziewana. Goniona zawsze wymyka się z rąk. – byłem tak cholernie mądry, czyż nie? Poznałem przecież już smak miłości. Gorycz złamanego serca do dzisiaj odbijał mi się nieprzyjemnym echem. Ale wiedziałem, że mam rację. Dobrze pamiętałem wieczór w który po raz pierwszy pozwoliłaś ze sobą zatańczyć. Lekkie uczucie niepokoju tworzyło dziwaczną mieszaninę z adrenaliną pulsującą w moich żyłach gdy zmierzałem w twoją stronę. Nie szukałem miłości, a jakimś cudem znalazłem ciebie. Nie goniłem za nią, a jednak straciłem cię. Twoją cielesną formę, twój duch nawiedzał moje myśli zdecydowanie zbyt często.
Zerknąłem na rudowłosą damę. Nie wiedziałem, czy to ona tak bardzo nie rozumie, czy też ja doszukuję się mankamentów we wszystkim wytrącony z równowagi spotkaniem z tobą. Ale przecież wiedziałem co mówię, w co wierzę i czego szukam. Jej kolejne pytanie zawisło w powietrzu. Zmierzyłem spojrzeniem jeszcze raz przyniesione przez nią płótna i prześlizgując po nich wzrok odpowiedziałem jej zgodnie z sumieniem.
-Współczułbym każdemu, kogo artystyczna dusza potrafiłaby powiedzieć tylko tyle. Dusza mówi o tym, o czym milczy język i oczy. Niekoniecznie krzykliwie, czasem subtelnie niczym dotyk piórka na dłoni, ledwie zauważalnie, a jednak dostatecznie by poczuć je i czerpać z tego przyjemność. – może nie powinien być aż tak dosadny? Laidan powierzyła mi Galerię, zaufała, pozwoliła bym rozwinął się pod jej skrzydłami by teraz oddać mnie całkowicie kontrolę. Potrzebowałem przychylności arystokratów, posiadali galeony, które potrzebne mi były na finansowanie wernisaży. Ale stojąca przede mną prawie kobieta przyszła tu jako artystka, nie potencjalny inwestor. Musiałem więc traktować ją tak, jak każdego innego człowieka. Nie planowałem wprowadzenia taryfy ulgowej, była ona poza spectrum moich zainteresowań i chęci. Jej kolejne słowa sprawiły, że impuls zwierzęcej złości przebiegł przez moje ciało, tylko sekundę znacząc się na twarzy poprzez zmarszczone brwi. Nie była w stanie tego dostrzec, wiem że nie, widziała tylko mój profil od dołu. Szybko opanowałem irytację, którą wywołały jej słowa. I choć powierzchownie nie zmieniło się nic – od mojej postawy, po okraszony serdecznością ton – tak słowom pozwoliłem wydostać się na świat wedle serca woli.
-Maluj więc dla nich dalej, lady. Powielaj schematy. Kopiuj styl, który nie należy do ciebie i bierz za to galeony – jeśli właśnie na tym ci zależy. Ale na ścianach tej Galerii nie zawisną takie prace. Masz złe podejście, za bardzo martwi cię, lady, to, co ktoś powie, nie zaś to, co skrywasz wewnątrz siebie. Jako malarz masz dwie drogi – możesz zostać rzemieślnikiem i wykonywać zlecenia malując tak, jak życzą sobie tego twoi klienci, lub zostać artystą malować wedle tego co mówi twoja ręka prowadzona duszą. Jeśli otworzysz się dostatecznie, wypuścisz na świat tą część siebie, którą tak mocno skrywasz, wtedy – i tylko wtedy – osiągniesz wielkość. A wraz z nią znajdą się kupcy. Musisz pamiętać że artysta nie tworzy dla pieniędzy, sławy czy poklasku. Tworzy z silnej potrzeby tworzenia, takiej, która wyrywa nocą z łóżka gdy pomysł zjawi się przebudzając w środku snu. Takiej, która ogarnia całkowicie. Na wskroś; która czasem doprowadza do szaleństwa, ale i spełnienia jednocześnie. Powinnaś wiedzieć o czym mówię. Jeśli jest inaczej – czeka cię długa droga. Ciężka, ale -na Merlina- okropnie ciekawa. – zakończyłem kolejne przemówienie. Zmęczyła mnie. Ona. Ja sam siebie też zmęczyłem. Zerknąłem w stronę płótna, które wołało do mnie cicho.
-Wróć za miesiąc w takim razie. – stwierdziłem gdy z jej ust padło zapewnienie. Chciała podjąć się zadania. Dobrze. Zmierzyłem ją jeszcze raz kontrolnym spojrzeniem jakby mierząc nim jej szanse na podołanie wyzwaniu ale nie powiedziałem już nic więcej. – Do zobaczenia, lady Travers. – pożegnałem ją krótko schylając lekko głowę w jej stronę w geście pożegnania. Jej sylwetka dłużej nie zajmowała moich myśli. Stuknąłem różdżką w radio na nowo wypełniając pomieszczenie dźwiękami pianina. Podwinąłem rękawy i ustawiłem się naprzeciw płótna z dłońmi na biodrach. Stałem tak chwilę przywołując w myślach konkretną wizję, którą jeszcze chwilę temu miałem w głowie i która nadal tam tkwiła – ostra jak nigdy, niecierpliwie oczekująca aż nie wydostanie się na światło dziennie. A potem dopadłem do pędzla. Znów malowałem. Całym ciałem. Całym sobą. Całą duszą.
|zt
Just wait and see, what am I capable of
Apollinare Sauveterre
Zawód : artysta, krytyk, dyrektor Galerii Sztuki
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Sztuka zawsze, nieustannie zajmuje się dwiema sprawami: wiecznie rozmyśla o śmierci i dzięki temu wiecznie tworzy życie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Lyra pokiwała głową, ale jej usta lekko zadrżały, gdy słuchała słów mężczyzny. Czuła się zmieszana, z trudem panowała nad tym, by jej kosmyki nie zaczęły zmieniać kolorów, ani żeby na policzki nie wypłynęły jeszcze intensywniejsze rumieńce. Drobne, delikatne palce tak często noszące na sobie ślady farb mięły brzegi rękawów sukienki, ale starała się trzymać prosto i zachowywać opanowanie, nawet kiedy jej artystyczna dusza cierpiała w środku z powodu poczucia niezrozumienia i niedocenienia. Była szlachcianką, z dumą nosiła nazwisko swojego męża i korzystała z danej jej szansy na artystyczny rozwój. To było dla niej ważne, to, że nie musiała już poszukiwać swoich klientów na Pokątnej, a tworzyć jako prawdziwa malarka, którą tak pragnęła się stać.
Mimo to pod jego spojrzeniem wróciła niepewność, którą tak często odczuwała w przeszłości. Nie czuła się tutaj ani trochę pewnie, i nawet jej współpraca z tą galerią pod nowym zarządem póki co wydawała się stać pod znakiem zapytania. Były inne galerie, w których mogła zamieszczać swoje obrazy, ale mimo to na tym miejscu zależało jej szczególnie, jako że to tu właśnie zadebiutowała, w jednej z sal tej galerii rozpoczęła się jej przygoda z poważną sztuką i zakończył epizod ulicznego malarstwa. Pragnęła robić to, co kochała, a zarazem uwolnić się od piętna niskiej samooceny i poczucia bycia niepełnowartościową. Zbyt mocno przejmowała się opinią innych, bojąc się być kontrowersyjną, bojąc się utraty przychylności szlachetnie urodzonych klientów, szczególnie na tak wczesnym etapie jej twórczej drogi. Zdawała sobie sprawę, że wciąż jej nie ufano. Była młoda i początkująca, wciąż jeszcze niedoświadczona, dlatego tak bała się odrzucenia i niezrozumienia, chcąc zadowolić wybredne gusta i pokazać się jako osóbka utalentowana i wszechstronna.
Chciała jednak mimo tego być prawdziwą artystką. Nie rzemieślnikiem, który jedynie odtwarzał zamiast tworzyć. Sztuka była dla niej czymś więcej niż tylko pracą i zarobkiem, nawet jeśli jej myślenie wciąż było nacechowane przyzwyczajeniami wyniesionymi z czasów dorastania w biedzie. Pewnych nawyków i sposobów myślenia trudno było się wyzbyć, a przed ślubem spędziła dobrych kilka miesięcy, malowaniem zarabiając na siebie i swoje potrzeby. Teraz już nie musiała tego robić, więc musiała uwolnić swoje myśli od dawnych nawyków, pozwolić sobie na tworzenie sztuki dla samej sztuki. Mimo to kontrowersji się bała i na pewno nie ucieknie się do malowania bezwstydnych prac, jak te, które wystawiła jedna z artystek debiutujących tego samego dnia, co ona.
Kochała sztukę. Ta była dla niej niezwykle ważna, i wiedziała, że podjęła dobry wybór, po ukończeniu szkoły próbując swoich sił w malarstwie. Zaryzykowała; mogła wybrać znacznie pewniejsze zajęcie, choćby jakiś staż w ministerstwie, ale poszła za głosem serca i została artystką, nie poddając się mimo początkowych trudności. Tworzyła i sprawiało jej to czystą przyjemność, wiedziała, że to właśnie jest jej wymarzona ścieżka, bo jej dusza zawsze rwała się do sztuki, ale potrzebowała nieszczęśliwego wypadku i kryzysu nastoletnich wartości, żeby naprawdę to zrozumieć i zrobić coś w tym kierunku. Zrobić coś dla siebie, nie zaś kierować się niedoścignionymi ideałami z dzieciństwa, które nigdy nie były i nie stałyby się jej własnymi.
Wahała się nad tym, co mogłaby powiedzieć, jak mogłaby zareagować na te słowa. Dosadne, ale zdumiewająco trafne, dające młódce do myślenia i zasiewające w niej ziarnko wątpliwości, czy na pewno postępowała dobrze, zbyt mocno kierując się oczekiwaniami innych i biorąc do siebie to, co myśleli o jej twórczości. Na swoje usprawiedliwienie miała niewielkie doświadczenie i to, że wciąż się uczyła. Zdawała sobie sprawę, że pewnie jeszcze długo będzie pamiętać to spotkanie, ważyć w myślach słowa, które padły z jego ust i próbując zastanowić się nad sobą.
Pokiwała więc raz jeszcze, dając do zrozumienia, że weźmie to sobie do serca i zapewniła, że wróci za miesiąc, licząc w duchu, że następnym razem zaprezentuje mu lepsze prace. Takie, które zjednają sobie jego wybredny gust, sprawią, że zobaczy w niej artystkę, nie rzemieślnika. Później pożegnała się cicho i odeszła, zamierzając wrócić do domu znajdującym się w galerii kominkiem, gdyż słabe samopoczucie, jakie doskwierało jej w ostatnich dniach, znów dało o sobie znać.
| zt.
Mimo to pod jego spojrzeniem wróciła niepewność, którą tak często odczuwała w przeszłości. Nie czuła się tutaj ani trochę pewnie, i nawet jej współpraca z tą galerią pod nowym zarządem póki co wydawała się stać pod znakiem zapytania. Były inne galerie, w których mogła zamieszczać swoje obrazy, ale mimo to na tym miejscu zależało jej szczególnie, jako że to tu właśnie zadebiutowała, w jednej z sal tej galerii rozpoczęła się jej przygoda z poważną sztuką i zakończył epizod ulicznego malarstwa. Pragnęła robić to, co kochała, a zarazem uwolnić się od piętna niskiej samooceny i poczucia bycia niepełnowartościową. Zbyt mocno przejmowała się opinią innych, bojąc się być kontrowersyjną, bojąc się utraty przychylności szlachetnie urodzonych klientów, szczególnie na tak wczesnym etapie jej twórczej drogi. Zdawała sobie sprawę, że wciąż jej nie ufano. Była młoda i początkująca, wciąż jeszcze niedoświadczona, dlatego tak bała się odrzucenia i niezrozumienia, chcąc zadowolić wybredne gusta i pokazać się jako osóbka utalentowana i wszechstronna.
Chciała jednak mimo tego być prawdziwą artystką. Nie rzemieślnikiem, który jedynie odtwarzał zamiast tworzyć. Sztuka była dla niej czymś więcej niż tylko pracą i zarobkiem, nawet jeśli jej myślenie wciąż było nacechowane przyzwyczajeniami wyniesionymi z czasów dorastania w biedzie. Pewnych nawyków i sposobów myślenia trudno było się wyzbyć, a przed ślubem spędziła dobrych kilka miesięcy, malowaniem zarabiając na siebie i swoje potrzeby. Teraz już nie musiała tego robić, więc musiała uwolnić swoje myśli od dawnych nawyków, pozwolić sobie na tworzenie sztuki dla samej sztuki. Mimo to kontrowersji się bała i na pewno nie ucieknie się do malowania bezwstydnych prac, jak te, które wystawiła jedna z artystek debiutujących tego samego dnia, co ona.
Kochała sztukę. Ta była dla niej niezwykle ważna, i wiedziała, że podjęła dobry wybór, po ukończeniu szkoły próbując swoich sił w malarstwie. Zaryzykowała; mogła wybrać znacznie pewniejsze zajęcie, choćby jakiś staż w ministerstwie, ale poszła za głosem serca i została artystką, nie poddając się mimo początkowych trudności. Tworzyła i sprawiało jej to czystą przyjemność, wiedziała, że to właśnie jest jej wymarzona ścieżka, bo jej dusza zawsze rwała się do sztuki, ale potrzebowała nieszczęśliwego wypadku i kryzysu nastoletnich wartości, żeby naprawdę to zrozumieć i zrobić coś w tym kierunku. Zrobić coś dla siebie, nie zaś kierować się niedoścignionymi ideałami z dzieciństwa, które nigdy nie były i nie stałyby się jej własnymi.
Wahała się nad tym, co mogłaby powiedzieć, jak mogłaby zareagować na te słowa. Dosadne, ale zdumiewająco trafne, dające młódce do myślenia i zasiewające w niej ziarnko wątpliwości, czy na pewno postępowała dobrze, zbyt mocno kierując się oczekiwaniami innych i biorąc do siebie to, co myśleli o jej twórczości. Na swoje usprawiedliwienie miała niewielkie doświadczenie i to, że wciąż się uczyła. Zdawała sobie sprawę, że pewnie jeszcze długo będzie pamiętać to spotkanie, ważyć w myślach słowa, które padły z jego ust i próbując zastanowić się nad sobą.
Pokiwała więc raz jeszcze, dając do zrozumienia, że weźmie to sobie do serca i zapewniła, że wróci za miesiąc, licząc w duchu, że następnym razem zaprezentuje mu lepsze prace. Takie, które zjednają sobie jego wybredny gust, sprawią, że zobaczy w niej artystkę, nie rzemieślnika. Później pożegnała się cicho i odeszła, zamierzając wrócić do domu znajdującym się w galerii kominkiem, gdyż słabe samopoczucie, jakie doskwierało jej w ostatnich dniach, znów dało o sobie znać.
| zt.
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
Nie widziała już kropli ani kontrastowych plam za oknem, gdy słońce muskało mokre płaszczyzny, rozświetlając je na tle zacienionych. Znalazła sobie ciekawszy obiekt obserwacji i w żadnym wypadku nie był to obraz, choć w złocistej ramie zaigrały promienie, jasnym pociągnięciem rozlewając się na ścianę - widziała tam swój cień, wymalowany pochmurnym tonem błękitu. Światło musnęło nieznacznie okulary, spokojnie tkwiące na nosie mężczyzny. Mimo drobnego elementu zaskoczenia sytuacja wydawała jej się spokojna, stateczna - cień zaznaczał się lub niknął powoli, żadne z nich nie ruszało się z miejsca ani nie wykonywało żadnych nieuchwytnych ruchów. Mogli obserwować się uważnie, choć światło za plecami Yvette musiało nieco zaburzać jej wizerunek, spowijając przód w cieniu. Nie miała z Sauveterre zbyt wiele powiązań, zawsze starała się trzymać na uboczu w jego relacji z Deirdre, podświadomie wyczuwając, że wtedy przyjaciółka czuje się pewniej - miała na ten temat własne zdanie i otwarcie kibicowała im, szczerze uważając, że stanowią cudowną parę. Mimo tak luźnej i nierozwiniętej znajomości z artystą, nie czuła się skrępowana jego obecnością. Jego nagły powrót zapewne wywołał w niej mniej emocji, niż w ciemnowłosej, ale była zaciekawiona i nie bała się dobierać słów bezpośrednich. Wierzyła, że czas uleczył niektóre rany, a nie był jej na tyle bliski, by musiała uważać na stwierdzenia czy pytania zbyt bolesne. W dziwny sposób, zdaniem panny Blythe niewytłumaczalny, pragnęła poznać jego spojrzenie na przeszłość i teraźniejszość. Przyszłość interesowała ją niewiele mniej, lecz była zbyt chwiejna, by określać ją pewnie i bez omyłek. Płótna były podłożem dla emocji, materializacją marzeń i tęsknot, najgłębszych pragnień, odzwierciedleniem duszy, którą zazwyczaj udawało się uchwycić tylko na chwilę, w niespodziewanym czasie i miejscu, w pojedynczym geście, słowie, spojrzeniu, w małej nucie drżącej w powietrzu ułamek sekundy dłużej.
Kiwnęła krótko głową, z gracją opuszczając zimny parapet, nie oglądając się na ozdobioną perlistymi kroplami szybę, w cichej zgodzie na propozycję. Wkrótce jej cień zniknął, pozostawiając po sobie tylko niewidzialne wrażenie, ona zaś subtelnie wsparła się na ramieniu mężczyzny i pozwoliła prowadzić w nieznane wcześniej zakątki galerii. Nie dociekała przed czasem, gdzie dotrą - myśl, że będzie to kolejna sala wypełniona obrazami lub przeznaczona dla rzeźb, samoistnie wsiąknęła w wyobrażenie, dlatego uchylane drzwi pracowni zaskoczyły ją, ale nie mogła zaprzeczyć, że zaciekawienie wzrosło wprost proporcjonalnie. Najpierw chciała odpowiedzieć, dodać coś na temat przeciętności, czy też raczej - nieprzeciętności, lecz zrezygnowała, pozwalając milczeniu dotrzymać im kroku. Nie było męczące ani krępujące. W trakcie drogi rozglądała się nienachalnie po ekspozycjach i otoczeniu, zaś na widok sztalug, wyglądających zza uchylonych drzwi, obdarzyła Apollinare krótkim spojrzeniem, po czym bez słowa przemknęła przez próg. Wodziła wzrokiem po pracowni, obojętnie mijając puste sztalugi, na niedługi moment zatrzymując się przy podmalówce, skuszona prostym kontrastem barw, krótko sprawdzając stan pędzli - czyste, choć wyraźnie widać, że użytkowane. Czekała, gdy udał się na zaplecze, wciąż wyłapując szczegóły otoczenia, lecz nie dostrzegając tych najdrobniejszych, które nie przyciągały jej uwagi - nie zwykła skupiać się na pomieszczeniach zbyt drobiazgowo. Uniosła lekko brwi, widząc duże płótno, już z odległości przyciągające wzrok bardziej niż ustawione w rządkach odwzorowania rzeczywistości. Próżno było szukać w nim banału, znajoma postać emanowała własną siłą, ostre pociągnięcia pędzla wcale nie odbierały jej kobiecości, lecz dynamicznie podkreślały charakter. Barwy, choć pozornie rozgraniczone i obecne obok siebie w formach czystych plam, łączyły się, przelewając wszelkie niuanse w jedną całość - szmaragdowe tło wymieszane z księżycową poświatą wzbogacało odbiór o niepokój, ale ciemne tęczówki pozostawały chłodne i spokojne, a mimo tego miała wrażenie, że w zarysach ramion, nawet w niesfornym kosmyku włosów, przebija się jakiś rodzaj tęsknoty. Nie była tylko pewna, czy była to ingerencja ze strony malarza, czy modelki, lecz uwagę tą zostawiła tylko i wyłącznie dla własnego wglądu. Obserwowała obraz ze sporej odległości, stojąc wciąż w miejscu, w którym ją zostawił.
- Chętnie, dziękuję - złociste włosy drgnęły lekko, gdy skinęła głową, by moment później odebrać kieliszek przyozdobiony winem, z którym umknęła, stając bliżej przedstawionego dzieła. Przyglądała się połączeniom, analizując zgrubienia farb, porównując wcześniejsze wrażenia z nowymi. Odwróciła się i upiła łyk ze spokojem, choć wreszcie coś połechtało poczucie estetyki i przyniosło nieco satysfakcji. Był zdolny. Nigdy w to nie wątpiła. - Wie o nim? - nie wyrażała własnego zachwytu, poniekąd mógł dostrzec respekt w jej oczach podczas obserwacji kolejnych milimetrów, w nieznacznym ruchu dłoni, uniesionej na wysokość ust przedstawienia kobiety, jakby chciała musnąć je opuszkami i sprawdzić, czy rzeczywiście są tak miękkie, jak na płótnie. Zastanawiało ją, czy stała przed nim, czy korzystał jedynie z własnej pamięci, może kilku zdjęć. W jej odczuciu można było uznać obraz za dzieło ukończone, ale wiedziała, że artyści mają na pewne kwestie własne spojrzenie - sama przecież wytrwale tkwiła w sali baletowej. Perfekcja była nieuchwytna. - Jak długo powstaje? - uzupełniła kolejnym pytaniem. Dał sobie spokój, czy wciąż pochylał się nad przeszłością?
Kiwnęła krótko głową, z gracją opuszczając zimny parapet, nie oglądając się na ozdobioną perlistymi kroplami szybę, w cichej zgodzie na propozycję. Wkrótce jej cień zniknął, pozostawiając po sobie tylko niewidzialne wrażenie, ona zaś subtelnie wsparła się na ramieniu mężczyzny i pozwoliła prowadzić w nieznane wcześniej zakątki galerii. Nie dociekała przed czasem, gdzie dotrą - myśl, że będzie to kolejna sala wypełniona obrazami lub przeznaczona dla rzeźb, samoistnie wsiąknęła w wyobrażenie, dlatego uchylane drzwi pracowni zaskoczyły ją, ale nie mogła zaprzeczyć, że zaciekawienie wzrosło wprost proporcjonalnie. Najpierw chciała odpowiedzieć, dodać coś na temat przeciętności, czy też raczej - nieprzeciętności, lecz zrezygnowała, pozwalając milczeniu dotrzymać im kroku. Nie było męczące ani krępujące. W trakcie drogi rozglądała się nienachalnie po ekspozycjach i otoczeniu, zaś na widok sztalug, wyglądających zza uchylonych drzwi, obdarzyła Apollinare krótkim spojrzeniem, po czym bez słowa przemknęła przez próg. Wodziła wzrokiem po pracowni, obojętnie mijając puste sztalugi, na niedługi moment zatrzymując się przy podmalówce, skuszona prostym kontrastem barw, krótko sprawdzając stan pędzli - czyste, choć wyraźnie widać, że użytkowane. Czekała, gdy udał się na zaplecze, wciąż wyłapując szczegóły otoczenia, lecz nie dostrzegając tych najdrobniejszych, które nie przyciągały jej uwagi - nie zwykła skupiać się na pomieszczeniach zbyt drobiazgowo. Uniosła lekko brwi, widząc duże płótno, już z odległości przyciągające wzrok bardziej niż ustawione w rządkach odwzorowania rzeczywistości. Próżno było szukać w nim banału, znajoma postać emanowała własną siłą, ostre pociągnięcia pędzla wcale nie odbierały jej kobiecości, lecz dynamicznie podkreślały charakter. Barwy, choć pozornie rozgraniczone i obecne obok siebie w formach czystych plam, łączyły się, przelewając wszelkie niuanse w jedną całość - szmaragdowe tło wymieszane z księżycową poświatą wzbogacało odbiór o niepokój, ale ciemne tęczówki pozostawały chłodne i spokojne, a mimo tego miała wrażenie, że w zarysach ramion, nawet w niesfornym kosmyku włosów, przebija się jakiś rodzaj tęsknoty. Nie była tylko pewna, czy była to ingerencja ze strony malarza, czy modelki, lecz uwagę tą zostawiła tylko i wyłącznie dla własnego wglądu. Obserwowała obraz ze sporej odległości, stojąc wciąż w miejscu, w którym ją zostawił.
- Chętnie, dziękuję - złociste włosy drgnęły lekko, gdy skinęła głową, by moment później odebrać kieliszek przyozdobiony winem, z którym umknęła, stając bliżej przedstawionego dzieła. Przyglądała się połączeniom, analizując zgrubienia farb, porównując wcześniejsze wrażenia z nowymi. Odwróciła się i upiła łyk ze spokojem, choć wreszcie coś połechtało poczucie estetyki i przyniosło nieco satysfakcji. Był zdolny. Nigdy w to nie wątpiła. - Wie o nim? - nie wyrażała własnego zachwytu, poniekąd mógł dostrzec respekt w jej oczach podczas obserwacji kolejnych milimetrów, w nieznacznym ruchu dłoni, uniesionej na wysokość ust przedstawienia kobiety, jakby chciała musnąć je opuszkami i sprawdzić, czy rzeczywiście są tak miękkie, jak na płótnie. Zastanawiało ją, czy stała przed nim, czy korzystał jedynie z własnej pamięci, może kilku zdjęć. W jej odczuciu można było uznać obraz za dzieło ukończone, ale wiedziała, że artyści mają na pewne kwestie własne spojrzenie - sama przecież wytrwale tkwiła w sali baletowej. Perfekcja była nieuchwytna. - Jak długo powstaje? - uzupełniła kolejnym pytaniem. Dał sobie spokój, czy wciąż pochylał się nad przeszłością?
you're a chemical that burns, there's nothing but this
it's the purest element, but it's so volatile
feel it on me, love; see it on me, love
strangeness and charm
it's the purest element, but it's so volatile
feel it on me, love; see it on me, love
strangeness and charm
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
Pracownie sztuk pięknych
Szybka odpowiedź