Sala numer trzy
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Sala numer trzy
To chyba jedna z najprzestronniejszych i najładniejszych sal nie tylko na tym piętrze, ale i całym szpitalu. Do pomieszczenia wpada duża ilość światła, przez co nie wydaje się ono tak ponure jak pozostałe części Munga. Zazwyczaj sala pęka w szwach i ciężko znaleźć tu jakiekolwiek wolne łóżko - trafiają tutaj stali bywalcy oddziału na dłuższe leczenia lub podczas kolejnych, rutynowych pobytów. Dla komfortu i prywatności pacjentów zamocowano przy każdym łóżku zwiewne, białe kotary, natomiast na końcu sali stoi duży doniczkowy kwiatek - wszak odrobina zieleniny jeszcze nikomu nie zaszkodziła.
Wszystko zostało dopięte na ostatni guzik. Magiczne poparzenia nadgoiły się, a zaklęcie nie wykazało żadnych poważnych nieprawidłowości. To był dobry moment na odetchnięcie z ulgą oraz uznanie dla swojej pracy. Aż dwóch pacjentów udało nam się wspólnymi siłami doprowadzić do stabilności, co odnotowałem też jako swój niewielki sukces. Mariannie nie zdołałem pomóc, ale Adrien poradził sobie z nią wspaniale, nie było praktycznie czego poprawiać. Jedynie obróciłem się w ich stronę na chwilę, przyłożyłem do czoła Goshawk zimny okład, który zabezpieczyłem zaklęciem Ingelacidusa. Wtedy też usłyszałem pomruk leczonego przed chwilą policjanta. Wybudził się, próbował rozeznać w sytuacji, to normalne. Podszedłem bliżej niego kiedy już wypił wszystkie eliksiry, a stażysta nacierał go pastą na oparzenia.
- Panie… – Chwila zawahania czy aby na pewno dobrze pamiętam nazwisko. – Carter, jest pan w szpitalu Świętego Munga – zacząłem spokojnie, starając się mówić wyraźnie oraz powoli i dostatecznie głośno. Nie wiedziałem na ile był w stanie cokolwiek zrozumieć, ale zamierzałem nawet to powtórzyć jeśli będzie trzeba.
- Uległ pan poważnemu wypadkowi. Wszystko jednak zmierza w dobrym kierunku, proszę się nie martwić. Za dwa tygodnie będzie pan jak nowo narodzony – dodałem w identycznym tonie. Trochę przekoloryzowując pewne fakty, ale to nie miało teraz znaczenia. Pacjentowi nie potrzeba było teraz dodatkowych stresów. W każdym razie doprowadzimy go do względnie dobrego stanu. – Wyleczyliśmy pana złamaną nogę, oparzenia oraz rany. I zostanie pan u nas na obserwacji – dopowiedziałem jeszcze, nie mogąc się powstrzymać pomimo całkowitego przekonania, że wytłuszczyłem mu za dużo informacji. Westchnąłem bezgłośnie zastanawiając się co dalej.
- Ma pan jakieś pytania? Powiadomić kogoś bliskiego? – dopytywałem, ciekawy, czy w ogóle uzyskam jakiekolwiek odpowiedzi. Nie, żebym był altruistą, ale nawet mnie stać na chęć pomocy. To brzmiało dziwnie patrząc na mój zawód, ale to po prostu dość skomplikowane.
- Panie… – Chwila zawahania czy aby na pewno dobrze pamiętam nazwisko. – Carter, jest pan w szpitalu Świętego Munga – zacząłem spokojnie, starając się mówić wyraźnie oraz powoli i dostatecznie głośno. Nie wiedziałem na ile był w stanie cokolwiek zrozumieć, ale zamierzałem nawet to powtórzyć jeśli będzie trzeba.
- Uległ pan poważnemu wypadkowi. Wszystko jednak zmierza w dobrym kierunku, proszę się nie martwić. Za dwa tygodnie będzie pan jak nowo narodzony – dodałem w identycznym tonie. Trochę przekoloryzowując pewne fakty, ale to nie miało teraz znaczenia. Pacjentowi nie potrzeba było teraz dodatkowych stresów. W każdym razie doprowadzimy go do względnie dobrego stanu. – Wyleczyliśmy pana złamaną nogę, oparzenia oraz rany. I zostanie pan u nas na obserwacji – dopowiedziałem jeszcze, nie mogąc się powstrzymać pomimo całkowitego przekonania, że wytłuszczyłem mu za dużo informacji. Westchnąłem bezgłośnie zastanawiając się co dalej.
- Ma pan jakieś pytania? Powiadomić kogoś bliskiego? – dopytywałem, ciekawy, czy w ogóle uzyskam jakiekolwiek odpowiedzi. Nie, żebym był altruistą, ale nawet mnie stać na chęć pomocy. To brzmiało dziwnie patrząc na mój zawód, ale to po prostu dość skomplikowane.
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Udało się. Po jej zaklęciu ostatnie ślady poparzeń zniknęły. Okropne, częściowo zwęglone ślady po czarnomagicznym ogniu stały się tylko wspomnieniem, a Jocelyn mogła obserwować, jak Black sprawdza stan mężczyzny odpowiednim zaklęciem. W końcu na zewnątrz nie było widać stanu jego organów wewnętrznych, które także mogły ucierpieć. Ale jego przebudzenie przebiegło pomyślnie. Mężczyzna, co do którego na początku nie było nawet wiadomo, czy przeżyje, ocknął się, chociaż Josie mogła zauważyć, że był wyraźnie zdezorientowany i miał problemy z mówieniem. Najważniejsze było jednak to, że w ogóle żył – mogli to chyba uznać za swój sukces, tym bardziej, że Josie prawdopodobnie jeszcze nie zetknęła się z podobnie drastycznym przypadkiem czarnomagicznych poparzeń. Wydawało się, że eliksiry, które zaczął podawać jeden ze stażystów, dopełnią leczenia, choć mężczyzna będzie musiał jeszcze pewien czas tu pozostać i regularnie zażywać specyfiki. Lupus Black udzielił mu zresztą podstawowych informacji na temat jego obecnego położenia i stanu.
Kawałek dalej Carrow zdecydował się wybudzić Mariannę; nawet Josie mogła zauważyć, że kobieta nie była w dobrej formie, a na jej skórze wciąż można było dopatrzeć się śladów poparzeń. Być może została obudzona przedwcześnie, ale nie wypadało kwestionować decyzji doświadczonego uzdrowiciela, więc nie odezwała się na ten temat ani słowem.
- Paxo maxima – wypowiedziała tylko, kierując różdżkę na kobietę, by rzucić na nią uspokajające zaklęcie.
Kawałek dalej Carrow zdecydował się wybudzić Mariannę; nawet Josie mogła zauważyć, że kobieta nie była w dobrej formie, a na jej skórze wciąż można było dopatrzeć się śladów poparzeń. Być może została obudzona przedwcześnie, ale nie wypadało kwestionować decyzji doświadczonego uzdrowiciela, więc nie odezwała się na ten temat ani słowem.
- Paxo maxima – wypowiedziała tylko, kierując różdżkę na kobietę, by rzucić na nią uspokajające zaklęcie.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
The member 'Jocelyn Vane' has done the following action : rzut kością
'k100' : 84
'k100' : 84
Zaklęcia uzdrowicieli - oraz Jocelyn, która za kilka zapewne lat dołączy do ich grona - zdołały ostatecznie wyleczyć całą trójkę pacjentów. Wciąż byli oni osłabieni, jednak mistrzowska ingerencja medyków na długo zapadnie w pamięci stażystów i innych pracowników Munga. Uzdrowiciele zgromadzeni w sali numer trzy nie popełniali bowiem błędów, każde ich zaklęcie było przemyślane i dzięki temu osiągnęli nieosiągalne: uzdrowili tych, dla których nie było już nadziei. Ordynator Carrow przewodzący grupą medyków udowodnił swoją niezastąpioność. Pozostali medycy również nie zawiedli - doświadczenie Lupusa w fachu było godne podziwu. Aldrich, który przybył wyłącznie na chwilę, również dołożył cegiełkę. Jocelyn mogła wyciągnąć z tej uzdrowicielskiej akcji wiele wniosków i z pewnością wyniosła z niej ważne nauki - a przy tym udowodniła, że ma potencjał na dobrego magomedyka. Nie był to jednak koniec rekonwalescencji pacjentów; każdego z nich czekała kuracja medykamentami oraz przeszczep magicznie wyhodowanych fragmentów skóry. Na ten moment uzdrowiciele mogli już orzec, że Marianna będzie potrzebowała zostać w szpitalu do 7 maja.
| Dziękuję Wam za grę, możecie dokończyć wątek we własnym zakresie. Adrien, Jocelyn, Lupus - tak jak było to powiedziane na początku, możecie rozliczyć ten wątek jako wątek z pracą; nie ma znaczenia fakt, że niektóre posty nie spełniały wymogu długości.
Marianna, Raiden, Quentin - znaki szczególne w Waszych kartach postaci zostały wzbogacone o nowe blizny; jest to konsekwencja zaklęć użytych przez uzdrowicieli.
| Dziękuję Wam za grę, możecie dokończyć wątek we własnym zakresie. Adrien, Jocelyn, Lupus - tak jak było to powiedziane na początku, możecie rozliczyć ten wątek jako wątek z pracą; nie ma znaczenia fakt, że niektóre posty nie spełniały wymogu długości.
Marianna, Raiden, Quentin - znaki szczególne w Waszych kartach postaci zostały wzbogacone o nowe blizny; jest to konsekwencja zaklęć użytych przez uzdrowicieli.
Zmusił się by uśmiechnąć się delikatnie do Marianny. Cała ta tajemnicza sprawa w którą była zamieszana mogła mu się nie podobać, mógł być uprzedzony, zmienić sposób postrzegania Marianny na ten bardziej ostrożny, jednak nie wszyscy musieli o tym wiedzieć. Nie powinni. Carrow będąc więc wprawionym graczem na salonach i tutaj więc wykorzystywał swoją gruboskurność by nie obnosić się ze swoimi myślami i zamiarami.
- Wiem, domyślam się, Marie. Zaraz jednak będzie po wszystkim, poczujesz się lepiej. Twój stan jest stabilny, wszystko mamy pod kontrolą - uspokajał ją nie wspominając jednak o zainteresowaniu ze strony aurorów jej osobą,o tym że choć wszystko wskazywało na to, że wydobrzeje to jednak nie oznaczało, że wszystko skończy się dobrze. Ale czy tego jej życzył? Jako zakonnik miał co do tego mieszane odczucia.
Kolejne zaklęcia sprawiły, że Adrien rozluźnił się odsuwając się jednocześnie nieco na bok, by dać okazję stażystom do wykazania się w prostych czynnościach takich jak podawanie eliksirów i nakładanie maści. Uzdrowiciel stał jeszcze dłuższą chwilę i czuwał nad tym pandemonium kontrolując i konsultując dawkowanie medykamentów. Nie zagrzał jednak miejsca w pokoju dłużej - do sali wpadła pielęgniarka mówiąca że jest potrzebny na swoim oddziale, gdzie też się udał
|zt
- Wiem, domyślam się, Marie. Zaraz jednak będzie po wszystkim, poczujesz się lepiej. Twój stan jest stabilny, wszystko mamy pod kontrolą - uspokajał ją nie wspominając jednak o zainteresowaniu ze strony aurorów jej osobą,o tym że choć wszystko wskazywało na to, że wydobrzeje to jednak nie oznaczało, że wszystko skończy się dobrze. Ale czy tego jej życzył? Jako zakonnik miał co do tego mieszane odczucia.
Kolejne zaklęcia sprawiły, że Adrien rozluźnił się odsuwając się jednocześnie nieco na bok, by dać okazję stażystom do wykazania się w prostych czynnościach takich jak podawanie eliksirów i nakładanie maści. Uzdrowiciel stał jeszcze dłuższą chwilę i czuwał nad tym pandemonium kontrolując i konsultując dawkowanie medykamentów. Nie zagrzał jednak miejsca w pokoju dłużej - do sali wpadła pielęgniarka mówiąca że jest potrzebny na swoim oddziale, gdzie też się udał
|zt
Adrien Carrow
Zawód : Ordynator oddziału Zakażeń Magicznych
Wiek : 46
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wznosić się i upadać jest rzeczą ludzką. Ważne jest by nie bać się na nowo rozkładać swych skrzydeł i sięgać wyżej.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wyglądało na to, że wszystko dobrze się skończyło. Choć jeszcze jakiś czas temu była pełna wątpliwości i obawiała się stojącego przed nią trudnego wyzwania, okazało się, że podołała, spełniła swoją rolę w pomaganiu doświadczonym uzdrowicielom i w dodatku wszyscy pacjenci byli na dobrej drodze, by wyjść z tego cało. Mogła już odetchnąć – najpoważniejszy kryzys został zażegnany, a wstępne leczenie zaklęciami dobiegło końca. Teraz pozostawało tylko podawanie eliksirów, chociaż wszyscy będą musieli spędzić tu jeszcze pewien czas. Josie zastanawiała się też, jak będzie wyglądać sprawa z osobami podejrzanymi o udział w incydencie na Nokturnie; niewątpliwie aurorzy wkrótce się nimi zainteresują. Wciąż było jej trudno uwierzyć, że Marianna, która przecież pracowała tutaj tak samo jak ona i szkoliła się na uzdrowiciela, mogła być zamieszana w coś takiego.
Skinięciem głowy podziękowała Lupusowi za dobrą współpracę i to, jak ją poprowadził, kiedy mu asystowała. Musiała przyznać, że pracowało się z nim całkiem dobrze i miała nadzieję, że on również był zadowolony i że nie przysporzyła mu zbyt wiele frustracji. Po zakończeniu leczenia zaklęciowego została w sali i wykonywała obowiązki dopóki nie została odprawiona przez kogoś z uzdrowicieli. Później opuściła salę i zajęła się innymi obowiązkami, choć pewne było, że długo nie zapomni dzisiejszej akcji. Bez wątpienia jednak mogła wyciągnąć z niej wiele wniosków i na pewno nauczyła się czegoś nowego, miała także okazję sprawdzić się w kryzysowej sytuacji, do czego nie miała sposobności szczególnie często, przynajmniej przez pierwsze dwa lata stażu. Kto wie, może nadchodzący trzeci rok miał przynieść pewne zmiany w tym zakresie?
| zt.
Skinięciem głowy podziękowała Lupusowi za dobrą współpracę i to, jak ją poprowadził, kiedy mu asystowała. Musiała przyznać, że pracowało się z nim całkiem dobrze i miała nadzieję, że on również był zadowolony i że nie przysporzyła mu zbyt wiele frustracji. Po zakończeniu leczenia zaklęciowego została w sali i wykonywała obowiązki dopóki nie została odprawiona przez kogoś z uzdrowicieli. Później opuściła salę i zajęła się innymi obowiązkami, choć pewne było, że długo nie zapomni dzisiejszej akcji. Bez wątpienia jednak mogła wyciągnąć z niej wiele wniosków i na pewno nauczyła się czegoś nowego, miała także okazję sprawdzić się w kryzysowej sytuacji, do czego nie miała sposobności szczególnie często, przynajmniej przez pierwsze dwa lata stażu. Kto wie, może nadchodzący trzeci rok miał przynieść pewne zmiany w tym zakresie?
| zt.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Może i było to takie proste. Obudzić się i żyć dalej, ale w tym momencie Carter nie czuł swojego ciała w żadnym stopniu. Większym ani mniejszym. Tylko lekkie ruchy głowy uświadamiały go, że nie był w jakimś stanie śpiączki czy innego cholerstwa. Oczy wciąż nie przyzwyczaiły się do przeraźliwej bieli, która panowała dookoła niego, oznaczała jednak że był w szpitalu Świętego Munga. Nie umarł, nie był w śpiączce, leczono go... To chyba były dobre znaki. Gorzej jeśli ci uzdrowiciele nie poskładali go w odpowiedni sposób! Co jeśli miał być kaleką do końca życia?! Jakby on wtedy wyglądał? Co najmniej nie symetrycznie. A raczej nie mógłby znieść takiego upokorzenia. Chciał jeszcze pracować i korzystać z życia, bo jeszcze nie był zramolałym dziadem, którego należało jedynie zadowalać przez rozmowy o polityce. Nie. Zdecydowanie miał cały szereg możliwości przed sobą. Z jednej strony bał się tego, co zastanie po całkowitym przebudzeniu, a równocześnie był niesamowicie ciekawy czy ma jednak skakać przez to szpitalne okno, czy jednak nie. Bo w końcu mimo wszystko ciężko byłoby mu żyć z workiem na głowie. Albo z jakąś protezą... Co prawda może i wyglądałby na twardziela, ale komfortu to na pewno by jego życia nie poprawiło. Więc leżał, bo co miał innego zrobić? Posłusznie jak ten pies, chociaż akurat w jego przypadku było to całkiem trafne określenie. Gdyby rejestrował podobne zachowania, westchnąłby głęboko. Teraz jedynie rozumiał, że jeden z męskich głosów się odzywał. Ktoś mu zaczął gadać nad głową i Raiden przez chwilę nie rozumiał słów. Dochodziły jakby zza grubej szyby, której nijak nie dało się pokonać. Pewnie mówili mu, gdzie się znajduje i tak dalej. Próbował sobie przypomnieć, co się działo, ale jedyne o czym myślał to, że musiał pracować. A jeśli on tam był, musiał być z nim również i Sprout.
- Aspen? - wycharczał, chociaż było to jedyne słowo, które powiedział. Nie chodziło mu, żeby zawiadomili kuzyna, ale żeby powiedzieli, że żył i nic mu się nie stało. Zaraz jednak ktoś zaczął się nim zajmować i znowu zamknął oczy, czując zmęczenie.
|zt
- Aspen? - wycharczał, chociaż było to jedyne słowo, które powiedział. Nie chodziło mu, żeby zawiadomili kuzyna, ale żeby powiedzieli, że żył i nic mu się nie stało. Zaraz jednak ktoś zaczął się nim zajmować i znowu zamknął oczy, czując zmęczenie.
|zt
Hello darkness, my old friend
Come to talk with you again
Come to talk with you again
Jednak mężczyzna był bardziej otumaniony niż przypuszczałem. Nie naciskałem, wierząc, że to normalne po takich urazach. Owszem, czekałem dość długie minuty na jego reakcję, ale wreszcie przestałem, w pełni rozumiejąc, że nie tylko on, ale też i reszta pacjentów musi poczekać na zrozumienie własnego położenia. Odnalezienia się w gąszczu nieciekawych myśli, jak sądziłem. Pokiwałem więc tylko głową obiecując sobie w duchu, że przejdę się jeszcze dziś po wszystkich salach, w których mieli leżeć i zorientuję się czy kontakt z nimi jest już łatwiejszy. Przydadzą nam się wszystkie informacje oraz dopełnienie obowiązków jak choćby powiadomienie najbliższej rodziny o tym wypadku. Nie ingerowałem już więcej w świadomość mężczyzny, po prostu zacząłem zabierać się z sali. Zwłaszcza, że wszyscy inni również kierowali się do wyjścia. Carrow nie odezwał się ani słowem, co wywołało we mnie mieszane uczucia, ale nie zamierzałem wywoływać wilka z lasu, dlatego i ja milczałem. Nie odezwałem się też do stażystki, wyraźnie zaabsorbowanej swoją osobą. Przygotowałem się do wyjścia, zmywając oraz sprzątając resztki krwi ze swojego kitla, Clearwaterowi poleciłem wysprzątanie sali.
Wreszcie i ja opuściłem to pomieszczenie, starając się zapomnieć o dziwnym zachowaniu personelu. Skupiałem się głównie na naszym sukcesie leczenia, bo niewątpliwie tak mogliśmy sklasyfikować nasze działania. Trzy osoby przywiezione w stanie krytycznym i wszystkie trzy żyły. Czekał ich jeszcze przeszczep skóry, rekonwalescencja oraz niestety blizny, ale czy życie nie było najważniejsze? Mogliśmy być z siebie dumni i bez wątpienia sam tak się czułem. Skierowałem jeszcze swoje kroki do gabinetu, by uporać się z papierkową robotą. Raporty oraz wypisywanie kart pacjentów było pracą żmudną, ale trzeba było ją wykonać. Nikt tego za mnie nie zrobi. Pochłonięty zapiskami nie zauważyłem kiedy godzina zrobiła się zbyt późna na siedzenie w murach szpitala. Pospiesznie wtedy wyszedłem kończąc na dziś swój dyżur, dodatkowy zresztą.
z/t
Wreszcie i ja opuściłem to pomieszczenie, starając się zapomnieć o dziwnym zachowaniu personelu. Skupiałem się głównie na naszym sukcesie leczenia, bo niewątpliwie tak mogliśmy sklasyfikować nasze działania. Trzy osoby przywiezione w stanie krytycznym i wszystkie trzy żyły. Czekał ich jeszcze przeszczep skóry, rekonwalescencja oraz niestety blizny, ale czy życie nie było najważniejsze? Mogliśmy być z siebie dumni i bez wątpienia sam tak się czułem. Skierowałem jeszcze swoje kroki do gabinetu, by uporać się z papierkową robotą. Raporty oraz wypisywanie kart pacjentów było pracą żmudną, ale trzeba było ją wykonać. Nikt tego za mnie nie zrobi. Pochłonięty zapiskami nie zauważyłem kiedy godzina zrobiła się zbyt późna na siedzenie w murach szpitala. Pospiesznie wtedy wyszedłem kończąc na dziś swój dyżur, dodatkowy zresztą.
z/t
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
1 maja '56
Przywieźli nas do Munga. Leżąc na leżaku obserwowałam jak przenoszą mnie z magicznej karetki do wnętrza szpitala, tam straciłam z pola widzenia pana Brendana, ale gdzieś mi to umknęło, gdy widziałam ilu ludzi było w Mungu. Mijaliśmy setki poszkodowanych, ktoś był cały zakrwawiony, ktoś krzyczał, że nikt nie widzi, ludzie byli rozszczepieni, poparzeni lub połamani. Nie wierzyłam w to co widzę. Czy to koniec świata? Ktoś zaatakował nasz czarodziejski świat? W końcu zamknęłam oczy, zacisnęłam je mocno nie chcąc patrzeć nie te ludzkie tragedie. Nie byłam przyzwyczajona do tak okropnych widoków, do tylu poszkodowanych ludzi. Czy Lupus będzie miał czas, aby się mną zająć? Czy poświęci innych pacjentów, aby przyjść mi z pomocą? Czy jest cały i zdrowy, a nie leży gdzieś sam jako poszkodowany na jednym z łóżek?
Przekręciłam głowę. Nie chciałam o tym myśleć, ale widok Lupusa leżącego gdzieś w potrzebie wywołała u mnie kolejny atak płaczu. Łzy same napłynęły i pociekły po policzkach. Zaraz zaczęłam się martwić o kolejnych, co z matką i co z ojcem? Czy pioruny ich również dopadły? Czy byli cali i zdrowi? Zauważyli, że mnie nie ma? Trzeba wysłać im sowe, przekazać, że jestem już cała i zdrowa, że zaraz zajmie się mną Lupus. Leżałam na zakrwawionym płaszczu pana Brendana, w tej swojej, brudnej już, letniej koszuli nocnej, a korytarze w Mungu ciągły się w nieskończoność. Jednak nikt z obecnych dookoła mnie na mnie nie patrzył, wszyscy byli zajęci sobą i swoimi ranami, nikt też nie miał do tego głowy, aby okryć mnie i ukryć przed widokiem obcych spojrzeń. Obejmowałam się ramionami, starałam jednak nie dotykać poparzeń palcami, bo sprawiało mi to ból. Leżenie sprawiało mi ból, a wiatr, który czułam na bosych, poobdzieranych stopach również mnie parzył. Bolało mnie wszystko, nawet najmniejszy włos.
Położyli mnie najpierw w jednej z ogólnych sal, było tam tłoczno i głośno. Gdy zostawili mnie samą, mówiąc coś, że muszę poczekać, zaczęłam się trząść. Ze strachu, z nerwów i bólu. Rozglądałam się nerwowo szukając kogoś, kto mógłby mi pomóc. Przecież prosiłam, aby poinformowali lorda Black, prosiłam. Dlaczego nikt mnie nie posłuchał? Zaszlochałam, dużo osób płakało, w tym dzieci i nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Płakałam tak sobie, sama nie wiedziałam ile czasu, pewnie niedługo, ale mi czas tak okropnie się dłużył. Aż w końcu przyszli stażyści, zabrali mnie gdzieś, nie wiem gdzie, bo mówili za cicho w stosunku do hałasu jaki nas otaczał. Pojechaliśmy windą, a gdy głos w niej oznajmił, że jesteśmy na piętrze piątym, na oddziale urazów pozaklęciowych, odetchnęłam głęboko, na tyle na ile mogłam. To było piętro Lupusa, tu pracował, tu miał swój gabinet.
Położyli mnie na łóżku, płaszcz, który miałam pod plecami położyli w moich nogach. Teraz sobie przypomnieli, że powinni mnie przykryć, ale gdy tylko pierzyna dotknęła mojego ciała wydarłam się, bo to tak bardzo zabolało. Zostawili mnie roztrzęsiona, zapłakaną, mówiąc coś szybko, że uzdrowiciel Black zaraz przyjdzie i uciekli. Oddychałam ciężko, wpatrywałam się z utęsknieniem w drzwi. Czekałam tylko aż się otworzą, aż usłyszę ten charakterystyczny skrzyp i w wejściu pojawi się mój przyszły narzeczony. Właściwie, nazywałam go już swoim narzeczonym i przyszło mi to zdecydowanie szybciej niż ostatnio, mimo że na moim palcu nie znajdował się jeszcze żaden zaręczynowy pierścionek. Przypominał mi brata, przypominał bezpieczeństwo, jakie obok niego odczuwałam, więc czułam je automatycznie też i przy Lupusie. Gdy pojawił się w progu nie czułam wstydu, chociaż moja koszula przylegała ściśle do poparzonego i mokrego od potu ciała. W oczach znowu stanęły łzy, próbowałam się unieść, postawić bose i poranione stopy na zimnej posadzce, ale jedyne co dałam radę zrobić, to unieść głowę i lekko plecy, nim ponownie opadłam na plecy, jęcząc z bólu.
- Lupus - wyszlochałam.
On mi pomoże, on sprawi, że przestanie mnie boleć, wyleczy moje rany, moje poranione stopy, moje poparzone ciało. Chciałam po prostu by mi ulżył i poczekał, aż nie zasnę. Tak bardzo się bałam zamknąć oczu, nie chciałam być sama, nie teraz. Tam na tej sali było tak strasznie.
Przywieźli nas do Munga. Leżąc na leżaku obserwowałam jak przenoszą mnie z magicznej karetki do wnętrza szpitala, tam straciłam z pola widzenia pana Brendana, ale gdzieś mi to umknęło, gdy widziałam ilu ludzi było w Mungu. Mijaliśmy setki poszkodowanych, ktoś był cały zakrwawiony, ktoś krzyczał, że nikt nie widzi, ludzie byli rozszczepieni, poparzeni lub połamani. Nie wierzyłam w to co widzę. Czy to koniec świata? Ktoś zaatakował nasz czarodziejski świat? W końcu zamknęłam oczy, zacisnęłam je mocno nie chcąc patrzeć nie te ludzkie tragedie. Nie byłam przyzwyczajona do tak okropnych widoków, do tylu poszkodowanych ludzi. Czy Lupus będzie miał czas, aby się mną zająć? Czy poświęci innych pacjentów, aby przyjść mi z pomocą? Czy jest cały i zdrowy, a nie leży gdzieś sam jako poszkodowany na jednym z łóżek?
Przekręciłam głowę. Nie chciałam o tym myśleć, ale widok Lupusa leżącego gdzieś w potrzebie wywołała u mnie kolejny atak płaczu. Łzy same napłynęły i pociekły po policzkach. Zaraz zaczęłam się martwić o kolejnych, co z matką i co z ojcem? Czy pioruny ich również dopadły? Czy byli cali i zdrowi? Zauważyli, że mnie nie ma? Trzeba wysłać im sowe, przekazać, że jestem już cała i zdrowa, że zaraz zajmie się mną Lupus. Leżałam na zakrwawionym płaszczu pana Brendana, w tej swojej, brudnej już, letniej koszuli nocnej, a korytarze w Mungu ciągły się w nieskończoność. Jednak nikt z obecnych dookoła mnie na mnie nie patrzył, wszyscy byli zajęci sobą i swoimi ranami, nikt też nie miał do tego głowy, aby okryć mnie i ukryć przed widokiem obcych spojrzeń. Obejmowałam się ramionami, starałam jednak nie dotykać poparzeń palcami, bo sprawiało mi to ból. Leżenie sprawiało mi ból, a wiatr, który czułam na bosych, poobdzieranych stopach również mnie parzył. Bolało mnie wszystko, nawet najmniejszy włos.
Położyli mnie najpierw w jednej z ogólnych sal, było tam tłoczno i głośno. Gdy zostawili mnie samą, mówiąc coś, że muszę poczekać, zaczęłam się trząść. Ze strachu, z nerwów i bólu. Rozglądałam się nerwowo szukając kogoś, kto mógłby mi pomóc. Przecież prosiłam, aby poinformowali lorda Black, prosiłam. Dlaczego nikt mnie nie posłuchał? Zaszlochałam, dużo osób płakało, w tym dzieci i nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Płakałam tak sobie, sama nie wiedziałam ile czasu, pewnie niedługo, ale mi czas tak okropnie się dłużył. Aż w końcu przyszli stażyści, zabrali mnie gdzieś, nie wiem gdzie, bo mówili za cicho w stosunku do hałasu jaki nas otaczał. Pojechaliśmy windą, a gdy głos w niej oznajmił, że jesteśmy na piętrze piątym, na oddziale urazów pozaklęciowych, odetchnęłam głęboko, na tyle na ile mogłam. To było piętro Lupusa, tu pracował, tu miał swój gabinet.
Położyli mnie na łóżku, płaszcz, który miałam pod plecami położyli w moich nogach. Teraz sobie przypomnieli, że powinni mnie przykryć, ale gdy tylko pierzyna dotknęła mojego ciała wydarłam się, bo to tak bardzo zabolało. Zostawili mnie roztrzęsiona, zapłakaną, mówiąc coś szybko, że uzdrowiciel Black zaraz przyjdzie i uciekli. Oddychałam ciężko, wpatrywałam się z utęsknieniem w drzwi. Czekałam tylko aż się otworzą, aż usłyszę ten charakterystyczny skrzyp i w wejściu pojawi się mój przyszły narzeczony. Właściwie, nazywałam go już swoim narzeczonym i przyszło mi to zdecydowanie szybciej niż ostatnio, mimo że na moim palcu nie znajdował się jeszcze żaden zaręczynowy pierścionek. Przypominał mi brata, przypominał bezpieczeństwo, jakie obok niego odczuwałam, więc czułam je automatycznie też i przy Lupusie. Gdy pojawił się w progu nie czułam wstydu, chociaż moja koszula przylegała ściśle do poparzonego i mokrego od potu ciała. W oczach znowu stanęły łzy, próbowałam się unieść, postawić bose i poranione stopy na zimnej posadzce, ale jedyne co dałam radę zrobić, to unieść głowę i lekko plecy, nim ponownie opadłam na plecy, jęcząc z bólu.
- Lupus - wyszlochałam.
On mi pomoże, on sprawi, że przestanie mnie boleć, wyleczy moje rany, moje poranione stopy, moje poparzone ciało. Chciałam po prostu by mi ulżył i poczekał, aż nie zasnę. Tak bardzo się bałam zamknąć oczu, nie chciałam być sama, nie teraz. Tam na tej sali było tak strasznie.
Czas płynieAle wspomnienia pozostają na zawsze
Victoria Parkinson
Zawód : Dama, twórczyni perfum, alchemiczka
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Bo nie miłość jest najważniejsza, a spełnienie obowiązku wobec rodu i męża.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Myliłem się. Myliłem się wczoraj sądząc, że to szaleństwo być może się skończy, czy raczej przynajmniej uspokoi. Planowałem się wreszcie zrelaksować po tych wszystkich wydarzeniach, porządnie wyspać; żaden z tych planów się nie powiódł. Uporczywe pukanie sowy do okna sypialni prędko wybudziło mnie z płytkiego snu, a alarmujący list napisany przez dyrektora szpitala jasno dał do zrozumienia, że nie mam co liczyć na kontynuację snu. Zebrałem się z Grimmauld Place najszybciej jak było to możliwe, w chyba niecałą minutę dopijając kawę przygotowaną przez skrzata. Musiałem się dobudzić, nie mogłem zaspany leczyć ludzi z poważnych obrażeń, o których była mowa w liście.
Noc była tragiczna i biegając po całym oddziale przez kilka bitych godzin momentami zapominałem jak się nazywam. Ludzi nie ubywało, wręcz przeciwnie, na miejsce jednego wyleczonego pacjenta przybywało dwóch innych poszkodowanych. Do świtu nie pozostało dużo czasu, natomiast do końca pracy brakowało jeszcze przynajmniej kilkudziesięciu następnych godzin. Nie miałem pojęcia co się stało, nie zdążyłem się dowiedzieć. Leżący na łóżkach czarodzieje wspominali coś o tym, że kładli się spać w domu, a budzili w zupełnie innych miejscach. Na początku wydawało mi się to absurdalne, podejrzewałem ich o szok albo zbyt mocno zakrapiane przyjęcie, ale po piętnastym pacjencie twierdzącym to samo musiałem przyznać im racje. Co to było? Kto to zrobił? Kto był celem? Nie miałem nawet czasu dowiedzieć się co z rodziną oraz znajomymi. Musiałem wierzyć, że wszyscy bezpiecznie spali w swoich pokojach, w przeciwnym razie oszalałbym ze zmartwienia. Czekała na mnie żmudna robota, nie mogłem teraz wszystkiego rzucić i sprawdzać czy aby na pewno wszyscy są cali i zdrowi.
Właśnie składałem mężczyznę z pogruchotanymi kośćmi, kiedy jeden z uzdrowicieli kazał mi iść do sali numer trzy, bo pewna kobieta domaga się mojej obecności. W myślach od razu pojawiło się milion najczarniejszych scenariuszy co do jej tożsamości; zamieniliśmy się zatem pacjentami, a ja poszedłem szybko do wspomnianego pomieszczenia, przepychając się między kolejnymi poszkodowanymi oraz personelem szpitala.
Widok lady Parkinson w tak opłakanym stanie na moment mnie zmroził oraz odebrał zdolność mówienia. Szybko się jednak zreflektowałem, zwołując jedynego (jeszcze) wolnego stażystę do pomocy. Już na pierwszy rzut oka mogłem stwierdzić, że obrażenie były rozległe, sam mógłbym nie podołać w ich uleczaniu.
Zbliżyłem się do jej łóżka, delikatnie przykładając wierzch dłoni do jej czoła.
- Już jestem, wszystko będzie dobrze. Zaraz cię wyleczymy – powiedziałem spokojnie. Następnie zwróciłem się do kursanta stojącego obok. – Przynieś mi wywar wzmacniający, wywar wzmacniający krew oraz pastę na oparzenia. Bez nich nawet nie wracaj – rzuciłem sucho do chłopaka, który zaraz wyszedł z sali. Prawdopodobnie alchemicy nie wyrabiali z warzeniem odpowiednich eliksirów, ale trudno. Victoria ma je dostać choćby nie wiem co.
- Paxo horribilis – wypowiedziałem zaklęcie, tak na sam początek. Różdżkę skierowałem na kobietę. Najpierw powinna się uspokoić. – Subsisto dolorem horribilis – dodałem, chcąc na razie zniwelować też jej ból, który musiała odczuwać przez oparzenia. Sam w tym czasie zabrałem się za zaklęcia odkażające całe pomieszczenie, siebie a także rany Parkinsonówny. Nie było tu miejsca na żadną pomyłkę. – Jak się czujesz? – spytałem, chcąc się dowiedzieć czy jest z nią kontakt i czy zaklęcia pomogły. Wydawało mi się, że były udane, ale zawsze warto jeszcze spytać.
Noc była tragiczna i biegając po całym oddziale przez kilka bitych godzin momentami zapominałem jak się nazywam. Ludzi nie ubywało, wręcz przeciwnie, na miejsce jednego wyleczonego pacjenta przybywało dwóch innych poszkodowanych. Do świtu nie pozostało dużo czasu, natomiast do końca pracy brakowało jeszcze przynajmniej kilkudziesięciu następnych godzin. Nie miałem pojęcia co się stało, nie zdążyłem się dowiedzieć. Leżący na łóżkach czarodzieje wspominali coś o tym, że kładli się spać w domu, a budzili w zupełnie innych miejscach. Na początku wydawało mi się to absurdalne, podejrzewałem ich o szok albo zbyt mocno zakrapiane przyjęcie, ale po piętnastym pacjencie twierdzącym to samo musiałem przyznać im racje. Co to było? Kto to zrobił? Kto był celem? Nie miałem nawet czasu dowiedzieć się co z rodziną oraz znajomymi. Musiałem wierzyć, że wszyscy bezpiecznie spali w swoich pokojach, w przeciwnym razie oszalałbym ze zmartwienia. Czekała na mnie żmudna robota, nie mogłem teraz wszystkiego rzucić i sprawdzać czy aby na pewno wszyscy są cali i zdrowi.
Właśnie składałem mężczyznę z pogruchotanymi kośćmi, kiedy jeden z uzdrowicieli kazał mi iść do sali numer trzy, bo pewna kobieta domaga się mojej obecności. W myślach od razu pojawiło się milion najczarniejszych scenariuszy co do jej tożsamości; zamieniliśmy się zatem pacjentami, a ja poszedłem szybko do wspomnianego pomieszczenia, przepychając się między kolejnymi poszkodowanymi oraz personelem szpitala.
Widok lady Parkinson w tak opłakanym stanie na moment mnie zmroził oraz odebrał zdolność mówienia. Szybko się jednak zreflektowałem, zwołując jedynego (jeszcze) wolnego stażystę do pomocy. Już na pierwszy rzut oka mogłem stwierdzić, że obrażenie były rozległe, sam mógłbym nie podołać w ich uleczaniu.
Zbliżyłem się do jej łóżka, delikatnie przykładając wierzch dłoni do jej czoła.
- Już jestem, wszystko będzie dobrze. Zaraz cię wyleczymy – powiedziałem spokojnie. Następnie zwróciłem się do kursanta stojącego obok. – Przynieś mi wywar wzmacniający, wywar wzmacniający krew oraz pastę na oparzenia. Bez nich nawet nie wracaj – rzuciłem sucho do chłopaka, który zaraz wyszedł z sali. Prawdopodobnie alchemicy nie wyrabiali z warzeniem odpowiednich eliksirów, ale trudno. Victoria ma je dostać choćby nie wiem co.
- Paxo horribilis – wypowiedziałem zaklęcie, tak na sam początek. Różdżkę skierowałem na kobietę. Najpierw powinna się uspokoić. – Subsisto dolorem horribilis – dodałem, chcąc na razie zniwelować też jej ból, który musiała odczuwać przez oparzenia. Sam w tym czasie zabrałem się za zaklęcia odkażające całe pomieszczenie, siebie a także rany Parkinsonówny. Nie było tu miejsca na żadną pomyłkę. – Jak się czujesz? – spytałem, chcąc się dowiedzieć czy jest z nią kontakt i czy zaklęcia pomogły. Wydawało mi się, że były udane, ale zawsze warto jeszcze spytać.
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Gdy go w końcu ujrzałam poczułam się bezpieczna, a jego głos podziałał jak miód na moją duszę. Dopóki nie było go przy mnie było mi tak strasznie źle, ale gdy pojawił się bliżej, gdy dotknął mojego czoła mogłam w końcu odetchnąć z ulgą. Nie odpowiedziałam z początku nic, nie mając też zbytnio siły, aby się odezwać. Wpatrywałam się w niego z nadzieją, że to co mówi, że mi zaraz ulży, było prawdą. Rozporządził jednym z młodych stażystów, a sam zaczął rzucać na mnie zaklęcia.
Nie znałam się na nich, ich nazwy absolutnie nic mi nie mówiły i mogłam jedynie odczuwać ich efekt. Pierwszy poczułam niemal natychmiastowo, moje mięśnie się rozluźniły, nerwy trochę opadły i nawet przestałam płakać, chociaż oczy miałam jeszcze mokre od łez. Nie były to łzy stricte z bólu, a raczej samotności i strachu, które powoli były odganiane. Kolejne rzucone przez Lupusa zaklęcie podziałało już na mnie w inny sposób. Ból stawał się coraz mniejszy i mniejszy, aż w końcu ustąpił, ale ja czułam się troszeczkę otumaniona tym nagłym brakiem. Absolutnie mi to nie przeszkadzało, było to jednak tak dziwnie przyjemne. Móc nie czuć bólu, który dzisiaj towarzyszył mi tak długi czas.
Lepiej, dziękuje - odpowiedziałam osłabionym głosem.
Byłam mu wdzięczna, że przyszedł, aby się mną zająć. Nie chciałam innego uzdrowiciela, nie chciałam, żeby jakiś obcy mężczyzna oglądał mnie w tym stanie. W letniej koszuli nocnej, spod której widać było moje nogi i poranione stopy. Poruszyłam nogami, pozostawiając na białej pościeli ślad od brudnej ziemi zmieszanej z moją krwią, trącając przy tym płaszcz pana Brendana, który mi zaraz o nim przypomniał. Otworzyłam szerzej oczy i rozejrzałam się, chociaż wiedziałam, że go tu nie będzie.
- Lord Weasley… on mnie znalazł, on… stracił rękę, ale kazał mi wstać z ziemi i doprowadził mnie do uzdrowicieli - zaczęłam relacjonować, trochę niespójnie. - Było z nim źle, on żyje, prawda?
Martwiłam się o niego, był przecież osobą, której zawdzięczałam swoje życie. To dzięki niemu nie leżałam teraz na gołej ziemi czekając aż ktoś mnie znajdzie, albo aż rozszarpią mnie dzikie zwierzęta. Kazał mi wstać, kazał mi być dzielną i dać z siebie wszystko i bez jego wiary nie wiem czy byłabym do tego zdolna.
Nawet próbowałam się troszeczkę podnieść, brak bólu zmylił mnie dając mi złudne nadzieję, że moje siły wróciły, ale momentalnie opadłam na poduszki. Jak dobrze, że nic nie czułam, bo pewnie rozpłakałabym się drażniąc w ten sposób swoje poparzenia. Przymknęłam oczy, ale na chwilę, tylko na krótką chwilę, bo gdy tylko je zamknęłam widziałam przed oczami te pioruny, które wpadły do mojego pokoju i zaczęły obejmować całe moje ciało.
- Tak strasznie się bałam - zaczęłam, czując ogromną potrzebę, aby mu wszystko opowiedzieć. - Była taka okropna burza, a ja nie miałam zamkniętego okna i gdy wstałam… chciałam je zamknąć, bo tak bardzo błyskało. Bałam się. Coś jak… piorun wpadło do mojej sypialni i to zaczęło tworzyć takie… jeju, nie wiem nawet jak to określić. To szło, centralnie na mnie…
Nie dokończyłam. Dalej niewiele pamiętałam. Jedynie ból, straszliwy ból. Ten piorun musiał uderzyć we mnie, parząc mnie. Na rękach widziałam ślady oparzeń, które układały się właśnie w kształt pioruna. Potem na pewno straciłam przytomność i nie potrafiłam logicznie określić tego, w jaki sposób znalazłam się setki kilometrów od domu.
Nie znałam się na nich, ich nazwy absolutnie nic mi nie mówiły i mogłam jedynie odczuwać ich efekt. Pierwszy poczułam niemal natychmiastowo, moje mięśnie się rozluźniły, nerwy trochę opadły i nawet przestałam płakać, chociaż oczy miałam jeszcze mokre od łez. Nie były to łzy stricte z bólu, a raczej samotności i strachu, które powoli były odganiane. Kolejne rzucone przez Lupusa zaklęcie podziałało już na mnie w inny sposób. Ból stawał się coraz mniejszy i mniejszy, aż w końcu ustąpił, ale ja czułam się troszeczkę otumaniona tym nagłym brakiem. Absolutnie mi to nie przeszkadzało, było to jednak tak dziwnie przyjemne. Móc nie czuć bólu, który dzisiaj towarzyszył mi tak długi czas.
Lepiej, dziękuje - odpowiedziałam osłabionym głosem.
Byłam mu wdzięczna, że przyszedł, aby się mną zająć. Nie chciałam innego uzdrowiciela, nie chciałam, żeby jakiś obcy mężczyzna oglądał mnie w tym stanie. W letniej koszuli nocnej, spod której widać było moje nogi i poranione stopy. Poruszyłam nogami, pozostawiając na białej pościeli ślad od brudnej ziemi zmieszanej z moją krwią, trącając przy tym płaszcz pana Brendana, który mi zaraz o nim przypomniał. Otworzyłam szerzej oczy i rozejrzałam się, chociaż wiedziałam, że go tu nie będzie.
- Lord Weasley… on mnie znalazł, on… stracił rękę, ale kazał mi wstać z ziemi i doprowadził mnie do uzdrowicieli - zaczęłam relacjonować, trochę niespójnie. - Było z nim źle, on żyje, prawda?
Martwiłam się o niego, był przecież osobą, której zawdzięczałam swoje życie. To dzięki niemu nie leżałam teraz na gołej ziemi czekając aż ktoś mnie znajdzie, albo aż rozszarpią mnie dzikie zwierzęta. Kazał mi wstać, kazał mi być dzielną i dać z siebie wszystko i bez jego wiary nie wiem czy byłabym do tego zdolna.
Nawet próbowałam się troszeczkę podnieść, brak bólu zmylił mnie dając mi złudne nadzieję, że moje siły wróciły, ale momentalnie opadłam na poduszki. Jak dobrze, że nic nie czułam, bo pewnie rozpłakałabym się drażniąc w ten sposób swoje poparzenia. Przymknęłam oczy, ale na chwilę, tylko na krótką chwilę, bo gdy tylko je zamknęłam widziałam przed oczami te pioruny, które wpadły do mojego pokoju i zaczęły obejmować całe moje ciało.
- Tak strasznie się bałam - zaczęłam, czując ogromną potrzebę, aby mu wszystko opowiedzieć. - Była taka okropna burza, a ja nie miałam zamkniętego okna i gdy wstałam… chciałam je zamknąć, bo tak bardzo błyskało. Bałam się. Coś jak… piorun wpadło do mojej sypialni i to zaczęło tworzyć takie… jeju, nie wiem nawet jak to określić. To szło, centralnie na mnie…
Nie dokończyłam. Dalej niewiele pamiętałam. Jedynie ból, straszliwy ból. Ten piorun musiał uderzyć we mnie, parząc mnie. Na rękach widziałam ślady oparzeń, które układały się właśnie w kształt pioruna. Potem na pewno straciłam przytomność i nie potrafiłam logicznie określić tego, w jaki sposób znalazłam się setki kilometrów od domu.
Czas płynieAle wspomnienia pozostają na zawsze
Victoria Parkinson
Zawód : Dama, twórczyni perfum, alchemiczka
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Bo nie miłość jest najważniejsza, a spełnienie obowiązku wobec rodu i męża.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie byłem w stanie wyobrazić sobie co musiała czuć. Kobiety z natury były słabsze, wrażliwsze; dodatkowo Parkinsonówna oszpecona oparzeniami oraz powstającymi bliznami, z pełną tego świadomością musiała przeżywać katusze. Nie zamierzałem jednak dopuścić do tego, by coś jej się stało, zarówno pod względem medycznym jak i kosmetycznym. Jeżeli oznaczało to zużycie wszystkich past na oparzenia świata, to tak właśnie zrobimy. Sam wiedziałem o swojej bliźnie, z którą nauczyłem się żyć, ale która nie przysparzała mi wielu fanek; świat arystokracji był jednak zdecydowanie bardziej łaskawy dla mężczyzn niż kobiet. Wiedziałem o tym i tym bardziej pragnąłem ją uratować. Całe szczęście, że przypadł mi w udziale naprawdę ogarnięty stażysta, nie wątpiłem w to, że wywalczy dla nas choćby ostatnie sztuki wywarów oraz maści, ale bez zawahania je przyniesie do sali.
Kiwnąłem głową usłyszawszy, że czuła się już lepiej. To oznaczało, że zaklęcia działały, a sama Victoria pozostawała przytomna. Na tyle, na ile pozwalały jej na to zaklęcia. Oczyściwszy wszystko wokół, siebie oraz rany kobiety postanowiłem przejść do dalszych czynności. Zastygłem na moment słysząc o lordzie Weasleyu, nie powstrzymałem też cisnącego się na twarz grymasu niezadowolenia. Z drugiej strony należało mu się uznanie, skoro sam tak mocno ucierpiał, a mimo to pomógł spanikowanej kobiecie.
Niestety nie widziałem go w szpitalnym korytarzu. Z pewnością nie umknąłby mi rudy człowiek bez ręki, ale nie przypominałem sobie, bym kogoś takiego widział. Nie brałem tego jednak za żaden wyznacznik, na korytarzach było tłoczno, wszędzie roiło się od ludzi, a ja byłem zajęty ich składaniem do kupy. Mogłem to przeoczyć tak samo jak przybycie samej lady Parkinson na oddział.
- Na pewno. Brzmi na silnego mężczyznę – odpowiedziałem więc zdawkowo, trochę ją okłamując, ale nie powinna tego wyczuć. Z pewnością nie po takiej ilości uspokajających zaklęć. On z kolei nie interesował mnie za bardzo, jeżeli miał zginąć to trudno. Grunt, że Victoria odnalazła się żywa, niedługo będzie też zdrowa.
- Cauma sanavi horribilis – rzuciłem pierwszą porcję tego zaklęcia, które miało uleczyć oparzone tkanki. Bez wątpienia trzeba będzie ich rzucić jeszcze kilka, by zregenerować wszystkie tkanki. Oparzenia były rozległe, ale powoli zaczynały się goić.
Zdumiony słuchałem tej opowieści, choć byłem mniej zdziwiony niż po opowieści lorda Burke o spotkaniu bazyliszka. Coś działo się niedobrego w świecie magii, zatrważająca ilość pacjentów mówiła sama za siebie.
- Już wszystko dobrze, tutaj jesteś bezpieczna. Nie tylko ty ucierpiałaś, to musi być jakaś magiczna anomalia – odpowiedziałem. Rzuciłem też kolejne Cauma sanavi horribilis. Akurat w momencie, w którym do środka wparował stażysta, niesamowicie dumnie ogłaszając co to on nie wydarł alchemikom dosłownie spod lady. Skwitowałem to lekkim uniesieniem brwi, zaraz nakazując podać arystokratce wywary wzmacniające. – Wypij to, dzięki tym eliksirom będziesz wzmocniona – poprosiłem, ale stanowczo. Nie przyjmowałem odmowy, a teraz był najlepszy czas na to, by się odrobinę podnieść i wypić, skoro nie odczuwała już bólu. Później mogło być gorzej. – Ale co Weasley robił w twoim domu? – spytałem nagle, zdziwiony. Co prawda słyszałem, że ludzie pojawiali się w zupełnie innych miejscach niż w których zasypiali, ale wydawało mi się to trochę naciąganą historią. Może jednak te anomalie powodowały niekontrolowane teleporacje? Ciekawe.
Kiwnąłem głową usłyszawszy, że czuła się już lepiej. To oznaczało, że zaklęcia działały, a sama Victoria pozostawała przytomna. Na tyle, na ile pozwalały jej na to zaklęcia. Oczyściwszy wszystko wokół, siebie oraz rany kobiety postanowiłem przejść do dalszych czynności. Zastygłem na moment słysząc o lordzie Weasleyu, nie powstrzymałem też cisnącego się na twarz grymasu niezadowolenia. Z drugiej strony należało mu się uznanie, skoro sam tak mocno ucierpiał, a mimo to pomógł spanikowanej kobiecie.
Niestety nie widziałem go w szpitalnym korytarzu. Z pewnością nie umknąłby mi rudy człowiek bez ręki, ale nie przypominałem sobie, bym kogoś takiego widział. Nie brałem tego jednak za żaden wyznacznik, na korytarzach było tłoczno, wszędzie roiło się od ludzi, a ja byłem zajęty ich składaniem do kupy. Mogłem to przeoczyć tak samo jak przybycie samej lady Parkinson na oddział.
- Na pewno. Brzmi na silnego mężczyznę – odpowiedziałem więc zdawkowo, trochę ją okłamując, ale nie powinna tego wyczuć. Z pewnością nie po takiej ilości uspokajających zaklęć. On z kolei nie interesował mnie za bardzo, jeżeli miał zginąć to trudno. Grunt, że Victoria odnalazła się żywa, niedługo będzie też zdrowa.
- Cauma sanavi horribilis – rzuciłem pierwszą porcję tego zaklęcia, które miało uleczyć oparzone tkanki. Bez wątpienia trzeba będzie ich rzucić jeszcze kilka, by zregenerować wszystkie tkanki. Oparzenia były rozległe, ale powoli zaczynały się goić.
Zdumiony słuchałem tej opowieści, choć byłem mniej zdziwiony niż po opowieści lorda Burke o spotkaniu bazyliszka. Coś działo się niedobrego w świecie magii, zatrważająca ilość pacjentów mówiła sama za siebie.
- Już wszystko dobrze, tutaj jesteś bezpieczna. Nie tylko ty ucierpiałaś, to musi być jakaś magiczna anomalia – odpowiedziałem. Rzuciłem też kolejne Cauma sanavi horribilis. Akurat w momencie, w którym do środka wparował stażysta, niesamowicie dumnie ogłaszając co to on nie wydarł alchemikom dosłownie spod lady. Skwitowałem to lekkim uniesieniem brwi, zaraz nakazując podać arystokratce wywary wzmacniające. – Wypij to, dzięki tym eliksirom będziesz wzmocniona – poprosiłem, ale stanowczo. Nie przyjmowałem odmowy, a teraz był najlepszy czas na to, by się odrobinę podnieść i wypić, skoro nie odczuwała już bólu. Później mogło być gorzej. – Ale co Weasley robił w twoim domu? – spytałem nagle, zdziwiony. Co prawda słyszałem, że ludzie pojawiali się w zupełnie innych miejscach niż w których zasypiali, ale wydawało mi się to trochę naciąganą historią. Może jednak te anomalie powodowały niekontrolowane teleporacje? Ciekawe.
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ulga jaka mnie ogarnęła była jak zbawienie. W końcu nie czułam bólu całego ciała, oparzenia nie piekły przy każdym najmniejszym ruchu i mogłam spokojnie leżeć wsłuchując się w słowa Lupusa. Byłam w dobrych rękach, wiedziałam, że się mną odpowiednio zajmie, a ojciec będzie mu za to bardzo wdzięczny. Nie chciałam trafić w ręce innego uzdrowiciela, kiedy czułam się tak bardzo zagrożona, samotna, obolała tylko Lupus był w stanie mi pomóc. I pomógł mi zabierając ból, dodając otuchy oraz powoli i dokładnie zajmując się moimi ranami. Na razie o bliznach, które mogły mi zostać nie myślałam. Skutecznie wypierałam to ze swojej wiadomości nie chcąc się dodatkowo denerwować. Już i tak dzisiaj za dużo przeszłam, byłam zmęczona, całkowicie bez energii. I tak jeszcze się martwiłam o Brendana, bo naprawdę miałam ogromną nadzieję, że coś z jego ręką da radę zrobić. Spoglądałam na przyszłego narzeczonego przytakując na jego słowa. Musiał dać radę, przecież naprawdę był silny i odważny, gdyby nie on nie wiem co by się ze mną stało.
- Czy jak ktoś straci rękę, to można ją przywrócić? - zapytałam cicho.
Czułam się trochę otumaniona zaklęciami jakie na mnie rzucił, więc nie wyczułam w jego głosie kłamstwa czy braku zainteresowania. Wszystko było ode mnie takie oddalone, trochę przytłumione, ale nie chciałam całkowicie popadać w ten stan. Bałam się zamknąć oczy i zasnąć, co jeśli gdy znowu przymknę powieki, to pojawi się burza i zabierze mnie w nieznane? Westchnęłam cicho, widząc promień światła wylatujący z różdżki Black’a skierowany w moją stronę. Nie przepadałam, gdy ktoś rzucał na mnie zaklęcia, ale nie odważyłam się zaprotestować, wiedziałam, że jest to teraz bardzo ważne. Starałam się zająć czymś myśli, więc zaczęłam opowiadać o tym, co się wydarzyło. Chociaż wspomnienia były ciągle żywe i za każdym razem moje ciało obejmował strach to starałam się nie zapomnieć o każdym ze szczegółów. Bo może coś było ważne?
- Magiczna anomalia? - powtórzyłam. - Nie rozumiem.
Pokręciłam głową. To wszystko było takie nierealne, jakbym cały czas tkwiła w upiornym śnie. Chciałam się obudzić w swoim łóżku, wstać, zamknąć okno, aby ta przeklęta burza nie wpadła do mojej sypialni. Gdybym zamknęła je wcześniej może bym była bezpieczna i nic by mi się nie przydarzyło? Więcej nie zostawię otwartego okna gdy będzie się zanosić na burzę, oj nie. Mruknęłam pod nosem lekko niezadowolona widząc zbliżającego się w moją stronę stażystę, eliksiry z zasady były niedobre, ale szybko ucichłam, gdy dotarł do mnie stanowczy głos Lupusa. Nie miałam ani odwagi ani sił mu się sprzeciwić, dlatego przy pomocy młodego mężczyzny uniosłam się lekko, wypijając to, co mi kazali. Skrzywiłam się przy tym, faktycznie było bardzo niesmaczne.
- Pan Brendan u mnie w domu? - zapytałam zdziwiona. - Nie było go u mnie w domu. Nie wiem jak on się znalazł tam gdzie ja, obudził mnie jak leżałam już na ziemi. Tam jest jego szata…
Ruszyłam nogą, starając się spojrzeć w dół. Nadal leżała ona w moich nogach, brudna od ziemi i jego krwii. O obok były moje poranione stopy. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę z tego jak mocno musiałam szurać skórą po ostrych kamieniach, że doprowadziłam je do takiego stanu. Szybko zamknęłam oczy, odwracając głowę w przeciwną stronę. Nie chciałam na to patrzeć. Westchnęłam cicho, już któryś raz w ciągu ostatnich kilku minut. Przez chwilę milczałam pozwalając leczyć się zaklęciami. Nie wiedziałam kiedy eliksiry, które mi przed chwilą podano, ciągle czułam po nich gorycz w ustach, zaczną działać, więc cierpliwie czekałam aż nagle poczuję się silniejsza.
- Chcę podziękować panu Brendanowi - powiedziałam nagle, spoglądając niepewnie na Lupusa.
Nie wiedziałam jak mój pomysł mu się spodoba. Ja czułam ogromną potrzebę, aby wysłać mu sowę z najprostszym dziękuje. Może Weasley’e nie cieszyli się popularnością i nie byli zbyt lubiani wśród arystokracji, ale ten mężczyzna, nie zważając na moje nazwisko i poglądy czy wychowanie, zdecydował mi się pomóc. Nie jestem pewna, czy inni również wykazali by się taką siłą i chęcią pomocy. Więc nie ważne kim był, chciałam mu podziękować.
- Czy jak ktoś straci rękę, to można ją przywrócić? - zapytałam cicho.
Czułam się trochę otumaniona zaklęciami jakie na mnie rzucił, więc nie wyczułam w jego głosie kłamstwa czy braku zainteresowania. Wszystko było ode mnie takie oddalone, trochę przytłumione, ale nie chciałam całkowicie popadać w ten stan. Bałam się zamknąć oczy i zasnąć, co jeśli gdy znowu przymknę powieki, to pojawi się burza i zabierze mnie w nieznane? Westchnęłam cicho, widząc promień światła wylatujący z różdżki Black’a skierowany w moją stronę. Nie przepadałam, gdy ktoś rzucał na mnie zaklęcia, ale nie odważyłam się zaprotestować, wiedziałam, że jest to teraz bardzo ważne. Starałam się zająć czymś myśli, więc zaczęłam opowiadać o tym, co się wydarzyło. Chociaż wspomnienia były ciągle żywe i za każdym razem moje ciało obejmował strach to starałam się nie zapomnieć o każdym ze szczegółów. Bo może coś było ważne?
- Magiczna anomalia? - powtórzyłam. - Nie rozumiem.
Pokręciłam głową. To wszystko było takie nierealne, jakbym cały czas tkwiła w upiornym śnie. Chciałam się obudzić w swoim łóżku, wstać, zamknąć okno, aby ta przeklęta burza nie wpadła do mojej sypialni. Gdybym zamknęła je wcześniej może bym była bezpieczna i nic by mi się nie przydarzyło? Więcej nie zostawię otwartego okna gdy będzie się zanosić na burzę, oj nie. Mruknęłam pod nosem lekko niezadowolona widząc zbliżającego się w moją stronę stażystę, eliksiry z zasady były niedobre, ale szybko ucichłam, gdy dotarł do mnie stanowczy głos Lupusa. Nie miałam ani odwagi ani sił mu się sprzeciwić, dlatego przy pomocy młodego mężczyzny uniosłam się lekko, wypijając to, co mi kazali. Skrzywiłam się przy tym, faktycznie było bardzo niesmaczne.
- Pan Brendan u mnie w domu? - zapytałam zdziwiona. - Nie było go u mnie w domu. Nie wiem jak on się znalazł tam gdzie ja, obudził mnie jak leżałam już na ziemi. Tam jest jego szata…
Ruszyłam nogą, starając się spojrzeć w dół. Nadal leżała ona w moich nogach, brudna od ziemi i jego krwii. O obok były moje poranione stopy. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę z tego jak mocno musiałam szurać skórą po ostrych kamieniach, że doprowadziłam je do takiego stanu. Szybko zamknęłam oczy, odwracając głowę w przeciwną stronę. Nie chciałam na to patrzeć. Westchnęłam cicho, już któryś raz w ciągu ostatnich kilku minut. Przez chwilę milczałam pozwalając leczyć się zaklęciami. Nie wiedziałam kiedy eliksiry, które mi przed chwilą podano, ciągle czułam po nich gorycz w ustach, zaczną działać, więc cierpliwie czekałam aż nagle poczuję się silniejsza.
- Chcę podziękować panu Brendanowi - powiedziałam nagle, spoglądając niepewnie na Lupusa.
Nie wiedziałam jak mój pomysł mu się spodoba. Ja czułam ogromną potrzebę, aby wysłać mu sowę z najprostszym dziękuje. Może Weasley’e nie cieszyli się popularnością i nie byli zbyt lubiani wśród arystokracji, ale ten mężczyzna, nie zważając na moje nazwisko i poglądy czy wychowanie, zdecydował mi się pomóc. Nie jestem pewna, czy inni również wykazali by się taką siłą i chęcią pomocy. Więc nie ważne kim był, chciałam mu podziękować.
Czas płynieAle wspomnienia pozostają na zawsze
Victoria Parkinson
Zawód : Dama, twórczyni perfum, alchemiczka
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Bo nie miłość jest najważniejsza, a spełnienie obowiązku wobec rodu i męża.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Każdy inny uzdrowiciel też dałby radę zaleczyć wszystkie rany oraz odpowiednio zadbać o pacjentkę; tutaj ewidentnie rozchodziło się o zaufanie. Widocznie Victoria wierzyła mojej ocenie i umiejętnościom, co normalnie pewnie by mi schlebiało, ale teraz byłem zbyt zajęty naprawianiem zniszczeń niekontrolowanej magii, by w ogóle dostrzec pewną zależność. Chciałem jedynie uzdrowić Parkinsonównę i przede wszystkim zależało mi na idealnym doprowadzeniu sprawy do końca, do pożądanych rezultatów zaleczenia wszystkich możliwych ran. Pewnie nie byłbym zadowolony z zachwytu nad Weasleyem; mógłbym mu podziękować, przyznać rację, że wykazał się odwagą oraz złotym sercem, ale nic ponadto. Wierzyłem, że magomedycy również cechują się takimi cnotami ratując z opresji poszkodowanych; może nie uczestniczą bezpośrednio w starciu, ale z pewnością naprawiają po nich szkody. Jedni i drudzy byli potrzebni, choć tak już mam, że swoją rację zawsze wyniósłbym na piedestał. I nikomu innemu nie przyznałbym medalu zasług.
Spojrzałem na szlachciankę kiedy zadała pytanie, całkiem niezłe zresztą. Widocznie sprawa ręki tamtego mężczyzny spędzała jej sen z powiek i choć mi się to nie podobało, to nie zamierzałem się z tego powodu oburzać. Skinąłem głową.
- To trudny oraz długotrwały proces, ale istnieje taka szansa – odparłem spokojnie, oglądając pacjentkę jeszcze dokładniej, chcąc tym samym wyłapać wszystkie nieprawidłowości. Ponownie uniosłem różdżkę celując nią właśnie w Victorię, wypowiedziałem też jeszcze dwa razy inkantację gojącą oparzenia. Te już prawie ustąpiły pod uzdrowicielskim charakterem magii.
- Zaburzenie w działaniu czarów – wyjaśniłem krótko i zwięźle. Nie chciałem teraz wchodzić w dysputy oraz stawiać hipotezy, nie było mnie w całym epicentrum tych nieprawidłowości. Leczyłem właśnie ich skutki, nie orientując się w naturze anomalii. Mogłem jedynie gdybać, ale to było bezsensowne. Zwłaszcza, że lady Parkinson była zmęczona i odurzona medykamentami.
Spokojnie odczekałem na przyjęcie eliksiru, a później czekałem już tylko na wyjaśnienia. Od razu spojrzałem też na szatę, ale nie była ona już brudna, w końcu wszystko najpierw odkaziłem. Była jedynie zaplamiona krwią, tak jak poharatane nogi kobiety. Nimi też się zaraz zajmę. Najpierw musiałem jeszcze ponowić zaklęcie cofające skutki oparzeń. Jeszcze ten jeden raz.
- Czyli was też gdzieś teleportowało? Daleko od Gloucestershire? – dopytywałem, bo chciałem wiedzieć jak długą drogę przebyła z tamtego miejsca do Świętego Munga. Nie powinna. Jednak tak to jest, że na niektóre rzeczy nie mamy wpływu. I nie zawsze znajdzie się ktoś, kto mógłby nas ochronić.
Ostatnie zaklęcie zostało rzucone, oprócz kilku blizn nie było widać, że przed chwilą Victoria była oparzona. Zamierzałem więc pozbyć się ran na nogach, ale ostatnie zdanie wytrąciło mnie z równowagi. Zdziwiłem się.
- W jaki sposób? – zapytałem nie kryjąc szoku na myśl o dziękowaniu Weasleyowi. Sądziłem, że rozsądnie Parkinsonowie nie są do nich pozytywnie nastawieni.
Spojrzałem na szlachciankę kiedy zadała pytanie, całkiem niezłe zresztą. Widocznie sprawa ręki tamtego mężczyzny spędzała jej sen z powiek i choć mi się to nie podobało, to nie zamierzałem się z tego powodu oburzać. Skinąłem głową.
- To trudny oraz długotrwały proces, ale istnieje taka szansa – odparłem spokojnie, oglądając pacjentkę jeszcze dokładniej, chcąc tym samym wyłapać wszystkie nieprawidłowości. Ponownie uniosłem różdżkę celując nią właśnie w Victorię, wypowiedziałem też jeszcze dwa razy inkantację gojącą oparzenia. Te już prawie ustąpiły pod uzdrowicielskim charakterem magii.
- Zaburzenie w działaniu czarów – wyjaśniłem krótko i zwięźle. Nie chciałem teraz wchodzić w dysputy oraz stawiać hipotezy, nie było mnie w całym epicentrum tych nieprawidłowości. Leczyłem właśnie ich skutki, nie orientując się w naturze anomalii. Mogłem jedynie gdybać, ale to było bezsensowne. Zwłaszcza, że lady Parkinson była zmęczona i odurzona medykamentami.
Spokojnie odczekałem na przyjęcie eliksiru, a później czekałem już tylko na wyjaśnienia. Od razu spojrzałem też na szatę, ale nie była ona już brudna, w końcu wszystko najpierw odkaziłem. Była jedynie zaplamiona krwią, tak jak poharatane nogi kobiety. Nimi też się zaraz zajmę. Najpierw musiałem jeszcze ponowić zaklęcie cofające skutki oparzeń. Jeszcze ten jeden raz.
- Czyli was też gdzieś teleportowało? Daleko od Gloucestershire? – dopytywałem, bo chciałem wiedzieć jak długą drogę przebyła z tamtego miejsca do Świętego Munga. Nie powinna. Jednak tak to jest, że na niektóre rzeczy nie mamy wpływu. I nie zawsze znajdzie się ktoś, kto mógłby nas ochronić.
Ostatnie zaklęcie zostało rzucone, oprócz kilku blizn nie było widać, że przed chwilą Victoria była oparzona. Zamierzałem więc pozbyć się ran na nogach, ale ostatnie zdanie wytrąciło mnie z równowagi. Zdziwiłem się.
- W jaki sposób? – zapytałem nie kryjąc szoku na myśl o dziękowaniu Weasleyowi. Sądziłem, że rozsądnie Parkinsonowie nie są do nich pozytywnie nastawieni.
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przyznam szczerze, że odetchnęłam z pewnego rodzaju ulgą gdy Lupus stwierdził, że faktycznie da się tę rękę przywrócić. Jej utrata musiała bardzo boleć, nie byłam w stanie przypomnieć sobie teraz czy była to prawa czy lewa kończyna, ale mogłam się domyślić, że funkcjonowanie bez jednej ręki będzie bardzo kłopotliwe. To co mi się przydarzyło i z kim miałam do czynienia nie sprawiło, że zmieniłam zdanie o Weasley’ach, ale czy to od razu sprawia, że nie miałam czuć wobec pana Brendana wdzięczności? Pewnie za jakiś czas o tym zapomnę albo przestanie być to dla mnie tak bardzo ważne i istotne, jednak w tym momencie, będąc jeszcze trochę pod wpływem tych wszystkich emocji było i dopóki nie ochłonę - nie przestanie.
- To dobrze - mruknęłam tylko czując, że nie powinnam już drążyć tego tematu.
Tym bardziej, że na moje ciało spłynęły kolejne zaklęcia, a w między czasie Lupus zaczął wyjaśniać mi co to były anomalie. Kiwnęłam lekko głową, już wiedziałam co to, ale nie miałam pojęcia co je wywołało. I nie wiem czy chciałam wiedzieć. Zacisnęłam więc usta, może jutro go o to zapytam. Na pewno będzie wiedział coś więcej na ten temat, Mung głośno szeptał i już niedługo dotrą do niego wszystkie informacje. Patrzyłam przed siebie pozwalając pracować Lupusowi. Policzki już mi wyschły i próżno było szukać na nich oznak ostatnich łez, chociaż kto bardziej dociekliwy i spostrzegawczy mógł zauważyć, że moje oczy nadal były zaczerwienione i opuchnięte, a wargi przygryzione. Najpewniej zaciskałam na nich swoje zęby z bólu, chociaż sama nie byłam w stanie stwierdzić kiedy to było. Byłam ogromnie wdzięczna Lupusowi, mojemu przyszłemu narzeczonemu, że się mną zajął. Mógł to zlecić każdemu, ale jak dobrze zauważył, potrzebowałam teraz jego - osoby mi zaufanej. Nie chciałam, aby w takim stanie oglądał mnie ktokolwiek, tylko osoba, z którą najprawdopodobniej niedługo zacznę dzielić swoje życie.
- Nie wiem dokładnie, to był chyba jakiś park. Chyba na przedmieściach Londynu - odpowiedziałam na jego pytanie.
Nie do końca pamiętałam którędy szliśmy, co mijaliśmy i jakim cudem trafiliśmy w ręce magicznego pogotowia. Nie mogłam się teraz za bardzo skupić, moje myśli krążyły od jednego tematu do drugiego, część wspomnień była bardzo zamazana, a część, gdy zamknęłam oczy, bardzo żywa i realna. Zapewne było to efektem tego co przeżyłam i leków, które Lupus kazał mi wziąć. Drgnęłam na jego pytanie, wyczułam w jego głosie, że nie był zadowolony. Szybko odwróciłam głowę czując, jak moje policzki się czerwienią. Ale naprawdę chciałam wysłać do pana Brendana wiadomość, zapytać czy u niego wszystko dobrze i podziękować. Zamknąć to dziwne wydarzenie i więcej nie musieć do tego wracać.
- Sową - odparłam cicho. - Mogę?
Na chwilę spojrzałam na Lupusa, by zaraz spuścić wzrok. To pytanie jakoś tak… samo wypłynęło z moich ust. Niby jeszcze nie musiałam pytać go o zgodę, a jakoś to nasze przyszłe narzeszczeństwo zakodowało mi się w umyśle, że podchodziłam do tego tak bardzo naturalnie, nawet w takich momentach. Odchrząknęłam lekko poruszając się nerwowo na łóżku. Miałam już dość leżenia na plecach.
- Czy… zostaną mi blizny? - zapytałam niepewnie, chcąc zmienić temat.
Była to kolejna kwestia, która bardzo mnie nurtowała. Nie chciałam, aby moje ciało zdobiło coś tak okropnego. Byłam kobietą i, o ile mężczyznom to być może nie przeszkadzało, tak jak już nigdy nie odsłoniła bym oszpeconej skóry, na zawsze ukrywając ją przed światłem dziennym i przed wzrokiem własnego męża.
- To dobrze - mruknęłam tylko czując, że nie powinnam już drążyć tego tematu.
Tym bardziej, że na moje ciało spłynęły kolejne zaklęcia, a w między czasie Lupus zaczął wyjaśniać mi co to były anomalie. Kiwnęłam lekko głową, już wiedziałam co to, ale nie miałam pojęcia co je wywołało. I nie wiem czy chciałam wiedzieć. Zacisnęłam więc usta, może jutro go o to zapytam. Na pewno będzie wiedział coś więcej na ten temat, Mung głośno szeptał i już niedługo dotrą do niego wszystkie informacje. Patrzyłam przed siebie pozwalając pracować Lupusowi. Policzki już mi wyschły i próżno było szukać na nich oznak ostatnich łez, chociaż kto bardziej dociekliwy i spostrzegawczy mógł zauważyć, że moje oczy nadal były zaczerwienione i opuchnięte, a wargi przygryzione. Najpewniej zaciskałam na nich swoje zęby z bólu, chociaż sama nie byłam w stanie stwierdzić kiedy to było. Byłam ogromnie wdzięczna Lupusowi, mojemu przyszłemu narzeczonemu, że się mną zajął. Mógł to zlecić każdemu, ale jak dobrze zauważył, potrzebowałam teraz jego - osoby mi zaufanej. Nie chciałam, aby w takim stanie oglądał mnie ktokolwiek, tylko osoba, z którą najprawdopodobniej niedługo zacznę dzielić swoje życie.
- Nie wiem dokładnie, to był chyba jakiś park. Chyba na przedmieściach Londynu - odpowiedziałam na jego pytanie.
Nie do końca pamiętałam którędy szliśmy, co mijaliśmy i jakim cudem trafiliśmy w ręce magicznego pogotowia. Nie mogłam się teraz za bardzo skupić, moje myśli krążyły od jednego tematu do drugiego, część wspomnień była bardzo zamazana, a część, gdy zamknęłam oczy, bardzo żywa i realna. Zapewne było to efektem tego co przeżyłam i leków, które Lupus kazał mi wziąć. Drgnęłam na jego pytanie, wyczułam w jego głosie, że nie był zadowolony. Szybko odwróciłam głowę czując, jak moje policzki się czerwienią. Ale naprawdę chciałam wysłać do pana Brendana wiadomość, zapytać czy u niego wszystko dobrze i podziękować. Zamknąć to dziwne wydarzenie i więcej nie musieć do tego wracać.
- Sową - odparłam cicho. - Mogę?
Na chwilę spojrzałam na Lupusa, by zaraz spuścić wzrok. To pytanie jakoś tak… samo wypłynęło z moich ust. Niby jeszcze nie musiałam pytać go o zgodę, a jakoś to nasze przyszłe narzeszczeństwo zakodowało mi się w umyśle, że podchodziłam do tego tak bardzo naturalnie, nawet w takich momentach. Odchrząknęłam lekko poruszając się nerwowo na łóżku. Miałam już dość leżenia na plecach.
- Czy… zostaną mi blizny? - zapytałam niepewnie, chcąc zmienić temat.
Była to kolejna kwestia, która bardzo mnie nurtowała. Nie chciałam, aby moje ciało zdobiło coś tak okropnego. Byłam kobietą i, o ile mężczyznom to być może nie przeszkadzało, tak jak już nigdy nie odsłoniła bym oszpeconej skóry, na zawsze ukrywając ją przed światłem dziennym i przed wzrokiem własnego męża.
Czas płynieAle wspomnienia pozostają na zawsze
Victoria Parkinson
Zawód : Dama, twórczyni perfum, alchemiczka
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Bo nie miłość jest najważniejsza, a spełnienie obowiązku wobec rodu i męża.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Sala numer trzy
Szybka odpowiedź