Sypialnia Colina
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
[...]
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
+18
Niepokój. Jątrzący, wślizgujący się w jego umysł, pustoszący myśli, destabilizujący ład oraz ukochaną przez niego harmonię między ciałem a duszą. Irytujące uczucie dręczyło Avery’ego, który nie potrafił poznać jego przyczyny, dojść do źródła nieustannego rozdrażnienia. Absolutnie nic nie pomagało w ukojeniu zszarganych nerwów i uspokojeniu rozszalałego serca, bijącego nierównomiernie, wręcz fałszywie. Nawet ukochana matka zawiodła, zostawiając Samaela jeszcze bardziej sfrustrowanego, pogrążonego w marazmie i beznadziei. Był jeszcze bardziej milczący, izolował się od ludzi nagminnie, zaszywał się w swojej rezydencji, nie chciał nikogo widzieć. Buzowała w nim jakaś niespotykana agresja, całkowicie pozbawiona racjonalnej przyczyny; ot tak w Averym nagle zawrzał niespotykany gniew, podyktowany niezidentyfikowanym lękiem. Nie miał pojęcia, o co się troska, ani skąd wzięło się to nagłe przeczucie, lecz nie obchodziło go to zupełnie. Pragnął jedynie wiedzieć, kiedy zniknie, rozpłynie się, a on na powrót odzyska dawny wigor. Owszem, przypominał siebie, nie zmieniając się w ogóle zewnętrznie. Chłodny, zdystansowany, opanowany – maska przylgnęła do niego na dobre i byle schyłek samopoczucia nie mógł zawładnąć nad umiejętnościami aktorskimi. W środku jednak rozpadał się na kawałki, pozbawiony nagle jakiejś chęci – czuł się dziwnie niekompletny, a jakaś myśl, ulotna, plątała mu się po głowie, nie pozwalając zasnąć, bez jej rozszyfrowania. Kolejne bezsenne noce, podczas których szukał rozwiązań, a gdy wreszcie wpadał na właściwy trop – zamierał, ponownie oddając się w ręce otępienia. Które minęło natychmiastowo, kiedy wreszcie zdał sobie sprawę, że wie, czego chce, a odwlekał jedynie moment, gdy przyzna się przed samym sobą do owych fantazji. Tchórzył? Nigdy. Próbowanie rzeczy nowych zawsze wiązało się z ryzykiem, które we właściwej formie wyzwalało w Samaelu ogromne pokłady testosteronu. Którym wręcz buzował, nie mogąc odnaleźć zaspokojenia praktycznie od znęcania się nad Raven. Tego rodzaju uczucia potrzebował, za nim tęsknił: dominacji fizycznej i psychicznej, ciała wystawionego na jego łaskę, umysłu otwartego na każdą sugestię.
Chciał słońca, wichru i tętentu.
Słońca w rozpalonych oczach, wichru w niespokojnym, z trudem łapanym oddechu i tętentu krwi, tłoczonej żyłami w ekspresowym tempie, grożącym rozerwaniem tętnic i wydobyciem się na wierzch tryskającej, purpurowej fontanny.
Uświadomienie swych pragnień uzdrowiło Avery’ego natychmiastowo, kiedy zbierał myśli – by jednak po chwili cisnąć wszelkie plany w daleki niebyt, decydując się na nietypową spontaniczność. Liczyło się tylko niemożliwie frustrujące i oszołamiające pragnienie, niemalże kłujące swoją intensywnością. Odkrycia drugiej strony, dojścia do niewiadomego, podążając prostą drogą w stronę (auto)destrukcji. Z mieszaniną najintensywniejszych oraz najbardziej sprzecznych ze sobą emocji, pojawiał się więc o nieprzyzwoicie późnej porze w sypialni Colina.
- Prezentów się nie oddaje – pouczył go, rezygnując z mdłych słów powitania. Miast tego wpatrywał się w sylwetkę spoczywającego w fotelu księgarza z fascynacją oraz głodem w pociemniałych oczach. W paru szybkich krokach znalazł się tuż przy nim i nim ten zdążył zareagować, zaciskał pasek kosztownej obroży na jego szyi. Jeszcze się nie krztusił, jednakowoż starczyło szarpnąć niewiele mocniej, by perwersyjna przyjemność zmieniła się w niebezpieczeństwo.
Niepokój. Jątrzący, wślizgujący się w jego umysł, pustoszący myśli, destabilizujący ład oraz ukochaną przez niego harmonię między ciałem a duszą. Irytujące uczucie dręczyło Avery’ego, który nie potrafił poznać jego przyczyny, dojść do źródła nieustannego rozdrażnienia. Absolutnie nic nie pomagało w ukojeniu zszarganych nerwów i uspokojeniu rozszalałego serca, bijącego nierównomiernie, wręcz fałszywie. Nawet ukochana matka zawiodła, zostawiając Samaela jeszcze bardziej sfrustrowanego, pogrążonego w marazmie i beznadziei. Był jeszcze bardziej milczący, izolował się od ludzi nagminnie, zaszywał się w swojej rezydencji, nie chciał nikogo widzieć. Buzowała w nim jakaś niespotykana agresja, całkowicie pozbawiona racjonalnej przyczyny; ot tak w Averym nagle zawrzał niespotykany gniew, podyktowany niezidentyfikowanym lękiem. Nie miał pojęcia, o co się troska, ani skąd wzięło się to nagłe przeczucie, lecz nie obchodziło go to zupełnie. Pragnął jedynie wiedzieć, kiedy zniknie, rozpłynie się, a on na powrót odzyska dawny wigor. Owszem, przypominał siebie, nie zmieniając się w ogóle zewnętrznie. Chłodny, zdystansowany, opanowany – maska przylgnęła do niego na dobre i byle schyłek samopoczucia nie mógł zawładnąć nad umiejętnościami aktorskimi. W środku jednak rozpadał się na kawałki, pozbawiony nagle jakiejś chęci – czuł się dziwnie niekompletny, a jakaś myśl, ulotna, plątała mu się po głowie, nie pozwalając zasnąć, bez jej rozszyfrowania. Kolejne bezsenne noce, podczas których szukał rozwiązań, a gdy wreszcie wpadał na właściwy trop – zamierał, ponownie oddając się w ręce otępienia. Które minęło natychmiastowo, kiedy wreszcie zdał sobie sprawę, że wie, czego chce, a odwlekał jedynie moment, gdy przyzna się przed samym sobą do owych fantazji. Tchórzył? Nigdy. Próbowanie rzeczy nowych zawsze wiązało się z ryzykiem, które we właściwej formie wyzwalało w Samaelu ogromne pokłady testosteronu. Którym wręcz buzował, nie mogąc odnaleźć zaspokojenia praktycznie od znęcania się nad Raven. Tego rodzaju uczucia potrzebował, za nim tęsknił: dominacji fizycznej i psychicznej, ciała wystawionego na jego łaskę, umysłu otwartego na każdą sugestię.
Chciał słońca, wichru i tętentu.
Słońca w rozpalonych oczach, wichru w niespokojnym, z trudem łapanym oddechu i tętentu krwi, tłoczonej żyłami w ekspresowym tempie, grożącym rozerwaniem tętnic i wydobyciem się na wierzch tryskającej, purpurowej fontanny.
Uświadomienie swych pragnień uzdrowiło Avery’ego natychmiastowo, kiedy zbierał myśli – by jednak po chwili cisnąć wszelkie plany w daleki niebyt, decydując się na nietypową spontaniczność. Liczyło się tylko niemożliwie frustrujące i oszołamiające pragnienie, niemalże kłujące swoją intensywnością. Odkrycia drugiej strony, dojścia do niewiadomego, podążając prostą drogą w stronę (auto)destrukcji. Z mieszaniną najintensywniejszych oraz najbardziej sprzecznych ze sobą emocji, pojawiał się więc o nieprzyzwoicie późnej porze w sypialni Colina.
- Prezentów się nie oddaje – pouczył go, rezygnując z mdłych słów powitania. Miast tego wpatrywał się w sylwetkę spoczywającego w fotelu księgarza z fascynacją oraz głodem w pociemniałych oczach. W paru szybkich krokach znalazł się tuż przy nim i nim ten zdążył zareagować, zaciskał pasek kosztownej obroży na jego szyi. Jeszcze się nie krztusił, jednakowoż starczyło szarpnąć niewiele mocniej, by perwersyjna przyjemność zmieniła się w niebezpieczeństwo.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ponure westchnięcie wystrzeliło głośno w ciszy panującej w sypialni niczym armatni wybuch, prawie że gwałcąc spokój i błogą harmonię dźwięków. Prawie że wytrącając Colina z równowagi, mimo że sprawcą tegoż westchnięcia był ona sam; zamykając z trzaskiem książkę, przy której najzwyczajniej w świecie się nudził, nie mogąc skupić się na czytanych słowach, przerzucając kartki jedna za drugą, by po chwili zapomnieć, co było na nich zapisane. Jego myśli nieodmiennie podążały dwa piętra w dół, a potem jeszcze niżej, przez piwniczne korytarze, gdzie wdzierały się do pogrążonego w mroku pomieszczenia i z prostotą perwersyjnej przyjemności przyglądały upokorzeniu, jakiemu doznawała uwięziona w środku dziewczyna. Zamknął oczy, wyobrażając sobie, ja macki jego pragnień krążą wokół niej, dotykając prawie że nagiego ciała, okrytego jedynie podartymi łachmanami. W myślach się jej nie brzydził; nie budziła w nim niesmaku i nie krzywił się na jej widok, ale i nie czuł fizycznego, seksualnego podniecenia jej istotą. Była zabawką, żywym, ludzkim manekinem, marionetką uosabiającą wszystkich Fawley'ów i jeśli zdarzało mu się do niej zbliżać, jeśli odczuwał chwilową satysfakcję i przyjemność z naruszania jej biernego, zrezygnowanego ciała, to jedynie dlatego, że jego nienawiść była stokroć silniejsza od obrzydzenia, jakim zazwyczaj darzył dziewczynę.
Cofnął się myślami w przeszłość, kilkanaście długich dni wstecz, gdy prowadził piwnicznymi schodami Samaela, gdy oddawał mu Raven w prezencie ofiarnym, gdy z nabożnym skupieniem obserwował każdy krok i gest Avery'ego. Bawili się wtedy przednio; na samo wspomnienie minionych chwil Colin poczuł rosnący dreszcz przyjemności, powoli kumulujący się w jego ciele. Wygoda fotela zachęcała, by poddać się temu uczuciu, by odłożyć książkę spoczywającą na kolanach, by cofnąć się myślami jeszcze dalej... do pokoju rozświetlanego błyskiem kominka, do dumnej i wyprostowanej sylwetki szlachcica, do własnego cienia na tle ściany, pochylającego się poddańczo i opuszczającego na kolana. Jęknął z irytacją na samego siebie, spychając książkę na podłogę i zaciskając dłonie na udach. W geście ostatniego sprzeciwu woli i rozumu wobec fizycznych pragnień? A może w najwymyślniejszym preludium rozkoszy, które zaczął wygrywać palcami, przesuwając nimi po materiale spodni, wciąż niepewnie, wciąż z jakimś wstydliwym zastanowieniem? Przerwał, oddychając głośno, łapiąc przez kilka długich wdechów powietrze i uspokajając pobudzone myśli.
Nie na długo, chwilę później znów rozbudzone, znów postawione w stan czuwania, gdy kolejny hałas, tym razem już wywołany nie przez Colina, rozdarł ciszę sypialni stanowczymi, długimi i ciężkimi krokami. I towarzyszącym mu gardłowym pouczeniem, które nawet z zamkniętymi oczami był w stanie bezbłędnie rozpoznać. I nie otworzył ich aż do momentu, gdy feralna obroża zawisła znów na jego szyi, ciasno oplatając skórę. Przeniósł zszokowane spojrzenie na Samaela, nawet nie starając się kryć zdziwienia, w którym przemawiała również panika; być zakutym w poddańczy atrybut to jedno, ale być zakutym tak nagle, bez najmniejszego ostrzeżenia, to już zupełnie coś innego. Sięgnął machinalnie dłonią do paska obroży, ale i tak nic to nie dało; była zaciśnięta zbyt mocno, a spojrzenie Samaela było groźbą (obietnicą) zaciśnięcia jej jeszcze mocniej. Odpuścił, kładąc dłonie na oparciu fotela i wbijając wzrok w tęczówki szlachcica.
- Dobry wieczór, Samaelu – wyszeptał tylko, lekko przy tym chrypiąc, ale nie ruszył się ani o milimetr, odliczając w myślach sekundy i zastanawiając się, jak daleko jest w stanie posunąć się Avery w swojej małej nauce dobrego wychowania.
Cofnął się myślami w przeszłość, kilkanaście długich dni wstecz, gdy prowadził piwnicznymi schodami Samaela, gdy oddawał mu Raven w prezencie ofiarnym, gdy z nabożnym skupieniem obserwował każdy krok i gest Avery'ego. Bawili się wtedy przednio; na samo wspomnienie minionych chwil Colin poczuł rosnący dreszcz przyjemności, powoli kumulujący się w jego ciele. Wygoda fotela zachęcała, by poddać się temu uczuciu, by odłożyć książkę spoczywającą na kolanach, by cofnąć się myślami jeszcze dalej... do pokoju rozświetlanego błyskiem kominka, do dumnej i wyprostowanej sylwetki szlachcica, do własnego cienia na tle ściany, pochylającego się poddańczo i opuszczającego na kolana. Jęknął z irytacją na samego siebie, spychając książkę na podłogę i zaciskając dłonie na udach. W geście ostatniego sprzeciwu woli i rozumu wobec fizycznych pragnień? A może w najwymyślniejszym preludium rozkoszy, które zaczął wygrywać palcami, przesuwając nimi po materiale spodni, wciąż niepewnie, wciąż z jakimś wstydliwym zastanowieniem? Przerwał, oddychając głośno, łapiąc przez kilka długich wdechów powietrze i uspokajając pobudzone myśli.
Nie na długo, chwilę później znów rozbudzone, znów postawione w stan czuwania, gdy kolejny hałas, tym razem już wywołany nie przez Colina, rozdarł ciszę sypialni stanowczymi, długimi i ciężkimi krokami. I towarzyszącym mu gardłowym pouczeniem, które nawet z zamkniętymi oczami był w stanie bezbłędnie rozpoznać. I nie otworzył ich aż do momentu, gdy feralna obroża zawisła znów na jego szyi, ciasno oplatając skórę. Przeniósł zszokowane spojrzenie na Samaela, nawet nie starając się kryć zdziwienia, w którym przemawiała również panika; być zakutym w poddańczy atrybut to jedno, ale być zakutym tak nagle, bez najmniejszego ostrzeżenia, to już zupełnie coś innego. Sięgnął machinalnie dłonią do paska obroży, ale i tak nic to nie dało; była zaciśnięta zbyt mocno, a spojrzenie Samaela było groźbą (obietnicą) zaciśnięcia jej jeszcze mocniej. Odpuścił, kładąc dłonie na oparciu fotela i wbijając wzrok w tęczówki szlachcica.
- Dobry wieczór, Samaelu – wyszeptał tylko, lekko przy tym chrypiąc, ale nie ruszył się ani o milimetr, odliczając w myślach sekundy i zastanawiając się, jak daleko jest w stanie posunąć się Avery w swojej małej nauce dobrego wychowania.
Avery daleki był od umartwiania się w jakikolwiek sposób. Doskonale zdając sobie sprawę z kruchości żywota, chciał przeżyć oraz doznać wszystkiego, co zostało mu zaoferowane lub co zagrabił dla siebie, nie bacząc na podstawowe ludzkie i niezbywalne prawo do posiadania własności. Zarówno materialnych, jak i tych, pozostających wyłącznie w wymiarze duchowym, nieskrępowanym określoną formą. Samael uważał się za kolekcjonera, który z niezmienną oraz wciąż płomienną pasją od kilkunastu lat zbierał najprzedziwniejsze okazy, lubiąc zestawiać i porównywać je z modelowymi sylwetkami. Długie studium nad ludzką psychiką odkryło przed nim pewną wiedzę oraz umożliwiło czerpanie przyjemności najintensywniejszej i najdoskonalszej. Pierwszym krokiem na drodze do niezwiązanego niczym hedonizmu stało się zaś właściwe poznanie siebie. Własnych celów, podniet, stawienie im czoła oraz zmierzenie się z nimi twarzą w twarz. Dopiero wówczas mógł należycie ocenić sytuację, zdefiniować pragnienia, oszacować, czy rzeczywiście to, o czym marzy nie stanowi jedynie chwilowego kaprysu, na którym straci cenny czas, nie dostępując w zamian żadnego uczucia, jakie wstrząsnęłoby nim do głębi. Tylko na takich mu przecież zależało, wyłącznie takie pobudzały go do życia. Mdła normalność, codzienność, oplatająca go lepkimi mackami była naturalnie dławiona ekstatycznymi uczuciami, jakie stanowiły spiralę, trzon jego egzystencji, na jakiej oplatał pozostałe aspekty. Stanowiące ledwie dodatek do wypełnionej wrażeniami całości.
Nieruchoma sylwetka Colina była bodźcem zaskakująco podniecającym, gdy najpierw przez chwilę obserwował go w milczeniu. Stanowiącym podstawę ich zdrowej relacji; wymienili ze sobą zaskakująco niewiele słów, bazując na o wiele bardziej wymowniejszych gestach. Władztwa i poddaństwa, pomiędzy którymi przebłyskiwała jednak jasna przędza równości, oparta na respektowaniu swoich pozycji. Gdyby Fawley nie wyróżniał się tak spomiędzy innych, miałkich szlachciców, Avery nigdy nie pozwoliłby na tak znaczne spoufalenie, nigdy nie dopuściłby go do siebie równie blisko. Błahy z pozoru hołd posłuszeństwa i wierności odbijał się teraz jednak echem, nie tylko w pamięci Samaela, ale również i w jego wyobraźni, pobudzonej i wręcz żądającej od niego kolejnych nowych doświadczeń i nowych wrażeń. Obserwując palce Colina przemykające po materiale spodni, wędrujące nieśpiesznie (nieśmiało?) po udach, dostrzegał, iż frustracja dosięgnęła również i jego ucznia. Polemizującego z własnym pożądaniem bardzo porywczo.
Jakimże mistrzem okazałby się Avery, gdyby pozwolił księgarzowi wić się w tej bezsilności? Fawley najwidoczniej nie dorósł jeszcze do tej walki, którą podejmował wprawdzie i heroicznie, lecz z góry będąc skazanym na poniesienie klęski. Zapinając obrożę na jego szyi Samael ulegał impulsowi, ale przecież okazał tym gestem jedynie swą wspaniałomyślność. Występował w roli bohatera, który wkrótce miał uwolnić ich oboje od ciążących nad nimi demonów. Zachrypnięty głos Colina nie wzruszył go ani trochę, prowokując raczej do silnego szarpnięcia za ozdobę na jego szyi. Zmusił księgarza do powstania i pociągnął za sobą, głuchy na nieco spazmatyczne oddechy, mieszające się z równomiernym łomotem jego własnego serca. Avery miał Colina w swoich rękach, należał do niego cały, już rzeczywiście. Chciał jego krwi, jego jęków, płynów ustrojowych oraz człowieczeństwa, do którego rościł sobie największe prawa. Należały mu się z tytułu jego pana, jakim przecież został namaszczony z boskiego rozkazu. Nie sięgnął po to miano bezzasadnie, podobnie jak nie postępował krzywdząco, przypierając Colina do nagiej ściany i przesuwając po jego twarzy rozszalałym wzorkiem.
- Milcz– nakazał twardo, modulując głos mimo swego rozgorączkowania. Krew głucho dudniła mu w uszach , gdy pewnym, stanowczym ruchem, wyszarpnął pasek ze spodni Colina. Wpatrując mu się prosto w oczy nieugiętym wzrokiem. W którym nie było najmniejszego śladu zawahania, ani uczucia innego od niemalże zwierzęcego głodu.
Nieruchoma sylwetka Colina była bodźcem zaskakująco podniecającym, gdy najpierw przez chwilę obserwował go w milczeniu. Stanowiącym podstawę ich zdrowej relacji; wymienili ze sobą zaskakująco niewiele słów, bazując na o wiele bardziej wymowniejszych gestach. Władztwa i poddaństwa, pomiędzy którymi przebłyskiwała jednak jasna przędza równości, oparta na respektowaniu swoich pozycji. Gdyby Fawley nie wyróżniał się tak spomiędzy innych, miałkich szlachciców, Avery nigdy nie pozwoliłby na tak znaczne spoufalenie, nigdy nie dopuściłby go do siebie równie blisko. Błahy z pozoru hołd posłuszeństwa i wierności odbijał się teraz jednak echem, nie tylko w pamięci Samaela, ale również i w jego wyobraźni, pobudzonej i wręcz żądającej od niego kolejnych nowych doświadczeń i nowych wrażeń. Obserwując palce Colina przemykające po materiale spodni, wędrujące nieśpiesznie (nieśmiało?) po udach, dostrzegał, iż frustracja dosięgnęła również i jego ucznia. Polemizującego z własnym pożądaniem bardzo porywczo.
Jakimże mistrzem okazałby się Avery, gdyby pozwolił księgarzowi wić się w tej bezsilności? Fawley najwidoczniej nie dorósł jeszcze do tej walki, którą podejmował wprawdzie i heroicznie, lecz z góry będąc skazanym na poniesienie klęski. Zapinając obrożę na jego szyi Samael ulegał impulsowi, ale przecież okazał tym gestem jedynie swą wspaniałomyślność. Występował w roli bohatera, który wkrótce miał uwolnić ich oboje od ciążących nad nimi demonów. Zachrypnięty głos Colina nie wzruszył go ani trochę, prowokując raczej do silnego szarpnięcia za ozdobę na jego szyi. Zmusił księgarza do powstania i pociągnął za sobą, głuchy na nieco spazmatyczne oddechy, mieszające się z równomiernym łomotem jego własnego serca. Avery miał Colina w swoich rękach, należał do niego cały, już rzeczywiście. Chciał jego krwi, jego jęków, płynów ustrojowych oraz człowieczeństwa, do którego rościł sobie największe prawa. Należały mu się z tytułu jego pana, jakim przecież został namaszczony z boskiego rozkazu. Nie sięgnął po to miano bezzasadnie, podobnie jak nie postępował krzywdząco, przypierając Colina do nagiej ściany i przesuwając po jego twarzy rozszalałym wzorkiem.
- Milcz– nakazał twardo, modulując głos mimo swego rozgorączkowania. Krew głucho dudniła mu w uszach , gdy pewnym, stanowczym ruchem, wyszarpnął pasek ze spodni Colina. Wpatrując mu się prosto w oczy nieugiętym wzrokiem. W którym nie było najmniejszego śladu zawahania, ani uczucia innego od niemalże zwierzęcego głodu.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zwykłe przełknięcie śliny urosło nagle do rangi walki o oddech, o zbawienne powietrze rozsadzające płuca, przedłużające życie o kilkadziesiąt cennych sekund. Wpatrywał się w Samaela z zaskoczeniem w oczach, z niemym pytaniem, ale i ze świadomością, że nic nie dzieje się bez przyczyny. Nie jęknął więc, gdy obroża zacisnęła się jeszcze mocniej przy kolejnym szarpnięciu; wstał posłusznie, zamykając oczy, skupiając się na opanowaniu skołatanego serca, które pompowało szaleńczo krew. Uspokoić się, wyrównać oddech; zdawało mu się, że kolejne sekundy trwały w zawieszeniu, gdy krok za krokiem wędrował za Samaelem, gdy jego silne ramiona wypchnęły go w stronę ściany, drapieżnie go do niej przyszpilając. Jeśli to był sen, to Colin nie miał powodów do obaw; jeśli rzeczywistość, to była zbyt rozkoszna, by ją przerywać. Podniecenie, które z gwałtowną niszczycielską siłą spalało mu skórę, powoli wdzierało się do samego wnętrza, odnajdując cienkie szpary, cienkie załomy w pancerzu Colina, krusząc go błyskawicznie. Wstrzymał oddech – nie z powodu obroży – gdy dłonie szlachcica powędrowały w dół, gdy zatrzymały się na spodniach i zaczęły szarpać pasek. Miał ochotę wyć z rozczarowania, że Samael go nie dotknął, zadowalając się byle paskiem; że nie nagrodził go swoją dłonią, swoimi palcami pocierającymi materiał. Kara była tym straszniejsza, że Colin cały czas wpatrywał się w niebieskie tęczówki arystokraty, w których czaiło się pożądanie nie mniejsze niż to, które spalało księgarza od środka.
Samael nakazał mu milczeć, nakazał zachować ciszę, ale ani słowem nie wspomniał, że nie wolno mu się ruszyć, ani go dotknąć. Dłonie Colina zacisnęły się na koszuli mężczyzny, biodra wysunęły do przodu, by skrócić dystans, jaki ich dzielił; by napotkać inne biodra, by poczuć gotowość Samaela i przekonać się, że na niego również działa to tak bezgraniczne wręcz pożądanie, które wypalało całą racjonalność. Drżał z niecierpliwości i oczekiwania, drżał z pragnienia bycia dotykanym i pragnienia dotykania jego. Co tez bezzwłocznie uczynił, pieprząc w myślach swój rozum, niebezpieczeństwo i brak odpowiedzialności, gdy szybko, bez wahania, bez zastanowienia i nie dając sobie nawet chwili na rozmyślenie się, sunął dłonią w dół, zjeżdżając palcami przez klatkę piersiową i brzuch do miejsca tuż nad paskiem. Nie był jednak Samaelem; nie odpiął go, ale wsunął za niego palce, tworząc nimi naturalną barierę między materiałem a męskim ciałem i mocno szarpnął. Konsekwencje przestały mieć znaczenie, gdy biodra Samaela dotknęły jego bioder, a głuchy pomruk wydostał się z gardła Colina.
- Więc mnie zaknebluj – poprosił prawie że w jego ustach, czując na wargach ciepłe, wydychane przez szlachcica powietrze. Upajał się nim, zupełnie jakby smakował oszałamiający narkotyk, przenoszący go z jawy do snu, a może ze snu do jawy – jakie to miało teraz znaczenie, gdy cały płonął pod (przymusowym?) dotykiem Samaela, z rozkoszą celebrując każdy fragment ich stykających się ciał. Każda sekunda spędzona w tej pozycji warta była popełnianego grzechu i stokroć mocniej warta była kary, którą mógł wymierzyć mu arystokrata. Gdzieś w odległej świadomości, zasnutej mgłą rozkoszy u pragnienia, snuła się wizja skórzanego paska, oplatającego mu nadgarstki na wzór obroży, która zdobiła szyję. Ale tutaj, w rzeczywistości, liczyło się jedynie chwilowe doznanie kapryśnego pożądania, które krążyło między nimi.
Samael nakazał mu milczeć, nakazał zachować ciszę, ale ani słowem nie wspomniał, że nie wolno mu się ruszyć, ani go dotknąć. Dłonie Colina zacisnęły się na koszuli mężczyzny, biodra wysunęły do przodu, by skrócić dystans, jaki ich dzielił; by napotkać inne biodra, by poczuć gotowość Samaela i przekonać się, że na niego również działa to tak bezgraniczne wręcz pożądanie, które wypalało całą racjonalność. Drżał z niecierpliwości i oczekiwania, drżał z pragnienia bycia dotykanym i pragnienia dotykania jego. Co tez bezzwłocznie uczynił, pieprząc w myślach swój rozum, niebezpieczeństwo i brak odpowiedzialności, gdy szybko, bez wahania, bez zastanowienia i nie dając sobie nawet chwili na rozmyślenie się, sunął dłonią w dół, zjeżdżając palcami przez klatkę piersiową i brzuch do miejsca tuż nad paskiem. Nie był jednak Samaelem; nie odpiął go, ale wsunął za niego palce, tworząc nimi naturalną barierę między materiałem a męskim ciałem i mocno szarpnął. Konsekwencje przestały mieć znaczenie, gdy biodra Samaela dotknęły jego bioder, a głuchy pomruk wydostał się z gardła Colina.
- Więc mnie zaknebluj – poprosił prawie że w jego ustach, czując na wargach ciepłe, wydychane przez szlachcica powietrze. Upajał się nim, zupełnie jakby smakował oszałamiający narkotyk, przenoszący go z jawy do snu, a może ze snu do jawy – jakie to miało teraz znaczenie, gdy cały płonął pod (przymusowym?) dotykiem Samaela, z rozkoszą celebrując każdy fragment ich stykających się ciał. Każda sekunda spędzona w tej pozycji warta była popełnianego grzechu i stokroć mocniej warta była kary, którą mógł wymierzyć mu arystokrata. Gdzieś w odległej świadomości, zasnutej mgłą rozkoszy u pragnienia, snuła się wizja skórzanego paska, oplatającego mu nadgarstki na wzór obroży, która zdobiła szyję. Ale tutaj, w rzeczywistości, liczyło się jedynie chwilowe doznanie kapryśnego pożądania, które krążyło między nimi.
Analizowanie reakcji Colina syciło Avery’ego niemalże tak samo, jak finalne fizyczne spełnienie. W jego oczach dostrzegał całą gamę emocji, natężonych, skumulowanych, skondensowanych do postaci silnego ładunku wybuchowego gotowego do detonacji. Było to za mało, by go zaspokoić, lecz dość, by nakręcić. Uległość księgarza odnalazła jego aprobatę; znał swoje miejsce i nie próbował nawet protestować. Przyjmując padający wyrok pełnym godności milczeniem, ochoczym zrywem, który Samael obserwował z narastającą przyjemnością. Gesty nikłe, oszczędne, błahe, z pozoru zupełnie nic nieznaczące budowały dokoła nich arenę, na jakiej wkrótce mieli się zetrzeć. Walka niewyrównana: rozum przeciwko sercu lub poprawniej, pożądaniu, które dzisiaj wygrywało niepokojące melodie, prowadząc Avery’ego w niepokojącym tango z własnymi sprzecznymi uczuciami.
Nie starał się już ich nazywać, przyjmując za pewnik wyłącznie ich istnienie oraz kierowanie jego ciałem. Poddanego instynktom, jak jeszcze nigdy dotąd. Praktycznie bezwolnego w oszołamiającym pożądaniu innego mężczyzny. Chciał go posiąść, zawłaszczyć, uprzedmiotowić, ponownie sprowadzić na kolana. Nie istniała odmienna konfiguracja, w jakiej mógł się spełnić, więc łaskawie postanowił udzielić Colinowi i tej, kolejnej nauki, sięgając następnego (ostatniego?) stopnia wtajemniczenia. Wywołując w nim wizje rozpalające do czerwoności i stawiające w pełnej gotowości jego męskość. Biologiczna strona natur Samaela dyktowała warunki, niezwłocznie spełniane przez jej niewolników – samego Avery’ego oraz – pośrednio – Colina. Fawley miał i tym razem posłużyć mu do znalezienia rozwiązania, złotego środka, alternatywy do nijakiej moralności. Naginał ją przecież według własnej woli, czynił zeń plastyczną masę, doskonale układającą się w jego rękach, więc cóż stawało na przeszkodzie, aby nie uświęcił i pożądania, wyraźnie parującego miedzy dwoma męskimi ciałami?
Sparaliżowało go momentalnie, gdy ręce księgarza spoczęły na jego torsie. Niezachęcone, wykazujące nie tylko bezczelną samowolę, ale również i idiotyczną brawurę. Avery wciągnął powietrze, przesuwając językiem po lekko spierzchniętych wargach, chwilowo obojętny na zabiegi księgarza. Którego zamierzał wkrótce stosownie zdyscyplinować, na razie jednak poddając się niecierpliwemu dotykowi, jaki przywoływał na myśl sugestywne obrazy wieczora, w którym wszystko się zmieniło. Wyrzeczenie się odrobiny władzy i łaskawe ofiarowanie pewnego współudziału nie kosztowały go przecież nic – a nawet jeśli, było to warte swej ceny. Spłaconej sowicie przez jakże chętne ciało Colina, wręcz usłużnie wychodzące mu na spotkanie. Avery miał wrażenie, że księgarz ogniem znaczy ślady na jego torsie, że gorącem wypala w nim całą swoją żądzę i lawą spłukuje swoje nieposkromione pragnienie. Odbijało się ono również w oczach Samaela, kiedy biodra mężczyzny otarły się o jego własne, powodując trudne do sklasyfikowania rozgorączkowanie. Był rozdrażniony? Podniecony? Z ł y, za pogwałcenie przestrzeni nienaruszalnej?
-Jesteś taki oczywisty – wyszeptał z chłodną pogardą odcinającą się w jego niskim głosie. Przyciszonym, miękkim, ale mimo tego drapieżnym, z czyhającym w nim niebezpieczeństwem. Objawiającym się w mocnym pocałunku (judaszowym?), jakim stłumił kolejne zbędne słowa. Gwałtownie, agresywnie, nie pozostawiając miejsca na niedopowiedziane czułości. Miażdżył jego wargi, kaleczył zębami jego język, smakował jego krew, spływającą wąskim strumykiem z kącika usta, oddając myśli wyłącznie owej chwili. Odbijającej się w wydźwiękach prymitywnego pożądania, z jakim unieruchamiał nadgarstki Colina, nieświadomie spełniając niewypowiedzianą prośbę. Skórzany pasek kilkakrotnie oplótł jego dłonie, a Avery perfidnie założył mu związane ręce za głowę, zmuszając do tkwienia w niewygodnej pozycji. Komfort Colina był mu całkowicie obojętny, zwłaszcza z chwilą, w której zdzierał z niego spodnie. Diabelnie pewny, iż to uczucie zrekompensuje księgarzowi każdą niewygodę.
Nie starał się już ich nazywać, przyjmując za pewnik wyłącznie ich istnienie oraz kierowanie jego ciałem. Poddanego instynktom, jak jeszcze nigdy dotąd. Praktycznie bezwolnego w oszołamiającym pożądaniu innego mężczyzny. Chciał go posiąść, zawłaszczyć, uprzedmiotowić, ponownie sprowadzić na kolana. Nie istniała odmienna konfiguracja, w jakiej mógł się spełnić, więc łaskawie postanowił udzielić Colinowi i tej, kolejnej nauki, sięgając następnego (ostatniego?) stopnia wtajemniczenia. Wywołując w nim wizje rozpalające do czerwoności i stawiające w pełnej gotowości jego męskość. Biologiczna strona natur Samaela dyktowała warunki, niezwłocznie spełniane przez jej niewolników – samego Avery’ego oraz – pośrednio – Colina. Fawley miał i tym razem posłużyć mu do znalezienia rozwiązania, złotego środka, alternatywy do nijakiej moralności. Naginał ją przecież według własnej woli, czynił zeń plastyczną masę, doskonale układającą się w jego rękach, więc cóż stawało na przeszkodzie, aby nie uświęcił i pożądania, wyraźnie parującego miedzy dwoma męskimi ciałami?
Sparaliżowało go momentalnie, gdy ręce księgarza spoczęły na jego torsie. Niezachęcone, wykazujące nie tylko bezczelną samowolę, ale również i idiotyczną brawurę. Avery wciągnął powietrze, przesuwając językiem po lekko spierzchniętych wargach, chwilowo obojętny na zabiegi księgarza. Którego zamierzał wkrótce stosownie zdyscyplinować, na razie jednak poddając się niecierpliwemu dotykowi, jaki przywoływał na myśl sugestywne obrazy wieczora, w którym wszystko się zmieniło. Wyrzeczenie się odrobiny władzy i łaskawe ofiarowanie pewnego współudziału nie kosztowały go przecież nic – a nawet jeśli, było to warte swej ceny. Spłaconej sowicie przez jakże chętne ciało Colina, wręcz usłużnie wychodzące mu na spotkanie. Avery miał wrażenie, że księgarz ogniem znaczy ślady na jego torsie, że gorącem wypala w nim całą swoją żądzę i lawą spłukuje swoje nieposkromione pragnienie. Odbijało się ono również w oczach Samaela, kiedy biodra mężczyzny otarły się o jego własne, powodując trudne do sklasyfikowania rozgorączkowanie. Był rozdrażniony? Podniecony? Z ł y, za pogwałcenie przestrzeni nienaruszalnej?
-Jesteś taki oczywisty – wyszeptał z chłodną pogardą odcinającą się w jego niskim głosie. Przyciszonym, miękkim, ale mimo tego drapieżnym, z czyhającym w nim niebezpieczeństwem. Objawiającym się w mocnym pocałunku (judaszowym?), jakim stłumił kolejne zbędne słowa. Gwałtownie, agresywnie, nie pozostawiając miejsca na niedopowiedziane czułości. Miażdżył jego wargi, kaleczył zębami jego język, smakował jego krew, spływającą wąskim strumykiem z kącika usta, oddając myśli wyłącznie owej chwili. Odbijającej się w wydźwiękach prymitywnego pożądania, z jakim unieruchamiał nadgarstki Colina, nieświadomie spełniając niewypowiedzianą prośbę. Skórzany pasek kilkakrotnie oplótł jego dłonie, a Avery perfidnie założył mu związane ręce za głowę, zmuszając do tkwienia w niewygodnej pozycji. Komfort Colina był mu całkowicie obojętny, zwłaszcza z chwilą, w której zdzierał z niego spodnie. Diabelnie pewny, iż to uczucie zrekompensuje księgarzowi każdą niewygodę.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Igiełki przyjemnego ciepła nakłuwały mu skórę, płonąc rozgrzanym do czerwoności strumieniem pożądania dopiero wtedy, gdy zahaczyły się pod delikatną strukturą naskórka. Colin nie mógł się z nich uwolnić – i nie chciał tego robić – nie tyle ze strachu przed bólem, który towarzyszyłby rozrywaniu gorejącej skóry, ile z przerażenia, że to wszystko mogłoby się tak szybko, tak dramatycznie zakończyć zanim spełnienie nie ogarnęłoby jego ciała. Chciał opaść na kolana, znów udowadniając Samaelowi swoje posłuszeństwo; chciał wziąć go w usta, smakując głęboko ofiarowaną rozkosz; ale chciał też własnej rozkoszy, własnej przyjemności, własnego ciepła rozlewającego się na brzuchu i znaczącego słonymi kroplami popełniony grzech. Czuł się niemalże egoistą, stojąc w bezruchu, gdy mocne dłonie Avery'ego wiązały mu nadgarstki, gdy nakazywały posłusznie trzymać je za głową; gdy ostre zęby kaleczyły usta, wzmagając jeszcze bardziej podniecenie i sprawiając, że na krótki moment zapomniał o oddychaniu. Czuł się egoistą, gdy Samael robił to wszystko sam i chociaż Colin wiedział, że Avery też dąży do swojej przyjemności, miał ochotę wyrwać mu się z uścisku i we wszystkim go wyręczyć. Sięgnął językiem do wargi, zbierając metaliczny posmak krwi rozmazanej na ustach. Pieprzony arystokrata, pomyślał bezbożnie, bez grama szacunku, który już dawno spłonął w ogniu pożądania; ogniu wypierającym wszystko na swojej drodze w poszukiwaniu kojącego morza, gdzie mógł zostać ugaszony. Morzem dla Colina było ciało Samaela wdzierające się w niego; niosące kojące spełnienie – poprzedzone bólem czy wyłącznie narastającą rozkoszą? - morzem były jęki, które chciał usłyszeć, płonąć wtedy z dumy, że to właśnie on był ich przyczyną.
Jednakże to on pierwszy jęknął, nawet nie próbując zadać sobie trudu stłumienia tego jęku. Czuć dłonie Samaela na sobie było przeżyciem istotnie rozkosznym, lecz te same dłonie niecierpliwie zdzierające spodnie były niebiańską słodyczą, którą Colinowi udało się wykraść bogom. A może to bogowie sami ją na niego zesłali, nagradzając go za cierpliwość i posłuszeństwo? Za nic miał jednak ich nagrody, kiedy jego własny bóg stał tuż przed nim, kilkanaście centymetrów przestrzeni między ich ciałami zmieniając nagle w przepaść nie do przeskoczenia, gdy przerwał pocałunek i odsunął się od niego; Colin nie bał się jednak zrobić kroku w nicość i znów przylgnął wargami do ust Samaela, znów domagał się ofiary z krwi, ofiary z siebie samego, poddając mu swoje usta. Wstyd opadł z niego momentalnie, ustępując miejsca rosnącej chęci działania – jakże bowiem mógł tkwić tak bezczynnie? Rozdzierał go niewypowiedziany dylemat: tkwić dalej posłusznie w tej biernej pozycji, czy zignorować rozkaz mistrza, by móc go dotknąć choćby przelotnie?
- Pozwól mi – niemalże jęknął błagalnie, wbijając proszące, zdesperowane spojrzenie w twarz Samaela, by potem zsunąć je równie prowokująco w dół, prześlizgnąć nim po torsie i utkwić w wyraźnym zarysie spodni. Tym samym, który chwilę wcześniej idealnie przylegał do ciała Colina, podniecając go do granic wytrzymałości. Ocierał się o szaleństwo, gdy wyczekiwał na decyzję Avery'ego, nie konkretyzując jednak swojej prośby; nie było to wszak konieczne, skoro spełniłby każdy rozkaz i każdą zachciankę swojego mistrza, byleby tylko móc go dotknąć, móc poczuć jego ciało przy swoim ciele, móc jęknąć z bólu pomieszanego z rozkoszą, gdy będzie go w sobie w końcu przyjmował, drżąc wtedy na granicy niemożliwego do opisania spełnienia.
Jednakże to on pierwszy jęknął, nawet nie próbując zadać sobie trudu stłumienia tego jęku. Czuć dłonie Samaela na sobie było przeżyciem istotnie rozkosznym, lecz te same dłonie niecierpliwie zdzierające spodnie były niebiańską słodyczą, którą Colinowi udało się wykraść bogom. A może to bogowie sami ją na niego zesłali, nagradzając go za cierpliwość i posłuszeństwo? Za nic miał jednak ich nagrody, kiedy jego własny bóg stał tuż przed nim, kilkanaście centymetrów przestrzeni między ich ciałami zmieniając nagle w przepaść nie do przeskoczenia, gdy przerwał pocałunek i odsunął się od niego; Colin nie bał się jednak zrobić kroku w nicość i znów przylgnął wargami do ust Samaela, znów domagał się ofiary z krwi, ofiary z siebie samego, poddając mu swoje usta. Wstyd opadł z niego momentalnie, ustępując miejsca rosnącej chęci działania – jakże bowiem mógł tkwić tak bezczynnie? Rozdzierał go niewypowiedziany dylemat: tkwić dalej posłusznie w tej biernej pozycji, czy zignorować rozkaz mistrza, by móc go dotknąć choćby przelotnie?
- Pozwól mi – niemalże jęknął błagalnie, wbijając proszące, zdesperowane spojrzenie w twarz Samaela, by potem zsunąć je równie prowokująco w dół, prześlizgnąć nim po torsie i utkwić w wyraźnym zarysie spodni. Tym samym, który chwilę wcześniej idealnie przylegał do ciała Colina, podniecając go do granic wytrzymałości. Ocierał się o szaleństwo, gdy wyczekiwał na decyzję Avery'ego, nie konkretyzując jednak swojej prośby; nie było to wszak konieczne, skoro spełniłby każdy rozkaz i każdą zachciankę swojego mistrza, byleby tylko móc go dotknąć, móc poczuć jego ciało przy swoim ciele, móc jęknąć z bólu pomieszanego z rozkoszą, gdy będzie go w sobie w końcu przyjmował, drżąc wtedy na granicy niemożliwego do opisania spełnienia.
Czuł jak ogarniające go z wolna podniecenie pali każdy, najmniejszy fragment skóry. Sięgało ono zresztą znacznie głębiej, przebijało się aż do tkanki, sprawiając, że Avery niemal wariował, pozostając jednak nadal opanowanym i wręcz stoicko spokojnym, podczas kiedy jego zmysły szalały, domagając się spełnienia. W krótkiej chwili doznał olśnienia, niemalże epifanii, dostrzegając piękno w bluźnierczo połączonych ustach, drżących, męskich ciałach, którymi wstrząsały dreszcze podniecenia. To wszystko było nowe, cudownie nieznane, dotychczas uparcie zasłaniane i spychane w odmęty świadomości, niepozwalającej, by pragnienie czystej, lecz niemoralnej fizyczności spaliło go do cna. Teraz, gdy żądza powoli, lecz systematycznie przejmowała kontrolę nad jego każdym mięśniem, Avery decydował o samospaleniu. Bez żalu, nie wypali się przecież, nie, kiedy był stymulowany każdym szybkim oddechem, każdym spojrzeniem, każdym dźwiękiem, dobywającym się z warg Colina. Prowokujących go okrutnie; lekko rozchylone, popękane, ze świeżym śladem, jaki na nich zostawił, gdy rozrywał zębami jego usta. Chciał uczynić to ponownie, poczuć ciepłą krew księgarza, niwelującą słodki smak pocałunku metalicznym posmakiem. Przypominającym o niegodności i niemoralności tej bliskości, która zasługiwała wyłącznie na potępienie. Była jednak tego warta i Avery zaprzedałby wszystko, byle mieć Colina, byle mieć go pod sobą. Chciał, żeby wił się z nieokiełznanej niecierpliwości, żeby prosił, żeby błagał go o to. Żeby uważał to za ofiarę i za dar, na jaki nie zasłużył. Samael poświęcał siebie, desakralizował własną postać i zbliżał się do zwykłego śmiertelnika. Którego p r a g n ą ł.
Właśnie to pragnienie, uczucie obrzydliwie ludzkie zdzierało z niego boskie przymioty, czyniąc go pulsującym pragnieniem. Narastającym, wzmagającym się, docierającym powoli z myśli do mięśni i spinających je do granic możliwości. Drobne wyładowania elektryczne przemykały przez jego ciało, kiedy do uszu wdzierały się wysokie dźwięki; ich tony składały się zaś na niskie jęki Colina, coraz bardziej pobudzających głód Avery’ego.Nie miał przecież przed sobą żadnych przeszkód: jedno ciało, chętne, wyginające się ku niemu i szukające w nim (naiwnie) oparcia. To była jego przyszłość, obleczona na razie w zbędną warstwę materiału, którą nieśpiesznie zsuwał z jego bioder. Oddychał szybciej, znacznie szybciej, a w jego oczach przebłyskiwała niepohamowana żądza, kiedy przyjmował hołd Colina, ponownie zatapiając się w jego ustach. Całując go agresywnie, brutalnie, ostro, całkowicie go dominując i nie pozwalając przejąć inicjatywy. Krewy tryskająca z warg spłynęła na kołnierz jego koszuli, lecz nie dbał o to, gdy stanowczo odpychał od siebie księgarza, mocno przyciskając go do zimnej ściany. Wydawał się nagle dużo wyższy, kiedy Colin kulił się pod rozognionym wzrokiem Samaela, jakim ten przesuwał po jego sylwetce, zatrzymując się dłużej na udręczonym wyrazie twarzy i oczach, w jakich przebłyskiwała desperacka chęć natychmiastowego zaspokojenia. Znana również jemu, jednak twardo kręcił głową, nie zamierzając się nad nim litować. Zamiast tego, wciąż pozostając w kompletnym ubraniu, ocierał się o biodra Colina, z bezczelnym uśmiechem obserwując jego zmagania z samym sobą i własną wytrzymałością. Poluzował krawat, zaprzestając na chwilę nieznośnej prowokacji, żeby zakneblować nim księgarza. Wiedział, że materiał go nie zagłuszy, a jedynie przytłumi, ale taki był jego cel. Nie chciał słyszeć już więcej bluźnierczych słów, pragnął słyszeć jęki rozkoszy i jęki bólu, wraz z całym prymitywnym spektrum fizycznego aktu, w którym dłoń Avery’ego pięła się w górę po udzie księgarza, drażniąc delikatną skórę, zanim w końcu nie dotarła do celu, zaczynając bezbożną grę na emocjach(?) Colina.
Właśnie to pragnienie, uczucie obrzydliwie ludzkie zdzierało z niego boskie przymioty, czyniąc go pulsującym pragnieniem. Narastającym, wzmagającym się, docierającym powoli z myśli do mięśni i spinających je do granic możliwości. Drobne wyładowania elektryczne przemykały przez jego ciało, kiedy do uszu wdzierały się wysokie dźwięki; ich tony składały się zaś na niskie jęki Colina, coraz bardziej pobudzających głód Avery’ego.Nie miał przecież przed sobą żadnych przeszkód: jedno ciało, chętne, wyginające się ku niemu i szukające w nim (naiwnie) oparcia. To była jego przyszłość, obleczona na razie w zbędną warstwę materiału, którą nieśpiesznie zsuwał z jego bioder. Oddychał szybciej, znacznie szybciej, a w jego oczach przebłyskiwała niepohamowana żądza, kiedy przyjmował hołd Colina, ponownie zatapiając się w jego ustach. Całując go agresywnie, brutalnie, ostro, całkowicie go dominując i nie pozwalając przejąć inicjatywy. Krewy tryskająca z warg spłynęła na kołnierz jego koszuli, lecz nie dbał o to, gdy stanowczo odpychał od siebie księgarza, mocno przyciskając go do zimnej ściany. Wydawał się nagle dużo wyższy, kiedy Colin kulił się pod rozognionym wzrokiem Samaela, jakim ten przesuwał po jego sylwetce, zatrzymując się dłużej na udręczonym wyrazie twarzy i oczach, w jakich przebłyskiwała desperacka chęć natychmiastowego zaspokojenia. Znana również jemu, jednak twardo kręcił głową, nie zamierzając się nad nim litować. Zamiast tego, wciąż pozostając w kompletnym ubraniu, ocierał się o biodra Colina, z bezczelnym uśmiechem obserwując jego zmagania z samym sobą i własną wytrzymałością. Poluzował krawat, zaprzestając na chwilę nieznośnej prowokacji, żeby zakneblować nim księgarza. Wiedział, że materiał go nie zagłuszy, a jedynie przytłumi, ale taki był jego cel. Nie chciał słyszeć już więcej bluźnierczych słów, pragnął słyszeć jęki rozkoszy i jęki bólu, wraz z całym prymitywnym spektrum fizycznego aktu, w którym dłoń Avery’ego pięła się w górę po udzie księgarza, drażniąc delikatną skórę, zanim w końcu nie dotarła do celu, zaczynając bezbożną grę na emocjach(?) Colina.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wciąż postrzegał kolory, wciąż rozróżniał zapachy, wciąż czuł na nadgarstkach wbijający się w skórę pasek, wciąż słyszał głuche dudnienie swojego serca, a smak własnej krwi spływał mu po wargach. Dlaczego więc czuł się tak, jakby stał obok, jakby obserwował całą scenę z zewnątrz, patrząc na siebie samego spalanego żarem pożądania, którego Samael tak uporczywie nie chciał ugasić? Odmawiał mu przyjemności, jaką było zapewnienie rozkoszy jemu samemu; odmawiał mu przyjemności klęknięcia przed nim, tutaj – przy zimnej, ale bezpiecznej ścianie – wzięcia go do ust i doprowadzenia na rozstaje ścieżek, gdzie dwa szlaki wiodły do szatańskiego zatracenia i do niebiańskiej rozkoszy – miejsc leżących od siebie tak daleko, a jednocześnie tak doskonale do siebie podobnymi. Colin jęknął głośno, tłumiony przez wciskający się w usta krawat, na którym zacisnął zęby, patrząc na Samaela z pewnym niezrozumieniem. Odrzucił go? Pogardził jego dobrowolnym hołdem i za nic miał jego pragnienia, które spalały Colina od środka w upiornym geście desperackiej próby wydostania się na zewnątrz? Po chwili jednak drugi jęk wydarł się gwałtownie z jego gardła, o wiele głośniejszy mimo tłumiącego go materiału i o wiele bardziej niecierpliwy. Wzrok Colina powędrował w dół, a niedowierzające spojrzenie zatrzymało się na dłoni Samaela; poruszającej się początkowo z zadziwiającą regularnością, niemalże łagodnie, lecz z każdym kolejnym ruchem i z każdym kolejnym jękiem Colina zaczynającą zupełnie nowy taniec emocji.
Wysunął biodra do przodu, by być jeszcze bliżej tego cudownego dotyku, szarpiąc przy tym dłońmi uwięzionymi w brutalnym – a minutę temu wydawał się przecież takim rozkosznym – węźle z paska. Z pewnością pozdzierał sobie już na nich skórę, bo piekły go niemiłosiernie, ale nawet przez chwilę nie pomyślał, że mógłby je zdjąć zza głowy i zacisnąć palce na koszuli Samaela, przyciągając go do siebie. Nawet przez chwilę – aż do teraz, gdy raczej poza swoją świadomością, ale zgodnie z wolą prowadzoną na smyczy przez pożądanie, jego dłonie drgnęły, jakby w chęci wydostania się z niewygodnej pozycji. Spojrzał znów w oczy szlachcica, prawie że kurcząc się pod jego zdecydowanym, stanowczym wzrokiem i cicho jęknął – tym razem jęk całkowicie został stłumiony przez krawat, nie pozwalając, aby brzmiąca w nim rezygnacja wydostała się na zewnątrz. Po raz pierwszy Colin musiał uznać całkowitą władzę Samaela, poddając się w końcu jego dłoni i postanawiając czerpać jak największą (i jak najdłuższą) rozkosz podarowaną mu przez jego palce, powoli jak u wirtuoza muzyki ślizgające się po męskości. Zamknął oczy, chłonąc satysfakcję z każdej mijającej sekundy. Gdzieś daleko krążyła myśl o tym, jak mocno sam Avery musiał być podniecony, że wdarł się niezapowiedziany do jego mieszkania, właściwie bez żadnego słowa wyjaśnienia przypierając go do ściany. Nawet jeśli była to tylko gra pozorów, jeśli to tylko chęć ukarania Colina za jego drobny sprzeciw na festynie, to już dawno przekształciła się w rozkoszną rozgrywkę. I to taką, dla której mógł codziennie sprzeciwiać się Samaelowi i codziennie poddawać wymyślonym przez niego karom. Miał świadomość, że nie łączy ich nic więcej, niż czystofizyczne pożądanie, niż głód płonący w żyłach, który zaspokojony mógł być tylko w jeden sposób – i nie przeszkadzało mu to. Nawet traktowany instrumentalnie umiał czerpać z całej sytuacji przyjemność, lecz teraz wcale się tak nie czuł; widział pragnienie w oczach Samaela i czuł na biodrze jego podniecenie – wywołane przez Colina... i dla Colina?
Wysunął biodra do przodu, by być jeszcze bliżej tego cudownego dotyku, szarpiąc przy tym dłońmi uwięzionymi w brutalnym – a minutę temu wydawał się przecież takim rozkosznym – węźle z paska. Z pewnością pozdzierał sobie już na nich skórę, bo piekły go niemiłosiernie, ale nawet przez chwilę nie pomyślał, że mógłby je zdjąć zza głowy i zacisnąć palce na koszuli Samaela, przyciągając go do siebie. Nawet przez chwilę – aż do teraz, gdy raczej poza swoją świadomością, ale zgodnie z wolą prowadzoną na smyczy przez pożądanie, jego dłonie drgnęły, jakby w chęci wydostania się z niewygodnej pozycji. Spojrzał znów w oczy szlachcica, prawie że kurcząc się pod jego zdecydowanym, stanowczym wzrokiem i cicho jęknął – tym razem jęk całkowicie został stłumiony przez krawat, nie pozwalając, aby brzmiąca w nim rezygnacja wydostała się na zewnątrz. Po raz pierwszy Colin musiał uznać całkowitą władzę Samaela, poddając się w końcu jego dłoni i postanawiając czerpać jak największą (i jak najdłuższą) rozkosz podarowaną mu przez jego palce, powoli jak u wirtuoza muzyki ślizgające się po męskości. Zamknął oczy, chłonąc satysfakcję z każdej mijającej sekundy. Gdzieś daleko krążyła myśl o tym, jak mocno sam Avery musiał być podniecony, że wdarł się niezapowiedziany do jego mieszkania, właściwie bez żadnego słowa wyjaśnienia przypierając go do ściany. Nawet jeśli była to tylko gra pozorów, jeśli to tylko chęć ukarania Colina za jego drobny sprzeciw na festynie, to już dawno przekształciła się w rozkoszną rozgrywkę. I to taką, dla której mógł codziennie sprzeciwiać się Samaelowi i codziennie poddawać wymyślonym przez niego karom. Miał świadomość, że nie łączy ich nic więcej, niż czystofizyczne pożądanie, niż głód płonący w żyłach, który zaspokojony mógł być tylko w jeden sposób – i nie przeszkadzało mu to. Nawet traktowany instrumentalnie umiał czerpać z całej sytuacji przyjemność, lecz teraz wcale się tak nie czuł; widział pragnienie w oczach Samaela i czuł na biodrze jego podniecenie – wywołane przez Colina... i dla Colina?
Nie istniała piękniejsza modlitwa od tej, jaką zmawiał do niego Fawley. Wtedy, na kolanach i teraz – stojąc naprzeciw niego, jednakże nadal pozostając grzesznikiem i pokornym sługom. Wychwalającym go w swych peanach, którymi okazywały się głośne jęki, częściowo tłumione przez materiał krawatu, częściowo przez zaburzoną percepcję Samaela. Który odbierał wszystko połowicznie, wyciskając jednak z każdego bodźca całą intensywność jego emocji. Czuł je silniej, mocniej, jakby skondensowanie w jednej osobie wszechogarniającego go pożądania wywoływało gwałtowny pożar. Myśli, które uparcie krążyły dokoła czynów lubieżnych oraz gestów, zniecierpliwionych i praktycznie doprowadzonych do ostateczności samymi tylko jękami Colina. Obsceniczny dotyk rozmywał się w targającym nim pragnieniu jego ciała; dostał już duszę, ale potrzebował również jej oprawy. Najdoskonalszej, którą z pietyzmem dopieszczał, nagradzając za wcześniejsze wyrzeczenia i karząc upokarzającym uprzedmiotowieniem. Twarda skóra krępująca nadgarstki Colina, niewygodny pasek oplatający jego szyję i gładki jedwab, na którym zaciskał zęby odbierały mu rangę podmiotu, przydając mu w zamian jednak dużo zaszczytniejszą. Utraciwszy zdolność mowy, pozbawiony możliwości wykonania gwałtowniejszych ruchów, całkowicie zdany na jego łaskę, stawał się nagle obiektem jego pożądania. Niemoralnego i perwersyjnego; Samael z głodem w oczach lustrował jego sylwetkę, zatrzymując rozogniony wzrok na twarzy księgarza. Musiał widzieć żądzę, rozkosz pomieszaną z cierpieniem z powodu jej niedostatku wypisaną w jego rysach, kiedy Avery sprawiał mu obłędną przyjemność, badawczo ślizgając palcami wzdłuż erekcji Colina. Ze zmienną intensywnością, niepoddany żadnej rytmizacji, zaślepiony, owładnięty chęcią posiadania tak silną, że z największym trudem nad nią (jeszcze) panował. Szaleńcze bicie serca, testosteron burzący krew w żyłach i wciąż narastające podniecenie były miarą jego czasu. Sekund mijających błyskawicznie, z równie szybko ulatniającą się silną wolą. Destylowaną powoli z niemoralnego pragnienia i odparowywaną z bluźnierczego pożądania; zdążyła się już skroplić rubinowymi łzami na ustach Colina - pamiątka ich pocałunku czy dowód najwyższej zdrady i wystąpienia przeciwko własnemu sumieniu? Już straconego i skazanego na wieczną banicję za kolejną inicjację, gdy Avery znowu impulsywnie sięgał do jego warg, rozrywając je swoją namiętnością. Przesunął dłonią po jego policzku w ostatniej pieszczotliwej pieszczocie i zdecydowanym szarpnięciem odwrócił go twarzą w stronę ściany. Jęknął głucho, widząc go gotowego i czekającego na jego przyjęcie, ale nadal się hamował, umiejętnie dawkując sobie idealnie dobrane porcje przyjemności. Oparł dłonie na biodrach Colina i przylgnął do nich, napierając na niego swoją erekcją, wciąż pozostającą uwięzioną pod warstwą drogiego materiału. Ocierał się o mężczyznę, walcząc zaciekle z postępującym rozgorączkowaniem i dziką chęcią wzięcia go natychmiast. Płytki oddech Samaela przecinał powietrze, gdy drżąc z podekscytowania, nareszcie wdzierał się do środka. Przekraczając granicę palcami, które miały wyznaczyć szlak, jakim w ślad za nimi podąży cały. Drugą ręką wciąż stymulował jego męskość, jakby chcąc uprzyjemnić mu jeszcze bardziej rozkosz penetracji. Dokładnej i powolnej; rozciągał go, poruszając palcami w jego wnętrzu, czując ekscytację z każdym głośniejszym jękiem Colina. Ból splatał się z przyjemnością, która łączyła się z grzechem i występkiem najstraszliwszym. Avery dysząc ciężko, balansując na granicy bluźnierstwa i poznania, opluwał etykę i wybierał bezeceństwo, kiedy trzęsącymi się z niecierpliwości i pożądania dłońmi, pośpiesznie zsuwał z siebie spodnie. Oboje czuli buchający erotyzm, wypełniający przestrzeń między ich rozgrzanymi ciałami – Samael nie mogąc już znieść tego dystansu, skracał go drastycznie do zaledwie kilkunastu cali, myślami będąc już w nim i oddzierając go z jego męskości, której pragnął wręcz obsesyjnie.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Początkowo grzesznie próbował odnaleźć jakiś schemat, jakiś rytm w dotyku Samaela. Liczył delikatnie muśnięcia przeplatane z mocnym uściskiem; trzy krótkie, dwa długie, cztery krótkie, trzy długie i gdy już, już prawie odnajdywał wzór, wedle którego Avery pieścił go z zaskakującą znajomością miłosnej sztuki... Samael zmieniał rytm, wytrącając Colina z tej resztki równowagi, jaką udało mu się jeszcze zachować. Jęczał nieskrępowany więzami moralności; poddawał się obezwładniającej pieszczocie, pozwalając, aby męska dłoń odkrywała kolejne fragmenty jego ciała podatne na najdelikatniejszą nawet stymulację. Avery zaprowadził go bez wahania do etapu, w którym Colin przyjmował przyjemność bez najmniejszej chęci i ochoty odwdzięczenia się za rozkosz, jakiej doznawał; chciał ją wchłonąć całą, tu i teraz, oddalając od siebie przyszłość, odgradzając później od teraz i czerpiąc maksimum z doznań, którymi go łaskawie uraczono. Stęknął głucho, kiedy Avery znów dopadł do jego ust; czuł wilgoć krwi na wargach i zacisnął mocno zęby na krawacie, próbując powstrzymać desperackie drżenie ust, które pragnęły jeszcze więcej; nie wystarczały już dotychczasowe gesty władztwa Samaela, chciał mu się oddać cały, chciał poczuć, jak mężczyzna bierze sobie w posiadanie jego ciało, doprowadzając go do rozkosznej ostateczności, gdzie sacrum mieszało się z profanum w jednolitą, nieskażoną żadnymi zasadami i ograniczeniami materię. Igły bólu wbiły się w skórę na twarzy, gdy chwilę później szorował policzkiem o chłodną ścianę; odwrócony gwałtownie i bez ostrzeżenia, w brutalnie słodkim geście panowania; otarł się o chropowatą powierzchnię, pozwalając sobie na krótki jęk sprzeciwu. Dłonie wygięte za głową zsunął na kark, opierając się łokciami o ścianę i odpychając się od niej o kilka centymetrów. Ugiął wyprostowane dotąd plecy – pod jarzmem przyjemności czy w obawie przed karą? - napierając na stojącego za nim Samaela; z premedytacją pokonywał kolejne milimetry, wbijając się w naciskającą na niego erekcję, doskonale wyczuwalną mimo tony materiału i boleśnie nieosiągalną mimo piekielnej wręcz bliskości.
Chciał go błagać, paść na kolana, zginając kark w pokornej prośbie; chciał zakończenia swych mąk, które Samael serwował mu bezlitośnie, odmawiając najmniejszego choćby dotyku, podczas gdy dłonie Colina płonęły, a usta drżały w oczekiwaniu na przyjęcie go w swoim cieple. Nie dał mu żadnej z tych rzeczy; nie pozwolił się dotknąć, samemu doprowadzając Colina dłonią do niemalże ekstazy; nie pozwolił się pieścić językiem i ustami, napierając jedynie biodrami na spragnione ciało księgarza. Nie dał mu nic, wynagradzając jednakże cierpliwość darem o wiele bogatszym i hojniejszym, gdy torował sobie palcami drogę do jego wnętrza; za jedyne wskazówki mając jęki Colina i gwałtowne ruchy jego bioder; cofających się nagle w zaskoczeniu, w pierwszym odruchu ucieczki od bólu i w końcu ochoczo wyczekujących kolejnego pogwałcenia świętości. Nieprzyjemne uczucie nagłego wypełnienia i rozciągania trwało jeszcze chwilę, wywołując na twarzy Colina lekkie grymasy bólu, ale cieszył się z każdej sekundy tej nieprzyjemności, odnajdując w nich Samaela; cieszył się z łaskawości jego dłoni, która nie zaprzestała pieszczot, obejmując go niemalże czule; i cieszył się z coraz gwałtowniejszych ruchów jego długich, kształtnych palców, wbijających się głębiej i mocniej, jakby na dowód tego, że sam Avery ledwie nad sobą panuje. Szelest materiału za plecami tylko to potwierdził, a gdy nagie ciało Samaela przywarło do Colina, wyduszając z niego głośny jęk rozkoszy i oczekiwania, nie umiał już nad sobą zapanować. Dłonie zaciśnięte na karku drgnęły, przenosząc się na ścianę, szukając w niej szczelin, na których mogłyby się zacisnąć w geście bolesnego oczekiwania. Pochylił się bardziej, napierając w nagłym przypływie bezczelności na Avery'ego, z rozkoszą chłonąc dotyk jego męskości i z równie wielką przyjemnością rejestrując jej twardość i gotowość.
Chciał go błagać, paść na kolana, zginając kark w pokornej prośbie; chciał zakończenia swych mąk, które Samael serwował mu bezlitośnie, odmawiając najmniejszego choćby dotyku, podczas gdy dłonie Colina płonęły, a usta drżały w oczekiwaniu na przyjęcie go w swoim cieple. Nie dał mu żadnej z tych rzeczy; nie pozwolił się dotknąć, samemu doprowadzając Colina dłonią do niemalże ekstazy; nie pozwolił się pieścić językiem i ustami, napierając jedynie biodrami na spragnione ciało księgarza. Nie dał mu nic, wynagradzając jednakże cierpliwość darem o wiele bogatszym i hojniejszym, gdy torował sobie palcami drogę do jego wnętrza; za jedyne wskazówki mając jęki Colina i gwałtowne ruchy jego bioder; cofających się nagle w zaskoczeniu, w pierwszym odruchu ucieczki od bólu i w końcu ochoczo wyczekujących kolejnego pogwałcenia świętości. Nieprzyjemne uczucie nagłego wypełnienia i rozciągania trwało jeszcze chwilę, wywołując na twarzy Colina lekkie grymasy bólu, ale cieszył się z każdej sekundy tej nieprzyjemności, odnajdując w nich Samaela; cieszył się z łaskawości jego dłoni, która nie zaprzestała pieszczot, obejmując go niemalże czule; i cieszył się z coraz gwałtowniejszych ruchów jego długich, kształtnych palców, wbijających się głębiej i mocniej, jakby na dowód tego, że sam Avery ledwie nad sobą panuje. Szelest materiału za plecami tylko to potwierdził, a gdy nagie ciało Samaela przywarło do Colina, wyduszając z niego głośny jęk rozkoszy i oczekiwania, nie umiał już nad sobą zapanować. Dłonie zaciśnięte na karku drgnęły, przenosząc się na ścianę, szukając w niej szczelin, na których mogłyby się zacisnąć w geście bolesnego oczekiwania. Pochylił się bardziej, napierając w nagłym przypływie bezczelności na Avery'ego, z rozkoszą chłonąc dotyk jego męskości i z równie wielką przyjemnością rejestrując jej twardość i gotowość.
Wystawiany na pokuszenie nie potrafił oprzeć się magnetycznej, hipnotyzującej sile zakazanego owocu, który wręcz przyciągał go do siebie, wabiąc syrenim śpiewem. Stanowiło to słabość czy może raczej niezłomność w dążeniu do swej własnej przyjemności, będącej kluczem do spełnienia? Fundamentalne, niemalże egzystencjalne pytania, jakimi Avery zamierzał w racjonalny sposób wyjaśnić swój czyn rozmywały się jednak tuż przed jego oczami; widok przyciśniętego do ściany Colina przesłaniał mu każdy inny obraz, wysuwając na pierwszy plan wyłącznie miotającą nim żądzę. Każdy jęk brzmiał niczym prośba, błaganie o pokonywanie kolejnych emocjonalnych stopni, a każde głuche uderzenie serca dźwięczało niczym potężny huk wzburzonych fal, rozbijających się o nieprzystępny klif. Nagie ciało księgarza nagle zaczęło parzyć, jakby ostrzegając przed postępującym i coraz bardziej natarczywym dotykiem, jakiego Avery jednak nie zaprzestawał. Kolejne odkryte sekrety, następne słabe punkty, które miały stać się jego i tylko jego. Własność niezbywalna – praktycznie niematerialna, związana bezpośrednio z duchowością Colina przeszła w posiadanie Samaela niemalże gwałtem. Fawley jednak nad wyraz chętnie się temu podporządkował, podejmując perwersyjną grę swego mistrza. Który zamierzał go sprawdzić? Wykorzystać? Nagrodzić i zaspokoić nieugaszone pragnienie i głód jego doskonałości? Łaskawie pozwolił mu więc je poczuć, podniecony najbrudniejszym aktem zniewolenia sacrum i profanum, gdy pieszcząc męskość Colina, wdzierał się do jego umysłu, upojony kolejnymi przebłyskami wyśnionego, fizycznego kontaktu. Zaciskając dłoń na erekcji księgarza i poruszając nią w nieznanym nikomu rytmie, przenikał jego myśli, koncentrujące się na nim samym. Prawie żałował, iż nie rozkazał mu uklęknąć i spełnić swego obowiązku, gdy Fawley roztaczał przed nim wizję niewykorzystanych możliwości – oczu rozszerzonych pożądaniem i wpatrujących się w niego poddańczym wzrokiem, miękkich, ciepłych ust obejmujących jego męskość, otulającego go języka – całkowitego zwrotu relacji, przemienionej w powiew pogańskiej celebracji i kultu ciała. Na poły tkwiąc w odrętwiającym odrealnieniu, Avery zatracił zdolność kontroli; wyzwolone mięśnie samowolnie się spinały, dążąc do grzechu, grzechu obiecującego jednak paradoksalne odkupienie – katharsis, oczyszczenie z człowieczeństwa i zatraceniu się w rozkoszy nieograniczonej. Wibrujące czyste oddźwięki bólu nie wzruszały Samaela, wiedzącego, że cierpienie stanowi preludium do przyjemności niekiełznanej. Buntownicze ciało Colina wkrótce już miało przed nim ustąpić i Avery nie zamierzał ulegać sugestiom, choć piekielnie go pobudzały, sprawiając że szalał z niemożności ukojenia własnego pragnienia. Szarpnął mocno za obrożę (pewny, iż pozostawi ona na szyi księgarza siną pręgę), by po raz ostatni spojrzeć mu w oczy. Napominająco, ale z pewną perwersyjną satysfakcją, iż może oglądać go w takim stanie. Roztrzęsionego i gotowego na jego skinienie (palca?) i chętnego spełnić każdy kaprys i każdą fanaberię. W chwili gdy przycisnął policzek Colina z powrotem do ściany, zsunął dłonie na biodra, zakuwając go w prostym, zawłaszczającym geście przynależności. Jęknął z nietłumionego nareszcie podniecenia, kiedy wchodził w niego, po raz pierwszy smakując mężczyzny w ten sposób. Poruszał się jak wariat, kompletnie nie dbając o komfort Colina i jego ofiarę; brał go mocno, brutalnie i pośpiesznie, odczuwając każdym zmysłem jego bliskość i fizyczną oraz psychiczną zależność. Urywany oddech dobywał się z piersi Avery’ego, kiedy falował biodrami, sięgając po ciało, które już było jego. Przeplatające się dwa strumienie rozkoszy rozpraszały się w świetle hedonistycznej manifestacji braku poszanowania wszelkiej moralności – która nie liczyła się wcale, stanowiąc zapomniany rozdział w historii. Zastąpionej teraźniejszością i odgłosami ostrej, fizycznej miłości.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Był w nim.
Jedno zdanie krążące w myślach, przedzierające się we mgle błogiej (nie)świadomości, drążące tunel w ciemnym zwalisku niemoralności wyznaczało Colinowi zupełnie nowy kierunek doświadczenia. Do tej pory skupiał się na doznaniach duszy, doznaniach umysłu, który przesycony był bezgranicznym pożądaniem, rozpalającym go i spalającym jednocześnie od środka. Teraz czuł czysto fizyczną rozkosz ciała, doświadczając w sobie płonącego ognia. W niepamięć przeszła penetracja umysłu, której doświadczył sekundy temu, gdy Samael wydzierał mu – a raczej wynosił z pełną zgodą Colina – jego pragnienia, jego myśli, jego rozpaczliwe błagania, którymi jeszcze w ostatecznej próbie próbował skusić Avery'ego. Skutecznie? Jego jęk zmieszał się z jękiem Colina, a ich pragnienia w końcu zagrały wspólnym rytmem, w rozkosznym takcie dążenia do finalnego spełnienia. W niepamięć poszło szarpnięcie obrożą zaciskającą się na gardle niczym dowód niewolniczego poddaństwa, a w rzeczywistości świadomej, radosnej ofiary, gdy łapał urywany oddech, próbując uspokoić skołatane serce. Tłumione jęki bólu wyrywały mu się z gardła za każdym razem, gdy biodra Samaela wycofywały się na kilka centymetrów, by uderzyć znowu, silniej, mocniej, głębiej od poprzedniego pchnięcia. Wbił paznokcie w ścianę, prawie że raniąc sobie palce do krwi, wdzięczny losowi, że nie był zupełnie niedoświadczony i nieprzygotowany. Wiedział, że początkowy ból przerodzi się z czasem w zaledwie dyskomfort; że nieprzyjemne uczucie rozpychania wyblaknie, ustępując rozkosznej świadomości wypełnienia. Poddawał się szaleńczemu pędowi Samaela bez słowa sprzeciwu, jedyną skargę wyrażając w urywanych jękach, w drgającym nierówno oddechu, w napięciu całego ciała, które jeszcze przez chwilę broniło się przed gwałtownym atakiem. Zamknął oczy, przywołując obraz płonącego kominka, obraz siebie samego klęczącego posłusznie przed mistrzem i jego mięśnie stopniowo zaczęły się rozluźniać. Kolejne uderzenia bioder nie sprawiały już bólu; były zaczątkiem przyjemności, która powoli, nieznośnie powoli, ale i nieodwracalnie opanowywała jego ciało.
Chłodna ściana stępiła na chwilę ogień płonącego ciała; Colin oprzytomniał na chwilę, by z całą świadomością zrozumieć powagę tego, co się między nimi działo. Grzechu, niemoralności, opluwania odwiecznej tradycji; o ile on drwił sobie z tego od dawna, o tyle Samael wydawał się wpływać na kompletnie sobie nieznane wody. Jakiż będzie ten wyniosły szlachcic za chwilę, za kilka minut, a może kilka godzin, gdy opadnie pożądanie, a on sam zrozumie, jakiego gwałtu dokonali na niepisanym prawie? Nie tym jednak chciał się teraz przejmować; chłodna ściana zaczęła nagle palić nieugaszonym płomieniem i Colin odsunął się od niej z desperacją, szukając ukojenia za sobą; w gwałtownych, choć coraz bardziej miarowych ruchach Avery'ego, w rozkosznym uczuciu przynależności do niego, w błogosławieństwie ekstazy, która powoli rozlewała się po jego ciele, ostatkiem sił tłumiona jeszcze przez księgarza. Walczył ze sobą, by nie oprzeć głowy ponownie o ścianę, by nie zsunąć swych dłoni – związanych a jednocześnie wolnych – na własne uda, by nie musnąć napiętej skóry i by w końcu nie zacisnąć palców na wyczekującej pieszczoty męskości. Pragnął, ach, całym sobą pragnął, całym sobą był jednym wielkim błaganiem, które domagało się spełnienia. Gdyby podążył na szczyt teraz, depcząc obietnicę własnego posłuszeństwa Samaelowi we wszystkim, gdyby puścił cugle własnego opanowania, pociągając go za sobą i czując jego pożądanie w swoim wnętrzu... czy zostałaby mu ta krnąbrność wybaczona, czy musiałby ją odpokutować; ale gdy sama wizja pokuty jest wizją rozkoszną, wizją pożądaną, wizją pobudzającą, cóż to za pokuta, cóż za kara?
Jedno zdanie krążące w myślach, przedzierające się we mgle błogiej (nie)świadomości, drążące tunel w ciemnym zwalisku niemoralności wyznaczało Colinowi zupełnie nowy kierunek doświadczenia. Do tej pory skupiał się na doznaniach duszy, doznaniach umysłu, który przesycony był bezgranicznym pożądaniem, rozpalającym go i spalającym jednocześnie od środka. Teraz czuł czysto fizyczną rozkosz ciała, doświadczając w sobie płonącego ognia. W niepamięć przeszła penetracja umysłu, której doświadczył sekundy temu, gdy Samael wydzierał mu – a raczej wynosił z pełną zgodą Colina – jego pragnienia, jego myśli, jego rozpaczliwe błagania, którymi jeszcze w ostatecznej próbie próbował skusić Avery'ego. Skutecznie? Jego jęk zmieszał się z jękiem Colina, a ich pragnienia w końcu zagrały wspólnym rytmem, w rozkosznym takcie dążenia do finalnego spełnienia. W niepamięć poszło szarpnięcie obrożą zaciskającą się na gardle niczym dowód niewolniczego poddaństwa, a w rzeczywistości świadomej, radosnej ofiary, gdy łapał urywany oddech, próbując uspokoić skołatane serce. Tłumione jęki bólu wyrywały mu się z gardła za każdym razem, gdy biodra Samaela wycofywały się na kilka centymetrów, by uderzyć znowu, silniej, mocniej, głębiej od poprzedniego pchnięcia. Wbił paznokcie w ścianę, prawie że raniąc sobie palce do krwi, wdzięczny losowi, że nie był zupełnie niedoświadczony i nieprzygotowany. Wiedział, że początkowy ból przerodzi się z czasem w zaledwie dyskomfort; że nieprzyjemne uczucie rozpychania wyblaknie, ustępując rozkosznej świadomości wypełnienia. Poddawał się szaleńczemu pędowi Samaela bez słowa sprzeciwu, jedyną skargę wyrażając w urywanych jękach, w drgającym nierówno oddechu, w napięciu całego ciała, które jeszcze przez chwilę broniło się przed gwałtownym atakiem. Zamknął oczy, przywołując obraz płonącego kominka, obraz siebie samego klęczącego posłusznie przed mistrzem i jego mięśnie stopniowo zaczęły się rozluźniać. Kolejne uderzenia bioder nie sprawiały już bólu; były zaczątkiem przyjemności, która powoli, nieznośnie powoli, ale i nieodwracalnie opanowywała jego ciało.
Chłodna ściana stępiła na chwilę ogień płonącego ciała; Colin oprzytomniał na chwilę, by z całą świadomością zrozumieć powagę tego, co się między nimi działo. Grzechu, niemoralności, opluwania odwiecznej tradycji; o ile on drwił sobie z tego od dawna, o tyle Samael wydawał się wpływać na kompletnie sobie nieznane wody. Jakiż będzie ten wyniosły szlachcic za chwilę, za kilka minut, a może kilka godzin, gdy opadnie pożądanie, a on sam zrozumie, jakiego gwałtu dokonali na niepisanym prawie? Nie tym jednak chciał się teraz przejmować; chłodna ściana zaczęła nagle palić nieugaszonym płomieniem i Colin odsunął się od niej z desperacją, szukając ukojenia za sobą; w gwałtownych, choć coraz bardziej miarowych ruchach Avery'ego, w rozkosznym uczuciu przynależności do niego, w błogosławieństwie ekstazy, która powoli rozlewała się po jego ciele, ostatkiem sił tłumiona jeszcze przez księgarza. Walczył ze sobą, by nie oprzeć głowy ponownie o ścianę, by nie zsunąć swych dłoni – związanych a jednocześnie wolnych – na własne uda, by nie musnąć napiętej skóry i by w końcu nie zacisnąć palców na wyczekującej pieszczoty męskości. Pragnął, ach, całym sobą pragnął, całym sobą był jednym wielkim błaganiem, które domagało się spełnienia. Gdyby podążył na szczyt teraz, depcząc obietnicę własnego posłuszeństwa Samaelowi we wszystkim, gdyby puścił cugle własnego opanowania, pociągając go za sobą i czując jego pożądanie w swoim wnętrzu... czy zostałaby mu ta krnąbrność wybaczona, czy musiałby ją odpokutować; ale gdy sama wizja pokuty jest wizją rozkoszną, wizją pożądaną, wizją pobudzającą, cóż to za pokuta, cóż za kara?
Pierwszy raz doświadczał czegoś tak intensywnego, pobudzającego zarówno ciało (drżące z niecierpliwości i spragnione głębszego kontaktu) oraz umysł, sugestywnymi wizjami, zaczerpniętymi z podświadomości Colina. Przenikającej się teraz z myślami Samaela, celowo manipulującego wspomnieniami. Uległość kontrastująca z dominacją. Poddaństwo ścierające się z hegemonią. Pokora chyląca się przed arogancją. Niepewność… Jej zabrakło; obaj byli bowiem diabelnie przekonani do swych racji i każdy doskonale wiedział, co oraz ile mu się należy. Avery pragnął takiego Colina: bezwolnego, jękliwie dopraszającego się jego łaski, zajmującego miejsce u jego stóp z wdzięcznością, szacunkiem i bezbrzeżną radością. Każdy dotyk był nagrodą, każdy brutalny uchwyt, każde szarpnięcie, każdy pocałunek smakujący krwią, każda pieszczota, każde uderzenie odbijające się echem w jego wnętrzu. Poruszał się coraz szybciej, wycofując biodra tylko po to, by wbić się w Colina jeszcze silniej, by poczuł go mocniej i głębiej, by miał bolesną świadomość jego obecności. Odbierał mu wszystko, wraz z powietrzem, którym oddychali obaj, dysząc ciężko, w amoku bezbożnego, lecz palącego pożądania. Kierowany szaleństwem, bez chwili wytchnienia wdzierał się w mężczyznę, raz za razem wypełniając go sobą i czerpiąc niebotyczną, perwersyjną satysfakcję z jęków bólu przerywających nie-ciszę, w której słychać było łomotanie ich serc oraz krótkie, urywane wdechy. Oddalił od siebie konsekwencje; ponosił je teraz, niezdrowa, wręcz chora relacja z Fawley’em przyniosła konkretny skutek, czyniąc Avery’ego do reszty zdeprawowanym. Niewielka różnica; gdy posiadł Colina nie zastanawiał się już nad niczym, było już za późno na cofnięcie czasu…czego Samael wcale nie chciał. Jedna, jedyna noc, w której go miał i w której oddawał się jemu dobiegnie przecież końca, zostawiając ich z niezatartymi śladami pozostającymi wyłącznie w ich pamięci. Ogień pożądania stopniowo zostanie zdławiony, fizyczne pieczęcie na ciele Colina zbledną, by całkiem zniknąć i jedynie odpowiednio zaimpregnowane (lub odświeżane?) wspomnienia obrazoburczych chwil rozkoszy będą stanowić wskazówkę do tego, co między nimi zaszło.
Dłonie Avery’ego wbijały się w męskie biodra, kiedy koił swe pragnienie, niczym Tantal po wiekuistych mękach dosięgający możności zaspokojenia swych potrzeb. Był już niemal na granicy wytrzymałości, kolejne pchnięcia zbliżały go do osiągnięcia spełnienia, którego zamierzał doznać w nim. Zdecydowane zbliżenie, jęk niemalże zgodnie dobywający się z ich ust, krew gwałtownie uderzająca do głowy i już rozpadał się na milion kawałków, wypełniając ciepłym nasieniem wnętrze Colina. Wysunął się z niego i odwrócił go twarzą do siebie, przesuwając dłonią po torsie, wciąż ukrytym pod elegancką koszulą. Którą zrywał z niego, poirytowany opornością drobnych guzików, wobec jego dłoni, wciąż złaknionych i wciąż pragnących więcej. Chwycił Colina za obrożę, ciągnąc go – nawet nie prowadząc - w stronę łóżka, na które go pchnął, wraz z krótkim machnięciem różdżki pozbawiając zmysłu wzroku. Czarna opaska, która pojawiła się na jego oczach mogła zostać zdjęta wyłącznie przez Avery’ego. Jemu gwarantując kontrolę absolutną, a Fawley’owi doznania intensywniejsze, odbierane wyłącznie zmysłem dotyku.
Dłonie Avery’ego wbijały się w męskie biodra, kiedy koił swe pragnienie, niczym Tantal po wiekuistych mękach dosięgający możności zaspokojenia swych potrzeb. Był już niemal na granicy wytrzymałości, kolejne pchnięcia zbliżały go do osiągnięcia spełnienia, którego zamierzał doznać w nim. Zdecydowane zbliżenie, jęk niemalże zgodnie dobywający się z ich ust, krew gwałtownie uderzająca do głowy i już rozpadał się na milion kawałków, wypełniając ciepłym nasieniem wnętrze Colina. Wysunął się z niego i odwrócił go twarzą do siebie, przesuwając dłonią po torsie, wciąż ukrytym pod elegancką koszulą. Którą zrywał z niego, poirytowany opornością drobnych guzików, wobec jego dłoni, wciąż złaknionych i wciąż pragnących więcej. Chwycił Colina za obrożę, ciągnąc go – nawet nie prowadząc - w stronę łóżka, na które go pchnął, wraz z krótkim machnięciem różdżki pozbawiając zmysłu wzroku. Czarna opaska, która pojawiła się na jego oczach mogła zostać zdjęta wyłącznie przez Avery’ego. Jemu gwarantując kontrolę absolutną, a Fawley’owi doznania intensywniejsze, odbierane wyłącznie zmysłem dotyku.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Gdy twój świat rozpadnie się na milion kawałków, pozbierasz go i skleisz, ufając tylko temu, co jest ci znane, czy poszukasz nowego, już gotowego, ucząc się w nim żyć od nowa? Jaki był twój świat, Samaelu, gdy kończyłeś go niszczyć ostatnim pchnięciem bioder? Gdy świadomie, a może właśnie nieświadomie, rozrywałeś ostatnią pajęczynę, która utrzymywała na wątłej nici twój dotychczasowy obraz rzeczywistości? Sodomski grzech wynaturzonego pożądania osiągał właśnie swoje spełnienie; Colin jęczał bez najmniejszego skrępowania i wstydu, pozwalając wydostać się na zewnątrz duszonemu od początku pragnieniu rozkoszy. Przywarł mocno do ściany – w ucieczce przez mocnymi ruchami Samaela czy w błaganiu, by nie przedłużał dłużej tortury wstrzymywanej przyjemności? - ocierając się niemalże o jej chropowatą powierzchnię, jakby tylko ona była sposobem na uzyskanie wiecznego odkupienia, do którego dążył, stawiając kroki na ścieżce – paradoksalnie – grzesznego potępienia. Zagryzł zęby na kneblu, gdy Samael w końcu naznaczał go sobą samym; dłonie Colina powędrowały w dół, w końcu bez strachu i niepewności, czy wolno mu to uczynić, objęły wyczekującą erekcję i prowadziły powoli go na sam szczyt. Sekundę przed tym, gdy mocne, gwałtowne i zaskakujące szarpnięcie wyrwało go z okowów rozkoszy, w której zaczął się pogrążać; nadal niespełniony, sfrustrowany, ze zdezorientowanym spojrzeniem wbitym w Avery'ego, za którym szedł posłusznie – jak baranek prowadzony na ofiarę? Och, Samaelu, czemu chcesz zmazać swoją winę krwią niewinnego? Nie rozumiał, czemu nie ma już na sobie koszuli; umknął mu gdzieś moment, gdy w bolesnej świadomości niespełnienia został jej pozbawiony. Nie rozumiał, bo robi nagle z dala od ściany, ani czemu jego wzrok pogrążył się w ciemności, stokroć bardziej wzmacniając poczucie doznanego zawodu. Rozedrgane ciało drżało wyczekująco i gniewnie, gdy wyciągnął przed siebie dłonie niczym ślepiec szukający oparcia. Dotknął rozgrzanego, męskiego ciała, wyczuwając pod palcami napięte barki; zsunął dłonie niżej, na tors, przesunął nimi w bok, zaciskając je na ramionach Samaela, jakby w rozpaczliwym geście błagalnego oddania.
Uniósł biodra, próbując znaleźć jego biodra i wczepić się w jego ciało, otrzeć o jego lędźwie i doprowadzić do spełnienia, którego tak frustrująco mocno mu brakowało. Ale Samael był daleko; za daleko i za blisko; Colin czuł na twarzy jego oddech, czuł bijące od niego ciepło, uginający się materac łóżka, słyszał w ciszy wydychane powietrze; wszystko, co było dostępne na wyciągnięcie ręki, a jednocześnie stawało się nieznośną torturą rzeczy nieosiągalnych. Jęknął prosząco, nawet nie próbując w tym jęku ukrywać błagania; wręcz przeciwnie – chciał, by Avery był świadomy prośby płynącej z ust swojego ucznia; rozpaczliwego, desperackiego jęku osoby pozostającej niemalże na granicy szaleństwa. Czy tego chcesz, Samaelu? Oszalałego, zamkniętego w skorupie niespełnionej rozkoszy Colina, wieczne pragnącego i wiecznie nieosiągającego najmniejszych nawet pragnień? Dłonie księgarza zmieniły nagle kierunek i z ciała Samaela zsunęły się na brzuch Colina, nerwowo gładząc opuszkami palców skórę, która parzyła żywym ogniem; powoli, z nagłą niepewnością kierowały się w dół, posłuszne woli swojego właściciela, który szamotał się w węzach posłuszeństwa, nieposłusznie je jednak rozplątując niepoprawnym, grzesznym dotykiem, którym samemu się obdarzał; teraz, w tym momencie wyrażając samego siebie w prostym pragnieniu rozkoszy. Za nic miał piekielne męki, za nic karę z rąk Samaela, gdy w końcu w przeciągłym, głośnym, pełnym satysfakcji jękiem szczytował w całkowitej ciszy i ciemności, mając przez oczami całą feerię barw, a w uszach dudniący łomot.
Uniósł biodra, próbując znaleźć jego biodra i wczepić się w jego ciało, otrzeć o jego lędźwie i doprowadzić do spełnienia, którego tak frustrująco mocno mu brakowało. Ale Samael był daleko; za daleko i za blisko; Colin czuł na twarzy jego oddech, czuł bijące od niego ciepło, uginający się materac łóżka, słyszał w ciszy wydychane powietrze; wszystko, co było dostępne na wyciągnięcie ręki, a jednocześnie stawało się nieznośną torturą rzeczy nieosiągalnych. Jęknął prosząco, nawet nie próbując w tym jęku ukrywać błagania; wręcz przeciwnie – chciał, by Avery był świadomy prośby płynącej z ust swojego ucznia; rozpaczliwego, desperackiego jęku osoby pozostającej niemalże na granicy szaleństwa. Czy tego chcesz, Samaelu? Oszalałego, zamkniętego w skorupie niespełnionej rozkoszy Colina, wieczne pragnącego i wiecznie nieosiągającego najmniejszych nawet pragnień? Dłonie księgarza zmieniły nagle kierunek i z ciała Samaela zsunęły się na brzuch Colina, nerwowo gładząc opuszkami palców skórę, która parzyła żywym ogniem; powoli, z nagłą niepewnością kierowały się w dół, posłuszne woli swojego właściciela, który szamotał się w węzach posłuszeństwa, nieposłusznie je jednak rozplątując niepoprawnym, grzesznym dotykiem, którym samemu się obdarzał; teraz, w tym momencie wyrażając samego siebie w prostym pragnieniu rozkoszy. Za nic miał piekielne męki, za nic karę z rąk Samaela, gdy w końcu w przeciągłym, głośnym, pełnym satysfakcji jękiem szczytował w całkowitej ciszy i ciemności, mając przez oczami całą feerię barw, a w uszach dudniący łomot.
Strona 1 z 2 • 1, 2
Sypialnia Colina
Szybka odpowiedź