Katedra św. Pawła
AutorWiadomość
First topic message reminder :
opuszczone
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów.[bylobrzydkobedzieladnie]
Katedra św. Pawła
Katedra Świętego Pawła to jeden z najbardziej znanych kościołów anglikańskich w Wielkiej Brytanii, znajdujący się również na liście najwyższych kościołów na świecie. Umiejscowiony w samym sercu londyńskiej dzielnicy City of London, zbudowany w stylu klasycyzującego baroku, z przepiękną kopułą o średnicy pięćdziesięciu metrów, która jest jednym z najbardziej charakterystycznych elementów architektury tego miasta. Do kopuły prowadzi 627 schodów. U jej podstawy znajduje się galeria widokowa, z której podziwiać można panoramę miasta. Od wewnątrz kopułę, podobnie jak całe wnętrze budynku zdobią freski przedstawiające historię życia św. Pawła.
Katedra ta była budowana jako symbol odrodzenia Londynu, dlatego też do dziś cechuje ją rozmach i monumentalność. Wewnątrz niej znajduje się kilka galerii. Największą popularnością cieszy się Stone Gallery, z której rozpościera się rozległy widok na zakole Tamizy. Godną odwiedzenia jest Galeria Szeptów, w której możemy zaobserwować ciekawe zdarzenie. Słowo wypowiedziane szeptem z jednej strony galerii jest doskonale słyszalne po jej drugiej stronie, jednak tłumy turystów czasami uniemożliwiają zaobserwowanie tych efektów akustycznych.
Na przestrzeni lat katedra była miejscem wielu słynnych pogrzebów, ślubów i mugolskich nabożeństw. Znajduje się też tutaj kilkadziesiąt mogił, między innymi lorda admirała Horatio Nelsona.
Katedra ta była budowana jako symbol odrodzenia Londynu, dlatego też do dziś cechuje ją rozmach i monumentalność. Wewnątrz niej znajduje się kilka galerii. Największą popularnością cieszy się Stone Gallery, z której rozpościera się rozległy widok na zakole Tamizy. Godną odwiedzenia jest Galeria Szeptów, w której możemy zaobserwować ciekawe zdarzenie. Słowo wypowiedziane szeptem z jednej strony galerii jest doskonale słyszalne po jej drugiej stronie, jednak tłumy turystów czasami uniemożliwiają zaobserwowanie tych efektów akustycznych.
Na przestrzeni lat katedra była miejscem wielu słynnych pogrzebów, ślubów i mugolskich nabożeństw. Znajduje się też tutaj kilkadziesiąt mogił, między innymi lorda admirała Horatio Nelsona.
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów.
To się nigdy nie skończy. Tak, Fox mógł mieć rację - byli przeklęci, skazani na popełnianie okrutnych błędów, które nie tylko raniły ich samych, ale także wszystkich wokół. Niewinnych, przypadkowych ludzi, niegdyś nie mający pojęcia o działaniu magii. Narazili ich na wielkie niebezpieczeństwo, które wcale nie ucichło, a zbierało coraz ohydniejszy plon. Czarna magia wybuchała w przeróżnych miejscach, niszczyła domy, pustoszyła lecznice; niszczyła świat, jaki znali i jaki przysięgali chronić. Szło im to raczej marnie - co takiego osiągnęli do tej pory, poza destrukcją? Już po potwornych doświadczeniach nieudanej Odsieczy Benjamin czuł się tak, jakby umarł wewnętrznie - wydarzenia z nocy zabójstwa Grindelwalda tylko to uczucie pogłębiły, wpędzając go w wisielczy nastrój, pełen beznadziei i rozpaczy. Nie wątpliwości - ciągle wierzył w Bathildę, wierzył w Zakon Feniksa, jeszcze bardziej mu oddany, przestał jednak wierzyć w siebie, w swoją przydatność, w to, że zdoła w jakikolwiek sposób pomóc.
Milczał posępnie, nie odnajdując w tej powtórnej przygodzie, przeżywanej wraz z najlepszym przyjacielem, żadnej radości. Kochał go. Kochał go tak, jak kochał swoje rodzeństwo, ale nawet bliskie więzy nie rozpuszczały lodowatej powłoki, pokrywającej bijące wolno tempo Wrighta. Jakby zamarzł, zahibernował się w nieszczęściu, idący naprzód przez płomienie niczym nieprzytomny inferius, skupiony jednak nie na niszczeniu - a na odbudowaniu świata.
Udało się. Czuł to; czuł się lżej i choć powietrze nie przestało drżeć, to gdy w ciszy wybrzmiała ostatnia inkantacja, podana w liście przez profesor Bagshot, Jaime poczuł ulgę. Nie zdążył jednak odetchnąć głębiej ani posłać Foxowi smętnego, pokrzepiającego uśmiechu, bowiem wszystko...ponownie wybuchło? Potężna fala uderzeniowa wydostała się ze środka katedry, wyrzucając w powietrze wszystko, co napotkała na swojej drodze. Mieli sekundy, ułamki sekund by zadziałać - Wright kątem oka zauważył jedyny ratunek. Pod ścianą, obok której stali, leżało kilka mioteł, wibrujących magią. - TAM - wrzasnął, licząc na to, że stojący za nim Lis zdoła to usłyszeć i w porę zareagować. Sam rzucił się w tym kierunku, chwytając jedną z mioteł - musieli uciekać, jak najszybciej, ale wiedział też, że musi pozostać na tyle blisko katedry, by dopilnować dopełniającej się stabilizacji: ciągle miał nadzieję, że eksplozja magii jest ostatnim podrygiem okrutnej anomalii, przejmującej kontrolę nad świątynią. Dosiadł miotły, ścisnął różdżkę w wolnej ręce, i spróbował umknąć fali i odłamkom, jednocześnie skupiając się na gorącej sile dobrej, ochronnej magii, jaką czuł w całej wiodącej dłoni.
benjamin: 63 + 29*2 = 121
frederick: 64 + 35*2 = 134
naprawa magii: 255/120
| trzeci etap! biegłość latania na miotle: III poziom, +80 do kości
Milczał posępnie, nie odnajdując w tej powtórnej przygodzie, przeżywanej wraz z najlepszym przyjacielem, żadnej radości. Kochał go. Kochał go tak, jak kochał swoje rodzeństwo, ale nawet bliskie więzy nie rozpuszczały lodowatej powłoki, pokrywającej bijące wolno tempo Wrighta. Jakby zamarzł, zahibernował się w nieszczęściu, idący naprzód przez płomienie niczym nieprzytomny inferius, skupiony jednak nie na niszczeniu - a na odbudowaniu świata.
Udało się. Czuł to; czuł się lżej i choć powietrze nie przestało drżeć, to gdy w ciszy wybrzmiała ostatnia inkantacja, podana w liście przez profesor Bagshot, Jaime poczuł ulgę. Nie zdążył jednak odetchnąć głębiej ani posłać Foxowi smętnego, pokrzepiającego uśmiechu, bowiem wszystko...ponownie wybuchło? Potężna fala uderzeniowa wydostała się ze środka katedry, wyrzucając w powietrze wszystko, co napotkała na swojej drodze. Mieli sekundy, ułamki sekund by zadziałać - Wright kątem oka zauważył jedyny ratunek. Pod ścianą, obok której stali, leżało kilka mioteł, wibrujących magią. - TAM - wrzasnął, licząc na to, że stojący za nim Lis zdoła to usłyszeć i w porę zareagować. Sam rzucił się w tym kierunku, chwytając jedną z mioteł - musieli uciekać, jak najszybciej, ale wiedział też, że musi pozostać na tyle blisko katedry, by dopilnować dopełniającej się stabilizacji: ciągle miał nadzieję, że eksplozja magii jest ostatnim podrygiem okrutnej anomalii, przejmującej kontrolę nad świątynią. Dosiadł miotły, ścisnął różdżkę w wolnej ręce, i spróbował umknąć fali i odłamkom, jednocześnie skupiając się na gorącej sile dobrej, ochronnej magii, jaką czuł w całej wiodącej dłoni.
benjamin: 63 + 29*2 = 121
frederick: 64 + 35*2 = 134
naprawa magii: 255/120
| trzeci etap! biegłość latania na miotle: III poziom, +80 do kości
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Benjamin Wright' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 100
'k100' : 100
Z niedowierzaniem – i nieznacznie narastającym entuzjazmem – obserwowałem, jak magia zaczyna ustępować pod naszym rozkazem. Jak powietrze staje się lżejsze, jak drgania pod powierzchnią ustają z każdym usuwanym fragmentem uszkodzonego budynku. Być może odbudowa tego miejsca nie będzie już nigdy możliwa; być może jeden z najbardziej rozpoznawalnych obiektów w Londynie miał na zawsze pozostać pomnikiem zniszczenia – ale ochrona dziedzictwa kulturowego nie była naszym nadrzędnym celem. Mieliśmy uspokoić rozszalałą magię. I wszystko wskazywało na to, że profesor Bagshot w istocie odnalazła na to sposób.
Choć szło nam zaskakująco sprawnie – bez różdżkowych kaprysów – było jeszcze za wcześnie na tryumfalne uśmiechy. Dokładnie w tej samej chwili, gdy z katedry udało się usunąć ostatni element gruzowiska, stało się coś, czego powinniśmy spodziewać się od początku. Eksplozja powietrza z ogromną siłą rozeszła się po kubaturze świątyni, w pierwszej chwili powalając mnie na kolana. Podskórnie czułem jednak, że ten porywisty wiatr – czymkolwiek był – musiał być ostatnim podrygiem anomalii, przed którym ostrzegała nas Bathilda Bagshot. Ucieczka nie wchodziła w grę. Nie w chwili, gdy cały nasz wysiłek mógł spełznąć na niczym. W naszym obowiązku leżało doprowadzenie stabilizacji do samego końca.
Zanim podniosłem się na nogi, Ben już dosiadał miotły – był znacznie bardziej rosły ode mnie, fala uderzeniowa najwyraźniej nie zrobiła na nim większego wrażenia. Skąd mogły się tu wziąć? Czyżby Ministerstwo podejmowało już nieudane próby naprawy magii w tym miejscu, doskonale zdając sobie sprawę z tego, czym groziło niepowodzenie? To jednak było najmniej ważne; gdy w końcu dorwałem się do miotły, pomimo oporów powietrza wzbiłem się ku górze. Wyrwa w sklepieniu była naszą drogą ewakuacji – ale jeszcze nie teraz, jeszcze chwilę. Trzymałem różdżkę w pogotowiu, drugą dłoń zaciskając na drewnianej rączce miotły, którą nieustannie zarzucał porywisty wiatr. Ben, rzecz jasna, radził sobie zjawiskowo, jakby po prostu grał kolejny mecz w paskudnych warunkach pogodowych. Zawsze był w tym lepszy ode mnie – na miotle nie miał sobie równych.
Musiało się udać.
Latanie I, +10 do kostek
Choć szło nam zaskakująco sprawnie – bez różdżkowych kaprysów – było jeszcze za wcześnie na tryumfalne uśmiechy. Dokładnie w tej samej chwili, gdy z katedry udało się usunąć ostatni element gruzowiska, stało się coś, czego powinniśmy spodziewać się od początku. Eksplozja powietrza z ogromną siłą rozeszła się po kubaturze świątyni, w pierwszej chwili powalając mnie na kolana. Podskórnie czułem jednak, że ten porywisty wiatr – czymkolwiek był – musiał być ostatnim podrygiem anomalii, przed którym ostrzegała nas Bathilda Bagshot. Ucieczka nie wchodziła w grę. Nie w chwili, gdy cały nasz wysiłek mógł spełznąć na niczym. W naszym obowiązku leżało doprowadzenie stabilizacji do samego końca.
Zanim podniosłem się na nogi, Ben już dosiadał miotły – był znacznie bardziej rosły ode mnie, fala uderzeniowa najwyraźniej nie zrobiła na nim większego wrażenia. Skąd mogły się tu wziąć? Czyżby Ministerstwo podejmowało już nieudane próby naprawy magii w tym miejscu, doskonale zdając sobie sprawę z tego, czym groziło niepowodzenie? To jednak było najmniej ważne; gdy w końcu dorwałem się do miotły, pomimo oporów powietrza wzbiłem się ku górze. Wyrwa w sklepieniu była naszą drogą ewakuacji – ale jeszcze nie teraz, jeszcze chwilę. Trzymałem różdżkę w pogotowiu, drugą dłoń zaciskając na drewnianej rączce miotły, którą nieustannie zarzucał porywisty wiatr. Ben, rzecz jasna, radził sobie zjawiskowo, jakby po prostu grał kolejny mecz w paskudnych warunkach pogodowych. Zawsze był w tym lepszy ode mnie – na miotle nie miał sobie równych.
Musiało się udać.
Latanie I, +10 do kostek
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
The member 'Frederick Fox' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 11
'k100' : 11
Benjamin i Frederick zdołali ustabilizować uwolnioną magię; z czasem wszystko się uspokoi, a Katedra znów będzie bezpiecznym miejscem.
Od tej pory to ustabilizowane za pomocą białej magii miejsce staje się terenem sprzyjającym rzucaniem czarów przez wszystkich członków Zakonu Feniksa. Sukces zagwarantował bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów podczas kolejnych gier w tej lokacji.
Od tej pory to ustabilizowane za pomocą białej magii miejsce staje się terenem sprzyjającym rzucaniem czarów przez wszystkich członków Zakonu Feniksa. Sukces zagwarantował bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów podczas kolejnych gier w tej lokacji.
Pochwycenie miotły nie sprawiło mu najmniejszego problemu, tak samo jak odbicie się od podłoża i wzlecenie wyżej - zrobił to tak zgrabnie, że zadziwił samego siebie. Miotła współpracowała doskonale, unosząc go bez problemu i równie skutecznie słuchając jego decyzji, by omijać mknące odłamki zniszczonego budynku. Poczuł się tak, jak na boisku, w latach swojej chwały: niezwyciężony, zwinny, niemożliwy do strącenia z miotły i posłania na ziemię. Słodkie wspomnienia trwały jednak tylko kilka sekund - nie triumfował wraz z Jastrzębiami, słuchając wiwatującego tłumu, a obserwował magię, zasklepiającą wyrwy w czasie i przestrzeni, naderwane przez mrok. Kurczowo trzymał w dłoni różdżkę, dbając o to, by stabilizacja dobiegła do końca bez przeszkód - nie mógł się teraz wycofać, by cały ich trud poszedł na marne. Udało się im - a jednak. Powietrze przestało trzeszczeć, trzęsące się fundamenty budynku osiadły w ziemi a aura niepokoju i potworności rozpłynęła się w ciepłym, majowym wieczorze. Wright odetchnął z ulgą, od razu okręcając się na miotle - próbował dojrzeć Fredericka. Czy ucierpiał w tym paskudnym wybuchu? Czy zdołał dotrzeć do miotły i uciec? Serce podjechało mu do gardła - nie mógł stracić kolejnej bliskiej osoby - ale zanim panika opadła lodowatym głazem na dno żołądka, ujrzał na rozgwieżdżonym horyzoncie plamę jasnych włosów. Pomknął ku niemu, lądując tuż za Foxem w ciemnym zaułku, prowadzącym do katedry.
- Jesteś cały? - spytał od razu, prawie potykając się o rzucony kij od miotły, by jak najszybciej znaleźć się przy Freddericku i zmacać go dużą łapą, upewniając się, że wszystkie kości są na miejscu - a lisia głowa na karku. - No, miałeś farta - powiedział, poklepując go po barku: był cały. - Mieliśmy farta - poprawił się, zerkając przez ramię na ledwo widoczne z tej odległości ściany katedry świętego Pawła. Kiedyś zakrzyknąłby coś o ich nieziemskich umiejętnościach, ukrytych mocach i samych wspaniałościach, radując tym, że sami wypracowali ten sukces - ale gorycz ostatnich miesięcy nie pozwalała nawet na tę odrobinę pewności siebie. Ben dziwnie ruszył brwiami, trochę wzruszony, trochę przejęty; adrenalina ciągle buzowała mu w żyłach. Pamiętał pulsowanie mrocznej magii, pamiętał opadające kawałki budynku, pamiętał gorący podmuch wiatru i mimo wszystko miał się jeszcze na baczności. - Powinniśmy się stąd zmywać. Ten wybuch...na pewno zaraz przylezą te miernoty ze służb - mruknął, nie dodając, że przyjdą tu już na gotowe, a jutro nagłówek Proroka Codziennego ogłosi sukces ministerialnej grupy, która uzdrowiła chociaż jedno z wielu miejsc skażonych czarną magią. Trudno. Nie łaknął sukcesu i rozgłosu - ważne, że już nikt w tym miejscu nie ucierpi.
- Jesteś cały? - spytał od razu, prawie potykając się o rzucony kij od miotły, by jak najszybciej znaleźć się przy Freddericku i zmacać go dużą łapą, upewniając się, że wszystkie kości są na miejscu - a lisia głowa na karku. - No, miałeś farta - powiedział, poklepując go po barku: był cały. - Mieliśmy farta - poprawił się, zerkając przez ramię na ledwo widoczne z tej odległości ściany katedry świętego Pawła. Kiedyś zakrzyknąłby coś o ich nieziemskich umiejętnościach, ukrytych mocach i samych wspaniałościach, radując tym, że sami wypracowali ten sukces - ale gorycz ostatnich miesięcy nie pozwalała nawet na tę odrobinę pewności siebie. Ben dziwnie ruszył brwiami, trochę wzruszony, trochę przejęty; adrenalina ciągle buzowała mu w żyłach. Pamiętał pulsowanie mrocznej magii, pamiętał opadające kawałki budynku, pamiętał gorący podmuch wiatru i mimo wszystko miał się jeszcze na baczności. - Powinniśmy się stąd zmywać. Ten wybuch...na pewno zaraz przylezą te miernoty ze służb - mruknął, nie dodając, że przyjdą tu już na gotowe, a jutro nagłówek Proroka Codziennego ogłosi sukces ministerialnej grupy, która uzdrowiła chociaż jedno z wielu miejsc skażonych czarną magią. Trudno. Nie łaknął sukcesu i rozgłosu - ważne, że już nikt w tym miejscu nie ucierpi.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wzburzone siły natury pozostawały poza wszelką kontrolą, miotając w powietrzu resztkami gruzów świątyni. I choć ledwie utrzymywałem się na miotle, popisując się co najwyżej pokracznymi, przypadkowo udanymi manewrami, czułem, że magia w tym miejscu powoli ustępuje, niechętnie wpełzając pod nasze jarzmo. Stawiała opór, jakby chciała zamanifestować swoją siłę. Ostatni zew wolności kosztował mnie utratę kontroli. Nagłe, nienaturalnie silne uderzenie powietrza wytrąciło mi z dłoni drewnianą rączkę, a porywisty wiatr wyrzucił mnie przez wyrwę po kopule. Przez moment mogłem obserwować malejącą sylwetkę Bena, który z tej perspektywy zdawał się płynąć w miejscu, po chwili jednak zacząłem gwałtownie opadać. Ciężar własnego ciała w połączeniu z grawitacją nie ułatwiał mi odzyskania kontroli nad miotłą, która wysunęła mi się spod stóp, a odległość do gruntu drastycznie malała. Udało mi się poderwać rączkę miotły w ostatniej chwili, ale zamiast spektakularnie wzbić się w powietrze, jedynie zamortyzowałem własny upadek. Usłyszałem jedynie trzask drewna – zapewne przyjemniejszy od trzasku własnych kości – samemu lądując na z impetem na ziemi, której miękkość okazała się zbawienna. Nie mogłem widzieć, czy okiełznanie magii zakończyło się powodzeniem – nie mogłem także wrócić do Jamiego inaczej niż pieszo, bo miotła nie nadawała się do dalszego użytku. Nikt jednak nie latał lepiej niż Wright – miał parę w rękach, był potężny. I dowiódł już wielokrotnie, że potrafił doprowadzić sprawy do końca. Zwłaszcza, jeśli dotyczyły Zakonu Feniksa.
Minęła chwila, zanim odnalazł mnie błądzącego w pobliskiej uliczce.
- Lisi ogon w towar nie wchodzi. - Przyznałem, a w moim głosie dało się słyszeć ironiczną beztroskę. Z teatralnym grymasem znudzonego dziecka przyjąłem wszystkie akty czułości Jamiego, zaciekawiony bardziej efektem naszych starań, niż własnym stanem. - Więc się udało. - Mimowolnie podążyłem wzrokiem za spojrzeniem Wrighta, z niedowierzaniem – ale przede wszystkim ulgą – przyjmując pierwszą dobrą informację od dziesięciu dni. Za taką przez chwilę uważałem nawet zesłanie Wilhelminy Tuft do Azkabanu – ale okoliczności jej aresztowania, a także następstwa niosące zmiany w strukturze władzy, zmazywały całą radość płynącą z tej iskry.
Być może mogliśmy jeszcze naprawić ten świat. Krok po kroku, cegiełka po cegiełce. Ustabilizowanie magii było światłem w długim, ciemnym tunelu – a tego potrzebowałem w tej chwili najmocniej. Impulsu. Świadomości, że jeszcze nie wszystko jest stracone. Czas nie grał roli. Prym wiodła nadzieja.
- Blisko stąd do Dziurawego. A ten sukces nie może obejść się bez echa.
Bo będą kolejne, prawda Benjaminie? Rozniosą się. Echem. Brzmiącym zupełnie jak pieśń feniksa. Naprawimy ten świat. Ale najpierw – zanim do reszty postradamy zmysły – chodźmy się napić, jak za dobrych czasów. Dziś, specjalnie na tę chwilę, wszystkie czarne kurwy zostały pogrzebane.
zt Lis
Minęła chwila, zanim odnalazł mnie błądzącego w pobliskiej uliczce.
- Lisi ogon w towar nie wchodzi. - Przyznałem, a w moim głosie dało się słyszeć ironiczną beztroskę. Z teatralnym grymasem znudzonego dziecka przyjąłem wszystkie akty czułości Jamiego, zaciekawiony bardziej efektem naszych starań, niż własnym stanem. - Więc się udało. - Mimowolnie podążyłem wzrokiem za spojrzeniem Wrighta, z niedowierzaniem – ale przede wszystkim ulgą – przyjmując pierwszą dobrą informację od dziesięciu dni. Za taką przez chwilę uważałem nawet zesłanie Wilhelminy Tuft do Azkabanu – ale okoliczności jej aresztowania, a także następstwa niosące zmiany w strukturze władzy, zmazywały całą radość płynącą z tej iskry.
Być może mogliśmy jeszcze naprawić ten świat. Krok po kroku, cegiełka po cegiełce. Ustabilizowanie magii było światłem w długim, ciemnym tunelu – a tego potrzebowałem w tej chwili najmocniej. Impulsu. Świadomości, że jeszcze nie wszystko jest stracone. Czas nie grał roli. Prym wiodła nadzieja.
- Blisko stąd do Dziurawego. A ten sukces nie może obejść się bez echa.
Bo będą kolejne, prawda Benjaminie? Rozniosą się. Echem. Brzmiącym zupełnie jak pieśń feniksa. Naprawimy ten świat. Ale najpierw – zanim do reszty postradamy zmysły – chodźmy się napić, jak za dobrych czasów. Dziś, specjalnie na tę chwilę, wszystkie czarne kurwy zostały pogrzebane.
zt Lis
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Związek z ironiczną pewnością siebie Fredericka rozwijał się na przestrzeni lat; młody Jaimie był nią oczarowany, czerpiąc pełnymi garściami z zawadiackiego uśmieszku wtedy-jeszcze-arystokraty, Jaimie już bardziej dorosły ciągle pozostawał pod wrażeniem nieustępliwego czaru, jaki roztaczał wokół siebie wygnany Freddie, ale Benjamin z ostatnich tygodni najchętniej sprałby lisi tyłek, niezależnie od rozmiaru wystającej z niej eleganckiej kity. Martwił się o niego, szczerze i boleśnie - mieli do czynienia z czarną magią, z potwornościami, które owszem, uleczyli, sprowadzając na tę część Londynu spokój, ale to był dopiero początek. Pierwszy stopień wysokiej, chwiejnej drabiny, której czubek tkwił gdzieś w nieznanej, czarnej chmurze. Im dalej byli od ziemi, tym większe ryzyko, że spadną, łamiąc sobie kark - a jednocześnie tym bliżej znajdowali się paskudnej otchłani, rozciągającej się nad ich głowami.
- Tak. Wszystko wydaje się z powrotem działać tak, jak należy - mruknął w odpowiedzi, gdy już przestał troskliwie zajmować się swym przyjacielem. Katedra świętego Pawła zdawała się górować spokojnie nad uśpionym miastem. Zanim odleciał, upewnił się przecież, że wszystko jest w porządku, że podmuch potwornej siły, wyrzucającej Fredericka gdzieś daleko, był ostatnim podrygiem umierającej bestii; że chociaż to miejsce będzie już bezpieczne dla przebywających w pobliżu mugoli i czarodziejów.
Dlaczego więc wcale nie czuł wielkiej ulgi? Chwilowa poprawa nastroju rozpłynęła się w półmroku; westchnął głęboko, ciężko; chciałby utrzymać ten stan zadowolenia na dłużej, ale było to niemożliwe, nawet w towarzystwie najlepszego przyjaciela, zawsze tryskającego pozytywną, lisią energią.
- Możemy wstąpić na jednego - przystał na propozycję wyjątkowo poważnie akcentując liczbę kolejek, które zamierzał wypić. Jeden, nic więcej; nie ciągnęło go do alkoholu, czuł wstręt na samą myśl o nim, ale może łyczek ognistej nieco złagodzi poczucie nieprzyjemnego dyskomfortu. No i może, przy pomyślnych koniunkcjach gwiazd, spotka tam Magnolię. Całą i zdrową. Magnolię, którą uratował. Tak, to mogło pozwolić mu zasnąć tej nocy spokojniej. - Chodźmy więc - zakomenderował, odkładając miotłę pod ścianę budynku, nieco zawstydzony, że nie odstawił jej na miejsce, tam, gdzie należała. Trudno, przekaże anonimowo kilka sykli na konto jakiegoś czarodziejskiego sierocińca. Musiał dbać o zachowanie równowagi w moralnym wszechświecie.
| bendżi zt
- Tak. Wszystko wydaje się z powrotem działać tak, jak należy - mruknął w odpowiedzi, gdy już przestał troskliwie zajmować się swym przyjacielem. Katedra świętego Pawła zdawała się górować spokojnie nad uśpionym miastem. Zanim odleciał, upewnił się przecież, że wszystko jest w porządku, że podmuch potwornej siły, wyrzucającej Fredericka gdzieś daleko, był ostatnim podrygiem umierającej bestii; że chociaż to miejsce będzie już bezpieczne dla przebywających w pobliżu mugoli i czarodziejów.
Dlaczego więc wcale nie czuł wielkiej ulgi? Chwilowa poprawa nastroju rozpłynęła się w półmroku; westchnął głęboko, ciężko; chciałby utrzymać ten stan zadowolenia na dłużej, ale było to niemożliwe, nawet w towarzystwie najlepszego przyjaciela, zawsze tryskającego pozytywną, lisią energią.
- Możemy wstąpić na jednego - przystał na propozycję wyjątkowo poważnie akcentując liczbę kolejek, które zamierzał wypić. Jeden, nic więcej; nie ciągnęło go do alkoholu, czuł wstręt na samą myśl o nim, ale może łyczek ognistej nieco złagodzi poczucie nieprzyjemnego dyskomfortu. No i może, przy pomyślnych koniunkcjach gwiazd, spotka tam Magnolię. Całą i zdrową. Magnolię, którą uratował. Tak, to mogło pozwolić mu zasnąć tej nocy spokojniej. - Chodźmy więc - zakomenderował, odkładając miotłę pod ścianę budynku, nieco zawstydzony, że nie odstawił jej na miejsce, tam, gdzie należała. Trudno, przekaże anonimowo kilka sykli na konto jakiegoś czarodziejskiego sierocińca. Musiał dbać o zachowanie równowagi w moralnym wszechświecie.
| bendżi zt
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
31 V 1956
Dusił się w czterech ścianach, gdy wyraźnie słyszał płynąc z zewnątrz dźwięki deszczu. Krople uderzały o okno i parapet, a uderzenia te przez swą rytmiczną powtarzalność tworzyły niezwykle melancholijną symfonię – spokojną, jednostajną i smętną zarazem. Nagle zaczęło brakować mu wolności, własna sypialnia stała mu się wrogą, stała klaustrofobiczną klatką, z jakiej można było chcieć tylko uciec bez oglądania się za siebie z cieniem żalu. Świeża pościel na łóżku jawiła mu się niczym całun, który czeka na to, żeby zawinąć się wokół jego ciała raz na zawsze, choć jeszcze nie ostygło całkiem, wciąż było ciepłe. W nim jeszcze było pełno życia, był kłębowiskiem myśli, emocji, niedokończoną sumą oddechów oraz zagadkowym ilorazem dla słów i czynów. Miał dość przebywania w ciasnej przestrzeni, dlatego chwycił za płaszcz i z różdżką w dłoni wypadł z pokoju, pognał przez korytarz, zszedł po schodach, a potem zatrzasnął za sobą drzwi domostwa.
Gnał przed siebie niezrażony deszczem, który teraz uderzał w niego, w ten sposób czyniąc go częścią wieczornego utworu. Kilka ulic zajęło mu uspokojenie kroku, przemierzenie kolejnych kilku pozwoliło mu zapanować nad własnymi myślami. Wrzaski przestały nieść się echem pod kopułą czaszki, były teraz zaledwie mową, zaś niektóre idee stały się zaledwie szeptem gdzieś w okolicach potylicy, co ułatwiało ignorowanie ich istnienia. Jakże cieszył się, że moknął i dokładnie to czuł. Ciepło skóry przegrywało starcie z chłodem uderzającym w jego twarz, krople spływały leniwie po bladych policzkach, tworząc kolejne mokre ścieżki, gdy ich nagromadzona ilość zlewała się w jedno. Zabawnie było kroczyć londyńskimi ulicami późnym wieczorem, wypełniać płuca zapachem deszczu, który oczyścił już miasto z innych woni, a dłonie trzymać w kieszeniach płaszcza, coraz bardziej nasiąkającego wodą. Choć w jednej wciąż zaciskał palce na różdżce, właśnie dzięki temu tak łatwo przyszło mu odnaleźć spokój. Odrobina magii muskająca czubki palców, gdy obmywał go deszcz. W jego głowie zaczęła płynąć melodia piosenki, którą nucił pod nosem, rozkoszując się widokiem ulicznych latarni, własnym cieniem przewijającym się po brukowanych uliczkach i brakiem obecności innych żywych dusz, które mogłyby mu słać spojrzenia.
– I’m just a soul who’s bluer than blue can be – zaśpiewał cicho pierwszy wers, który przywołał z pamięci, niskim, chrapliwym głosem. – When I get that mood indigo – kontynuował, kiedy kroczył dalej do przodu w kierunku katedry, która jawiła się coraz wyraźniej. Odnosił wrażenie, że jego głos i tak niósł się przez całą ulicę, nawet jeśli na słowach osiadały krople deszczu. – I could lay me down and die – zakończył leniwie, po czym powrócił do nucenia, spojrzeniem sunąc po smukłej sylwetce, która zdawała się wyłania z cienia, a z każdym jego krokiem przybierać wyraźniejsze kształty. Czy czyjakolwiek obecność mogła jeszcze zaważyć na jego nastroju?
Dusił się w czterech ścianach, gdy wyraźnie słyszał płynąc z zewnątrz dźwięki deszczu. Krople uderzały o okno i parapet, a uderzenia te przez swą rytmiczną powtarzalność tworzyły niezwykle melancholijną symfonię – spokojną, jednostajną i smętną zarazem. Nagle zaczęło brakować mu wolności, własna sypialnia stała mu się wrogą, stała klaustrofobiczną klatką, z jakiej można było chcieć tylko uciec bez oglądania się za siebie z cieniem żalu. Świeża pościel na łóżku jawiła mu się niczym całun, który czeka na to, żeby zawinąć się wokół jego ciała raz na zawsze, choć jeszcze nie ostygło całkiem, wciąż było ciepłe. W nim jeszcze było pełno życia, był kłębowiskiem myśli, emocji, niedokończoną sumą oddechów oraz zagadkowym ilorazem dla słów i czynów. Miał dość przebywania w ciasnej przestrzeni, dlatego chwycił za płaszcz i z różdżką w dłoni wypadł z pokoju, pognał przez korytarz, zszedł po schodach, a potem zatrzasnął za sobą drzwi domostwa.
Gnał przed siebie niezrażony deszczem, który teraz uderzał w niego, w ten sposób czyniąc go częścią wieczornego utworu. Kilka ulic zajęło mu uspokojenie kroku, przemierzenie kolejnych kilku pozwoliło mu zapanować nad własnymi myślami. Wrzaski przestały nieść się echem pod kopułą czaszki, były teraz zaledwie mową, zaś niektóre idee stały się zaledwie szeptem gdzieś w okolicach potylicy, co ułatwiało ignorowanie ich istnienia. Jakże cieszył się, że moknął i dokładnie to czuł. Ciepło skóry przegrywało starcie z chłodem uderzającym w jego twarz, krople spływały leniwie po bladych policzkach, tworząc kolejne mokre ścieżki, gdy ich nagromadzona ilość zlewała się w jedno. Zabawnie było kroczyć londyńskimi ulicami późnym wieczorem, wypełniać płuca zapachem deszczu, który oczyścił już miasto z innych woni, a dłonie trzymać w kieszeniach płaszcza, coraz bardziej nasiąkającego wodą. Choć w jednej wciąż zaciskał palce na różdżce, właśnie dzięki temu tak łatwo przyszło mu odnaleźć spokój. Odrobina magii muskająca czubki palców, gdy obmywał go deszcz. W jego głowie zaczęła płynąć melodia piosenki, którą nucił pod nosem, rozkoszując się widokiem ulicznych latarni, własnym cieniem przewijającym się po brukowanych uliczkach i brakiem obecności innych żywych dusz, które mogłyby mu słać spojrzenia.
– I’m just a soul who’s bluer than blue can be – zaśpiewał cicho pierwszy wers, który przywołał z pamięci, niskim, chrapliwym głosem. – When I get that mood indigo – kontynuował, kiedy kroczył dalej do przodu w kierunku katedry, która jawiła się coraz wyraźniej. Odnosił wrażenie, że jego głos i tak niósł się przez całą ulicę, nawet jeśli na słowach osiadały krople deszczu. – I could lay me down and die – zakończył leniwie, po czym powrócił do nucenia, spojrzeniem sunąc po smukłej sylwetce, która zdawała się wyłania z cienia, a z każdym jego krokiem przybierać wyraźniejsze kształty. Czy czyjakolwiek obecność mogła jeszcze zaważyć na jego nastroju?
Ostatnio zmieniony przez Alphard Black dnia 08.02.18 18:27, w całości zmieniany 1 raz
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
- O szyby deszcz dzwoni deszcz dzwoni... letni - mruczała cicho pod nosem, stojąc pod jednym z drzew, który chronił ją przed deszczem.. Wsłuchiwała się w coraz głośniejszą melodię, wygrywaną przed krople szybko uderzające o ziemię, liście, budynki. Powoli wciągnęła powietrze, którego zapach wywołał na jej twarzy delikatny uśmiech - był niezwykle rześki i przyjemny, nadawał obecnej chwili niepowtarzalnego uroku. Po plecach przebiegł jej nagle przyjemny dreszcz, spowodowany przez jedną z zimnych kropel spływających po karku. Nie kryła się przed ulewą - liście nie stanowiły nawet odpowiedniej ochrony. Póki co nie chciała po prostu zaburzać idealnej kompozycji odgłosów natury własnymi krokami. Czekała na moment, kiedy będzie mogła dołączyć i dzięki temu stać się częścią tego niepowtarzalnego utworu.
Czuła zaskakujący spokój, który był miłą odmianą po maju pełnym strachu i bólu. Udało jej się nawet na chwilę zapomnieć o codziennie towarzyszącej jej obawie przed ciemnością, w której bała się odkryć tajemniczą siłę mogącą w każdej chwili ponownie wciągnąć ją pod ziemię i teleportować w miejsce gorsze niż kanały. Na szczęście problemy z oddechem minęły, ale na ich miejsce pojawił się nieustający lęk i atak paniki, którego doświadczyła w środku miesiąca. Nie powinna poddawać się strachowi, a jednak nie potrafiła z nim walczyć. A przynajmniej nie w maju, który na każdym kroku przypominał jej o okropnościach wywołanych przed anomalie. Czerwiec jednak niósł nowe nadzieje i obietnicę odcięcia się od poprzedzającego go miesiąca. Zamierzała powoli wracać do starego życia, pełnego dawnych nawyków, nowych znajomości i kłamstw, których chcąc nie chcąc się dopuści. Była jednak aktorką, a pomiędzy prawdą a oszustwem była cienka granica, którą łatwo przekraczała. Dzisiaj jednak miało być inaczej. Padał deszcz, a to miał być jej wieczór swoistego oczyszczenia i ponownego startu.
Nagle gdzieś pomiędzy dźwiękami deszczu, usłyszała czyiś głos. Z początku niewyraźny i cichy, stopniowo narastał. Z uczuciem ciekawości i szczerego zaskoczenia powoli ruszyła, wbijając się (w jej mniemaniu) w wygrywaną melodię. Stukot jej obcasów stał się dodatkowym instrumentem, dopełnieniem wszystkiego. Dostrzegła z oddali niewyraźną postać, w stronę której ruszyła nie do końca znając własne cele. Działała instynktownie, pchana szczerym zainteresowaniem. Stopniowo z ciemności wyłaniała się dość postawna sylwetka mężczyzny - właściciela wcześniej słyszanego głosu. Z przybranym na usta uśmiechem szła wciąż przed siebie. Wciąż wahała się czy dołączyć do tego deszczowego spaceru czy może jednak minąć nieznajomego, pozwalając mu na dalsze korzystanie z samotności. Nie wiedziała do ostatniego momentu, w którym nagle - po minięciu mężczyzny obróciła się na palcach i zaczęła kroczyć obok niego.
- Pozwoli pan, że dołączę się do spaceru - powiedziała, nie dając mu możliwości do odmowy. - Ta deszczowa melodia aż prosi się o parę głosów, która mogłaby stać się dla niej idealnym dopełnieniem.
Nie bała się własnej śmiałości - już w czasach szkolnych dawno wyzbyła się obaw i jakiejkolwiek nieśmiałości, która mogłaby jedynie psuć występu na scenie. Aktor nie mógł się obawiać, płynnie posługując się swoimi umiejętnościami. I chociaż w Hogwarcie wykorzystywała to jedynie przy okazji występów czy prób, to po zakończeniu edukacji stało się to jej chlebem powszednim.
- Po pana przechadzce wnioskuję, iż przepada pan za deszczem - powiedziała po chwili, niezbyt przejęta faktem, iż nie było na niej już suchego miejsca. - Co pan czuje podczas takich ulew? Proszę mi wybaczyć śmiałość, to po prostu czysta ciekawość.
Zerkała na niego co jakiś czas. Lubiła mieć kontrolę reakcji u rozmówcy.
Czuła zaskakujący spokój, który był miłą odmianą po maju pełnym strachu i bólu. Udało jej się nawet na chwilę zapomnieć o codziennie towarzyszącej jej obawie przed ciemnością, w której bała się odkryć tajemniczą siłę mogącą w każdej chwili ponownie wciągnąć ją pod ziemię i teleportować w miejsce gorsze niż kanały. Na szczęście problemy z oddechem minęły, ale na ich miejsce pojawił się nieustający lęk i atak paniki, którego doświadczyła w środku miesiąca. Nie powinna poddawać się strachowi, a jednak nie potrafiła z nim walczyć. A przynajmniej nie w maju, który na każdym kroku przypominał jej o okropnościach wywołanych przed anomalie. Czerwiec jednak niósł nowe nadzieje i obietnicę odcięcia się od poprzedzającego go miesiąca. Zamierzała powoli wracać do starego życia, pełnego dawnych nawyków, nowych znajomości i kłamstw, których chcąc nie chcąc się dopuści. Była jednak aktorką, a pomiędzy prawdą a oszustwem była cienka granica, którą łatwo przekraczała. Dzisiaj jednak miało być inaczej. Padał deszcz, a to miał być jej wieczór swoistego oczyszczenia i ponownego startu.
Nagle gdzieś pomiędzy dźwiękami deszczu, usłyszała czyiś głos. Z początku niewyraźny i cichy, stopniowo narastał. Z uczuciem ciekawości i szczerego zaskoczenia powoli ruszyła, wbijając się (w jej mniemaniu) w wygrywaną melodię. Stukot jej obcasów stał się dodatkowym instrumentem, dopełnieniem wszystkiego. Dostrzegła z oddali niewyraźną postać, w stronę której ruszyła nie do końca znając własne cele. Działała instynktownie, pchana szczerym zainteresowaniem. Stopniowo z ciemności wyłaniała się dość postawna sylwetka mężczyzny - właściciela wcześniej słyszanego głosu. Z przybranym na usta uśmiechem szła wciąż przed siebie. Wciąż wahała się czy dołączyć do tego deszczowego spaceru czy może jednak minąć nieznajomego, pozwalając mu na dalsze korzystanie z samotności. Nie wiedziała do ostatniego momentu, w którym nagle - po minięciu mężczyzny obróciła się na palcach i zaczęła kroczyć obok niego.
- Pozwoli pan, że dołączę się do spaceru - powiedziała, nie dając mu możliwości do odmowy. - Ta deszczowa melodia aż prosi się o parę głosów, która mogłaby stać się dla niej idealnym dopełnieniem.
Nie bała się własnej śmiałości - już w czasach szkolnych dawno wyzbyła się obaw i jakiejkolwiek nieśmiałości, która mogłaby jedynie psuć występu na scenie. Aktor nie mógł się obawiać, płynnie posługując się swoimi umiejętnościami. I chociaż w Hogwarcie wykorzystywała to jedynie przy okazji występów czy prób, to po zakończeniu edukacji stało się to jej chlebem powszednim.
- Po pana przechadzce wnioskuję, iż przepada pan za deszczem - powiedziała po chwili, niezbyt przejęta faktem, iż nie było na niej już suchego miejsca. - Co pan czuje podczas takich ulew? Proszę mi wybaczyć śmiałość, to po prostu czysta ciekawość.
Zerkała na niego co jakiś czas. Lubiła mieć kontrolę reakcji u rozmówcy.
Wymyśliłam Cięnocą przy blasku świec, nauczyłam się ciebie po prostu chcieć.
Nie tylko on kierował się ku postaci, ta również szła mu naprzeciw bez obaw, dumnie, przez co dwa ciała nieuchronnie zbliżały się do siebie. Sunące dwoma różnymi trajektoriami, skazane na obojętnie minięcie się czy na takie okraszone ciekawskim spojrzeniem? A może pisane im zderzenie, które wstrząśnie posadami ich jestestwa? Z każdym kolejnym krokiem wyłapywał coraz więcej szczegółów dotyczących nieznanej postaci. Coraz wyraźniej rysująca się sylwetka nabrała kobiecych kształtów, coraz lepiej widoczne rysy twarzy okazały się delikatne, miękkie. Starał się udawać, że wcale nie interesuje go kolejna dusza zagubiona w strugach deszczu, wmawiał sobie, że zaledwie na nią zerka i przyłapywał się na tym niechętnie. Chciał wpatrywać się w katedrę, w kierunku której zmierzał, doszukiwać się również w tym fakcie ironii, że czarodziej – i to czarodziej o szlachetnej krwi – zmierza do świątyni, gdzie gromadzą się ludzie, którzy magię uznają już tylko za zabobon. Przodkowie tych ludzi palili czarownice na stosach, w imię wiary. Ale sam przybytek był tak bardzo majestatyczny i aż dziw brało, że jest dziełem tylko ludzkich rąk.
Odczuł pewien niedosyt, kiedy młoda kobieta minęła go tak po prostu. Jeszcze chwilę temu odnosił wrażenie, że eleganckim krokiem zmierza ku niemu, równie zaintrygowana tym, że ktoś inny wpadł na pomysł moknięcie na londyńskich ulicach. Ale to rozczarowanie trwało chwilę, niecały ułamek sekundy, ponieważ panna odwróciła się szybko, czyniąc to z niebywałą gracją, po czym spróbowała dorównać mu kroku, więc Alphard instynktownie spowolnił tempo tego swojego spaceru. Jednocześnie dziwiła go własna postawa, nie szukał przecież towarzystwa, właściwie liczył na jego brak.
– Proszę się nie krępować i dołączyć – odparł szybko, wciąż nieco zaskoczony, zarazem zadowolony z tego nietypowego spotkania. Żywa istota przemówiła do niego w tym deszczu, który zamazywał wszelkie różnice. Nawet nie przemknęło mu przez myśl, że może teraz być narażony na towarzystwo zwykłej mugolki. Jednak wstrzymał się przed użyczeniem ramienia nieznajomej, więc może podświadomie liczył się z podobną ewnetualnością. – Czyli pani również słyszy tę melodię? – spytał z żartobliwą nutą, naprawdę ucieszony z faktu, że nie tylko jemu przyszło wsłuchiwać się w symfonię, do której dostosowywał przecież swe kroki. Krople deszczu nadal uderzały we wszystko z uporem, również dwa ludzkie ciała, które całkiem przyjęły chłód deszczu.
– To prawda, przepadam – zdecydował się odpowiedzieć, grzecznie pomijając przeprosiny nieznajomej za jej śmiałość, która jego w żaden sposób nie uraziła. – Nie uważa pani, że Londyn wygląda zupełnie inaczej w deszczu? Czasem odnoszę wrażenie, że ulewa powinna go zmyć, tymczasem miasto wciąż stoi, nietknięte, trwałe, uparte w swojej stałości.
Czy chciałby na własne oczy ujrzeć kres tego miasta? Nie tego pragnął, zarazem nie dowierzał, że cokolwiek może trwać wiecznie. Londyn też kiedyś obróci się w proch, tak jak wszystko.
– Pani zaś lubi spacery po deszczu – stwierdził swobodnie. – Ale i również zaczepianie nieznajomych w celu zadania im nietypowych pytań? – spytał z lekkim rozbawieniem, również ciekaw odpowiedzi.
Odczuł pewien niedosyt, kiedy młoda kobieta minęła go tak po prostu. Jeszcze chwilę temu odnosił wrażenie, że eleganckim krokiem zmierza ku niemu, równie zaintrygowana tym, że ktoś inny wpadł na pomysł moknięcie na londyńskich ulicach. Ale to rozczarowanie trwało chwilę, niecały ułamek sekundy, ponieważ panna odwróciła się szybko, czyniąc to z niebywałą gracją, po czym spróbowała dorównać mu kroku, więc Alphard instynktownie spowolnił tempo tego swojego spaceru. Jednocześnie dziwiła go własna postawa, nie szukał przecież towarzystwa, właściwie liczył na jego brak.
– Proszę się nie krępować i dołączyć – odparł szybko, wciąż nieco zaskoczony, zarazem zadowolony z tego nietypowego spotkania. Żywa istota przemówiła do niego w tym deszczu, który zamazywał wszelkie różnice. Nawet nie przemknęło mu przez myśl, że może teraz być narażony na towarzystwo zwykłej mugolki. Jednak wstrzymał się przed użyczeniem ramienia nieznajomej, więc może podświadomie liczył się z podobną ewnetualnością. – Czyli pani również słyszy tę melodię? – spytał z żartobliwą nutą, naprawdę ucieszony z faktu, że nie tylko jemu przyszło wsłuchiwać się w symfonię, do której dostosowywał przecież swe kroki. Krople deszczu nadal uderzały we wszystko z uporem, również dwa ludzkie ciała, które całkiem przyjęły chłód deszczu.
– To prawda, przepadam – zdecydował się odpowiedzieć, grzecznie pomijając przeprosiny nieznajomej za jej śmiałość, która jego w żaden sposób nie uraziła. – Nie uważa pani, że Londyn wygląda zupełnie inaczej w deszczu? Czasem odnoszę wrażenie, że ulewa powinna go zmyć, tymczasem miasto wciąż stoi, nietknięte, trwałe, uparte w swojej stałości.
Czy chciałby na własne oczy ujrzeć kres tego miasta? Nie tego pragnął, zarazem nie dowierzał, że cokolwiek może trwać wiecznie. Londyn też kiedyś obróci się w proch, tak jak wszystko.
– Pani zaś lubi spacery po deszczu – stwierdził swobodnie. – Ale i również zaczepianie nieznajomych w celu zadania im nietypowych pytań? – spytał z lekkim rozbawieniem, również ciekaw odpowiedzi.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie wiedziała czego powinna się spodziewać po mężczyźnie. Mógł przyjąć jej towarzystwo, zignorować bądź zarządzać pozostawienia samemu sobie. Zawsze jednak musiała się liczyć z takim ryzykiem, gdy podchodziła do zupełnie obcych sobie osób próbując nawiązać z nimi rozmowę. I choć w głowie układała liczne możliwości poprowadzenia konwersacji by uczynić ją jak najbardziej ciekawą, to takowa mogła się przecież wcale nie odbyć. Próba nawiązania kontaktu mogła zakończyć się niepowodzeniem, pozostawiając kobiecie jedynie poczucie głębokiego zawodu. Nic więc dziwnego, iż podobne obawy towarzyszyły jej i w tym przypadku. Szybko jednak zniknęły za sprawą zaproszenia do spaceru, które przyjęła z ulgą.
- Oczywiście. Ponadto uważam, iż każdy jej słucha, choć nie wszyscy potrafią się w nią wsłuchać i postrzegać tak, jak ja czy pan - odpowiedziała, odgarniając z twarzy mokre kosmyki. Czuła, że nie pozostała na niej ani jedna sucha nitka, czym jednak nie miała zamiaru się przejmować. Wszak to było poniekąd jej intencją, kiedy zamiast udać się do domu, postanowiła pozostać na zewnątrz. - Wydaje mi się jednak, iż pomimo tak wielu skomponowanych utworów, to właśnie muzyka grana przez deszcz jest najpiękniejsza. Może dlatego, iż jest niepowtarzalna...
Belle lubiła słuchać oper bądź kompozycji sławnych muzyków - interesowała się sztuką niemalże na wszystkich płaszczyznach i lubiła o niej mówić. Od czasu do czasu miała swego rodzaju okresy fascynacji tymi bardziej naturalnymi rzeczami, które nie były dziełem człowieka. Doszukiwała się rzeźb w kształtach drzew i wsłuchiwała się w arie wiatru. Lubiła jednak sądzić, iż nie jest w tym sama i prawdopodobnie każda osoba, która choć raz miała bliższy kontakt z kulturą, zmieniała swój sposób postrzegania nawet najprostszych rzeczy.
- Szczerze mówiąc nigdy się nad tym nie zastanawiałam - przyznała po chwili zastanowienia z lekkim zawstydzeniem, jakby to była istotna rzecz którą pominęła. - Kiedy pada deszcz to mam wrażenie, że świat wówczas zostaje w pewien sposób oczyszczony, co teraz pasowałoby do ostatnich majowych wydarzeń... Nigdy jednak nie przyszło mi na myśl, by ten deszcz miał to miasto zmyć. Czy pana zdaniem powinno?
Była szczerze zainteresowana odpowiedzią, jak zresztą całą jego osobą. Z każdą minutą chciała coraz bardziej poznać jego osobę - sposób myślenia i patrzenia na otaczający go świat. Przy tym zaś nie interesowały ją jego personalia i pochodzenie, które dla wielu wydawało się być wręcz podstawą do nawiązania rozmowy. Dla niej w tej chwili to nie miało znaczenia.
- Lubię spacery i w deszczu i w słońcu - odpowiedziała z uśmiechem, postanawiając w dość niewinny sposób przedstawić rozmówcy własną osobę. - Lubię spotykać nietypowych ludzi i prowadzić z nimi nietypowe konwersacje. Poznawać ich i dać im się poznać. Napisać tym spotkaniem jakąś historię bądź maleńki epizod, ale taki, bym już nigdy go nie zapomniała. Tego szukam codziennie. A czego pan szuka? Co pragnął pan odnaleźć dzisiaj?
Zerknęła na niego kątem oka, chcąc dostrzec emocje malujące się na jego twarzy bądź ich brak.
- Oczywiście. Ponadto uważam, iż każdy jej słucha, choć nie wszyscy potrafią się w nią wsłuchać i postrzegać tak, jak ja czy pan - odpowiedziała, odgarniając z twarzy mokre kosmyki. Czuła, że nie pozostała na niej ani jedna sucha nitka, czym jednak nie miała zamiaru się przejmować. Wszak to było poniekąd jej intencją, kiedy zamiast udać się do domu, postanowiła pozostać na zewnątrz. - Wydaje mi się jednak, iż pomimo tak wielu skomponowanych utworów, to właśnie muzyka grana przez deszcz jest najpiękniejsza. Może dlatego, iż jest niepowtarzalna...
Belle lubiła słuchać oper bądź kompozycji sławnych muzyków - interesowała się sztuką niemalże na wszystkich płaszczyznach i lubiła o niej mówić. Od czasu do czasu miała swego rodzaju okresy fascynacji tymi bardziej naturalnymi rzeczami, które nie były dziełem człowieka. Doszukiwała się rzeźb w kształtach drzew i wsłuchiwała się w arie wiatru. Lubiła jednak sądzić, iż nie jest w tym sama i prawdopodobnie każda osoba, która choć raz miała bliższy kontakt z kulturą, zmieniała swój sposób postrzegania nawet najprostszych rzeczy.
- Szczerze mówiąc nigdy się nad tym nie zastanawiałam - przyznała po chwili zastanowienia z lekkim zawstydzeniem, jakby to była istotna rzecz którą pominęła. - Kiedy pada deszcz to mam wrażenie, że świat wówczas zostaje w pewien sposób oczyszczony, co teraz pasowałoby do ostatnich majowych wydarzeń... Nigdy jednak nie przyszło mi na myśl, by ten deszcz miał to miasto zmyć. Czy pana zdaniem powinno?
Była szczerze zainteresowana odpowiedzią, jak zresztą całą jego osobą. Z każdą minutą chciała coraz bardziej poznać jego osobę - sposób myślenia i patrzenia na otaczający go świat. Przy tym zaś nie interesowały ją jego personalia i pochodzenie, które dla wielu wydawało się być wręcz podstawą do nawiązania rozmowy. Dla niej w tej chwili to nie miało znaczenia.
- Lubię spacery i w deszczu i w słońcu - odpowiedziała z uśmiechem, postanawiając w dość niewinny sposób przedstawić rozmówcy własną osobę. - Lubię spotykać nietypowych ludzi i prowadzić z nimi nietypowe konwersacje. Poznawać ich i dać im się poznać. Napisać tym spotkaniem jakąś historię bądź maleńki epizod, ale taki, bym już nigdy go nie zapomniała. Tego szukam codziennie. A czego pan szuka? Co pragnął pan odnaleźć dzisiaj?
Zerknęła na niego kątem oka, chcąc dostrzec emocje malujące się na jego twarzy bądź ich brak.
Wymyśliłam Cięnocą przy blasku świec, nauczyłam się ciebie po prostu chcieć.
Był zdania, że porażająca większość ludzi słyszała tylko dźwięki deszczu, nie doszukując się w nich żadnej spójnej symfonii. Tak wielu ignorantów stąpało po ziemi, odwracało wzrok od rzeczy prostych, nie dostrzegało tych subtelnych szczegółów, a to w nich krył się najczęściej cały urok. I tylko z tego powodu docenił żywą istotę, która poświęcała swą uwagę na wyłapywanie tych pięknych niuansów. Każdy, kto w pełni świadomie wychodzi na deszcz, aby przeżywać go w pełni, na własnej skórze, godzien jest zauważanie i pójścia z nim ramię w ramię przynajmniej do końca ulicy. Po prostu nie mógł tak po prostu zignorować własnej ciekawości, jaka została w nim rozbudzona, zwłaszcza w chwili, kiedy nieznajoma zaczęła kroczyć przy jego boku. Szła tak swobodnie, jakby wcale nie zmokła cała, caluteńka, a jej towarzyszem był dobrze znany a nie obcy człowiek.
– Inna melodia dla każdego deszczu, zaiste – zgodził się ze stwierdzeniem o niepowtarzalności, chcąc być jak najbardziej uprzejmym. Zresztą, nie miał się o co wykłócać. Niekiedy melodia była głośna i gwałtowna, lecz krótka, innym razem spokojna, cicha i dłużąca się przez godziny. Przyglądał się mokrym kosmykom, które uporczywie przylgnęły do kobiecego czoła, uśmiechając się przy tym zgoła zaczepnie, jakby wszystko wiedział lepiej, dostrzegał więcej, a tym razem coś, czego krocząca przy nim panna spostrzec nie mogła. Zaraz jednak odwrócił wzrok, znów wpatrując się w drogę przed sobą i czekającą na jej końcu katedrę, z każdym krokiem coraz bliższą.
Sformułowanie ostatnich majowych wydarzeń, które wypadło z ust rozmówczyni, niezwykle przykuło jego uwagę, ponieważ pozwoliło mu mieć nadzieję, że w strugach deszczu nie skryła się całkowicie pozbawiona magii panna. Z drugiej strony w tym drugim świecie – w pełni niemagicznym – również wiele się wydarzyło z początkiem maja. Ministerstwo Magii teoretycznie zareagowało szybko, ale od zawsze wątpił w skuteczność jego działań.
– Czas magicznych zawieruch – stwierdził niezwykle lekko, zerkając przy tym kątem oka na rozmówczynię, badając dyskretnie jej reakcję. A może była czarownicą i pozwalała sobie na takie śmiałe zachowanie w jego obecności, bo jednak go znała? Sam nie był w stanie przywołać jakichkolwiek wspomnień, które związane by były z tą konkretną twarzą. – Nie życzę Londynowi nieszczęśliwego końca, ale nie sądzę również, aby jakikolwiek deszcz był w stanie to miasto oczyścić.
Na tym zakończył swa wypowiedź, nie chcąc psuć miłej konwersacji dywagacjami na temat tego, że brud zdaje się nieodłączną domeną pewnych dzielnic wielkiej metropolii, bądź ubolewać nad tym, że przelewa się przez nią różnorodna tłuszcza, spośród której nie wszyscy są godni obcowania z nią, korzystania z jej dobrodziejstw. Na całe szczęście dane mu było o tym nie rozmyślać, kiedy nadeszły słowa – odpowiedź na jego pytanie – całkiem absorbujące, ciekawe, przede wszystkim niemonotonne.
– Szukałem spokoju ducha, sposobu na zabicie czasu, metody na uciszenie myśli – wymienił w pierwszej kolejności najbardziej pilne potrzeby na chwilę obecną. – Zazwyczaj jednak szukam sensu istnienia, bo czym tak właściwie jest racja bytu? Jakim cudem przyszło nam istnieć właśnie w tym czasie i miejscu? I dlaczego przyoblekliśmy takie formy a nie inne?
Zachmurzył się na krótką chwilę, lecz zaraz machnął niedbale ręką na tę kwestię, po czym posłał kobiecie sympatyczny uśmiech. W międzyczasie katedra malała i udało im się dotrzeć do jej okazałych wrót. Alphard zbliżył się do nich i naparł na nie, a gdy te puściły, uchylając się w niemym zaproszeniu, zerknął na nieznajomą. Drzwi kościołów ponoć zawsze są otwarte, zwłaszcza w tak niespokojnych czasach, tak przynajmniej słyszał.
– Odważymy się wejść czy pozostaniemy w tym miejscu?
Czy chciał się schronić przed deszczem? Bardziej zależało mu na tym, aby posłuchać, jak mogą brzmieć krople deszczu, gdy uderzają o grube mury, a człowiek pozostaje zamknięty w ich wnętrzu.
– Inna melodia dla każdego deszczu, zaiste – zgodził się ze stwierdzeniem o niepowtarzalności, chcąc być jak najbardziej uprzejmym. Zresztą, nie miał się o co wykłócać. Niekiedy melodia była głośna i gwałtowna, lecz krótka, innym razem spokojna, cicha i dłużąca się przez godziny. Przyglądał się mokrym kosmykom, które uporczywie przylgnęły do kobiecego czoła, uśmiechając się przy tym zgoła zaczepnie, jakby wszystko wiedział lepiej, dostrzegał więcej, a tym razem coś, czego krocząca przy nim panna spostrzec nie mogła. Zaraz jednak odwrócił wzrok, znów wpatrując się w drogę przed sobą i czekającą na jej końcu katedrę, z każdym krokiem coraz bliższą.
Sformułowanie ostatnich majowych wydarzeń, które wypadło z ust rozmówczyni, niezwykle przykuło jego uwagę, ponieważ pozwoliło mu mieć nadzieję, że w strugach deszczu nie skryła się całkowicie pozbawiona magii panna. Z drugiej strony w tym drugim świecie – w pełni niemagicznym – również wiele się wydarzyło z początkiem maja. Ministerstwo Magii teoretycznie zareagowało szybko, ale od zawsze wątpił w skuteczność jego działań.
– Czas magicznych zawieruch – stwierdził niezwykle lekko, zerkając przy tym kątem oka na rozmówczynię, badając dyskretnie jej reakcję. A może była czarownicą i pozwalała sobie na takie śmiałe zachowanie w jego obecności, bo jednak go znała? Sam nie był w stanie przywołać jakichkolwiek wspomnień, które związane by były z tą konkretną twarzą. – Nie życzę Londynowi nieszczęśliwego końca, ale nie sądzę również, aby jakikolwiek deszcz był w stanie to miasto oczyścić.
Na tym zakończył swa wypowiedź, nie chcąc psuć miłej konwersacji dywagacjami na temat tego, że brud zdaje się nieodłączną domeną pewnych dzielnic wielkiej metropolii, bądź ubolewać nad tym, że przelewa się przez nią różnorodna tłuszcza, spośród której nie wszyscy są godni obcowania z nią, korzystania z jej dobrodziejstw. Na całe szczęście dane mu było o tym nie rozmyślać, kiedy nadeszły słowa – odpowiedź na jego pytanie – całkiem absorbujące, ciekawe, przede wszystkim niemonotonne.
– Szukałem spokoju ducha, sposobu na zabicie czasu, metody na uciszenie myśli – wymienił w pierwszej kolejności najbardziej pilne potrzeby na chwilę obecną. – Zazwyczaj jednak szukam sensu istnienia, bo czym tak właściwie jest racja bytu? Jakim cudem przyszło nam istnieć właśnie w tym czasie i miejscu? I dlaczego przyoblekliśmy takie formy a nie inne?
Zachmurzył się na krótką chwilę, lecz zaraz machnął niedbale ręką na tę kwestię, po czym posłał kobiecie sympatyczny uśmiech. W międzyczasie katedra malała i udało im się dotrzeć do jej okazałych wrót. Alphard zbliżył się do nich i naparł na nie, a gdy te puściły, uchylając się w niemym zaproszeniu, zerknął na nieznajomą. Drzwi kościołów ponoć zawsze są otwarte, zwłaszcza w tak niespokojnych czasach, tak przynajmniej słyszał.
– Odważymy się wejść czy pozostaniemy w tym miejscu?
Czy chciał się schronić przed deszczem? Bardziej zależało mu na tym, aby posłuchać, jak mogą brzmieć krople deszczu, gdy uderzają o grube mury, a człowiek pozostaje zamknięty w ich wnętrzu.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie odpowiedziała, pozwalając jego słowom stać się echem jednego z pierwszych poruszonych przez nich tematów. Nie siliła się również na wyprowadzenie go z błędy, choć (według jej pierwotnych intencji) pod pojęciem "niepowtarzalny" kryła się niemożność idealnego odwzorowania symfonii przez nawet najlepszych kompozytorów. Melodia deszczu żyła swoim własnym życiem, nie pozwalając na jakikolwiek sukces prób jej skopiowana. W istocie jednak mężczyzna miał rację stwierdzając, iż za każdym razem słyszeli jedynie pozornie ten sam dźwięk. Deszcz nigdy nie padał w ten sam sposób, przez to sprawiając wrażenie kontynuowanej wciąż, niekończącej się kompozycji.
Jej wzrok również tkwił skupiony na stopniowo rosnącej przed nimi katedrze. Budynek prezentował się imponującą, a obecna aura dodawała jej monumentalności. Świątynia mogłaby stanowić idealne tło dla powieści przepełnionej tajemnicami i zagadkami. Ich rozwiązanie prawdopodobnie miałoby ogromną wagę dla głównego bohatera, może nawet i świata. Z drugiej strony jednak mogły się okazać błahostką, do rozwiązania której skłaniałaby zwykła ciekawość... Było tak wiele możliwości i Belle już wiedziała, iż tej nocy trudno będzie jej zasnąć.
Czas magicznych zawieruch...
Kiwnęła wolno głową. Uśmiech na chwilę zniknął z jej twarzy, gdy przed oczami przewinęła się seria obrazów przypominających jej noc na przełomie kwietnia i maja. Jednocześnie obudziła się w niej ciekawość. Czy on również stał się ofiarą anomalii? A może wydarzenia w jakiś sposób go ominęły, zostawiając w spokoju i poczuciu bezpieczeństwa? Wiedziała jedno - nie mogło go o to spytać, nie znając jego tożsamości. Mógł być każdym - czarodziejem, mugolem, charłakiem... Nie żałowała jednak, iż nie zna go. Dodawało to charakteru ich rozmowie.
Uśmiech wrócił szybko na jej twarzy. Ze skrywaną ulgą przyjęła zmianę tematu. Niepokój związany ze wspomnieniami został zastąpiony przez szczere zainteresowanie.
- A zatem mam do czynienia z prawdziwym filozofem - odpowiedziała po chwili z cichym śmiechem nie mającym w sobie nic z prześmiewczości. - Muszę jednak przyznać, iż zaciekawił mnie pan. Może przy jakiejś okazji, jeśli nie jest to teraz miłe, zdradzi mi pan swoje przemyślenia?
Zerknęła na niego kątem oka, szybko jednak przenosząc wzrok z powrotem przed siebie. Katedra, choć trudno było coś widzieć pomiędzy strugi deszczu, stała się o wiele wyraźniejsza pośród ogólnej szarości. Obserwowała z uwagą poczynania rozmówcy, zerkając do odkrytego przed nią środka. Zapragnęła zbadać wnętrze katedry.
- Wejdźmy do środka - powiedziała bez wahania, już po chwili wchodząc odważnie do środka. Niemalże od razu dała się pochłonąć atmosferze budynku. Wdychała jego zapach zmieszany z wonią deszczu, słuchała uderzających o ściany kropel deszczu, wzrokiem badała każdy element świątyni. Miejsce wręcz ją pochłonęło, uwodząc każdym nawet najdrobniejszym szczegółem. I prawdopodobnie było to po niej widać.
Jej wzrok również tkwił skupiony na stopniowo rosnącej przed nimi katedrze. Budynek prezentował się imponującą, a obecna aura dodawała jej monumentalności. Świątynia mogłaby stanowić idealne tło dla powieści przepełnionej tajemnicami i zagadkami. Ich rozwiązanie prawdopodobnie miałoby ogromną wagę dla głównego bohatera, może nawet i świata. Z drugiej strony jednak mogły się okazać błahostką, do rozwiązania której skłaniałaby zwykła ciekawość... Było tak wiele możliwości i Belle już wiedziała, iż tej nocy trudno będzie jej zasnąć.
Czas magicznych zawieruch...
Kiwnęła wolno głową. Uśmiech na chwilę zniknął z jej twarzy, gdy przed oczami przewinęła się seria obrazów przypominających jej noc na przełomie kwietnia i maja. Jednocześnie obudziła się w niej ciekawość. Czy on również stał się ofiarą anomalii? A może wydarzenia w jakiś sposób go ominęły, zostawiając w spokoju i poczuciu bezpieczeństwa? Wiedziała jedno - nie mogło go o to spytać, nie znając jego tożsamości. Mógł być każdym - czarodziejem, mugolem, charłakiem... Nie żałowała jednak, iż nie zna go. Dodawało to charakteru ich rozmowie.
Uśmiech wrócił szybko na jej twarzy. Ze skrywaną ulgą przyjęła zmianę tematu. Niepokój związany ze wspomnieniami został zastąpiony przez szczere zainteresowanie.
- A zatem mam do czynienia z prawdziwym filozofem - odpowiedziała po chwili z cichym śmiechem nie mającym w sobie nic z prześmiewczości. - Muszę jednak przyznać, iż zaciekawił mnie pan. Może przy jakiejś okazji, jeśli nie jest to teraz miłe, zdradzi mi pan swoje przemyślenia?
Zerknęła na niego kątem oka, szybko jednak przenosząc wzrok z powrotem przed siebie. Katedra, choć trudno było coś widzieć pomiędzy strugi deszczu, stała się o wiele wyraźniejsza pośród ogólnej szarości. Obserwowała z uwagą poczynania rozmówcy, zerkając do odkrytego przed nią środka. Zapragnęła zbadać wnętrze katedry.
- Wejdźmy do środka - powiedziała bez wahania, już po chwili wchodząc odważnie do środka. Niemalże od razu dała się pochłonąć atmosferze budynku. Wdychała jego zapach zmieszany z wonią deszczu, słuchała uderzających o ściany kropel deszczu, wzrokiem badała każdy element świątyni. Miejsce wręcz ją pochłonęło, uwodząc każdym nawet najdrobniejszym szczegółem. I prawdopodobnie było to po niej widać.
Wymyśliłam Cięnocą przy blasku świec, nauczyłam się ciebie po prostu chcieć.
Oblicze kobiety na krótką chwilę zasnute zostało przez troski, jakby wydarzenia z pierwszomajowej nocy, o których bardzo mętnie wspomniał, były jego rozmówczyni nie tylko znane, ale przede wszystkim w jakiś sposób dla niej bolesne. Mógł się mylić, ten strapiony wyraz twarzy mógł wynikać z innych wspomnień, bardziej odległych a może bliższych, trudno mu było to oszacować, gdy przy jego boku kroczyła nieznajoma. Nawet nie znał jej imienia i tak właściwie wcale poznać go nie chciał. Łatwiej było moknąć w deszczu z kimś całkowicie obcym, z osobą, której prawdopodobnie już nigdy się nie ujrzy. Wspomnienie o pannie spotkanej na londyńskiej ulicy podczas deszczu potem zostanie zepchnięte gdzieś na skraj świadomości, pokryje je kurz niepamięci, zatrze je czas, a na końcu zniknie na zawsze, jakby tej chwili nigdy nie było. Jednocześnie Alphard odnosił nieodparte wrażenie, że jednak kiedyś sięgnie po to konkretne wspomnienie, tak po prostu, ot z nudów, doszukując się w nim czegoś nowego, co wcześniej mu umknęło.
Ulżyło mu, kiedy za pomocą subtelnego śmiechu towarzyszka doprowadziła się do porządku, najwidoczniej w ten sposób zrzucając z siebie niemiłe wspominki.
– Pozwolę sobie wyprowadzić panią z tego strasznego błędu – odparł nieco rozbawiony. – Moim zdaniem filozofowie chętnie szukają odpowiedzi na różne dylematy, lecz nie myślą o ich rozwiązywaniu. Choć lubię wiele rozmyślać, wciąż uznaję się za człowieka praktycznego, który wcale nie traci czasu na mrzonki – uzasadnił jak najbardziej prosto swoje stanowisko, zaraz jednak zmarszczył brwi w konsternacji, jakby odkrył kolejny aspekt w swoim położeniu. – Choć pewnie spacer w deszczu dyskredytuje mnie z tym względzie.
Wzruszył ramionami, po czym przeczesał niedbale mokre włosy, następnie skrzywił się i drgnął wręcz niezdrowo, gdy krople z kosmyków popłynęły po szyi i wpełzły za kołnierz płaszcza. Cóż za okropne doznanie.
– Mogę zdradzić, że myślałem o zapachu deszczu i nocnym niebie. I trochę o życiu, ale to akurat były bardzo niemądre myśli.
Na jego ustach zaraz pojawił się figlarny uśmieszek, gdy jego wyzwanie zostało zaakceptowane przez nieznajomą kobietę. Sam zaraz wsunął się ostrożnie przez ledwo uchylone wrota, następnie zamknął ją jak najciszej, ciesząc się z tego, że zawiasy nie zaskrzypiały przeraźliwie, w ten sposób zdradzając ich przybycie. Zaraz rozejrzał się ciekawskim wzrokiem i na chwilę zamarł.
Wygładzone marmury, wszechobecne złocenia, mnogość dostojnych rzeźb i majestatycznych obrazów. Z każdym kolejnym krokiem świątynię rozsadzał coraz większy przepych, pomiędzy którym człowiek czuł się tak bardzo nieznaczący. Skala obecna w tym przybytku sprawiała, że człowiek był doprawdy niewielkim elementem i zdawać by się mogło, że wręcz niepożądanym, gdyż swoją kruchością narusza atmosferę długowieczności samej budowli. Niegodnyś człowiecze przekroczyć jej progów, a jednak to czynisz, skuszony zewnętrzną powłoką świątyni, aby obcować z jeszcze większym pięknem ukrytym w jej wnętrzu.
Gdy tylko dostrzegł balustrady przy kopule, wiedział już, dlaczego tu przybył. W całkowitej ciszy ujął chłodną dłoń nieznajomej i delikatnie pociągnął ją za sobą, aby poprowadzić ku drewnianym drzwiom w kamiennej ścianie schowanym nieco z boku. Przy pierwszej próbie udało mu się odnaleźć swój cel – schody prowadzące wysoko. Pewny swego zaczął się po nich wspinać. Nie miała to być krótka wędrówka, mimo to szybko uznał ją za satysfakcjonującą, tym bardziej, im bliżej nadchodził koniec drogi.
– Wciąż nie dowierzam, że to dzieło ludzkich rąk. Budowla świadcząca o wspaniałości człowieka, ale jednocześnie stworzona dzięki ciemiężeniu go przez instytucje czy śmieszne idee – wyrzucił z siebie śmiało, niezbyt przejmując się tym, że kwestionuje istnienie Boga w jego własnym domu.
Ulżyło mu, kiedy za pomocą subtelnego śmiechu towarzyszka doprowadziła się do porządku, najwidoczniej w ten sposób zrzucając z siebie niemiłe wspominki.
– Pozwolę sobie wyprowadzić panią z tego strasznego błędu – odparł nieco rozbawiony. – Moim zdaniem filozofowie chętnie szukają odpowiedzi na różne dylematy, lecz nie myślą o ich rozwiązywaniu. Choć lubię wiele rozmyślać, wciąż uznaję się za człowieka praktycznego, który wcale nie traci czasu na mrzonki – uzasadnił jak najbardziej prosto swoje stanowisko, zaraz jednak zmarszczył brwi w konsternacji, jakby odkrył kolejny aspekt w swoim położeniu. – Choć pewnie spacer w deszczu dyskredytuje mnie z tym względzie.
Wzruszył ramionami, po czym przeczesał niedbale mokre włosy, następnie skrzywił się i drgnął wręcz niezdrowo, gdy krople z kosmyków popłynęły po szyi i wpełzły za kołnierz płaszcza. Cóż za okropne doznanie.
– Mogę zdradzić, że myślałem o zapachu deszczu i nocnym niebie. I trochę o życiu, ale to akurat były bardzo niemądre myśli.
Na jego ustach zaraz pojawił się figlarny uśmieszek, gdy jego wyzwanie zostało zaakceptowane przez nieznajomą kobietę. Sam zaraz wsunął się ostrożnie przez ledwo uchylone wrota, następnie zamknął ją jak najciszej, ciesząc się z tego, że zawiasy nie zaskrzypiały przeraźliwie, w ten sposób zdradzając ich przybycie. Zaraz rozejrzał się ciekawskim wzrokiem i na chwilę zamarł.
Wygładzone marmury, wszechobecne złocenia, mnogość dostojnych rzeźb i majestatycznych obrazów. Z każdym kolejnym krokiem świątynię rozsadzał coraz większy przepych, pomiędzy którym człowiek czuł się tak bardzo nieznaczący. Skala obecna w tym przybytku sprawiała, że człowiek był doprawdy niewielkim elementem i zdawać by się mogło, że wręcz niepożądanym, gdyż swoją kruchością narusza atmosferę długowieczności samej budowli. Niegodnyś człowiecze przekroczyć jej progów, a jednak to czynisz, skuszony zewnętrzną powłoką świątyni, aby obcować z jeszcze większym pięknem ukrytym w jej wnętrzu.
Gdy tylko dostrzegł balustrady przy kopule, wiedział już, dlaczego tu przybył. W całkowitej ciszy ujął chłodną dłoń nieznajomej i delikatnie pociągnął ją za sobą, aby poprowadzić ku drewnianym drzwiom w kamiennej ścianie schowanym nieco z boku. Przy pierwszej próbie udało mu się odnaleźć swój cel – schody prowadzące wysoko. Pewny swego zaczął się po nich wspinać. Nie miała to być krótka wędrówka, mimo to szybko uznał ją za satysfakcjonującą, tym bardziej, im bliżej nadchodził koniec drogi.
– Wciąż nie dowierzam, że to dzieło ludzkich rąk. Budowla świadcząca o wspaniałości człowieka, ale jednocześnie stworzona dzięki ciemiężeniu go przez instytucje czy śmieszne idee – wyrzucił z siebie śmiało, niezbyt przejmując się tym, że kwestionuje istnienie Boga w jego własnym domu.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Katedra św. Pawła
Szybka odpowiedź