Howl Street 5a/6
Strona 1 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
Howl Street 5a/6
Jest to niewielki, porośnięty bluszczem domek na przedmieściach Londynu. Nie wyróżnia się niczym szczególnym. Zbudowany z czerwonej cegły, odrapany i wiekowy, czasy swej świetności ma już dawno za sobą. Chroniący prywatności domowników wysoki płot spróchniał, przez lata niekonserwowany - w niektórych miejscach rozpadł się zupełnie, nie stanowiąc już żadnej przeszkody dla jakichkolwiek nieproszonych gości, którzy tylko zechcieliby zjawić się w tej okolicy.
Ciężko dostrzec coś przez brudne, niewielkie okna, jednak każdego wieczoru we wnętrzu domu pali się światło. Powiadają, że zamieszkuje go sędziwa rodzina mugoli - podobno muzyków, a może nauczycieli?, którzy wprowadzili się tu przeszło pięćdziesiąt lat temu i dziś rzadko kiedy wynurzają nosy na zewnątrz, nieufni wobec nikogo. Kręta ścieżka prowadząca do drzwi wejściowych zarosła zielenią, a schodki na werandę zapadły się ze starości. Na drzwiach wciąż wisi bożonarodzeniowy wieniec, brzydki, zniszczony i wyblakły. Daremnie próbować dostać się do środka, daremnie wołać gospodarzy. Wygląda na to, jakby w tym miejscu zatrzymał się czas.
Ciężko dostrzec coś przez brudne, niewielkie okna, jednak każdego wieczoru we wnętrzu domu pali się światło. Powiadają, że zamieszkuje go sędziwa rodzina mugoli - podobno muzyków, a może nauczycieli?, którzy wprowadzili się tu przeszło pięćdziesiąt lat temu i dziś rzadko kiedy wynurzają nosy na zewnątrz, nieufni wobec nikogo. Kręta ścieżka prowadząca do drzwi wejściowych zarosła zielenią, a schodki na werandę zapadły się ze starości. Na drzwiach wciąż wisi bożonarodzeniowy wieniec, brzydki, zniszczony i wyblakły. Daremnie próbować dostać się do środka, daremnie wołać gospodarzy. Wygląda na to, jakby w tym miejscu zatrzymał się czas.
Noc 5 listopada
Nawet, gdyby chciał - nie potrafił usunąć z pamięci kojącej zmysły melodii i słów, które kołatały się w jego głowie od...tego czasu. Żywe, niczym malowane ręką artysty - obrazy, wciąż jawiły się w umyśle Samuela, nie pozwalając, by umknęły w złogach niepamięci. Dumbledore...feniks...pieśń, pióro...wszystko to sklejało rzeczywistość w całość, której - nie umiał jednak wypowiedzieć. Nie mógł. Niemniej, gdy tylko pióro ujawniło czas i miejsce, w którym miał się pojawić - nawet przez moment nie zastanawiał się, czy powinien znaleźć się na miejscu. Coś gorącego rozpalało jego serce w poczuciu, że powierzono mu wiedzę i odpowiedzialność, którą miał zamiar dzierżyć niczym sztandar. Co złośliwsi mogli go nazywać rycerzykiem naiwnie wierzącym w upadające ideały, ale miał w głębokim poważaniu takie zdania. Chciał działać, a niezaprzeczalnie popychająca go do tego siła, nie pozwalała na bierne patrzenie, gdy tyle złego krążyło wokół czarodziejskiego świata. I miała zamiar przyczynić się, by chociaż przypomniało sobie, że dobro też potrafi porządnie przyłożyć.
Czerwień, złoto i popiół. Musiał pamiętać i będzie pamiętał.
Przedmieścia Londynu nie były dla niego nowością. Zjechał na ulubionej maszynie - większość miejsc, do których można było dostać się motorem. Tak było i dziś, chociaż zatrzymał się dużo dalej, zostawiając warkot silnika za sobą i przechodząc pod porośnięty bluszczem domek - już pieszo.
Przyglądał się z zaciekawieniem omszałym ścianom spróchniałego płotu, by dotrzeć niespiesznie pod drzwi, które - jak przewidywał, były odporne na standardową perswazję otwierania.
W kieszeni kurtki, tuż obok różdżki, znajdowało się pióro, które - przy każdym zetknięciu z palcami, przywoływało w umyśle wciąż tę samą melodię, pieśń feniksa, której słowa mimowolnie wdzierały się na Samuelowe wargi. Nie mógł mieć całkowitej pewności, ale dotyk pióra powodował, że czuł na ramieniu delikatne drżenie, niby przyjemnego, drażniącego skórę ciepła, które biło z czerwonoskrzydłej, świetlistej istoty, siedzącej na jego ramieniu? gdyby ręka jednak chciała musnąć stworzenie, palce nie napotkały żadnego oporu, ni ciepła. Był to znak widoczny wyłącznie dla posiadaczy pióra, by mogli rozpoznać Samuela. Każdy właściciel czerwonego pióra, mógł dostrzec nad ramieniem Skamandera ognisty zarys, tworzący sylwetkę feniksa, jarzący się czerwiennym blaskiem, niby...skrzydło.
Auror czekał. Usiadł na zniszczony czasem schodek, wyprostował nogi, by z kieszeni - jak zwykle czarnej kurtki, wyciągnąć paczkę papierosów. Tym razem nie palił, by osuszyć nerwy z adrenaliny. Dziś palił jedynie w oczekiwaniu, pozwalając, by chłód listopadowego wiatru smagał brodate policzki, nie mogąc jednak zmyć wygięcia warg i zamyślenia, pełgającego w ciemnych oczach. Czekał na pozostałych.
Drogie istotki! Proszę każdego właściciela feniksowego pióra o napisanie posta do 7 marca. Dalsze informacje nastąpią tegoż dnia
Nawet, gdyby chciał - nie potrafił usunąć z pamięci kojącej zmysły melodii i słów, które kołatały się w jego głowie od...tego czasu. Żywe, niczym malowane ręką artysty - obrazy, wciąż jawiły się w umyśle Samuela, nie pozwalając, by umknęły w złogach niepamięci. Dumbledore...feniks...pieśń, pióro...wszystko to sklejało rzeczywistość w całość, której - nie umiał jednak wypowiedzieć. Nie mógł. Niemniej, gdy tylko pióro ujawniło czas i miejsce, w którym miał się pojawić - nawet przez moment nie zastanawiał się, czy powinien znaleźć się na miejscu. Coś gorącego rozpalało jego serce w poczuciu, że powierzono mu wiedzę i odpowiedzialność, którą miał zamiar dzierżyć niczym sztandar. Co złośliwsi mogli go nazywać rycerzykiem naiwnie wierzącym w upadające ideały, ale miał w głębokim poważaniu takie zdania. Chciał działać, a niezaprzeczalnie popychająca go do tego siła, nie pozwalała na bierne patrzenie, gdy tyle złego krążyło wokół czarodziejskiego świata. I miała zamiar przyczynić się, by chociaż przypomniało sobie, że dobro też potrafi porządnie przyłożyć.
Czerwień, złoto i popiół. Musiał pamiętać i będzie pamiętał.
Przedmieścia Londynu nie były dla niego nowością. Zjechał na ulubionej maszynie - większość miejsc, do których można było dostać się motorem. Tak było i dziś, chociaż zatrzymał się dużo dalej, zostawiając warkot silnika za sobą i przechodząc pod porośnięty bluszczem domek - już pieszo.
Przyglądał się z zaciekawieniem omszałym ścianom spróchniałego płotu, by dotrzeć niespiesznie pod drzwi, które - jak przewidywał, były odporne na standardową perswazję otwierania.
W kieszeni kurtki, tuż obok różdżki, znajdowało się pióro, które - przy każdym zetknięciu z palcami, przywoływało w umyśle wciąż tę samą melodię, pieśń feniksa, której słowa mimowolnie wdzierały się na Samuelowe wargi. Nie mógł mieć całkowitej pewności, ale dotyk pióra powodował, że czuł na ramieniu delikatne drżenie, niby przyjemnego, drażniącego skórę ciepła, które biło z czerwonoskrzydłej, świetlistej istoty, siedzącej na jego ramieniu? gdyby ręka jednak chciała musnąć stworzenie, palce nie napotkały żadnego oporu, ni ciepła. Był to znak widoczny wyłącznie dla posiadaczy pióra, by mogli rozpoznać Samuela. Każdy właściciel czerwonego pióra, mógł dostrzec nad ramieniem Skamandera ognisty zarys, tworzący sylwetkę feniksa, jarzący się czerwiennym blaskiem, niby...skrzydło.
Auror czekał. Usiadł na zniszczony czasem schodek, wyprostował nogi, by z kieszeni - jak zwykle czarnej kurtki, wyciągnąć paczkę papierosów. Tym razem nie palił, by osuszyć nerwy z adrenaliny. Dziś palił jedynie w oczekiwaniu, pozwalając, by chłód listopadowego wiatru smagał brodate policzki, nie mogąc jednak zmyć wygięcia warg i zamyślenia, pełgającego w ciemnych oczach. Czekał na pozostałych.
Drogie istotki! Proszę każdego właściciela feniksowego pióra o napisanie posta do 7 marca. Dalsze informacje nastąpią tegoż dnia
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Ostatnio zmieniony przez Samuel Skamander dnia 01.03.16 16:20, w całości zmieniany 1 raz
Szedł ulicą mając niecodzienny cel - spełnienie snów. Ależ to brzmiało poetycko, wręcz romantycznie. To było właściwie aż śmieszne, gdy to teraz, gdy na głowie miał sprawę zaręczyn swej córki, sprawę pojawienia się syna Lilian w jego domostwie oraz epizod Deimosowego szaleństwa na głowie, on - szanujący się czarodziej - idzie ślepo wykonywać polecenia sennej mary. Doprawdy, gdyby ktoś inny prócz Averego piastował urząd na wydziale psychiatrii w Mungu prawdopodobnie teraz Carrow leżałby na kozetce miast pełzać w samotni po przedmieściach Londynu. Idąc żwawym krokiem i wystukując złożonym parasolem, niby laską, rytm o bruk macał drugą ręką piórko znajdujące się w drugiej kieszeni. Nie dało się ukryć, że odczuwał swego rodzaju podekscytowanie. Czerwonym piórom ufaj... - nucił mimochodem pod wystukiwany rytm, by następnie zatrzymać się przed domkiem. Dostrzegając u jego podnóża rzeczywiście odważnego druha, a do tego znajomego.
- Skamanderze. - Zaczął staruszek, podchodząc bliżej, lecz nie spoglądał w oczy towarzysza, lecz na jego ramie. - Nie wiem w co się znów ładuję, lecz cieszę się że z Tobą, bo z Tobą, prawda? - Wyszczerzył się łobuzersko podając przyjacielowi dłoń do uściśnięcia.
- Skamanderze. - Zaczął staruszek, podchodząc bliżej, lecz nie spoglądał w oczy towarzysza, lecz na jego ramie. - Nie wiem w co się znów ładuję, lecz cieszę się że z Tobą, bo z Tobą, prawda? - Wyszczerzył się łobuzersko podając przyjacielowi dłoń do uściśnięcia.
Adrien Carrow
Zawód : Ordynator oddziału Zakażeń Magicznych
Wiek : 46
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wznosić się i upadać jest rzeczą ludzką. Ważne jest by nie bać się na nowo rozkładać swych skrzydeł i sięgać wyżej.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| początek listopada
To był bardzo dziwny sen.
Najczęściej nawiedzały go różne sny o Annabeth, ale tym razem było inaczej. Nawet po przebudzeniu dobrze pamiętał okazałego, czerwonego ptaka, który przysiadł na jego ramieniu i nucił mu do ucha pieśń. O dziwo, pamiętał jej słowa bardzo dobrze, przypominał je sobie nawet w ciągu dnia, kiedy zajmował się swoimi zwykłymi obowiązkami. Dziwny był również fakt, że gdy się przebudził, naprawdę znalazł obok siebie czerwone pióro, choć przecież senne widziadło nie powinno zostawić po sobie żadnych namacalnych śladów. A jednak pióro z pewnością istniało; mógł wziąć je do ręki, obejrzeć z każdej strony, dostrzec wypisaną na niej datę i adres. Co to było za miejsce i co to w ogóle oznaczało? Tyle pytań kłębiło się w jego głowie.
Przez kolejne parę dni wciąż o tym rozmyślał. A gdy nadszedł piąty listopada, znalazł pretekst, żeby opuścić szkołę; popołudniami często mu się to zdarzało, więc nie wzbudził w nikim większych podejrzeń. Tyle, że tym razem zamiast pozostać w wiosce, deportował się do Londynu. W razie ewentualnych wątpliwości zawsze mógł powiedzieć, że któreś z jego rodziców zachorowało i musiał ich odwiedzić.
Musiał zobaczyć to miejsce na własne oczy. Zrozumieć, co oznaczało to pióro i data, bo coś podświadomie mówiło mu, że to jest ważne. Choć był mężczyzną racjonalnym, nie zwykł ignorować swoich przeczuć. Nawet, jeśli nawet po ponad dwudziestu latach od otrzymania listu z Hogwartu, świat magii nadal potrafił go zaskakiwać.
Zmaterializował się w pobliżu koło zaniedbanego, ceglanego domku o ścianach porośniętych pędami bluszczu, ciemnozielonego nawet o tej porze roku. Niewielkie i równie zapuszczone podwórze było otoczone rozlatującym się płotem. Domek wyglądał na opuszczony, jednak kiedy Michael tak krążył wzdłuż chodnika, nagle zauważył sylwetkę mężczyzny siedzącego na schodkach. Na jego ramieniu siedział czerwony ptak wyglądający jak ten z jego snu. Feniks?
Przystanął na moment, jednak wtedy minął go inny mężczyzna, który wszedł na podwórze i podszedł do czarodzieja z feniksem. Niewiele myśląc, Michael ruszył za nimi; wydawało mu się, że obydwóch już gdzieś widział, ale w tej chwili, skupiony przede wszystkim na krążącej w głowie pieśni i widoku ognistej poświaty, jeszcze nie skojarzył, gdzie. Powitał ich skinieniem głowy, mając jednocześnie nadzieję, że nie zostanie uznany za naiwnego wariata, który nadmiernie wierzył w sny.
- Michael Tonks – przedstawił się. W końcu od czegoś trzeba było zacząć, prawda? Nie zapytał jednak wprost o pióra. Czekał, licząc, że mężczyźni pierwsi podejmą temat. – Miły dzień na spotkanie, nieprawdaż? – zagadał więc jedynie, przecież nie chciał wyjść na mruka, a liczył, że dowie się czegoś interesującego o tej sytuacji, która wydawała się coraz dziwaczniejsza.
To był bardzo dziwny sen.
Najczęściej nawiedzały go różne sny o Annabeth, ale tym razem było inaczej. Nawet po przebudzeniu dobrze pamiętał okazałego, czerwonego ptaka, który przysiadł na jego ramieniu i nucił mu do ucha pieśń. O dziwo, pamiętał jej słowa bardzo dobrze, przypominał je sobie nawet w ciągu dnia, kiedy zajmował się swoimi zwykłymi obowiązkami. Dziwny był również fakt, że gdy się przebudził, naprawdę znalazł obok siebie czerwone pióro, choć przecież senne widziadło nie powinno zostawić po sobie żadnych namacalnych śladów. A jednak pióro z pewnością istniało; mógł wziąć je do ręki, obejrzeć z każdej strony, dostrzec wypisaną na niej datę i adres. Co to było za miejsce i co to w ogóle oznaczało? Tyle pytań kłębiło się w jego głowie.
Przez kolejne parę dni wciąż o tym rozmyślał. A gdy nadszedł piąty listopada, znalazł pretekst, żeby opuścić szkołę; popołudniami często mu się to zdarzało, więc nie wzbudził w nikim większych podejrzeń. Tyle, że tym razem zamiast pozostać w wiosce, deportował się do Londynu. W razie ewentualnych wątpliwości zawsze mógł powiedzieć, że któreś z jego rodziców zachorowało i musiał ich odwiedzić.
Musiał zobaczyć to miejsce na własne oczy. Zrozumieć, co oznaczało to pióro i data, bo coś podświadomie mówiło mu, że to jest ważne. Choć był mężczyzną racjonalnym, nie zwykł ignorować swoich przeczuć. Nawet, jeśli nawet po ponad dwudziestu latach od otrzymania listu z Hogwartu, świat magii nadal potrafił go zaskakiwać.
Zmaterializował się w pobliżu koło zaniedbanego, ceglanego domku o ścianach porośniętych pędami bluszczu, ciemnozielonego nawet o tej porze roku. Niewielkie i równie zapuszczone podwórze było otoczone rozlatującym się płotem. Domek wyglądał na opuszczony, jednak kiedy Michael tak krążył wzdłuż chodnika, nagle zauważył sylwetkę mężczyzny siedzącego na schodkach. Na jego ramieniu siedział czerwony ptak wyglądający jak ten z jego snu. Feniks?
Przystanął na moment, jednak wtedy minął go inny mężczyzna, który wszedł na podwórze i podszedł do czarodzieja z feniksem. Niewiele myśląc, Michael ruszył za nimi; wydawało mu się, że obydwóch już gdzieś widział, ale w tej chwili, skupiony przede wszystkim na krążącej w głowie pieśni i widoku ognistej poświaty, jeszcze nie skojarzył, gdzie. Powitał ich skinieniem głowy, mając jednocześnie nadzieję, że nie zostanie uznany za naiwnego wariata, który nadmiernie wierzył w sny.
- Michael Tonks – przedstawił się. W końcu od czegoś trzeba było zacząć, prawda? Nie zapytał jednak wprost o pióra. Czekał, licząc, że mężczyźni pierwsi podejmą temat. – Miły dzień na spotkanie, nieprawdaż? – zagadał więc jedynie, przecież nie chciał wyjść na mruka, a liczył, że dowie się czegoś interesującego o tej sytuacji, która wydawała się coraz dziwaczniejsza.
/Panowie, hihi
Katya miała ciężki dzień, a może tydzień? Właściwie rzekłaby ze spokojem, że nawet miesiąc, który w ostatecznym rozrachunku zamieniłby się w rok, ten zaś w całe życie. Nie chodziło o kwestię, w której dziewczyna uwazałaby się za rasowego nieudacznika, bo odnosiła sukcesy i była niezwykle pewna siebie, ale czasami przeszłość daje się we znaki. Cały sen początkowo odbierało jako przypomnienie o tym, co działo się w rodzinnym dworku, a o czym tak bardzo chciała zapomnieć. Nikt nie miał świadomości, że szanowny pan Malakai Ollivander nie był bez skazy, jak to się kreował, a jedynie Lilith i Adrien mieli pełną świadomość tego, co się wyprawiało za zamkniętymi drzwiami. W niedługim czasie w posiadanie tej konkretnej wiedzy weszła także Inara, a teraz miała zakończyć ten rozdział raz na zawsze, bo rozpoczynała nowy. Może nawet bardziej zaskakujący i niejednoznaczny?
Szła wolnym krokiem pod wskazany adres i nie oczekiwała, że spotka tam swojego medyka ze szpitala Św. Munga, a także przyjaciela, bo czy mogła spodziewać się czegokolwiek? Nie, nie myślała o tym i nie zamierzała też rozmawiać o śnie, który miała, a który wybudził ją w środku nocy. Otulia się bardziej płaszczem, by wiatr przestał smagać bladą skórę, a kiedy znalazła się przed odpowiednim budynkiem, wypuściła powietrze ze świstem. Nie zastanawiała sie długo i skierowała się pod wskazany numerek, by zaraz potem zapukać, ale gdy nikt jej nie otworzył, nacisnęła klamkę i weszła do środka.
Kiedy usłyszała męskie głosy pomyślała, że to jakiś kiepski żart i wpadła w pułapkę, ale dopiero w chwili, w której jej oczom ukazała się sylwetka Skamandera i pana Carrowa, uśmiechnęła się promiennie.
-Jestem rada, że znów mogę panów widzieć - powiedziała z wyczuwalną nutą radości, a gdy przeniosła wzrok na Michaela, skinęła mu lekko głową. -Katya Ollivander, niezwykle mi miło - rzuciła jeszcze w stronę Tonksa, a zaraz potem usiadła na jednym z krzeseł. -Samuelu... Wiesz, że tego nie pochwalam, więc dopóki tu jestem - proszę, nie rób tego, bo znów się pożegnasz z kolejną paczką - mruknęła przekornie, a jedna brew powędrowała ku górze, by mogła przybrać nieco karcącego wyrazu twarzy. Problem w tym, że dziewczyna rzadko kiedy wyglądała poważnie i zapewne jedynymi stworzeniami, które mogłyby się jej wystraszyć, były słodkie puffki.
Katya miała ciężki dzień, a może tydzień? Właściwie rzekłaby ze spokojem, że nawet miesiąc, który w ostatecznym rozrachunku zamieniłby się w rok, ten zaś w całe życie. Nie chodziło o kwestię, w której dziewczyna uwazałaby się za rasowego nieudacznika, bo odnosiła sukcesy i była niezwykle pewna siebie, ale czasami przeszłość daje się we znaki. Cały sen początkowo odbierało jako przypomnienie o tym, co działo się w rodzinnym dworku, a o czym tak bardzo chciała zapomnieć. Nikt nie miał świadomości, że szanowny pan Malakai Ollivander nie był bez skazy, jak to się kreował, a jedynie Lilith i Adrien mieli pełną świadomość tego, co się wyprawiało za zamkniętymi drzwiami. W niedługim czasie w posiadanie tej konkretnej wiedzy weszła także Inara, a teraz miała zakończyć ten rozdział raz na zawsze, bo rozpoczynała nowy. Może nawet bardziej zaskakujący i niejednoznaczny?
Szła wolnym krokiem pod wskazany adres i nie oczekiwała, że spotka tam swojego medyka ze szpitala Św. Munga, a także przyjaciela, bo czy mogła spodziewać się czegokolwiek? Nie, nie myślała o tym i nie zamierzała też rozmawiać o śnie, który miała, a który wybudził ją w środku nocy. Otulia się bardziej płaszczem, by wiatr przestał smagać bladą skórę, a kiedy znalazła się przed odpowiednim budynkiem, wypuściła powietrze ze świstem. Nie zastanawiała sie długo i skierowała się pod wskazany numerek, by zaraz potem zapukać, ale gdy nikt jej nie otworzył, nacisnęła klamkę i weszła do środka.
Kiedy usłyszała męskie głosy pomyślała, że to jakiś kiepski żart i wpadła w pułapkę, ale dopiero w chwili, w której jej oczom ukazała się sylwetka Skamandera i pana Carrowa, uśmiechnęła się promiennie.
-Jestem rada, że znów mogę panów widzieć - powiedziała z wyczuwalną nutą radości, a gdy przeniosła wzrok na Michaela, skinęła mu lekko głową. -Katya Ollivander, niezwykle mi miło - rzuciła jeszcze w stronę Tonksa, a zaraz potem usiadła na jednym z krzeseł. -Samuelu... Wiesz, że tego nie pochwalam, więc dopóki tu jestem - proszę, nie rób tego, bo znów się pożegnasz z kolejną paczką - mruknęła przekornie, a jedna brew powędrowała ku górze, by mogła przybrać nieco karcącego wyrazu twarzy. Problem w tym, że dziewczyna rzadko kiedy wyglądała poważnie i zapewne jedynymi stworzeniami, które mogłyby się jej wystraszyć, były słodkie puffki.
meet me with bundles of flowers We'll wade through the hours of cold Winter she'll howl at the walls Tearing down doors of time
Katya Ollivander
Zawód : Zawieszona w prawie wykonywania zawodu
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Mogę się oprzeć wszystkiemu z wyjątkiem pokusy!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
- Margit, co tu robisz - przerażone spojrzenie szuka odpowiedzi w oczach twych. Co robisz kochanie na tej ulicy, na przedmieściach. Mieszkamy dokładnie trzy kilomety dalej, ale mówiłaś, że dziś masz coś ważnego do załatwienia w pracy. Wyszłaś pół godziny po mnie i obecałaś, że przyjdziesz wcześniej: dlatego nie wziąłem nawet kluczy. Ale zamiast być w pracy, ty wspinasz się ulica przy ktorej stoje i skrecasz w Howl Street. Ja stoję przed drzwiami do budynku i papierosa właśnie kończę. Widziałem kilku ludzi, ale nie chciałem jeszcze iść tam, najpierw należało zrobić rozpoznanie. Kochana Margit, ale co ty tu robisz?
Wyobrażałem sobie, że ten mój sen, który nie był najmądrzejszym, będzie tylko głupim przeczuciem. Niespełnialnym. Ale nie mogłem zapomnieć o nim, myślałem i zastanawiałem się wielokrotnie: skąd mam w sobie tak dużo przekonania, że jednak coś jest na rzeczy. No i było jeszcze to piórko. Prawie opowiedziałem o tym Magrit. Prawie. Bo kiedykolwiek chciałem jej powiedzieć, coś mnie rozpraszało. Nie mogłem, nie umiałem się podzielić z nią tym wspomnieniem. W końcu uznałem, że nie musi być takie istotne. A jednak tu jestem. Z czystej ciekawości? Powazny Pan policjant, ciekawej co powiedziałby na to mój przełożony. I stoję pod drzwiami i palę papierosa, staram się nie zwracać na siebie uwagi. Stoję naprzeciwko ulicy Howl, po drugiej stronie skrzyżowania. Obserwuję okolice. Widziałem jak przed sekundą ktoś znów się tedy przechadzal. Dziwnie znana sylwetka. Znałem kształt jej twarzy, ale dopiero kiedy zobaczyłem Magrit idaca w moim kierunku, postanowiłem ujawnić swoją obecność. Sięgam do jej dłoni, czy ma tam pióro?
Najchętniej chciałbym odprowadzić ją do domu. Od tamtego wydarzenia nie minęło duzo czasu, wydaje mi się jakby było to kilka dni temu. Nasze życie się zmienia, ale nie widzę jeszcze, by wróciła do dobrego stanu. Dlatego chciałbym ją odprowadzić do domu, niewazne co czeka na mnie kiedy pojde na tajemnicze spotkanie, mam Magrit i muszę się o nią troszczyć.
W chwili tej niebywałej, w której chciałem już zaproponowac, abyśmy wracali, bo przeciez skoro mamy te same sny, to chce znów mieć ja w swoich ramionach w naszym domu pod numerem 13. Ale spływa na mnie jakieś niewytumaczalne ciepło. Mam wrażenie, ze nie powinienem się bać. To to pióro, które trzymam w kieszeni.
-Idziesz w moją stronę? - uśmiecham się krzywo. Nigdy nie miałem ładnego uśmiechu. To poniekąd z tego powodu zapłaciłem brodę.
Wyobrażałem sobie, że ten mój sen, który nie był najmądrzejszym, będzie tylko głupim przeczuciem. Niespełnialnym. Ale nie mogłem zapomnieć o nim, myślałem i zastanawiałem się wielokrotnie: skąd mam w sobie tak dużo przekonania, że jednak coś jest na rzeczy. No i było jeszcze to piórko. Prawie opowiedziałem o tym Magrit. Prawie. Bo kiedykolwiek chciałem jej powiedzieć, coś mnie rozpraszało. Nie mogłem, nie umiałem się podzielić z nią tym wspomnieniem. W końcu uznałem, że nie musi być takie istotne. A jednak tu jestem. Z czystej ciekawości? Powazny Pan policjant, ciekawej co powiedziałby na to mój przełożony. I stoję pod drzwiami i palę papierosa, staram się nie zwracać na siebie uwagi. Stoję naprzeciwko ulicy Howl, po drugiej stronie skrzyżowania. Obserwuję okolice. Widziałem jak przed sekundą ktoś znów się tedy przechadzal. Dziwnie znana sylwetka. Znałem kształt jej twarzy, ale dopiero kiedy zobaczyłem Magrit idaca w moim kierunku, postanowiłem ujawnić swoją obecność. Sięgam do jej dłoni, czy ma tam pióro?
Najchętniej chciałbym odprowadzić ją do domu. Od tamtego wydarzenia nie minęło duzo czasu, wydaje mi się jakby było to kilka dni temu. Nasze życie się zmienia, ale nie widzę jeszcze, by wróciła do dobrego stanu. Dlatego chciałbym ją odprowadzić do domu, niewazne co czeka na mnie kiedy pojde na tajemnicze spotkanie, mam Magrit i muszę się o nią troszczyć.
W chwili tej niebywałej, w której chciałem już zaproponowac, abyśmy wracali, bo przeciez skoro mamy te same sny, to chce znów mieć ja w swoich ramionach w naszym domu pod numerem 13. Ale spływa na mnie jakieś niewytumaczalne ciepło. Mam wrażenie, ze nie powinienem się bać. To to pióro, które trzymam w kieszeni.
-Idziesz w moją stronę? - uśmiecham się krzywo. Nigdy nie miałem ładnego uśmiechu. To poniekąd z tego powodu zapłaciłem brodę.
Robert Lupin
Zawód : magiczny policjant
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
For somethin' that he never done.
Put in a prison cell, but one time he could-a been
The champion of the world.
Put in a prison cell, but one time he could-a been
The champion of the world.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Ostatnimi czasy z trudem przychodzi mi odróżnienie snów od rzeczywistości. Nie potrafię zawierzyć trzeźwości własnego umysłu, prawdzie pamięci i od autentycznych obrazów oddzielić tego, co w końcu okazuje się jedynie przewidzeniem lub czymś w rodzaju fałszywego wspomnienia. Na palcach dłoni mogę policzyć dni, które dzielą mnie od ponownego pojawienia się w rzeczywistości. Wypadłam z lustra. Powtarzam sobie nieustannie, jakbym stwierdzała coś zupełnie oczywistego, coś, co zdarza się każdemu. Mleczarz o szóstej trzydzieści zostawia mleko przed naszym mieszkaniem. I wszystko jasne. To przecież całkiem normalne.
Jednak przecież ten śpiew, czerwień upierzenia feniksa wydawały się bardziej namacalne niż sama rzeczywistość. Jakby naprawdę wystarczyło jedynie wyciągnąć w jego stronę rękę, dotknąć skrzydeł i móc bezustannie zachwycać się brzmieniem pieśni. To dlatego pierwszy raz od dawna budzę się wyspana, wypoczęta. Próbuję opowiedzieć Robertowi o tym śnie, ale nie mogę znaleźć odpowiednich słów. Otwieram usta, jednak zdolna jestem jedynie wypuścić z nich kolejne porcje oddechu. Wykręcam się więc dzisiaj niewinnym kłamstwem, przecież tak czy siak, pewnie okaże się tylko kolejnym dziwnym przewidzeniem. Spacer zakończę tam, gdzie z założenia powinnam być – w pracowni luster.
Wolnym krokiem przemierzam przedmieścia Londynu, zagłębiając się w ulice, które nie są mi za bardzo znane. Mieszkam niedaleko stąd, jednak dotąd nigdy nie obrałam sobie na przechadzkę właśnie tej okolicy. W dłoni ściskam czerwone pióro, które tamtego ranka znalazłam na poduszce. Mam wrażenie, że to właśnie ono nadaje tempa moim krokom, każe mi skręcić, wybrać odpowiednią stronę chodnika. Zamyśliłam się tak głęboko, że sztywnieję wbrew sobie, nie rozpoznając głosu Roberta. Rozluźniam się dopiero, gdy czuję jego dłoń, widzę jak kolejne uczucia pojawiają się w ciemnych oczach - najpierw troska, później dziwny spokój. Może to mój uśmiech dodaje mu otuchy?
- Na to wygląda. - Nie kryję zdumienia, ale i zadowolenia. Uczucie ulgi rozlewa się po całym ciele. Może jednak jeszcze kompletnie nie zwariowałam? Może Robert nie jest osobą zawsze twardo stąpającą po ziemi, ale skoro i w jego dłoni dostrzegam dokładnie takie samo pióro, uspokajam się. Ciągnę go w stronę domu pod numerem piątym, dostrzegając tam zbitą grupkę osób. Mam wrażenie, że z w każdej z nich kryje się odrobina dystansu do tego, co za chwilę nastąpi. Widok zarysu pięknego feniksa na ramieniu nieznanego mi mężczyzny, tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że dobrze trafiliśmy. - Witam, państwa. Magrit Lupin. - Skłaniam się lekko, uprzejmie posyłając wszystkim uśmiech. Kąciki ust rozszerzają się jeszcze bardziej, gdy dostrzegam Michaela. - Robercie, pamiętasz Michaela? Od paru lat uczy Zaklęć w Hogwarcie. Chyba już od wieków ćwiczy ze mną bardziej skomplikowane formuły. Gdyby nie on, chyba niemal żadne z moich magicznych luster nie ujrzałoby światła dziennego... Co za zbieg okoliczności!
Może on byłby w stanie uchylić rąbka tajemnicy i powiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi? Niecierpliwię się coraz bardziej. Ciekawość bierze górę nad zdrowym rozsądkiem. Już nie analizuję podejrzliwie w głowie niezwykłości całej sytuacji. Czekam, wciąż uważnie śledząc wzrokiem zarys feniksa na ramieniu siedzącego na stopniach mężczyzny.
Jednak przecież ten śpiew, czerwień upierzenia feniksa wydawały się bardziej namacalne niż sama rzeczywistość. Jakby naprawdę wystarczyło jedynie wyciągnąć w jego stronę rękę, dotknąć skrzydeł i móc bezustannie zachwycać się brzmieniem pieśni. To dlatego pierwszy raz od dawna budzę się wyspana, wypoczęta. Próbuję opowiedzieć Robertowi o tym śnie, ale nie mogę znaleźć odpowiednich słów. Otwieram usta, jednak zdolna jestem jedynie wypuścić z nich kolejne porcje oddechu. Wykręcam się więc dzisiaj niewinnym kłamstwem, przecież tak czy siak, pewnie okaże się tylko kolejnym dziwnym przewidzeniem. Spacer zakończę tam, gdzie z założenia powinnam być – w pracowni luster.
Wolnym krokiem przemierzam przedmieścia Londynu, zagłębiając się w ulice, które nie są mi za bardzo znane. Mieszkam niedaleko stąd, jednak dotąd nigdy nie obrałam sobie na przechadzkę właśnie tej okolicy. W dłoni ściskam czerwone pióro, które tamtego ranka znalazłam na poduszce. Mam wrażenie, że to właśnie ono nadaje tempa moim krokom, każe mi skręcić, wybrać odpowiednią stronę chodnika. Zamyśliłam się tak głęboko, że sztywnieję wbrew sobie, nie rozpoznając głosu Roberta. Rozluźniam się dopiero, gdy czuję jego dłoń, widzę jak kolejne uczucia pojawiają się w ciemnych oczach - najpierw troska, później dziwny spokój. Może to mój uśmiech dodaje mu otuchy?
- Na to wygląda. - Nie kryję zdumienia, ale i zadowolenia. Uczucie ulgi rozlewa się po całym ciele. Może jednak jeszcze kompletnie nie zwariowałam? Może Robert nie jest osobą zawsze twardo stąpającą po ziemi, ale skoro i w jego dłoni dostrzegam dokładnie takie samo pióro, uspokajam się. Ciągnę go w stronę domu pod numerem piątym, dostrzegając tam zbitą grupkę osób. Mam wrażenie, że z w każdej z nich kryje się odrobina dystansu do tego, co za chwilę nastąpi. Widok zarysu pięknego feniksa na ramieniu nieznanego mi mężczyzny, tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że dobrze trafiliśmy. - Witam, państwa. Magrit Lupin. - Skłaniam się lekko, uprzejmie posyłając wszystkim uśmiech. Kąciki ust rozszerzają się jeszcze bardziej, gdy dostrzegam Michaela. - Robercie, pamiętasz Michaela? Od paru lat uczy Zaklęć w Hogwarcie. Chyba już od wieków ćwiczy ze mną bardziej skomplikowane formuły. Gdyby nie on, chyba niemal żadne z moich magicznych luster nie ujrzałoby światła dziennego... Co za zbieg okoliczności!
Może on byłby w stanie uchylić rąbka tajemnicy i powiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi? Niecierpliwię się coraz bardziej. Ciekawość bierze górę nad zdrowym rozsądkiem. Już nie analizuję podejrzliwie w głowie niezwykłości całej sytuacji. Czekam, wciąż uważnie śledząc wzrokiem zarys feniksa na ramieniu siedzącego na stopniach mężczyzny.
Gość
Gość
Przechodzimy więc w stronę numeru 5a/6. Widzę plecy ludzkie, ale to dziwny jarzący się kształt na ramieniu jednej z osób najbardziej mnie zastanawia. Moja kochana śpieszy z prezentacją, dlatego i ja musiałem coś powiedzieć.
- Robert Lupin - chrząkam niezrozumiale, sam nie wiem, ale nie podoba mi się to wszystko. Dobrze, że jest tu Magrit, inaczej już by mnie tu nie było. Ona zaś jest pobudzona, ciągnie mnie w stronę mężczyzny, którego rozpoznaje. A więc to on uczy ją zaklęć. Nazywa się Michael, poznałem go kiedyś, a może tak mi się wydaje, bo Magrit opowiadała mi o nim wiele rzeczy? Może pokazała go kiedyś w lusterku dwukierunkowym.
Michael wydał mi się nagle za bardzo przystojny. Owszem, także miał brązowe włosy i brodę, nawet oczy mieliśmy podobne. Ale w całej zgryzocie przypadkowości, twarzy jego kształt wydawał się mi bardziej symetryczny, bardziej odpowiedni. Postawić więc tego przystojniaka przy kimś tak zajawiskowym jak Magrit -nie chciałem oglądać podobnego obrazka. Zazdrość, najniższa z cech ludzkich, właśnie podchodziła mi do gardła. Przywitałem się z Michaelem, którego Margit nie omieszkała pochwalić. To on, ten, z którym moja żona spędza dni nauki.
- Pan Tonks, prawda? - upewniam się, podchodząc do Michaela. Kiedy podaję mu dłoń na przywitanie, jestem nieufny i lekko przedzony, to nieprawdopodobne, że nasze dzieci będą kiedyś darzyć się tak wielkim uczuciem. Nie zamierzam rozmawiać z panem Tonksem więcej niż należy, szczególnie, że wokół znajdują się także inne osoby. Wkładam dlonie w kieszenie, dość nieelegancko, chociaż chyba jeszcze bardziej nieeleganckie jest moje spojrzenie: niezadowolone, spod chmurnego czoła, łypiące na małą grupkę ludzi zgromadzonych wokół... numeru 5a/6.
I wtedy zauważam Adriena Carrow. Zmienia się wyraz mojej twarzy, jestem zaskoczony, chcę być mile zaskoczony. Ojciec mej siostry stoi wsparty o lasce, czy potrzebuje jej by się poruszać? Ostatnio wydał mi się nader żwawy, kiedy groził kastracją za zbyt połufałe trzymanie swej córki w objęciach. Musiał zrozumieć, że jesteśmy rodzeństwem. Nic mi nie obciął.
Skinąłem głową na powitanie lorda Carrow. Nie chciałem robić cyrków, przechodzić przez całą resztę osób i łapać go za dłonie, całować po sygnetach.
- Robert Lupin - chrząkam niezrozumiale, sam nie wiem, ale nie podoba mi się to wszystko. Dobrze, że jest tu Magrit, inaczej już by mnie tu nie było. Ona zaś jest pobudzona, ciągnie mnie w stronę mężczyzny, którego rozpoznaje. A więc to on uczy ją zaklęć. Nazywa się Michael, poznałem go kiedyś, a może tak mi się wydaje, bo Magrit opowiadała mi o nim wiele rzeczy? Może pokazała go kiedyś w lusterku dwukierunkowym.
Michael wydał mi się nagle za bardzo przystojny. Owszem, także miał brązowe włosy i brodę, nawet oczy mieliśmy podobne. Ale w całej zgryzocie przypadkowości, twarzy jego kształt wydawał się mi bardziej symetryczny, bardziej odpowiedni. Postawić więc tego przystojniaka przy kimś tak zajawiskowym jak Magrit -nie chciałem oglądać podobnego obrazka. Zazdrość, najniższa z cech ludzkich, właśnie podchodziła mi do gardła. Przywitałem się z Michaelem, którego Margit nie omieszkała pochwalić. To on, ten, z którym moja żona spędza dni nauki.
- Pan Tonks, prawda? - upewniam się, podchodząc do Michaela. Kiedy podaję mu dłoń na przywitanie, jestem nieufny i lekko przedzony, to nieprawdopodobne, że nasze dzieci będą kiedyś darzyć się tak wielkim uczuciem. Nie zamierzam rozmawiać z panem Tonksem więcej niż należy, szczególnie, że wokół znajdują się także inne osoby. Wkładam dlonie w kieszenie, dość nieelegancko, chociaż chyba jeszcze bardziej nieeleganckie jest moje spojrzenie: niezadowolone, spod chmurnego czoła, łypiące na małą grupkę ludzi zgromadzonych wokół... numeru 5a/6.
I wtedy zauważam Adriena Carrow. Zmienia się wyraz mojej twarzy, jestem zaskoczony, chcę być mile zaskoczony. Ojciec mej siostry stoi wsparty o lasce, czy potrzebuje jej by się poruszać? Ostatnio wydał mi się nader żwawy, kiedy groził kastracją za zbyt połufałe trzymanie swej córki w objęciach. Musiał zrozumieć, że jesteśmy rodzeństwem. Nic mi nie obciął.
Skinąłem głową na powitanie lorda Carrow. Nie chciałem robić cyrków, przechodzić przez całą resztę osób i łapać go za dłonie, całować po sygnetach.
+smoke rings of my mind+If you missed the train I'm on You will know that I am gone You can hear the whistle blow a hundred miles
Robert Lupin
Zawód : magiczny policjant
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
For somethin' that he never done.
Put in a prison cell, but one time he could-a been
The champion of the world.
Put in a prison cell, but one time he could-a been
The champion of the world.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Tego dnia byłem wyjątkowo zmęczony. Wczesnym wieczorem zmorzył mnie sen błogi. Ledwie przyłożyłem głowę do poduszki, a już czułem ciężkość powiek i powolny rejs w krainę snu. Snu, który różnił się od tych, które zwykłem pamiętać. Był kolorowy, żywy, tak mocno realny... ten feniks, ogień i żar, to... tylko sen? Czułem zawód po przebudzeniu się, zwłaszcza, że ranek wciąż nie nadchodził. Zły chciałem powrócić do tamtej krainy marzeń, ale wtedy dostrzegłem coś na poduszce. Zapaliłem światło i dostrzegłem... pióro. Kiedy tylko go dotknąłem, w mojej głowie zabrzęczała znana melodia i wszystko... tak jakby wróciło. Ja do snu czy sen do mnie? Nie wiedziałem, ale nagle wydało mi się to bardzo nieistotne. Koniecznie chciałem odnaleźć adres kołatający w mojej głowie. Dlatego zerwałem się energicznie z łóżka, porwałem pierwsze lepsze ciuchy, by je na siebie włożyć, zabrałem różdżkę i teleportowałem się.
W zupełnie nieznane mi miejsce, pełne nieznanych mi ludzi. Budynki były obce, tak jak obcy był krajobraz wokół, tak jak obcy ludzie zebrani w jednym miejscu. Gdzieś pomiędzy cegłami, bluszczem a drewnianą furtką. Gdzieś pomiędzy nimi stanąłem i ja, ze zdziwieniem obserwując całe to wydarzenie. Coś przypominającego skrzydło na ramieniu... Samuela? Tego samego, którego ostatni raz widziałem na Festiwalu Lata. Nie potrafiłem zrozumieć co tu się właściwie dzieje. Wszyscy zdawali się być w ogóle niezdziwieni tym wszystkim, jak gdyby wiedzieli o co chodzi i co ich czeka. Ja nie wiedziałem, dlatego stałem gdzieś z boku nieco zagubiony. Prawdopodobnie w odruchu rzuciłem swoimi personaliami, ale możliwe, że było to tak ciche, że nikt ich nie dosłyszał. Sam nie wiem, byłem przecież oszołomiony.
W zupełnie nieznane mi miejsce, pełne nieznanych mi ludzi. Budynki były obce, tak jak obcy był krajobraz wokół, tak jak obcy ludzie zebrani w jednym miejscu. Gdzieś pomiędzy cegłami, bluszczem a drewnianą furtką. Gdzieś pomiędzy nimi stanąłem i ja, ze zdziwieniem obserwując całe to wydarzenie. Coś przypominającego skrzydło na ramieniu... Samuela? Tego samego, którego ostatni raz widziałem na Festiwalu Lata. Nie potrafiłem zrozumieć co tu się właściwie dzieje. Wszyscy zdawali się być w ogóle niezdziwieni tym wszystkim, jak gdyby wiedzieli o co chodzi i co ich czeka. Ja nie wiedziałem, dlatego stałem gdzieś z boku nieco zagubiony. Prawdopodobnie w odruchu rzuciłem swoimi personaliami, ale możliwe, że było to tak ciche, że nikt ich nie dosłyszał. Sam nie wiem, byłem przecież oszołomiony.
i'm a storm with skin
Glaucus Travers
Zawód : żeglarz
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Kiedy rum zaszumi w głowie cały świat nabiera treści, wtedy chętniej słucha człowiek morskich opowieści!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Cierpliwość nie była najmocniejszą stroną Samuela, a mimo to, prawie bez ruchu siedział na zrujnowanych stopniach, czując jak wilgoć i chłód przenikają aż do skóry, ukrytej pod czarną warstwą płaszcza. Oderwany od rozmyślań, przyglądał się biało-szarym kłębom dymu, płynącemu niejednostajnie z kolejnego papierosa. Okolica była cicha i raczej nie należała do popularnych, a renoma miejsca, do którego przywędrował dodatkowo zapewniała przynajmniej częściową anonimowość. Późna pora i płynąca wokół ciemność mogłyby osłaniać jego sylwetkę, ale światło bijące z okien tak dziwnej chatki pozwalało na dostrzeżenie samotnej postaci.
Najpierw usłyszał charakterystyczny dźwięk uderzenia laski o twardą powierzchnię brukowanej ulicy. Raźne kroki zbliżyły się, a oczom Samuela ukazał się nie kto inny - jak jego przyjaciel..od składania gnatów - jeden z najlepszych reprezentantów rodziny Carrow, jakich znał - Adrien. Pozwolił sobie na odsłonięcie zębów w uśmiechu, a przez ust wydmuchał potężny haust dymu.
- Wiem, że w razie kłopotów, będziesz mógł mnie na miejscu poskładać Adrienie - wyciągnął wolną dłoń, by uścisnąć wyciągniętą rękę pierwszego przybyłego. Właściwie, nie powinien się dziwić, że widział tu uzdrowiciela - jego kandydatura i tak pojawiała się w głowie Samuela, chcąc wciągnąć przyjaciela w walkę...z której ideą się zgadzał.
Chwilę później, nieco niepewnie, u progu chatki pojawił się kolejny mężczyzna, którego twarz - chociaż Skamander kojarzył - nie potrafił dopasować do właściwego imienia. Z ulgą przyjął podane dane i z kiwnięciem głowy, także uścisnął rękę nieznajomego.
- Skamander, miło poznać i...raczej noc - skomentował słowa Michaela, ale nie było tam żadnego upomnienia. Zażartował, jednocześnie przyglądając się starszemu od niego mężczyźnie. Sam nie był pewien czego miał się spodziewać po spotkaniu, a kolejne sylwetki sterczące pod nawiedzonym domkiem, mogły przykuwać uwagę.
Kiedy w mroku pojawiła się smukła, zdecydowanie kobieca sylwetka - nieco zmarszczył brwi, które niemo zmieniły kierunek, gdy rozpoznał pannę Ollivander.
- Katya.. - odezwał się cicho, podnosząc się z miejsca - wróciłaś - dodał tylko, zapominając, że w palcach wciąż tkwił niedopalony jeszcze papieros o czym wyraźnie przypomniała mu aurorka - oczywiście, że rzucę..jak tylko skończę - odpowiedział już bez zaskoczenia z łobuzerską nutą, którą tak dobrze znała i na potwierdzenie słów, zaciągnął się ostatnią dawką nikotyny i rzucił pet pod ciężki but.
Kolejny głos także należał do kobiety, której towarzyszył mężczyzna. Nie kojarzył ich, ale zdawało się, że spojrzenie posłane Adrienowi i słowa ku Tonksowi - świadczyły o znajomościach.
- Kolejne zbłąkane dusze? - zagadnął z uśmiechem, by kurtuazyjnie przywitać się najpierw z ciemnowłosą, potem - jak się domyślił, z jej mężem, któremu stanowczym gestem zacisnął dłoń. Towarzystwo liczyło coraz więcej osób, a Samuel wciąż, co jakiś czas wpatrywał się w przestrzeń gdzieś za plecami zgromadzonych.
Pojawiła się jeszcze jeden, niepodziewany dla Samuele gość, bowiem mężczyzna, którego dostrzegł, a kierujący się ku zgromadzonym - był Glaucus, narzeczony Lyry. Przywitał i jego uściskiem dłoni, zaglądając mu w oczy w poszukiwaniu niezadanych pytań, które - prawdopodobnie miały się za chwilę pojawić u każdego. W końcu..po co tu przybyli? Przywiedzeni jak on snem i pieśnią, która nawet teraz przebijała się słowami gdzieś w umyśle czarnowłosego aurora.
- Zdaję sobie sprawę, że krążą wam po głowie niejasne kwestie, których odpowiedzi chcieliście znaleźć tutaj. A jednak musicie jeszcze uzbroić się w odrobinę cierpliwości. Domyślam się jednak..że każde z was otrzymało pióro? - podjął retorycznie, gdy zgromadzeni co chwilę zerkali na Samuela - Odpowiedzi znajdziecie za chwilę, musimy się jednak udać w jedno miejsce - zakończył uśmiechem, przejeżdżając wzrokiem po obliczu każdego z przybyłych - Chodźmy - zerknął raz jeszcze na chatkę, nie pozostawiając czujności za sobą. Rozejrzał się po ciemnej ulicy i dopiero ruszył.
Najpierw usłyszał charakterystyczny dźwięk uderzenia laski o twardą powierzchnię brukowanej ulicy. Raźne kroki zbliżyły się, a oczom Samuela ukazał się nie kto inny - jak jego przyjaciel..od składania gnatów - jeden z najlepszych reprezentantów rodziny Carrow, jakich znał - Adrien. Pozwolił sobie na odsłonięcie zębów w uśmiechu, a przez ust wydmuchał potężny haust dymu.
- Wiem, że w razie kłopotów, będziesz mógł mnie na miejscu poskładać Adrienie - wyciągnął wolną dłoń, by uścisnąć wyciągniętą rękę pierwszego przybyłego. Właściwie, nie powinien się dziwić, że widział tu uzdrowiciela - jego kandydatura i tak pojawiała się w głowie Samuela, chcąc wciągnąć przyjaciela w walkę...z której ideą się zgadzał.
Chwilę później, nieco niepewnie, u progu chatki pojawił się kolejny mężczyzna, którego twarz - chociaż Skamander kojarzył - nie potrafił dopasować do właściwego imienia. Z ulgą przyjął podane dane i z kiwnięciem głowy, także uścisnął rękę nieznajomego.
- Skamander, miło poznać i...raczej noc - skomentował słowa Michaela, ale nie było tam żadnego upomnienia. Zażartował, jednocześnie przyglądając się starszemu od niego mężczyźnie. Sam nie był pewien czego miał się spodziewać po spotkaniu, a kolejne sylwetki sterczące pod nawiedzonym domkiem, mogły przykuwać uwagę.
Kiedy w mroku pojawiła się smukła, zdecydowanie kobieca sylwetka - nieco zmarszczył brwi, które niemo zmieniły kierunek, gdy rozpoznał pannę Ollivander.
- Katya.. - odezwał się cicho, podnosząc się z miejsca - wróciłaś - dodał tylko, zapominając, że w palcach wciąż tkwił niedopalony jeszcze papieros o czym wyraźnie przypomniała mu aurorka - oczywiście, że rzucę..jak tylko skończę - odpowiedział już bez zaskoczenia z łobuzerską nutą, którą tak dobrze znała i na potwierdzenie słów, zaciągnął się ostatnią dawką nikotyny i rzucił pet pod ciężki but.
Kolejny głos także należał do kobiety, której towarzyszył mężczyzna. Nie kojarzył ich, ale zdawało się, że spojrzenie posłane Adrienowi i słowa ku Tonksowi - świadczyły o znajomościach.
- Kolejne zbłąkane dusze? - zagadnął z uśmiechem, by kurtuazyjnie przywitać się najpierw z ciemnowłosą, potem - jak się domyślił, z jej mężem, któremu stanowczym gestem zacisnął dłoń. Towarzystwo liczyło coraz więcej osób, a Samuel wciąż, co jakiś czas wpatrywał się w przestrzeń gdzieś za plecami zgromadzonych.
Pojawiła się jeszcze jeden, niepodziewany dla Samuele gość, bowiem mężczyzna, którego dostrzegł, a kierujący się ku zgromadzonym - był Glaucus, narzeczony Lyry. Przywitał i jego uściskiem dłoni, zaglądając mu w oczy w poszukiwaniu niezadanych pytań, które - prawdopodobnie miały się za chwilę pojawić u każdego. W końcu..po co tu przybyli? Przywiedzeni jak on snem i pieśnią, która nawet teraz przebijała się słowami gdzieś w umyśle czarnowłosego aurora.
- Zdaję sobie sprawę, że krążą wam po głowie niejasne kwestie, których odpowiedzi chcieliście znaleźć tutaj. A jednak musicie jeszcze uzbroić się w odrobinę cierpliwości. Domyślam się jednak..że każde z was otrzymało pióro? - podjął retorycznie, gdy zgromadzeni co chwilę zerkali na Samuela - Odpowiedzi znajdziecie za chwilę, musimy się jednak udać w jedno miejsce - zakończył uśmiechem, przejeżdżając wzrokiem po obliczu każdego z przybyłych - Chodźmy - zerknął raz jeszcze na chatkę, nie pozostawiając czujności za sobą. Rozejrzał się po ciemnej ulicy i dopiero ruszył.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Wciąż z ciekawością obserwował twarze przybyszów. Po nim pojawiło się w tym nietypowym miejscu jeszcze więcej czarodziejów, i, co go zaskakiwało, niektórych z nich znał. Odpowiadał jednak wszystkim na powitania, odnotowując, że nie brakowało w tym gronie i osób szlacheckiego pochodzenia. Chociaż nie dawał niczego po sobie poznać, liczył, że nie usłyszy żadnych uwag na temat swojej mugolskiej krwi, a trochę ich już w swoim życiu usłyszał. Był szlamą. W oczach niektórych nawet jego talent do zaklęć bladł w obliczu tego, że nie miał czystego pochodzenia. Cóż poradzić?
Uprzejmie skinął głową Katyi, szybko jednak zwracając wzrok w stronę nadchodzących kolejnych dwóch sylwetek, Magrit i Roberta. I choć z małżeństwa Lupinów lepiej znał młodą kobietę, którą swego czasu podszkalał w zakresie zaklęć, przywitał obydwoje, nie mogąc nie odnieść wrażenia, że mężczyzna był do niego nastawiony dosyć nieufnie.
Ale gdyby Annabeth żyła, pewnie sam łypałby podejrzliwie na jej męskich znajomych.
- Zgadza się – potwierdził jego pytanie, przywołując na twarz lekki uśmiech. – Nie spodziewałem się jednak, że was tu zobaczę. Magrit, czyżby sprowadzało was tutaj to samo, co i mnie? – zapytał więc, myśląc o dziwnym śnie i piórku z wypisanym adresem. Czy to możliwe, że tak wielu osobom przydarzyły się podobne omamy? Tak trudno było w to wszystko uwierzyć, jednak otaczający go ludzie nie wyglądali na wariatów, on sam również się nim nie czuł. – Właściwie, to sam jestem zaskoczony tym wszystkim. I liczę, że prędzej czy później dowiemy się, o co tutaj chodzi. Te pióra... Nigdy wcześniej nie przytrafiło mi się nic podobnego.
Powitał jeszcze ostatniego przybysza, niejakiego Traversa, który, jak gdzieś czytał, został narzeczonym jednej z jego byłych uczennic, i zaraz później zwrócił się ponownie w stronę Skamandera, przeczuwając, że to on może dostarczyć im najwięcej informacji. Zanim jednak zdążył zadać mu jakiekolwiek pytanie, mężczyzna zaraz po zakończeniu swojej przemowy ruszył przed siebie. Prowadząc ich w kolejne miejsce, ale jakie, zapewne wiedział tylko on sam.
A Michaelowi nie pozostawało nic innego, jak ruszyć z pozostałymi, jakkolwiek dziwaczne to było. I czekać, aż ktoś uświadomi ich, po co tak naprawdę zostali zwabieni w to odludne miejsce. Co, jeśli to był jakiś podstęp? Nie był już nieopierzonym młodzieniaszkiem, więc jakaś cząstka zdrowego rozsądku nakazywała mu zachować dużą dozę ostrożności.
Ale jednak ciekawość i chęć dowiedzenia się czegoś pchały go do przodu, kazały stawiać kolejne kroki w nieznanym mu jeszcze celu, od czasu do czasu spoglądając na twarze swoich towarzyszy, próbując również doszukać się u nich zaskoczenia i zaciekawienia.
Uprzejmie skinął głową Katyi, szybko jednak zwracając wzrok w stronę nadchodzących kolejnych dwóch sylwetek, Magrit i Roberta. I choć z małżeństwa Lupinów lepiej znał młodą kobietę, którą swego czasu podszkalał w zakresie zaklęć, przywitał obydwoje, nie mogąc nie odnieść wrażenia, że mężczyzna był do niego nastawiony dosyć nieufnie.
Ale gdyby Annabeth żyła, pewnie sam łypałby podejrzliwie na jej męskich znajomych.
- Zgadza się – potwierdził jego pytanie, przywołując na twarz lekki uśmiech. – Nie spodziewałem się jednak, że was tu zobaczę. Magrit, czyżby sprowadzało was tutaj to samo, co i mnie? – zapytał więc, myśląc o dziwnym śnie i piórku z wypisanym adresem. Czy to możliwe, że tak wielu osobom przydarzyły się podobne omamy? Tak trudno było w to wszystko uwierzyć, jednak otaczający go ludzie nie wyglądali na wariatów, on sam również się nim nie czuł. – Właściwie, to sam jestem zaskoczony tym wszystkim. I liczę, że prędzej czy później dowiemy się, o co tutaj chodzi. Te pióra... Nigdy wcześniej nie przytrafiło mi się nic podobnego.
Powitał jeszcze ostatniego przybysza, niejakiego Traversa, który, jak gdzieś czytał, został narzeczonym jednej z jego byłych uczennic, i zaraz później zwrócił się ponownie w stronę Skamandera, przeczuwając, że to on może dostarczyć im najwięcej informacji. Zanim jednak zdążył zadać mu jakiekolwiek pytanie, mężczyzna zaraz po zakończeniu swojej przemowy ruszył przed siebie. Prowadząc ich w kolejne miejsce, ale jakie, zapewne wiedział tylko on sam.
A Michaelowi nie pozostawało nic innego, jak ruszyć z pozostałymi, jakkolwiek dziwaczne to było. I czekać, aż ktoś uświadomi ich, po co tak naprawdę zostali zwabieni w to odludne miejsce. Co, jeśli to był jakiś podstęp? Nie był już nieopierzonym młodzieniaszkiem, więc jakaś cząstka zdrowego rozsądku nakazywała mu zachować dużą dozę ostrożności.
Ale jednak ciekawość i chęć dowiedzenia się czegoś pchały go do przodu, kazały stawiać kolejne kroki w nieznanym mu jeszcze celu, od czasu do czasu spoglądając na twarze swoich towarzyszy, próbując również doszukać się u nich zaskoczenia i zaciekawienia.
Ach ta werwa kryjąca się w Skamanderze zawsze tak wdzięcznie brzmiała i przebijała się przez mrok. Niczym ta feniksowa poświata na jego ramieniu obecnie. Adrien to w nim lubił, to cenił - ten pazur, który był odporny na pilniki innych. Czy to dlatego, że sam był z podobnej gliny? Być może. W końcu swój swego, prawda?
- Pamiętaj tylko przyjacielu, że do puzzli to mimo wszystko ci dalej niż bliżej. - Przypomniał z głębi serca, choć wątpił by te słowa miały spowodować większą troskę o swoje zdrowie u aurora. Uścisnął mu dłoń, tak jak zaraz potem panu Tonksowi, który się pojawił i przedstawił - równie pewnie. A potem Katya. Też był rad z ponownego spotkania. Gdy tak posyłała groźbę w kierunku Skamandera nie mógł się powstrzymać od prasknięcia śmiechem. Zaraz potem zamarł w nonszalanckiej pozie podpierając się o elegancką laskę mającą być atrybutem dodającym mu powagi i dostojeństwa. Ciężki to była sztuka, tym bardziej, że oczy mu się śmiały niczym u nastoletniego łobuza.
- Cóż to, jakiś zjazd niepokornej śmietanki towarzyski organizujesz, Samuelu. - Gdyby tylko wiedział ile prawdy się kryło w tych słowach, które rzucił z taką frywolnością! Ta jednak nieco przygasła na jego twarzy, gdy do uszu jego doszło nazwisko Lupin. Jeszcze trochę bardziej, gdy dostrzegł samą osobę Roberta. Nie spodziewał się ponownego spotkania w takich okolicznościach. Obiecał sobie, jak i Inarze, że będzie wykazywał grzeczność toteż posłał mu serdeczny uśmiech, a następnie uniósł dłoń - palce jego w dość dziewczęco-dziecięcym geście zaczęły się uginać. Taki niewinny gest powitania, tak odmienny od tego co zaznał z jego strony Robert, tak nie pasujący do człowieka w jego wieku. No ale cóż, najwyraźniej zebrane towarzystwo miało wpływ na Carrowa. Nie żeby go nie ciekawiła reakcja Robrta i zrobił ten prowokacyjny ruch z czystej ciekawości, no ale...tak, właśnie.
Zaraz potem, po tych wszytkich grzecznościach, Adrien nastawił uszu. Skamander bowiem zaczął mówić rzeczy. Carrow ich słuchał zbrojąc się zgonie z radą w cierpliwość. Nie brakowało mu jej, właściwie, gdyby komuś z zebranych miał z nią problem to chętnie by się podzielił wiadrem lub nawet ośmioma. Zaraz potem zgodnie z wolą aurora podążał za nim, niczym ćma za światłem. W pewnym sensie bawiła go alegoria określeń, których jego podstępny umył użył.
- Pamiętaj tylko przyjacielu, że do puzzli to mimo wszystko ci dalej niż bliżej. - Przypomniał z głębi serca, choć wątpił by te słowa miały spowodować większą troskę o swoje zdrowie u aurora. Uścisnął mu dłoń, tak jak zaraz potem panu Tonksowi, który się pojawił i przedstawił - równie pewnie. A potem Katya. Też był rad z ponownego spotkania. Gdy tak posyłała groźbę w kierunku Skamandera nie mógł się powstrzymać od prasknięcia śmiechem. Zaraz potem zamarł w nonszalanckiej pozie podpierając się o elegancką laskę mającą być atrybutem dodającym mu powagi i dostojeństwa. Ciężki to była sztuka, tym bardziej, że oczy mu się śmiały niczym u nastoletniego łobuza.
- Cóż to, jakiś zjazd niepokornej śmietanki towarzyski organizujesz, Samuelu. - Gdyby tylko wiedział ile prawdy się kryło w tych słowach, które rzucił z taką frywolnością! Ta jednak nieco przygasła na jego twarzy, gdy do uszu jego doszło nazwisko Lupin. Jeszcze trochę bardziej, gdy dostrzegł samą osobę Roberta. Nie spodziewał się ponownego spotkania w takich okolicznościach. Obiecał sobie, jak i Inarze, że będzie wykazywał grzeczność toteż posłał mu serdeczny uśmiech, a następnie uniósł dłoń - palce jego w dość dziewczęco-dziecięcym geście zaczęły się uginać. Taki niewinny gest powitania, tak odmienny od tego co zaznał z jego strony Robert, tak nie pasujący do człowieka w jego wieku. No ale cóż, najwyraźniej zebrane towarzystwo miało wpływ na Carrowa. Nie żeby go nie ciekawiła reakcja Robrta i zrobił ten prowokacyjny ruch z czystej ciekawości, no ale...tak, właśnie.
Zaraz potem, po tych wszytkich grzecznościach, Adrien nastawił uszu. Skamander bowiem zaczął mówić rzeczy. Carrow ich słuchał zbrojąc się zgonie z radą w cierpliwość. Nie brakowało mu jej, właściwie, gdyby komuś z zebranych miał z nią problem to chętnie by się podzielił wiadrem lub nawet ośmioma. Zaraz potem zgodnie z wolą aurora podążał za nim, niczym ćma za światłem. W pewnym sensie bawiła go alegoria określeń, których jego podstępny umył użył.
Adrien Carrow
Zawód : Ordynator oddziału Zakażeń Magicznych
Wiek : 46
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wznosić się i upadać jest rzeczą ludzką. Ważne jest by nie bać się na nowo rozkładać swych skrzydeł i sięgać wyżej.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Katya nie do końca wiedziała po co to wszystko, bo nie przypuszczała, że może się to wiązać z jakąkolwiek tajną, magiczną organizacją, która w jakimś stopniu zwalcza czarną magię, dla której nie miała żadnego poszanowania. Oczekiwała jednak wyjaśnień, ale była w stanie poczekać, gdyż nikomu nigdzie się nie spieszyło, prawda? Spojrzała raz jeszcze na Adriena, a potem Samuela, bo gdy ten się odezwał, uśmiechnęła się kącikowo, by zaraz potem zrobić krok w przód.
-Przy mnie skończysz w trybie natychmiastowym - powiedziała tonem, który nie znosił sprzeciwu, bo faktycznie... Papierosy działały na nią drażniąco. Liczyła się jednak ze sprzeciwem mężczyzny, bo często robił wszystko na przekór, a ona kompletnie nie potrafiła tego zrozumieć. Ustępowała mu jednak, bo nie widziała sensu ani potrzeby w kłóceniu się z nim. Właśnie teraz.
Przeniosła jeszcze spojrzenie na pozostałych, by zaraz potem kiwnąć dwa razy - jak mały piesek - na słowa Samuela i właściwie nie pozostawało jej nic innnego jak trzymać się blisko lorda Carrowa, bo oprócz Skamander'a, znała tylko jego.
-W jedno miejsce? Gdzie konkretnie? Mój drogi, wydaje mi się, że zasługujemy chociaż na cień prawdy - mruknęła przekornie i posłała mu pobłażliwe spojrzenie. -Wierzę, że nie prowadzisz nas na ścięcie - zażartowała jeszcze, wszak jej relacja z Samem była dość specyficzna, a zepchnięcie się w otchłań czeluści mroku nie była taką złą wizją.
Jednak... Żeby tak wszystkich na raz?
-Przy mnie skończysz w trybie natychmiastowym - powiedziała tonem, który nie znosił sprzeciwu, bo faktycznie... Papierosy działały na nią drażniąco. Liczyła się jednak ze sprzeciwem mężczyzny, bo często robił wszystko na przekór, a ona kompletnie nie potrafiła tego zrozumieć. Ustępowała mu jednak, bo nie widziała sensu ani potrzeby w kłóceniu się z nim. Właśnie teraz.
Przeniosła jeszcze spojrzenie na pozostałych, by zaraz potem kiwnąć dwa razy - jak mały piesek - na słowa Samuela i właściwie nie pozostawało jej nic innnego jak trzymać się blisko lorda Carrowa, bo oprócz Skamander'a, znała tylko jego.
-W jedno miejsce? Gdzie konkretnie? Mój drogi, wydaje mi się, że zasługujemy chociaż na cień prawdy - mruknęła przekornie i posłała mu pobłażliwe spojrzenie. -Wierzę, że nie prowadzisz nas na ścięcie - zażartowała jeszcze, wszak jej relacja z Samem była dość specyficzna, a zepchnięcie się w otchłań czeluści mroku nie była taką złą wizją.
Jednak... Żeby tak wszystkich na raz?
meet me with bundles of flowers We'll wade through the hours of cold Winter she'll howl at the walls Tearing down doors of time
Katya Ollivander
Zawód : Zawieszona w prawie wykonywania zawodu
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Mogę się oprzeć wszystkiemu z wyjątkiem pokusy!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Kiedy pierwszy szok minął, a kolejne powoli się uspokajały, reflektowałem się i przywitałem się z tymi, których kojarzyłem, a było ich niewielu. Bez przekonania posłałem uśmiech Samuelowi licząc na więcej informacji. Było chłodno, chyba nawet zimno, nie wiem, czułem się jak w amoku. Uniosłem ze zdziwienia brwi na wieść, że mamy gdzieś iść. Po co tyle tajemniczości? Gdyby nie wrodzona upartość pewnie oddaliłbym się do domu kręcąc z dezaprobatą głową na dziwne zabawy zebranych tu osób i starał się zapomnieć o tym dziwnym zdarzeniu. Niestety, byłem zbyt ciekawski i zbyt zdeterminowany by ot tak dać sobie spokój nie próbując dociec prawdy. Możliwe, że tym samym robiłem sobie krzywdę idąc za praktycznie nieznajomymi osobami w nieznane nikomu miejsce. Zaufałem Samuelowi nie podejrzewając, że jest psychopatycznym fanatykiem czarnej magii za pomocą której będzie nas po kolei wybijał w ciemnym zaułku, skąd nie ma wyjścia, a teleportacja także nie będzie działać. Można by rzec, że przyświecały mi wyłącznie optymistyczne myśli!
To właśnie dzięki nim zebrałem się w sobie. Skinąłem głową i ruszyłem przed siebie. Ojciec gdyby to widział prawdopodobnie by się załamał nad moją lekkomyślnością. Różdżkę miałem ze sobą, ale chwilę by mi zajęło sięgnięcie po nią; raczej nie chodzę z nią w dłoni, wymachując wszem i wobec, że jestem czarodziejem. Zabawne. Mam tylko nadzieję, że nie będę żałował swoich raptownych decyzji.
To właśnie dzięki nim zebrałem się w sobie. Skinąłem głową i ruszyłem przed siebie. Ojciec gdyby to widział prawdopodobnie by się załamał nad moją lekkomyślnością. Różdżkę miałem ze sobą, ale chwilę by mi zajęło sięgnięcie po nią; raczej nie chodzę z nią w dłoni, wymachując wszem i wobec, że jestem czarodziejem. Zabawne. Mam tylko nadzieję, że nie będę żałował swoich raptownych decyzji.
i'm a storm with skin
Glaucus Travers
Zawód : żeglarz
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Kiedy rum zaszumi w głowie cały świat nabiera treści, wtedy chętniej słucha człowiek morskich opowieści!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Rozczula mnie robertowa zazdrość, nieco wypięta pierś, gdy upycha dłonie w zagłębienia kieszeni. Delikatnie obejmuję go w pasie, wciąż jednak uśmiechając się do Michaela.
- Mnie również nigdy nie przytrafiło się nic podobnego. - Kieruję swoje słowa bezpośrednio do niego, ale równocześnie rozglądam się na boki. Chyba nikt ze zgromadzonych tutaj osób, nie zdaje sobie sprawy, co nas dzisiaj czeka. Być może wyjątkiem jest tajemniczy - w każdym razie dla mnie - mężczyzna, na którego ramieniu wciąż połyskuje zarys feniksa. - Czy nie ma w tym jednak czegoś fascynującego? - Pozbywam się nadmiaru dystansu, gwiżdże na ostrożność, a kiełkująca ciekawość rozpuszcza niepokój szalejący w mych trzewiach. Może to wina samopoczucia, dziwnego stanu umysłu, nie pozwalającego ocenić mi sytuacji w sposób w pełni racjonalny, ale właśnie słowo fascynujące jako pierwsze przychodzi mi na myśl. Dlatego bez wahania ruszam w kierunku wskazanym przez Samuela, zdając sobie sprawę, że zadawanie na głos jakichkolwiek pytań, nieco mija się z celem - nie warto, skoro cała sytuacja już za kilka chwil zostanie nam zapewne wyjaśniona. Delikatnym gestem szukam dłoni Roberta, zagłębiając rękę w kieszeni jego płaszcza.
- Chyba powinnyśmy czuć się wyróżnione? - Korzystam z okazji, aby zagaić rozmowę, gdy zrównuję krok z nieznaną sobie kobietą, nadając tonowi swego głosu nieco sarkastyczny charakter. Na ten moment stanowimy tu zdecydowaną mniejszość.
- Mnie również nigdy nie przytrafiło się nic podobnego. - Kieruję swoje słowa bezpośrednio do niego, ale równocześnie rozglądam się na boki. Chyba nikt ze zgromadzonych tutaj osób, nie zdaje sobie sprawy, co nas dzisiaj czeka. Być może wyjątkiem jest tajemniczy - w każdym razie dla mnie - mężczyzna, na którego ramieniu wciąż połyskuje zarys feniksa. - Czy nie ma w tym jednak czegoś fascynującego? - Pozbywam się nadmiaru dystansu, gwiżdże na ostrożność, a kiełkująca ciekawość rozpuszcza niepokój szalejący w mych trzewiach. Może to wina samopoczucia, dziwnego stanu umysłu, nie pozwalającego ocenić mi sytuacji w sposób w pełni racjonalny, ale właśnie słowo fascynujące jako pierwsze przychodzi mi na myśl. Dlatego bez wahania ruszam w kierunku wskazanym przez Samuela, zdając sobie sprawę, że zadawanie na głos jakichkolwiek pytań, nieco mija się z celem - nie warto, skoro cała sytuacja już za kilka chwil zostanie nam zapewne wyjaśniona. Delikatnym gestem szukam dłoni Roberta, zagłębiając rękę w kieszeni jego płaszcza.
- Chyba powinnyśmy czuć się wyróżnione? - Korzystam z okazji, aby zagaić rozmowę, gdy zrównuję krok z nieznaną sobie kobietą, nadając tonowi swego głosu nieco sarkastyczny charakter. Na ten moment stanowimy tu zdecydowaną mniejszość.
Gość
Gość
Strona 1 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Howl Street 5a/6
Szybka odpowiedź