Cela zbiorowa
Strona 18 z 19 • 1 ... 10 ... 17, 18, 19
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Cela zbiorowa
Jedna z największych i najzimniejszych cel w całej Tower. Traktowana jako zbiorowa i tymczasowa, dlatego brak w niej sienników czy nawet krzeseł. Więźniowie siedzieć mogą jedynie, na chłodnych, wilgotnych kamieniach stanowiących jej posadzkę. w rzeczywistości okazuje się jednak, że osadzeni spędzają w niej nawet kilka lat. Jedynym plusem tego miejsca jest brak szczurów. Z nieznanego powodu zwykle omijają celę. Więzienna legenda głosi, że to przez ducha pewnego czarodzieja, którego kiedyś zamurowano tu żywcem. Przeżyć miał dziesięć lat żywiąc się złapanymi szczurami, które zwabiał gwiżdżąc. Faktycznie, w jednym rogu wybudowana jest dziwna, krzywa konstrukcja, która burzy plan idealnego kwadratu, jakim powinno być pomieszczenie. Usłyszeć zeń można gwizd, człowieka, ducha czy powietrza - ciężko orzec.
Trzy ściany celi stanowią grube, kamienne mury Tower, jedną, tę, na której znajduje się wejście, solidna, stalowa krata. Braku tu okien, jedyne światło dają magiczne pochodnie z korytarza, stąd w środku jest dość ciemno. Nieodpowiednia wentylacja powoduje zaś, że w powietrzu unosi się zapach stęchlizny i pleśni.
Trzy ściany celi stanowią grube, kamienne mury Tower, jedną, tę, na której znajduje się wejście, solidna, stalowa krata. Braku tu okien, jedyne światło dają magiczne pochodnie z korytarza, stąd w środku jest dość ciemno. Nieodpowiednia wentylacja powoduje zaś, że w powietrzu unosi się zapach stęchlizny i pleśni.
Czy jego głowa dołączy do tych fioletowych, napuchniętych rozkładem, zakrwawionych twarzy zapomnianych przez los, które witały skazańców wkraczających do Tower? Czy dołączy do nich jej własna, gdy sędzia obojętną melodią ogłosi koniec procesu? Czekała na nią nierówna walka z prominentnym przedstawicielem Ministerstwa, którego komendant strzegł jak oczka w głowie podczas okrutnego szturmu przypuszczonego na Parszywego Pasażera, och, a wszystko to przez nią, tylko i wyłącznie przez nią. Gdyby tamtego dnia pozwoliła Corneliusowi splądrować swoją głowę ulegle, nie podniosła ręki by bronić resztek swojej godności, wszystko pewnie zakończyłoby się inaczej. W zimnej, ciemnej celi nie byłoby dziś Philippy, nie byłoby Rain i pani Boyle, które wplątała w intrygę wyższej rangi, czegoś, czego nie rozumiała, mimo usilnych prób i błagań o zawrócenie nurtu losu.
Wyciągnięto ją z głównej sali karczmy, bezwładne nogi zadrapano o kamienie posadzki, ciało marionetki wrzucono do zabezpieczonej karety, nawleczono na nią zatęchły więzienny uniform, a potem wtrącono do lochu. Miała - miały - czekać, ale na co, po co? Litość nie nadejdzie, choć jej ochłap spoczywał w rolce żółtego pergaminu obracanego letargicznie w dłoniach. Gdzieś obok leżało pióro, brudne, oblepione wilgocią, tuż obok małego kubeczka z atramentem; wedle słów funkcjonariuszy miała prawo do jednego listu, jednak otępiony, zrozpaczony umysł nie rwał się do czynów. Nie miała siły walczyć o własną wolność. Nie miała siły stanąć naprzeciw wstydu, który czuła na samo wspomnienie lady Aquili; zawiodła ją, nie wróci dziś do domu, nie pojawi się w jej sypialni by przygotować arystokratkę do snu, zniknęła bez słowa. Kryminalistka. Potępiona przez słowa jednego mężczyzny, tyle wystarczyło, by przeistoczyć pozornie podnoszące się z ruiny życie w piekło, kolejny jego pierścień, tym razem jeszcze niższy i brutalniejszy. Myśli trawił toksyczny lęk; drżała już nie tyle z zimna, co z czystego przerażenia, jak ledwo wykluty ptak ciśnięty do klatki, na której dnie spoczywały kości poprzednich słowików. Bolało ją wszystko. Stopy i ręce wciąż miała czerwone, łydki pokryte przylepionym do nich tynkiem, włosy splątane, oczy zaś - otwarte ogromnie, jednocześnie błyszczące strachem, jak i rozlewającą się po organizmie niemocą, beznadzieją.
System, w który wierzyła mimo aresztowania ojca, obrócił się wreszcie i przeciw niej. Funkcjonariusze, którzy mieli zapewniać obywatelom bezpieczeństwo, stali się bestią czyhającą na odsłoniętą szyję i tętniącą w niej krew. Ściany celi zaciskały się wokół gardła, zdawały się poruszać, zmniejszać, Celine przyglądała się im lękliwie, siedząca blisko Philippy, jednak w tym wszystkim odosobniona, zamknięta w świecie własnych koszmarów, które teraz znajdywały urzeczywistnienie; na dźwięk swojego imienia drgnęła gwałtownie i sapnęła w przestrachu, mimowolnie odsuwając się od kobiety, jakby i ona przez moment wydała jej się zagrożeniem.
- To m-m-moja wina, to przeze mnie - szeptała jak w transie, z rozbieganym spojrzeniem niezdolnym skupić się już na jednym obiekcie, w dłoniach wciąż mnąc pergamin. Musiały wiedzieć jak bardzo tego wszystkiego żałowała, jak łamało jej się serce gruchoczące w piersi. - Bardzo prze-praszam - jęknęła półwila i przysunęła kolana pod brodę, oplatając je trzęsącymi się rękoma. - On przy-yszedł do pokoju, zrobił to co zr-obił Jamesowi, ale j-a uciekłam i wpadłam na Hagrida i o-on ich chyba pogonił, och Merlinie, przepraszam - ale czym były przeprosiny względem dokonanych tego wieczora traum, zniszczeń, jakich doznał Parszywy Pasażer? Wystawiła na odstrzał miejsce, które przez długi czas służyło jej za drugi dom, a zaraz i tego pierwszego zabraknie. Zetną go. Zetną jej tatka, czy już o tym wiedział? Czy płakał gdzieś w swojej celi, a może był odważny, może szczęśliwy, że w końcu spotka się z jej mamą? Po tylu latach, znów razem. Do oczu napłynęła kolejna fala łez, ale Celine próbowała je powstrzymać, kołysząc się delikatnie w przód i w tył, odwrócona plecami do trzech kobiet towarzyszących jej w celi. Chciała już go zobaczyć, uścisnąć - ostatni raz.
Wyciągnięto ją z głównej sali karczmy, bezwładne nogi zadrapano o kamienie posadzki, ciało marionetki wrzucono do zabezpieczonej karety, nawleczono na nią zatęchły więzienny uniform, a potem wtrącono do lochu. Miała - miały - czekać, ale na co, po co? Litość nie nadejdzie, choć jej ochłap spoczywał w rolce żółtego pergaminu obracanego letargicznie w dłoniach. Gdzieś obok leżało pióro, brudne, oblepione wilgocią, tuż obok małego kubeczka z atramentem; wedle słów funkcjonariuszy miała prawo do jednego listu, jednak otępiony, zrozpaczony umysł nie rwał się do czynów. Nie miała siły walczyć o własną wolność. Nie miała siły stanąć naprzeciw wstydu, który czuła na samo wspomnienie lady Aquili; zawiodła ją, nie wróci dziś do domu, nie pojawi się w jej sypialni by przygotować arystokratkę do snu, zniknęła bez słowa. Kryminalistka. Potępiona przez słowa jednego mężczyzny, tyle wystarczyło, by przeistoczyć pozornie podnoszące się z ruiny życie w piekło, kolejny jego pierścień, tym razem jeszcze niższy i brutalniejszy. Myśli trawił toksyczny lęk; drżała już nie tyle z zimna, co z czystego przerażenia, jak ledwo wykluty ptak ciśnięty do klatki, na której dnie spoczywały kości poprzednich słowików. Bolało ją wszystko. Stopy i ręce wciąż miała czerwone, łydki pokryte przylepionym do nich tynkiem, włosy splątane, oczy zaś - otwarte ogromnie, jednocześnie błyszczące strachem, jak i rozlewającą się po organizmie niemocą, beznadzieją.
System, w który wierzyła mimo aresztowania ojca, obrócił się wreszcie i przeciw niej. Funkcjonariusze, którzy mieli zapewniać obywatelom bezpieczeństwo, stali się bestią czyhającą na odsłoniętą szyję i tętniącą w niej krew. Ściany celi zaciskały się wokół gardła, zdawały się poruszać, zmniejszać, Celine przyglądała się im lękliwie, siedząca blisko Philippy, jednak w tym wszystkim odosobniona, zamknięta w świecie własnych koszmarów, które teraz znajdywały urzeczywistnienie; na dźwięk swojego imienia drgnęła gwałtownie i sapnęła w przestrachu, mimowolnie odsuwając się od kobiety, jakby i ona przez moment wydała jej się zagrożeniem.
- To m-m-moja wina, to przeze mnie - szeptała jak w transie, z rozbieganym spojrzeniem niezdolnym skupić się już na jednym obiekcie, w dłoniach wciąż mnąc pergamin. Musiały wiedzieć jak bardzo tego wszystkiego żałowała, jak łamało jej się serce gruchoczące w piersi. - Bardzo prze-praszam - jęknęła półwila i przysunęła kolana pod brodę, oplatając je trzęsącymi się rękoma. - On przy-yszedł do pokoju, zrobił to co zr-obił Jamesowi, ale j-a uciekłam i wpadłam na Hagrida i o-on ich chyba pogonił, och Merlinie, przepraszam - ale czym były przeprosiny względem dokonanych tego wieczora traum, zniszczeń, jakich doznał Parszywy Pasażer? Wystawiła na odstrzał miejsce, które przez długi czas służyło jej za drugi dom, a zaraz i tego pierwszego zabraknie. Zetną go. Zetną jej tatka, czy już o tym wiedział? Czy płakał gdzieś w swojej celi, a może był odważny, może szczęśliwy, że w końcu spotka się z jej mamą? Po tylu latach, znów razem. Do oczu napłynęła kolejna fala łez, ale Celine próbowała je powstrzymać, kołysząc się delikatnie w przód i w tył, odwrócona plecami do trzech kobiet towarzyszących jej w celi. Chciała już go zobaczyć, uścisnąć - ostatni raz.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Nie spodziewała się, że jedno zatrzymanie tak mocno zapisze się w jej pamięci. W Parszywym działy się różne rzeczy, jedne bardziej obrzydliwe, drugie bardziej makabryczne… ale nigdy nie była pociągana do przesłuchania w taki sposób. Wychodząc na dziedzińcu nie spodziewała się widoku palów z ludzkimi głowami nabitymi na nie. Natychmiast poczuła nieprzyjemne ukłucie w brzuchu i gdyby nie obrzydliwe widoki w Parszywym… być może zwróciłaby wszystko to, co zdążyła zjeść tego dnia. Obraz nieszczęśliwców jednak miał jej zapaść w pamięci na długo. Zamiast cokolwiek mówić, milczała i wpatrywała się przed siebie. Krakanie sprawiało, że miała ochotę zwyczajnie stąd uciec… gdyby tylko mogła.
Chciała dodać chustę Philippie, ale co po niej, kiedy i tak wszystkie otrzymały podobne okropne więzienne szaty. Z ciepła nie miało być nic. Nigdy nie czuła się tak upokorzona. Było kilka podobnych momentów, z przeszłości, z Niemiec, związanych z mugolami, ale nigdy nikt nie ciągnął jej po więzieniach z powodu jednej sprzeczki między oficjelem a jakąś dziewczyną. Z obrzydzeniem spoglądała na odzienie, które bardziej przypominało jej worek niż prawdziwe ubranie. Nie skarżyła się jednak, bo i tak nie miało sensu. Nie odzywała się, kiedy chłód przenikał przez nędzny materiał. Próbowała nie trząść się z zimna, na tyle, na ile było to w ogóle możliwe. Długie czarne włosy padały na jej ramiona.
Stała. Nie mogła usiąść. Krążyła czasem po celi, potem podpierała ścianę, potem znowu krążyła, jak gdyby w napięciu oczekując przesłuchania. Czasem też zatrzymywała się przy kratach, próbując dostrzec cokolwiek lub kogokolwiek. Gdyby nie to, że obrazy z dziedzińca wciąż trwały w jej głowie, pewnie zaczęłaby długi monolog, mający na celu narzekanie na to, co zrobiła blondynka. Nie chciała nawet myśleć o tym, co miało stać się z Parszywym… ale martwiła się o swoich pracowników, którzy tego dnia byli na zmianie… najbardziej z kolei o Hagrida, którym obiecała się opiekować.
– Uspokój się już – westchnęła ciężko, kiedy kolejny raz słyszała szept panny Lovegood. Być może chłodny ton starszej osoby był w stanie przywrócić dziewczynę do rzeczywistości.
Choć pani Boyle przyjęła przeprosiny blondynki do wiadomości, to nie było pewnym czy zamierzała kiedykolwiek wybaczyć za to, co się stało. W mniemaniu Dorothei, dziewczyna doskonale wiedziała na co się porywała. Właściwie, Boyle próbowała sobie wmówić, że tak być musiało, bo w ten sposób zwyczajnie łatwiej było jej przejść przez myśl o tym, co (prawdopodobnie) miało się stać z Hagridem i pozostałymi pracownikami. Nie miała pojęcia co dokładnie wydarzyło się przeklętego pierwszego października… ale nie sądziła (a raczej sądzić nie chciała), że znajomość Sallowa i jej była przypadkowa. Szczególnie, biorąc pod uwagę to, że jegomość postawił całą magiczną policję na nogi z powodu tylko jednej kobiety.
Zerknęła następnie na Moss, która zaczęła wyrzucać swoją złość. Rozumiała ją, ale z drugiej strony nie było oczekiwać niczego drugiego. Byli w Londynie, po którego ulicach rozgrywały się jeszcze gorsze dramaty. W Londynie, w którym Ministerstwo miało największe wpływy.
– Język, Philippo – upomniała machinalnie. – I nie mów tak głośno. Tutaj ściany pewnie mają uszy – dodała, nie chcąc, żeby sytuacja kolejnego pracownika się pogorszyła. – Im szybciej stąd wyjdziemy, tym lepiej. I oby wszystkie… – zakończyła po niemiecku, zapominając się z przejęcia. Jej myśli ponownie odbiegły w stronę pali z dziedzińca i rozmyślań dotyczących pracowników, którzy byli na zmianie pierwszego października. W tym i do męża, na którego nasłała policję. Co będzie jeżeli Boyle jakoś się z tego wywinie?
Chciała dodać chustę Philippie, ale co po niej, kiedy i tak wszystkie otrzymały podobne okropne więzienne szaty. Z ciepła nie miało być nic. Nigdy nie czuła się tak upokorzona. Było kilka podobnych momentów, z przeszłości, z Niemiec, związanych z mugolami, ale nigdy nikt nie ciągnął jej po więzieniach z powodu jednej sprzeczki między oficjelem a jakąś dziewczyną. Z obrzydzeniem spoglądała na odzienie, które bardziej przypominało jej worek niż prawdziwe ubranie. Nie skarżyła się jednak, bo i tak nie miało sensu. Nie odzywała się, kiedy chłód przenikał przez nędzny materiał. Próbowała nie trząść się z zimna, na tyle, na ile było to w ogóle możliwe. Długie czarne włosy padały na jej ramiona.
Stała. Nie mogła usiąść. Krążyła czasem po celi, potem podpierała ścianę, potem znowu krążyła, jak gdyby w napięciu oczekując przesłuchania. Czasem też zatrzymywała się przy kratach, próbując dostrzec cokolwiek lub kogokolwiek. Gdyby nie to, że obrazy z dziedzińca wciąż trwały w jej głowie, pewnie zaczęłaby długi monolog, mający na celu narzekanie na to, co zrobiła blondynka. Nie chciała nawet myśleć o tym, co miało stać się z Parszywym… ale martwiła się o swoich pracowników, którzy tego dnia byli na zmianie… najbardziej z kolei o Hagrida, którym obiecała się opiekować.
– Uspokój się już – westchnęła ciężko, kiedy kolejny raz słyszała szept panny Lovegood. Być może chłodny ton starszej osoby był w stanie przywrócić dziewczynę do rzeczywistości.
Choć pani Boyle przyjęła przeprosiny blondynki do wiadomości, to nie było pewnym czy zamierzała kiedykolwiek wybaczyć za to, co się stało. W mniemaniu Dorothei, dziewczyna doskonale wiedziała na co się porywała. Właściwie, Boyle próbowała sobie wmówić, że tak być musiało, bo w ten sposób zwyczajnie łatwiej było jej przejść przez myśl o tym, co (prawdopodobnie) miało się stać z Hagridem i pozostałymi pracownikami. Nie miała pojęcia co dokładnie wydarzyło się przeklętego pierwszego października… ale nie sądziła (a raczej sądzić nie chciała), że znajomość Sallowa i jej była przypadkowa. Szczególnie, biorąc pod uwagę to, że jegomość postawił całą magiczną policję na nogi z powodu tylko jednej kobiety.
Zerknęła następnie na Moss, która zaczęła wyrzucać swoją złość. Rozumiała ją, ale z drugiej strony nie było oczekiwać niczego drugiego. Byli w Londynie, po którego ulicach rozgrywały się jeszcze gorsze dramaty. W Londynie, w którym Ministerstwo miało największe wpływy.
– Język, Philippo – upomniała machinalnie. – I nie mów tak głośno. Tutaj ściany pewnie mają uszy – dodała, nie chcąc, żeby sytuacja kolejnego pracownika się pogorszyła. – Im szybciej stąd wyjdziemy, tym lepiej. I oby wszystkie… – zakończyła po niemiecku, zapominając się z przejęcia. Jej myśli ponownie odbiegły w stronę pali z dziedzińca i rozmyślań dotyczących pracowników, którzy byli na zmianie pierwszego października. W tym i do męża, na którego nasłała policję. Co będzie jeżeli Boyle jakoś się z tego wywinie?
nectar and balm
Dorothea Boyle
Zawód : Szefowa Parszywego; tarocistka
Wiek : 47
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Nie patrzcie na mnie, żem śniada, że mnie spaliło słońce.
Śniada jestem, lecz piękna.
Śniada jestem, lecz piękna.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Neutralni
Nie wiedziała czemu to zrobiła. Czemu sięgnęła po różdżkę. Przecież wiedziała, że to i tak się nie powiedzie. Nie do końca rozumiała dlaczego zwróciła na siebie uwagę, ale nie było to już ważne. Siedziała w tym wszystkim razem z nimi. Wkurzona, zziębnięta i z pełną mocą udająca, że wszystko jest w najlepszym porządku. A przecież nie było. Ostatnio same złe decyzje. Zaczynała się zastanawiać czy podejmowanie teraz jakiejkolwiek było rozsądne, czy ona też nie będzie zła? Klęła pod nosem co jakiś czas. Gdy jechała powozem, gdy zatrzymali się przed Tower, gdy wprowadzali ich do środka. Czekała teraz na swoje przesłuchanie, różdżkę jej zabrali. Wszystko poszło nie tak jak tego chciała. I jeszcze zdobyła kolejnego wroga. Coraz więcej do kolekcji. A co tam. Mało jej? Najwyraźniej nie. Ale, przynajmniej zapaliła fajkę. Teraz by chętnie zapaliła. A mogła zapytać czy da jej jednego na później. Dobry był. Smaczny.
Krążyłaby po celi, ale jakoś nie mogła się ruszyć. Wpatrywała się przed siebie z wściekłością. Była piekielnie zła. Miała dosyć. Gdzie spokojne życie, które wiodła? Wolność i swoboda? Alkohol, tańce, klienci do białego rana. I ci, z którymi spotykała się w zaułku, którym wciskała fiolkę w dłoń za sakiewkę monet. Zaciskała mocno zęby. Wargi. Pięści również. Spoglądała tylko co jakiś czas na Philippę, Celinkę i starą Boyle. Ciche westchnięcie wydobyło się z jej ust na pytanie panny Moss, zaraz ponownie tworzyły prostą linię. Spoglądała na nią jak siedzi obok Celiny. Spoglądała na co rusz krążącą po pomieszczeniu starą Boyle. A potem jej wzrok padł na córkę. Cierpiała widząc ją w takim stanie, jednocześnie nie mogła znieść tego widoku. Tego uniżenia. Tego brania wszystkiego na siebie.
- Kurwa – syknęła. – Zrozum, że Hagrid miał bronić dziewczyn na górze. Byłaś na piętrze, w niebezpieczeństwie, zrobił co do niego należało. Więc weź się w garść…
Nie wiedziała jak postąpić. Czuła tyle złości w sobie, że w tym momencie nie potrafiła być miła. Pewnie była zbyt szorstka, ale szlochy panny Lovegood im teraz nie pomogą. Musiały liczyć na fart. Na jakieś szczęście, które je dosięgnie. Je wszystkie. Każda z nich była w podłym nastroju. Parszywy do remontu, różdżki zabrane i pewnie zarejestrowane, przesłuchanie nie wiadomo kiedy będzie, o co będą pytać. Psidawka mać. Mogłaby usiąść i ryczeć, jak Celine, ale co jej to da? No kurwa nic.
- Dlaczego od razu do mnie nie napisałaś, że przytrafiło Ci się coś takiego? Znam Corneliusa, od razu bym się z nim rozliczyła… - urwała na chwilę, pamiętając od słowach które przed chwilą padły. – Niech ja go kurwa dorwę, to mu jaja przy gardle wyrwę…
To nawet nie był szept. To był syk. Pełen złości, rozgoryczenia, niesprawiedliwości. Kiedyś współpracowali, kiedy on również nie mógł używać swojej umiejętności zbyt jawnie. Kiedy ona mu załatwiała nazwiska, wspomnienia, to on zbijał za to wszystkie zasługi. Jej przypadały monety. Chociaż jak teraz o tym pomyśli, to zdecydowanie zbyt mało. Teraz się nawet nie krył. W śród ludzi używał magii, która dotychczas uważana była za nielegalną. To ją też bardzo mierziło, że gdyby to ona sięgnęła po legilimens czekałyby ją długie i zimne noce w Tower.
- Jakie plany? – spojrzała na Dorothee.
Huxley miała wrażenie, że kobieta była w najlepszej sytuacji. Kiedyś stąd wyjdą. Przy odrobinie szczęścia faktycznie wszystkie. Ale co wtedy? Czy port nadal będzie ich domem? Dla wszystkich czterech kobiet?
Krążyłaby po celi, ale jakoś nie mogła się ruszyć. Wpatrywała się przed siebie z wściekłością. Była piekielnie zła. Miała dosyć. Gdzie spokojne życie, które wiodła? Wolność i swoboda? Alkohol, tańce, klienci do białego rana. I ci, z którymi spotykała się w zaułku, którym wciskała fiolkę w dłoń za sakiewkę monet. Zaciskała mocno zęby. Wargi. Pięści również. Spoglądała tylko co jakiś czas na Philippę, Celinkę i starą Boyle. Ciche westchnięcie wydobyło się z jej ust na pytanie panny Moss, zaraz ponownie tworzyły prostą linię. Spoglądała na nią jak siedzi obok Celiny. Spoglądała na co rusz krążącą po pomieszczeniu starą Boyle. A potem jej wzrok padł na córkę. Cierpiała widząc ją w takim stanie, jednocześnie nie mogła znieść tego widoku. Tego uniżenia. Tego brania wszystkiego na siebie.
- Kurwa – syknęła. – Zrozum, że Hagrid miał bronić dziewczyn na górze. Byłaś na piętrze, w niebezpieczeństwie, zrobił co do niego należało. Więc weź się w garść…
Nie wiedziała jak postąpić. Czuła tyle złości w sobie, że w tym momencie nie potrafiła być miła. Pewnie była zbyt szorstka, ale szlochy panny Lovegood im teraz nie pomogą. Musiały liczyć na fart. Na jakieś szczęście, które je dosięgnie. Je wszystkie. Każda z nich była w podłym nastroju. Parszywy do remontu, różdżki zabrane i pewnie zarejestrowane, przesłuchanie nie wiadomo kiedy będzie, o co będą pytać. Psidawka mać. Mogłaby usiąść i ryczeć, jak Celine, ale co jej to da? No kurwa nic.
- Dlaczego od razu do mnie nie napisałaś, że przytrafiło Ci się coś takiego? Znam Corneliusa, od razu bym się z nim rozliczyła… - urwała na chwilę, pamiętając od słowach które przed chwilą padły. – Niech ja go kurwa dorwę, to mu jaja przy gardle wyrwę…
To nawet nie był szept. To był syk. Pełen złości, rozgoryczenia, niesprawiedliwości. Kiedyś współpracowali, kiedy on również nie mógł używać swojej umiejętności zbyt jawnie. Kiedy ona mu załatwiała nazwiska, wspomnienia, to on zbijał za to wszystkie zasługi. Jej przypadały monety. Chociaż jak teraz o tym pomyśli, to zdecydowanie zbyt mało. Teraz się nawet nie krył. W śród ludzi używał magii, która dotychczas uważana była za nielegalną. To ją też bardzo mierziło, że gdyby to ona sięgnęła po legilimens czekałyby ją długie i zimne noce w Tower.
- Jakie plany? – spojrzała na Dorothee.
Huxley miała wrażenie, że kobieta była w najlepszej sytuacji. Kiedyś stąd wyjdą. Przy odrobinie szczęścia faktycznie wszystkie. Ale co wtedy? Czy port nadal będzie ich domem? Dla wszystkich czterech kobiet?
Why you think that 'bout nude?
'Cause your view's so rude
Think outside the boxThen you'll like it
'Cause your view's so rude
Think outside the boxThen you'll like it
Rain Huxley
Zawód : Portowa dziwka, informatorka
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Królowa nigdy nie opuszcza swojego królestwa i płonie razem z nim.
OPCM : 9 +1
UROKI : 21 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Dusiła się od bycia tutaj. Od powielających się triumfów mordu, rozpływającej się przez uliczki Londynu niesprawiedliwości. Stolica traciła kolory, choć w porcie ich nigdy nie było, tkwiły o wiele głębiej, tkwiły w ludziach i ich jedności, w tradycji i oczach, które swojego bronić miały już zawsze. Zgarniała w pięściach ogromne ilości bólu, wciąż i wciąż przewijała pod powiekami sceny z niefortunnej wizyty policjantów. Grunt rozpadał się, rozpadał się jak mury miasta po pocałunku bombardy. Czuła w ludziach wątpliwość, w więziach rozłamy, które jeszcze niedawno temu były jak zły sen, zbyt straszny, aby tylko mógł być realny. Co jeszcze ich tu czekało? Jak długo przyjdzie im patrzeć na przelewaną krew braci? Oni tam, ludzie pod dachem tawerny, chcieli tylko trwać, ze sobą razem, w melodii szant i przy pełnym kuflu. Tymczasem kolejny raz ministerialne oszołomy wpadały tam, by zburzyć ład, by szorować ten stary brud, z którym było im przecież dobrze. Parszywy istniał od lat, miał renomę, swój czar i swoją tradycję. Od kilku miesięcy pomiędzy karty jego historii wpisywały się interwencje magicznych służbistów. Od kilku miesięcy pod stopami kruszyły się nie tylko te kawałki szkła po rozbitych butelkach, ale coś więcej, znacznie więcej. Czuła to w kościach, czuła truciznę we własnych myślach. Zaczynała gnić w ulubionym gnieździe, zaczynała je tracić. To byłoby coś o wiele gorszego od najpodlejszego koszmaru. Nim do ich pokoju wparowały psy, obiecała Hagridowi, że wypowie temu wojnę, że nie zotawi go samego, a potem na dole stała kompletnie bezradna, jedna różdżka w obliczu przynajmniej tuzina wyszkolonych agresorów. Mieli po swojej stronie prawo, mieli ohydne więzienia i wymyślne tortury. Tak miało być? Właśnie one tu na nich czekały?
Wycie Celiny drażniło jej uszy. Odsuneła od niej spojrzenie, zanurzając martwe oczy w basenie pozbawionym myśli, w cieniach i kłębach przestępstwa czających się gdzieś po drugiej stronie wielkiej celi. One tam, oni tu. Wszyscy zduszeni w tej puszce z krat i cuchnących murów. Głos wędrującej nad nimi pani Boyle przywołał jej spojrzenie, a potem powoli obróciła głowę w stronę Rain. – Ma rację. Hagrid zachował się właściwie. Bronił krzywdzonych, strzegł powierzonego mu porządku. Nie jest ani mordercą, ani potworem. Jest naszym przyjacielem, jest rodziną. Ale dla nich to wygodne, zepchnąć go na samo dno. Gdzie on w ogóle jest? Gdzie Johnatan? Przecież zabierali ich z nami – Zdusiła z trudem jęk niezadowolenia, krzyk złości i potrzebę rozwalenia ścian, które je tutaj uwięziły. Ostro, prawie boleśnie przetarła ramiona osłonięte tym szorstkim materiałem. Bywało gorzej, prawda? Nie mogły tu tkwić, nie mogły, gdy opustoszały Parszywy znajdował się tyle ulic stąd, gdy nie wiadomo było, co dzieje się tam i czy pozostałym udało się wybronić. Cholera. – Łzy ci nic nie dadzą. Weź się w garść, nie trać na to energii, Celino. Nie wylewaj wody, kiedy nie wiesz, kiedy pozwolą ci się napić. Musisz być silna, kobiety z portu są silne, rozumiesz? – zwróciła się do jasnowłosej, szukając w niej jakiegoś bardziej trzeźwego mrugnięcia. Zamiast twarzy miała tylko plecy, cała skulona postać zdradzała wielką nerwowość. Głos Philippy był poważny, niezbyt głośny, ale za to dokładnie naciskał i akcentował ważne treści. – Ciążą na tobie zarzuty, z którymi będziesz musiała się mierzyć. A wariatkom winę dokleja się jeszcze łatwiej. Nie daj im się – podpowiedziała, mając wątłą myśl, że jej wsparcie zostanie przyjęte, że nie odbije się od chudych pleców i nie rozproszy w morzu tej ponurej atmosfery. – Nie powstrzymuj mnie, pani Boyle. Zasługują na coś gorszego niż parę kurew prosto z naszych ust. A tamci… - Dyskretniej wskazała brodą na śnięte sylwetki gdzieś w dalekim kawałku sali. – Mam ich gdzieś. Pójdę wtedy z tobą, Rain. Za bardzo wmieszał się w sprawy Pasażera. Dał cierpienie rodzinie. Tego się nie wybacza – wycedziła, zawieszając na Huxley to mocne, zdecydowane spojrzenie. Musiały jednak stworzyć plan, by mierzyć się z takim silnym, wpływowym urzędasem. Cokolwiek robił, pożałuje, że kiedykolwiek przekroczył progi tawerny. Wiedza Rain może się okazać bardzo przydatna.
Pytanie przyjaciółki zawisło w między nimi. – Jeśli któraś stąd wyjdzie pierwsza, trzeba powiadomić naszych. Ktoś mógł zbiec, ktoś wie, ale musimy się bardziej niż kiedykolwiek trzymać razem. Już tu kiedyś byłam, raz. Wypuszczono mnie po nocy. Ale to była straszna noc, straszna, choć do przetrwania. A potem postawimy tawernę na nogi, prawda, pani Boyle? – Również ostatecznie szukała w szefowej nadziei, obietnicy. Że port wciąż był ich, że wciąż był domem. Że dalej mieli do czego wracać. Wiedziała, że Keaton nie pozwoli im tutaj tkwić, że poruszy niebo i ziemię, że były mu bliskie, że Urien, on także będzie się martwił. O swoich się dbało. Dlatego nie mogła przestać myśleć i o osamotnionym gdzieś w tych celach Rubeusie i Johnatanie. Ten drugi zawsze spadał na cztery łapy, ale pierwszy może ich bardzo teraz potrzebować.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Wycie Celiny drażniło jej uszy. Odsuneła od niej spojrzenie, zanurzając martwe oczy w basenie pozbawionym myśli, w cieniach i kłębach przestępstwa czających się gdzieś po drugiej stronie wielkiej celi. One tam, oni tu. Wszyscy zduszeni w tej puszce z krat i cuchnących murów. Głos wędrującej nad nimi pani Boyle przywołał jej spojrzenie, a potem powoli obróciła głowę w stronę Rain. – Ma rację. Hagrid zachował się właściwie. Bronił krzywdzonych, strzegł powierzonego mu porządku. Nie jest ani mordercą, ani potworem. Jest naszym przyjacielem, jest rodziną. Ale dla nich to wygodne, zepchnąć go na samo dno. Gdzie on w ogóle jest? Gdzie Johnatan? Przecież zabierali ich z nami – Zdusiła z trudem jęk niezadowolenia, krzyk złości i potrzebę rozwalenia ścian, które je tutaj uwięziły. Ostro, prawie boleśnie przetarła ramiona osłonięte tym szorstkim materiałem. Bywało gorzej, prawda? Nie mogły tu tkwić, nie mogły, gdy opustoszały Parszywy znajdował się tyle ulic stąd, gdy nie wiadomo było, co dzieje się tam i czy pozostałym udało się wybronić. Cholera. – Łzy ci nic nie dadzą. Weź się w garść, nie trać na to energii, Celino. Nie wylewaj wody, kiedy nie wiesz, kiedy pozwolą ci się napić. Musisz być silna, kobiety z portu są silne, rozumiesz? – zwróciła się do jasnowłosej, szukając w niej jakiegoś bardziej trzeźwego mrugnięcia. Zamiast twarzy miała tylko plecy, cała skulona postać zdradzała wielką nerwowość. Głos Philippy był poważny, niezbyt głośny, ale za to dokładnie naciskał i akcentował ważne treści. – Ciążą na tobie zarzuty, z którymi będziesz musiała się mierzyć. A wariatkom winę dokleja się jeszcze łatwiej. Nie daj im się – podpowiedziała, mając wątłą myśl, że jej wsparcie zostanie przyjęte, że nie odbije się od chudych pleców i nie rozproszy w morzu tej ponurej atmosfery. – Nie powstrzymuj mnie, pani Boyle. Zasługują na coś gorszego niż parę kurew prosto z naszych ust. A tamci… - Dyskretniej wskazała brodą na śnięte sylwetki gdzieś w dalekim kawałku sali. – Mam ich gdzieś. Pójdę wtedy z tobą, Rain. Za bardzo wmieszał się w sprawy Pasażera. Dał cierpienie rodzinie. Tego się nie wybacza – wycedziła, zawieszając na Huxley to mocne, zdecydowane spojrzenie. Musiały jednak stworzyć plan, by mierzyć się z takim silnym, wpływowym urzędasem. Cokolwiek robił, pożałuje, że kiedykolwiek przekroczył progi tawerny. Wiedza Rain może się okazać bardzo przydatna.
Pytanie przyjaciółki zawisło w między nimi. – Jeśli któraś stąd wyjdzie pierwsza, trzeba powiadomić naszych. Ktoś mógł zbiec, ktoś wie, ale musimy się bardziej niż kiedykolwiek trzymać razem. Już tu kiedyś byłam, raz. Wypuszczono mnie po nocy. Ale to była straszna noc, straszna, choć do przetrwania. A potem postawimy tawernę na nogi, prawda, pani Boyle? – Również ostatecznie szukała w szefowej nadziei, obietnicy. Że port wciąż był ich, że wciąż był domem. Że dalej mieli do czego wracać. Wiedziała, że Keaton nie pozwoli im tutaj tkwić, że poruszy niebo i ziemię, że były mu bliskie, że Urien, on także będzie się martwił. O swoich się dbało. Dlatego nie mogła przestać myśleć i o osamotnionym gdzieś w tych celach Rubeusie i Johnatanie. Ten drugi zawsze spadał na cztery łapy, ale pierwszy może ich bardzo teraz potrzebować.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Philippa Moss dnia 24.04.21 12:48, w całości zmieniany 1 raz
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
W kalejdoskopie narastającej depresji zmieszanej z trucizną przerażenia Celine rozumiała niewiele. Słowa zlewały się w nieskładną całość, a do jej uszu docierał zaledwie ich skrawek, pełen płonnej nadziei, że była w stanie mu sprostać. Nie była. Bo mury znajomego świata zdawały się walić dookoła niej, zimne ściany celi zaciskać wokół gardła, odcinając dopływ zgniłego powietrza. Wszystko tu było nie tak, wszystko przez nią, gdyby tylko pozwoliła tamtemu mężczyźnie patrzeć w swój umysł bez piśnięcia... Półwila tkwiła uparcie w przeszłości, w tym, co było i czego nie była zdolna już naprawić, bo mierzenie się z teraźniejszością było zbyt trudne. Nie potrafiła tego zrobić, jeszcze nie, kiedy płuca pęczniały od otaczającego ją lodu, a w uszach dudniła kakofonia znajomych głosów namawiających do powstania z kolan jak feniks powstaje z popiołów. Tylko że dla niej nie było już wschodzącego nazajutrz słońca. Ono należało do Sallowa. Sallowa, który zalał swoją nienawiścią Parszywego Pasażera i serca tych, których Celine kochała najbardziej. Doskonale wiedział gdzie uderzyć, żeby zabolało. Musiał mieć w tym wprawę.
Surowe słowa pani Boyle ubodły ją najbardziej. To właśnie jej gniewu obawiała się najmocniej, przed nim kuliła się na ziemi, oczekując wymierzonego we wściekłości ciosu, przyzwyczajona, że za niesubordynację można otrzymać policzek. Resztę z towarzyszących kobiet znała lepiej, kochała je, ale właścicielka Parszywego Pasażera była jej praktycznie obca, zimna jak sala, do której zostały wepchnięte w oczekiwaniu na przesłuchanie; zlękniona Celine jeszcze mocniej przyciągnęła kolana pod brodę i schowała między nimi głowę, pozwalając na to, by miodowe włosy dotknęły brudnej podłogi.
Dopiero głosy Rain i Philippy, równie strofujące i konkretne, sprawiły, że nieco tę głowę uniosła, patrząc na nie kątem czerwonego oka. Ponarkotyczne zmęczenie odbierało jej trzeźwość, ale to nie znaczyło, że na wszystko pozostawała głucha. Coś, coś niewielkiego, bardzo wątłego przedzierało się przez uwite ze smutku bramy i wślizgiwało się do serca, ostatecznie doprowadzając do tego, że dziewczyna zamarła, a razem z nią zamarły też łzy sączące się spod napuchniętych powiek.
- My-ślałam, że da-a-am sobie radę - odpowiedziała szeptem na pytanie Rain; o wypadku z udziałem Corneliusa powiedziała tylko lady Aquili, ona na pewno zrozumie. Przecież Lovegood nie skłamała, to ona została tamtej nocy napadnięta, nie odwrotnie, nie zmieni tego żadne kolorowe kłamstwo wypowiedziane jadowitymi ustami polityka - wszechświat wiedział, ale wszechświat nie mógł jej pomóc. Obróciła się zatem lekko i spojrzała na Philippę, nieco nieprzytomnym gestem ocierając swoje wilgotne policzki. Kobiety z portu są silne. Miała rację - ale dom Celine był przecież na Grimmauld Place, prawda? Czy fakt, że zdążyła przesiąknąć morską bryzą jeszcze kilka miesięcy temu kwalifikował ją jako kobietę portu? Nie wiedziała, w mętnej głowie brakło odpowiedzi na każde pytanie. Mimo to przygryzła wargę i kiwnęła głową, nie da im się. Ale najpierw opłacze swojego tatka; jego wspomnienie uderzyło w nią niczym wściekła bombarda, przed oczy powrócił widok zmarnowanego człowieka za kratami, dziś i przez nią toczyła się jego buntownicza krew, tak by powiedzieli. Jednak to właśnie fakt aresztowania sprawił, że wiedziała, że był niewinny. Nigdy nie powinna była w niego wątpić. - Zab-iją go - wypowiedziała te słowa głucho, wpatrzona w nicość, przytłoczona bezsilnością. Może to i lepiej. Po co żyć w świecie tak przesiąkniętym złem? Ukochana rodzina powtarzała by była silna, ale po co? - Ściany mają u-szy - szepnęła później do Philippy, do Rain, do pani Boyle, zgodziła się z tą ostatnią, gdy Moss próbowała cały ten bałagan jakoś przywrócić do porządku; oparta w końcu plecami o ścianę Celine przycisnęła dłonie do swoich uszu i zatrzepotała głową. - Ale zim-ne serca nie rozszy-szyfrują zagadek... - kodów, czegoś, co zrozumiałby tylko port. Tylko rodzina.
Surowe słowa pani Boyle ubodły ją najbardziej. To właśnie jej gniewu obawiała się najmocniej, przed nim kuliła się na ziemi, oczekując wymierzonego we wściekłości ciosu, przyzwyczajona, że za niesubordynację można otrzymać policzek. Resztę z towarzyszących kobiet znała lepiej, kochała je, ale właścicielka Parszywego Pasażera była jej praktycznie obca, zimna jak sala, do której zostały wepchnięte w oczekiwaniu na przesłuchanie; zlękniona Celine jeszcze mocniej przyciągnęła kolana pod brodę i schowała między nimi głowę, pozwalając na to, by miodowe włosy dotknęły brudnej podłogi.
Dopiero głosy Rain i Philippy, równie strofujące i konkretne, sprawiły, że nieco tę głowę uniosła, patrząc na nie kątem czerwonego oka. Ponarkotyczne zmęczenie odbierało jej trzeźwość, ale to nie znaczyło, że na wszystko pozostawała głucha. Coś, coś niewielkiego, bardzo wątłego przedzierało się przez uwite ze smutku bramy i wślizgiwało się do serca, ostatecznie doprowadzając do tego, że dziewczyna zamarła, a razem z nią zamarły też łzy sączące się spod napuchniętych powiek.
- My-ślałam, że da-a-am sobie radę - odpowiedziała szeptem na pytanie Rain; o wypadku z udziałem Corneliusa powiedziała tylko lady Aquili, ona na pewno zrozumie. Przecież Lovegood nie skłamała, to ona została tamtej nocy napadnięta, nie odwrotnie, nie zmieni tego żadne kolorowe kłamstwo wypowiedziane jadowitymi ustami polityka - wszechświat wiedział, ale wszechświat nie mógł jej pomóc. Obróciła się zatem lekko i spojrzała na Philippę, nieco nieprzytomnym gestem ocierając swoje wilgotne policzki. Kobiety z portu są silne. Miała rację - ale dom Celine był przecież na Grimmauld Place, prawda? Czy fakt, że zdążyła przesiąknąć morską bryzą jeszcze kilka miesięcy temu kwalifikował ją jako kobietę portu? Nie wiedziała, w mętnej głowie brakło odpowiedzi na każde pytanie. Mimo to przygryzła wargę i kiwnęła głową, nie da im się. Ale najpierw opłacze swojego tatka; jego wspomnienie uderzyło w nią niczym wściekła bombarda, przed oczy powrócił widok zmarnowanego człowieka za kratami, dziś i przez nią toczyła się jego buntownicza krew, tak by powiedzieli. Jednak to właśnie fakt aresztowania sprawił, że wiedziała, że był niewinny. Nigdy nie powinna była w niego wątpić. - Zab-iją go - wypowiedziała te słowa głucho, wpatrzona w nicość, przytłoczona bezsilnością. Może to i lepiej. Po co żyć w świecie tak przesiąkniętym złem? Ukochana rodzina powtarzała by była silna, ale po co? - Ściany mają u-szy - szepnęła później do Philippy, do Rain, do pani Boyle, zgodziła się z tą ostatnią, gdy Moss próbowała cały ten bałagan jakoś przywrócić do porządku; oparta w końcu plecami o ścianę Celine przycisnęła dłonie do swoich uszu i zatrzepotała głową. - Ale zim-ne serca nie rozszy-szyfrują zagadek... - kodów, czegoś, co zrozumiałby tylko port. Tylko rodzina.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Dalej krążyła po celi. Raz trochę wolniej, jak gdyby była zamyślona, potem trochę szybciej, kiedy zimna posadzka za bardzo dawała o sobie znać. To był jedyny sposób, żeby choć trochę się ogrzać w tym wyjątkowo chłodnym miejscu. Pocierała swoje dłonie, drapała się po ramionach, bo więzienna szata była wyjątkowo nieprzyjemna w kontakcie ze skórą.
Słowa Rain, a za tym i Philippy natychmiast zwróciły jej uwagę. Utkwiła swoje nieco ostre, nieco karcące spojrzenie na pierwszej dziewczynie, a potem i na drugiej. Owszem, Hagrid miał bronić dziewczyn, ale tych na górze! Dziewczyn, które pracowały w Parszywym! Ale na Merlina! Nigdy nie miał rzucać się z pięściami na oficjeli! Nie w takiej sytuacji, w jakiej znajdował się Londyn. I teraz ona wychodziła na tą, która nie potrafiła zachować bezpieczeństwa w lokalu! I wciskana była do odpowiedzialności za napad na tego przeklętego urzędasa!
– Jak nikt nie rozpoznał tego, że ten człowiek był związany z ministerstwem? Gdzie w tym momencie pracownicy mieli swoje głowy? Na wakacjach? Na kilkadziesiąt mil widać kto jest z rządem, a kto jest przeciwko niemu! Tu już nie chodzi o to, że Hagrid jest niewinny! Mamy wojnę, wystarczy jeden błąd, żeby stracić życie. I po co w ogóle zamachiwał się tym krzesłem! Jesteśmy w Londynie, na Merlina! Rzucił się na kogoś z Ministerstwa! – Syczała wyraźnie przejęta tym, co się wydarzyło. I po co to wszystko? Po co ryzykował swoim własnym życiem? Po co ryzykował życiem całego Parszywego? Co będzie z pracownikami, którzy byli tego dnia na zmianie? Jak miała im pomóc? – Dlaczego nic mi nie powiedziałyście o tej bójce? Tyle razy powtarzałam, że macie uważać na to, co robicie i mówicie; że Parszywy nie jest tym samym miejscem, którym był. Nie tylko wy, tylko wszyscy. Ministerstwo ma swoje wtyki wszędzie, a w Parszywym od dawna. Zamyka za najmniejszy opór wobec władzy – ciągnęła niemal na jednym tchu. Cała ta sytuacja ją denerwowała, bo traciła jednego dobrego pracownika, a kto wie czy nie cały lokal. Nie mówiąc zwyczajnie o chęci przetrwania tego piekła. – Na Merlina tyle razy powtarzałam… – miała dodać coś jeszcze, ale potem spojrzała na pannę Lovegood i westchnęła ciężko. Gdyby nie to, że sytuacja była dla niej wyjątkowo nieprzyjemna, pewnie i ją zaczęłaby strofować. – Gdybyście wszyscy mnie słuchali, do niczego podobnego by nie doszło – skomentowała jedynie. – Ale nie, wszyscy musicie bawić się w bohaterów. Zostawcie bohaterstwo przeklętym mężczyznom, niech oni się pozabijają – mruknęła wyraźnie niezadowolona i zła. Przeklęty męski świat.
Kiedy usłyszała, że Philippa jej odpyskowała natychmiast odwróciła się w jej stronę i gdyby nie odległość, pewnie zdzieliłaby ją po twarzy. To samo zrobiłaby z Huxley, kiedy ta wyraziła chęć zajęcia się tym przeklętym Sallowem.
– Czy ty powariowałaś? Obie powariowałyście? Jesteśmy w więzieniu, gdzie każdy może usłyszeć to, co mówicie. Chcecie tutaj spędzić miesiąc? Pół roku? – Zapytała natychmiast szeptem. Martwiła się. Mogło wydawać się, że była wyjątkowo nieprzyjemna, ale w głębi naprawdę martwiła się o to, żeby sytuacja nie pogorszyła się jeszcze bardziej. – Trzymajcie się z dala od tego Sallowa. Nie chcę kolejnych kłopotów i chcę widzieć wszystkich żywych – upomniała natychmiast obie pracownice. Corneliusem, który najwyraźniej niszczył życie wielu osobom, mieli zająć się inni, ale nie one. Były tylko dziewczynami. – Chyba, że tak bardzo chcecie skończyć jak tamci na dziecińcu – przypomniała sobie widok, kiedy przyjechali do Tower.
Potrzebowała chwili, żeby uspokoić nerwy. Przyglądała się w tym czasie korytarzowi i milczała. Kiedy Moss szukała u niej upewnienia w odbudowę tawerny odpowiedziała jedynie skinieniem głowy.
– Jak już nie potraficie wytrzymać i musicie wygłaszać swoje płomienne, męskie i polityczne deklaracje, to chociażby posłuchajcie tej młodej i róbcie to z głową. I cicho – mruknęła jedynie, kiedy panna Lovegood wspomniała o kodzie. Ponownie odwróciła się plecami do pozostałych i wypatrywała strażników, żeby móc w porę ostrzec dziewczyny.
Słowa Rain, a za tym i Philippy natychmiast zwróciły jej uwagę. Utkwiła swoje nieco ostre, nieco karcące spojrzenie na pierwszej dziewczynie, a potem i na drugiej. Owszem, Hagrid miał bronić dziewczyn, ale tych na górze! Dziewczyn, które pracowały w Parszywym! Ale na Merlina! Nigdy nie miał rzucać się z pięściami na oficjeli! Nie w takiej sytuacji, w jakiej znajdował się Londyn. I teraz ona wychodziła na tą, która nie potrafiła zachować bezpieczeństwa w lokalu! I wciskana była do odpowiedzialności za napad na tego przeklętego urzędasa!
– Jak nikt nie rozpoznał tego, że ten człowiek był związany z ministerstwem? Gdzie w tym momencie pracownicy mieli swoje głowy? Na wakacjach? Na kilkadziesiąt mil widać kto jest z rządem, a kto jest przeciwko niemu! Tu już nie chodzi o to, że Hagrid jest niewinny! Mamy wojnę, wystarczy jeden błąd, żeby stracić życie. I po co w ogóle zamachiwał się tym krzesłem! Jesteśmy w Londynie, na Merlina! Rzucił się na kogoś z Ministerstwa! – Syczała wyraźnie przejęta tym, co się wydarzyło. I po co to wszystko? Po co ryzykował swoim własnym życiem? Po co ryzykował życiem całego Parszywego? Co będzie z pracownikami, którzy byli tego dnia na zmianie? Jak miała im pomóc? – Dlaczego nic mi nie powiedziałyście o tej bójce? Tyle razy powtarzałam, że macie uważać na to, co robicie i mówicie; że Parszywy nie jest tym samym miejscem, którym był. Nie tylko wy, tylko wszyscy. Ministerstwo ma swoje wtyki wszędzie, a w Parszywym od dawna. Zamyka za najmniejszy opór wobec władzy – ciągnęła niemal na jednym tchu. Cała ta sytuacja ją denerwowała, bo traciła jednego dobrego pracownika, a kto wie czy nie cały lokal. Nie mówiąc zwyczajnie o chęci przetrwania tego piekła. – Na Merlina tyle razy powtarzałam… – miała dodać coś jeszcze, ale potem spojrzała na pannę Lovegood i westchnęła ciężko. Gdyby nie to, że sytuacja była dla niej wyjątkowo nieprzyjemna, pewnie i ją zaczęłaby strofować. – Gdybyście wszyscy mnie słuchali, do niczego podobnego by nie doszło – skomentowała jedynie. – Ale nie, wszyscy musicie bawić się w bohaterów. Zostawcie bohaterstwo przeklętym mężczyznom, niech oni się pozabijają – mruknęła wyraźnie niezadowolona i zła. Przeklęty męski świat.
Kiedy usłyszała, że Philippa jej odpyskowała natychmiast odwróciła się w jej stronę i gdyby nie odległość, pewnie zdzieliłaby ją po twarzy. To samo zrobiłaby z Huxley, kiedy ta wyraziła chęć zajęcia się tym przeklętym Sallowem.
– Czy ty powariowałaś? Obie powariowałyście? Jesteśmy w więzieniu, gdzie każdy może usłyszeć to, co mówicie. Chcecie tutaj spędzić miesiąc? Pół roku? – Zapytała natychmiast szeptem. Martwiła się. Mogło wydawać się, że była wyjątkowo nieprzyjemna, ale w głębi naprawdę martwiła się o to, żeby sytuacja nie pogorszyła się jeszcze bardziej. – Trzymajcie się z dala od tego Sallowa. Nie chcę kolejnych kłopotów i chcę widzieć wszystkich żywych – upomniała natychmiast obie pracownice. Corneliusem, który najwyraźniej niszczył życie wielu osobom, mieli zająć się inni, ale nie one. Były tylko dziewczynami. – Chyba, że tak bardzo chcecie skończyć jak tamci na dziecińcu – przypomniała sobie widok, kiedy przyjechali do Tower.
Potrzebowała chwili, żeby uspokoić nerwy. Przyglądała się w tym czasie korytarzowi i milczała. Kiedy Moss szukała u niej upewnienia w odbudowę tawerny odpowiedziała jedynie skinieniem głowy.
– Jak już nie potraficie wytrzymać i musicie wygłaszać swoje płomienne, męskie i polityczne deklaracje, to chociażby posłuchajcie tej młodej i róbcie to z głową. I cicho – mruknęła jedynie, kiedy panna Lovegood wspomniała o kodzie. Ponownie odwróciła się plecami do pozostałych i wypatrywała strażników, żeby móc w porę ostrzec dziewczyny.
nectar and balm
Dorothea Boyle
Zawód : Szefowa Parszywego; tarocistka
Wiek : 47
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Nie patrzcie na mnie, żem śniada, że mnie spaliło słońce.
Śniada jestem, lecz piękna.
Śniada jestem, lecz piękna.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Neutralni
Wiedziała, że na Philippę zawsze mogła liczyć. Jedna za drugą skoczyłaby w ogień. Były jak siostry, rozumiały się doskonale. Huxley kiwnęła głową na jej słowa. Jaja są dwa. Przydadzą się więc dwie pary rąk. Już sobie wyobrażała jak mężczyzna drze się z bólu, krew tryska, a ona czuje piekielną satysfakcję. W końcu skrzywdził jej małą. Przez niego to wszystko się działo. Przez niego tu tkwiły. Gdyby mogła, rozszarpałaby go na kawałki. Z rozmyślań wyrwał ją dopiero ostry ton właścicielki baru. Spojrzała na nią kątem oka. Była dla niej jak matka, pomogła, jako pierwsza wiedziała o jej tajemnicy. Szanowała ją, chociaż nie zawsze umiała to okazać. A i Dorothe’a była kobietą raczej szorstką. Nie są ludźmi, którzy całują się w policzek na powitanie i przytulają podczas „rodzinnych” uroczystości. Nie miała jej za złe, że była zła. Nie dziwiła się absolutnie. Wszystkie tu były i każda już zdążyła powiedzieć o te dwa słowa za dużo. Zacisnęła usta. Nic do niej nie dotarło. Gdyby wiedziała wcześniej, może udałoby się to inaczej załatwić. Przekonać Corneliusa, że wysyłanie informacji do Ministerstwa nie jest dobrym ruchem. Mogli się dogadać, jak kiedyś.
- Nie było mnie wtedy, Philippy również. Główna zainteresowana myślała, że sobie poradzi – spojrzała na Celine, starała się nie pokazać zawodu.
Gdy Celine opuszczała port mówiła jej, że zawsze może na nią liczyć. Gdy będzie miała problem, to miała się do niej zwrócić. Przecież Huxley by jej nigdy nie zostawiła w potrzebie. A ta myślała, że sobie poradzi. Gdy tylko o tym myślała, wielka gula stawała jej w gardle. Była młoda i głupia, niedoświadczona.
- To musiała być jakaś dziwna godzina, może mało ludzi w barze albo się wystraszyli i nie chcieli gadać – dodała spokojniej. – Hagrid mógł nie wiedzieć. Na Merlina, Boyle, przecież on nawet nie wiedział, że na piętrze jest burdel... – Syknęła w jej stronę.
Już nie mogła podpierać tej przeklętej ściany. Teraz ona zaczęła krążyć po pomieszczeniu słuchając słów najpierw Philippy, potem Boyle, a potem jej wzrok padł na Celine. W końcu powiedziała coś mądrego. Współczuła jej w sprawie ojca, chociaż sama uważała, że matki ani ojca nigdy nie miała i trudno było jej sobie wyobrazić, co młoda dziewczyna teraz czuje. Westchnęła cicho. Wychowana przez ulicę na szczęście nie miała takich problemów.
- Lista niebezpieczeństw w Londynie jest długa. Ministerstwo nie jest na pierwszym miejscu. To pionki, którymi kierują silniejsi. Naprawdę uważasz, że możemy stanąć z boku i się nie mieszać? - zwróciła się w jej kierunku szeptem. – Jakich mężczyzn masz na myśli? Bo tych których ja znam, to albo nie chcą się mieszać albo sami się boją… albo stoją po stronie ministerstwa.
Nie wspomniała nic o tych, których znała i byli po stronie Zakonu. Chociażby Keaton. W końcu ściany miały uszy. A ona nie chciała być łączona z tamtym środowiskiem. Spojrzała na Philippę. Kogo miały poinformować? Kto miał im pomóc? Znowu z jej ust wydobyło się ciche westchnięcie. Już nie rzucała kurwami na prawo i lewo, ale nie oznaczało to, że krew w jej ciele nie wrzała ze złości. Utkwiła w przyjaciółce swoje spojrzenie. Czy i ona zastanawiała się teraz czy port nadal był dla nich domem? Co powinny zrobić? Obie dużo ostatnio przeszły i to miejsce bardziej kojarzyło im się z buciorami wchodzącymi w nieswoje życie, niż domem, w którym mogły się schronić. Podeszła do niej i usiadła obok. Rozmasowała zmarznięte nogi.
- Kogo? – szepnęła.
- Nie było mnie wtedy, Philippy również. Główna zainteresowana myślała, że sobie poradzi – spojrzała na Celine, starała się nie pokazać zawodu.
Gdy Celine opuszczała port mówiła jej, że zawsze może na nią liczyć. Gdy będzie miała problem, to miała się do niej zwrócić. Przecież Huxley by jej nigdy nie zostawiła w potrzebie. A ta myślała, że sobie poradzi. Gdy tylko o tym myślała, wielka gula stawała jej w gardle. Była młoda i głupia, niedoświadczona.
- To musiała być jakaś dziwna godzina, może mało ludzi w barze albo się wystraszyli i nie chcieli gadać – dodała spokojniej. – Hagrid mógł nie wiedzieć. Na Merlina, Boyle, przecież on nawet nie wiedział, że na piętrze jest burdel... – Syknęła w jej stronę.
Już nie mogła podpierać tej przeklętej ściany. Teraz ona zaczęła krążyć po pomieszczeniu słuchając słów najpierw Philippy, potem Boyle, a potem jej wzrok padł na Celine. W końcu powiedziała coś mądrego. Współczuła jej w sprawie ojca, chociaż sama uważała, że matki ani ojca nigdy nie miała i trudno było jej sobie wyobrazić, co młoda dziewczyna teraz czuje. Westchnęła cicho. Wychowana przez ulicę na szczęście nie miała takich problemów.
- Lista niebezpieczeństw w Londynie jest długa. Ministerstwo nie jest na pierwszym miejscu. To pionki, którymi kierują silniejsi. Naprawdę uważasz, że możemy stanąć z boku i się nie mieszać? - zwróciła się w jej kierunku szeptem. – Jakich mężczyzn masz na myśli? Bo tych których ja znam, to albo nie chcą się mieszać albo sami się boją… albo stoją po stronie ministerstwa.
Nie wspomniała nic o tych, których znała i byli po stronie Zakonu. Chociażby Keaton. W końcu ściany miały uszy. A ona nie chciała być łączona z tamtym środowiskiem. Spojrzała na Philippę. Kogo miały poinformować? Kto miał im pomóc? Znowu z jej ust wydobyło się ciche westchnięcie. Już nie rzucała kurwami na prawo i lewo, ale nie oznaczało to, że krew w jej ciele nie wrzała ze złości. Utkwiła w przyjaciółce swoje spojrzenie. Czy i ona zastanawiała się teraz czy port nadal był dla nich domem? Co powinny zrobić? Obie dużo ostatnio przeszły i to miejsce bardziej kojarzyło im się z buciorami wchodzącymi w nieswoje życie, niż domem, w którym mogły się schronić. Podeszła do niej i usiadła obok. Rozmasowała zmarznięte nogi.
- Kogo? – szepnęła.
Why you think that 'bout nude?
'Cause your view's so rude
Think outside the boxThen you'll like it
'Cause your view's so rude
Think outside the boxThen you'll like it
Rain Huxley
Zawód : Portowa dziwka, informatorka
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Królowa nigdy nie opuszcza swojego królestwa i płonie razem z nim.
OPCM : 9 +1
UROKI : 21 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Nie powinny tego robić. Nie mogły tego robić. Usuwać spod stóp młodej baleriny wszystkich przeszkód, by dziewczęce życie odtąd było wciąż tak płynne, lekkie w niewinnym tańcu. Musiała więc płakać i katować pogruchotaną duszę, musiała samodzielnie pojąć, gdzie jest, jak wielkie bagno otaczało je wszystkie zewsząd. Dla tych ścian, dla palącego żelastwa i srogich twarzy strażników nie znaczyły już nic. Kuląca się Lovegood była kolejną zbrodniarką, nazwiskiem wyrytym na ścianach Tower. Miała przyjść, a potem odejść lub pozostać tutaj już na zawsze. Moss dobrze wiedziała, że ten dramat musiał pozostać przy dziewczynie na dłużej, musiał z kata przeobrazić się w szkielet. Męka stawała się siłą. Tylko tak pojąć mogła, jak wiele tkwi w niej mocy. One przechodziły przez to samo. Philippa przeszła ciężką drogę, by znaleźć się tutaj, by w sobie odkryć tak wielką pewność siebie, by odłupać sieroce skorupy i nauczyć się chodzić, pokonywać nawet najbardziej wątpliwe rejony Londynu. I to nic, że dziś świat wydawał się niesamowicie chybotliwy, że nawet nadejścia poranka nie można było być pewnym. Cokolwiek miało się wydarzyć, one musiały to udźwignąć. Wszystkie cztery. Celina wciąż mogła przetrwać. Najpierw musiały przelecieć łzy, a potem mord i groźby obcych oczu powinny przestać blokować każdy ruch, przeszywać tak bardzo, że jedyną drogą staje się ciemny, wilgotny kąt celi. Nie. Na to nigdy nie zamierzała się godzić. Niepokój nie odejdzie, dopóki wszyscy nie wrócą do domu. Noc rozpoczynała jednak dość długą historię, która nie musiała dla wszystkich zakończyć się pomyślnie.
– Zrobił to, pani Boyle. Zrobił to, bo wierzył, że tylko tak pomoże przyjaciołom. Czuł, jak bardzo jest źle. Już wtedy czuł, że czekają go tylko straszne rzeczy. Doświadczał ich od samego początku, od pierwszych dni w stolicy. Skoro to Londyn, to nie wolno nam już nic? Mamy uznać całkowitą kapitulację? Siedzieć jak te myszy pod miotłą i przytakiwać, gdy ścinają i krzywdzą naszych braci? Zabrali go sobie, zabrali cały Londyn. Tak ma być już zawsze? – wyrzuciła w przestrzeń między nimi, pilnując jednak, by głos nie był na tyle donośny, by nie dawał jasnych informacji ludziom z drugie końca celi.
Dobrze wiedziała, jak wygląda sytuacja w stolicy. Na własnej skórze przekonała się o tym, że wystarczyło po prostu być, by policja znalazła powód do wsadzenia niewinnego człowieka do więzienia. Bo tak chcieli. Bo mieli prawo, bo byli tu królami świata, a reszta miała wykonywać wdzięcznie polecenia. Nie chciała się godzić na taki los, nie, gdy wiedziała, ile wspaniałych dusz tutaj pozostało, ile w ludziach było jeszcze mocy. Wielu obierało stronę władzy, jedyni specjalnie, by przetrwać, a drudzy ze szczerej wiary, że to jest ta słuszna prawda. Słyszała, o czym ludzie gadali w tawernie, wiedziała, jak układały się nastroje – przynajmniej pośród mieszkańców portu. Wcale jej się to nie podobała, czuła stratę. Popierała myśli Huxley, nie mogła jednak zgodzić się z rozsądnym głosem Dorothei. Trzeźwy umysł tarocistki ofiarował im dobrą radę, to jasne, ale nie chodziło już tylko o to, by po prostu przetrwać. Philippa i Rain potrzebowały od życia więcej, nie chciały się tu dusić i tak po prostu akceptować brutalnych zmian zachodzących we własnym gnieździe. Ściany miały uszy? Głos Celiny rozbił się między rdzawymi kratami. Nie brała czynnego udziału w rozmowie, zapewne odpłynęła gdzieś dalej, o wiele dalej. Misternie utkana między drżeniami sugestia baletnicy została dobrze pojęta. Przez nie wszystkie. A jednak trudno było wstrzymywać emocje. Sama blondynka nie radziła sobie z dramatem – a ten najgorszy wciąż był dopiero przed nią. Philippa odstała od misji ratowania tego lotnego dziewczęcia. Zamiast tego skupiła się na dyskusji między starszymi kobietami. – Więc co? Mamy spokojnie im na to wszystko pozwalać? Pani Boyle, wierzysz im? Ufasz im? Nie widzisz, co się dzieje wokoło? Londyn jest pusty, Londyn jest dla wybranych. Wybili mugoli, a kolejny w kolejce będzie port. Nasi bracia, nasi przyjaciele. Chcą patrzeć, jak umieramy. Zostaną lordowie i bogacze. Chcę żyć, ale chcę też wolności. Prawo jest po ich stronie, wszystko jest po ich stronie. A my tkwimy tutaj sami. Mamy tylko siebie – mówiła tym razem ściszonym głosem, między nimi i dla nich. Dla nikogo innego. Odkąd tu weszły, niejeden przecież jasno i dosadnie wyraził swoje niezadowolenie. Miała się bać tych zakał? Co z resztą? Naprawdę wyrażane w celi groźby i złowieszcze plany robiły na kimkolwiek wrażenie w takim miejscu? Tu wszyscy pluli. One też.
Spoglądała na plecy Boyle. Kiwała lekko głową. Aż w końcu wstała i przeszła te dwa kroki, potem znów w tył i w przód. Kurwa mać. Zdusiła uwagę szefowej. Męskie deklaracje. Męskie prawa, męskie cholerne zasady. Tak to miało działać. A one miały być tylko piękne i usłużne. One nie miały się mieszać. – Ja sie po prostu martwię, Boyle. Martwię o wszystkich. I trudno mi znieść myśl, że mielibyśmy utracić nasz portowy świat. Trudno się nie złościć. Ludzie są głodni i sfrustrowani, robią różne rzeczy... Nikomu nie można już ufać, tym bardziej musimy być razem – wymówiła zrezygnowana, niemniej złośliwa. Zdusiła chęć wyrażenia kolejnego przekleństwa.
Ze złością spoczęła znów na podłodze, a krótko potem uniosła brodę i zerknęła na Rain, usiadła tuż obok. Nie odpowiedziała. Głęboko spoglądała w sojusznicze oczy. – Keat musi wiedzieć, albo... Może Morgan mógłby nam pomóc i Mały Jim – mówiła szeptem wprost do jej ucha, blisko twarzy, w sekrecie. Każdy z nich był jej bliski i każdy zrobiłby wiele, by jej pomóc. Wiedziała o tym, nie zostawiliby ich tutaj.
– Zrobił to, pani Boyle. Zrobił to, bo wierzył, że tylko tak pomoże przyjaciołom. Czuł, jak bardzo jest źle. Już wtedy czuł, że czekają go tylko straszne rzeczy. Doświadczał ich od samego początku, od pierwszych dni w stolicy. Skoro to Londyn, to nie wolno nam już nic? Mamy uznać całkowitą kapitulację? Siedzieć jak te myszy pod miotłą i przytakiwać, gdy ścinają i krzywdzą naszych braci? Zabrali go sobie, zabrali cały Londyn. Tak ma być już zawsze? – wyrzuciła w przestrzeń między nimi, pilnując jednak, by głos nie był na tyle donośny, by nie dawał jasnych informacji ludziom z drugie końca celi.
Dobrze wiedziała, jak wygląda sytuacja w stolicy. Na własnej skórze przekonała się o tym, że wystarczyło po prostu być, by policja znalazła powód do wsadzenia niewinnego człowieka do więzienia. Bo tak chcieli. Bo mieli prawo, bo byli tu królami świata, a reszta miała wykonywać wdzięcznie polecenia. Nie chciała się godzić na taki los, nie, gdy wiedziała, ile wspaniałych dusz tutaj pozostało, ile w ludziach było jeszcze mocy. Wielu obierało stronę władzy, jedyni specjalnie, by przetrwać, a drudzy ze szczerej wiary, że to jest ta słuszna prawda. Słyszała, o czym ludzie gadali w tawernie, wiedziała, jak układały się nastroje – przynajmniej pośród mieszkańców portu. Wcale jej się to nie podobała, czuła stratę. Popierała myśli Huxley, nie mogła jednak zgodzić się z rozsądnym głosem Dorothei. Trzeźwy umysł tarocistki ofiarował im dobrą radę, to jasne, ale nie chodziło już tylko o to, by po prostu przetrwać. Philippa i Rain potrzebowały od życia więcej, nie chciały się tu dusić i tak po prostu akceptować brutalnych zmian zachodzących we własnym gnieździe. Ściany miały uszy? Głos Celiny rozbił się między rdzawymi kratami. Nie brała czynnego udziału w rozmowie, zapewne odpłynęła gdzieś dalej, o wiele dalej. Misternie utkana między drżeniami sugestia baletnicy została dobrze pojęta. Przez nie wszystkie. A jednak trudno było wstrzymywać emocje. Sama blondynka nie radziła sobie z dramatem – a ten najgorszy wciąż był dopiero przed nią. Philippa odstała od misji ratowania tego lotnego dziewczęcia. Zamiast tego skupiła się na dyskusji między starszymi kobietami. – Więc co? Mamy spokojnie im na to wszystko pozwalać? Pani Boyle, wierzysz im? Ufasz im? Nie widzisz, co się dzieje wokoło? Londyn jest pusty, Londyn jest dla wybranych. Wybili mugoli, a kolejny w kolejce będzie port. Nasi bracia, nasi przyjaciele. Chcą patrzeć, jak umieramy. Zostaną lordowie i bogacze. Chcę żyć, ale chcę też wolności. Prawo jest po ich stronie, wszystko jest po ich stronie. A my tkwimy tutaj sami. Mamy tylko siebie – mówiła tym razem ściszonym głosem, między nimi i dla nich. Dla nikogo innego. Odkąd tu weszły, niejeden przecież jasno i dosadnie wyraził swoje niezadowolenie. Miała się bać tych zakał? Co z resztą? Naprawdę wyrażane w celi groźby i złowieszcze plany robiły na kimkolwiek wrażenie w takim miejscu? Tu wszyscy pluli. One też.
Spoglądała na plecy Boyle. Kiwała lekko głową. Aż w końcu wstała i przeszła te dwa kroki, potem znów w tył i w przód. Kurwa mać. Zdusiła uwagę szefowej. Męskie deklaracje. Męskie prawa, męskie cholerne zasady. Tak to miało działać. A one miały być tylko piękne i usłużne. One nie miały się mieszać. – Ja sie po prostu martwię, Boyle. Martwię o wszystkich. I trudno mi znieść myśl, że mielibyśmy utracić nasz portowy świat. Trudno się nie złościć. Ludzie są głodni i sfrustrowani, robią różne rzeczy... Nikomu nie można już ufać, tym bardziej musimy być razem – wymówiła zrezygnowana, niemniej złośliwa. Zdusiła chęć wyrażenia kolejnego przekleństwa.
Ze złością spoczęła znów na podłodze, a krótko potem uniosła brodę i zerknęła na Rain, usiadła tuż obok. Nie odpowiedziała. Głęboko spoglądała w sojusznicze oczy. – Keat musi wiedzieć, albo... Może Morgan mógłby nam pomóc i Mały Jim – mówiła szeptem wprost do jej ucha, blisko twarzy, w sekrecie. Każdy z nich był jej bliski i każdy zrobiłby wiele, by jej pomóc. Wiedziała o tym, nie zostawiliby ich tutaj.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Mogłaby wyjaśnić im, że Sallow nie miał na tyle przyzwoitości, by przedstawić siebie i swych ministerialnych powiązań, że posłużył się jedynie okrzykiem wygłoszonym przez magipolicjantów obwieszczających przynależność do munduru, ale zabrakło jej na to siły. Zabrakło głosu, który byłby w stanie ponieść te słowa dalej, nawet jeśli wydawała się drżeć jakby mniej. Łzy na czerwonych policzkach zasychały jednak powoli. Ich wspomnienie w piekących oczach pozostawało świeże, a myśli w głowie wciąż barwne, ale nie w takich kolorach, jakich półwila mogłaby pragnąć od życia. Nie docierało do niej, albo może docierało z coraz większą wagą właśnie, że nazajutrz o poranku będzie musiała pożegnać człowieka, który ją wychował. To było... zbyt brutalne, nawet jak na świat pozbawiony delikatności i empatii.
Nie tego się spodziewała, mimo licznych odwiedzin w brudnym, zimnym Tower, gdzie kpiny funkcjonariuszy sugerowały liche fatum wiszące nad głową jej tatka.
Nie rozumiała w pełni tego, o czym dyskutowały trzy pozostałe kobiety. Wybili mugoli, przynajmniej to przedarło się przez ściany zamroczonego umysłu; czy nie o tym samym pisał jej wcześniej pan Samuel? Nie śmiała go wtedy słuchać, zarzekała się w duszy, że w Londynie było jej dobrze i bezpiecznie, dokąd to doprowadziło Celine Lovegood? Półwila odetchnęła ciężko, drżąco, i odłożyła na bok zmięty pergamin, który winien już mieć na sobie spisane jakieś zdania. Ona jednak nie potrafiła ich odnaleźć, jeszcze nie. Na to także nie miała siły. Dlatego bez słowa przesunęła się na lodowatych kamieniach i położyła, głowę po chwili wahania opierając na kolanach Philippy, która wróciła wtedy do swojej pozycji pod ścianą. Po jej drugiej stronie siedziała Rain, której Celine nie mogła dosięgnąć, ale sam fakt bliskości był niejako pokrzepiający. Ile to jeszcze potrwa? Kiedy wypuszczą te niewinniejsze? Oby jak najszybciej. Z trudem przymknęła ociężałe powieki i wtuliła się w nogi Moss, nagle tak mocno i tak kurczowo, jakby od tego zależeć miało całe jej życie. Od spodu zimnem smagała podłoga, zza pleców zionął ten sam ziąb, tylko barmanka z Parszywego Pasażera była źródłem ciepła, do którego lgnęła jak zagubiona w ciemności ćma. Niewiele mogła wnieść do tej rozmowy, nie kiedy jej mózg wciąż przeciążał jesienny powiew wróżki, chciała więc tylko z nimi być, nawet ciałem, jeśli nie duchem.
- Wypa-adłyśmy za b-burtę... - wyszeptała w eter.
Ale topiły się w obcych falach, nie tych portowych, nie tam, gdzie znajdował się dom, z którego wyszarpnięto za fraki je wszystkie.
Reflektujecie, miłe panie?
k1, k4 - otacza nas cisza, ale już niebawem z drugiego końca korytarza możemy dosłyszeć donośne salwy śmiechu funkcjonariuszy mających tej nocy dyżur. słyszymy jak obgadują półgłówka-półolbrzyma, który miał na tyle mało oleju w głowie, by pogorszyć swoją sytuację czynną napaścią.
k2, k5 - kraty odgradzające nas od wolności mija patrolujący korytarz funkcjonariusz. rzuca nam gniewne spojrzenie i uderza różdżką o metal, niewerbalnym gestem nakazując uciszenie się.
k3, k6 - loch jest cichy.
Nie tego się spodziewała, mimo licznych odwiedzin w brudnym, zimnym Tower, gdzie kpiny funkcjonariuszy sugerowały liche fatum wiszące nad głową jej tatka.
Nie rozumiała w pełni tego, o czym dyskutowały trzy pozostałe kobiety. Wybili mugoli, przynajmniej to przedarło się przez ściany zamroczonego umysłu; czy nie o tym samym pisał jej wcześniej pan Samuel? Nie śmiała go wtedy słuchać, zarzekała się w duszy, że w Londynie było jej dobrze i bezpiecznie, dokąd to doprowadziło Celine Lovegood? Półwila odetchnęła ciężko, drżąco, i odłożyła na bok zmięty pergamin, który winien już mieć na sobie spisane jakieś zdania. Ona jednak nie potrafiła ich odnaleźć, jeszcze nie. Na to także nie miała siły. Dlatego bez słowa przesunęła się na lodowatych kamieniach i położyła, głowę po chwili wahania opierając na kolanach Philippy, która wróciła wtedy do swojej pozycji pod ścianą. Po jej drugiej stronie siedziała Rain, której Celine nie mogła dosięgnąć, ale sam fakt bliskości był niejako pokrzepiający. Ile to jeszcze potrwa? Kiedy wypuszczą te niewinniejsze? Oby jak najszybciej. Z trudem przymknęła ociężałe powieki i wtuliła się w nogi Moss, nagle tak mocno i tak kurczowo, jakby od tego zależeć miało całe jej życie. Od spodu zimnem smagała podłoga, zza pleców zionął ten sam ziąb, tylko barmanka z Parszywego Pasażera była źródłem ciepła, do którego lgnęła jak zagubiona w ciemności ćma. Niewiele mogła wnieść do tej rozmowy, nie kiedy jej mózg wciąż przeciążał jesienny powiew wróżki, chciała więc tylko z nimi być, nawet ciałem, jeśli nie duchem.
- Wypa-adłyśmy za b-burtę... - wyszeptała w eter.
Ale topiły się w obcych falach, nie tych portowych, nie tam, gdzie znajdował się dom, z którego wyszarpnięto za fraki je wszystkie.
Reflektujecie, miłe panie?
k1, k4 - otacza nas cisza, ale już niebawem z drugiego końca korytarza możemy dosłyszeć donośne salwy śmiechu funkcjonariuszy mających tej nocy dyżur. słyszymy jak obgadują półgłówka-półolbrzyma, który miał na tyle mało oleju w głowie, by pogorszyć swoją sytuację czynną napaścią.
k2, k5 - kraty odgradzające nas od wolności mija patrolujący korytarz funkcjonariusz. rzuca nam gniewne spojrzenie i uderza różdżką o metal, niewerbalnym gestem nakazując uciszenie się.
k3, k6 - loch jest cichy.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
The member 'Celine Lovegood' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 6
'k6' : 6
Całe szczęście nie była w swoich poglądach sama. U boku Philippa, nigdy jej nie zawodziła. Wiedziała, że w niej będzie miała wsparcie, że ramię w ramię będą w stanie stawić czoła przeciwnościom losu. Chociaż pewnie trochę inaczej to sobie wyobrażały. Huxley trochę się tego spodziewała, ale jednocześnie gdy usłyszała słowa płynące z ust przyjaciółki – skrzywiła się lekko. Nadal nie potrafiła się do tego ustosunkować. Nie wiedziała jak do tego podejść, na co się zdecydować. Tyle razy była w trakcie pisania listu do niego, ale nic nigdy nie opuściło sowią pocztę. Teraz będzie musiało. Wzięła głębszy wdech, każdy mięsień jej ciała spiął się mimowolnie. Nie patrzyła na przyjaciółkę, chociaż czuła na sobie spojrzenie Moss. Lekko kiwnęła głową. Nie ważne która z nich wyjdzie pierwsza, listy do odpowiednich osób zostaną wysłane. Jeszcze nie wiedziała, że to jej przypadnie ten zaszczyt. Od siebie nie miała nic do dodania. Nie wiedziała kogo mogłaby poinformować, kto mógłby im pomóc? Matthew oczywiście się dowie, ale wiedziała, że im nie pomoże. Nie tak jak by tego sobie życzyła. Chciał by uciekła, by zapadła się pod ziemię. Nie ten czas. Ktoś wbił butami na jej statek, piratów na gapę nie będzie tolerować. Tylko trzeba było zrobić to mądrze, odpowiednio wszystko przygotować, a była pewna, że uda się wypchnąć ich za burtę. Szkoda tylko, że znajdowały się w samym centrum piekielnego sztormu. Spojrzała na Celinę w momencie, gdy ta się odezwała.
- O nie, za żadną burtę nie wypadłam – uśmiechnęła się lekko.
Swój wzrok przerzuciła na najstarszą kobietę z tego grona. Przyglądała się jej przez chwilę w milczeniu, a potem uniosła się z siedzenia. Podeszła bliżej. Zatrzymała się tuż obok, aby nie musiała mówić zbyt głośno. Już do niej dotarło, że głośne rozmawianie faktycznie może przynieść więcej problemów niż pożytku.
- Wiesz dlaczego się nie usuniemy? – zapytała Boyle po cichu. – Bo rządzą tu teraz ludzie, którym nie potrzeba naszej zabawy w bohaterów, jak to określiłaś. Wystarczy niewywiązanie się z umowy, krzywe spojrzenie… Ja już dawno weszłam na tę ścieżkę. Nawet nie zauważyłaś, że byłam pod imperiusem… - wyszeptała. Bardzo starała się, aby w jej głośnie nie zabrzmiała choć nuta żalu.
Dorothea była przecież dla niej jak matka. Znała ją najdłużej, jako pierwsza i bardzo długi czas jedyna znała jej tajemnice. Wiedziała, że Huxley jest legilimentką. Rain odnalazła w niej kobietę, którą nie była jej własna matka. Chociaż nigdy nie potrafiła tego okazać. Zsunęła swoje szmaty tak, aby pokazać blizny na udach.
- Z tego się już nie da wyrwać. I mam dwa wyjścia, przy czym, znasz mnie i wiesz, że jedno jest przeze mnie nie do zaakceptowania – mruknęła.
Zacisnęła usta w prostą linię. Nie mogła siedzieć i nic nie robić. Nie po tym co jej zrobili. Nie mogła ukryć się i schować głowę w piasek. Nigdy nie potrafiła usiedzieć w miejscu, nie mieszać się, nie startować do silniejszych i pokazywać, że stoi z nimi na równi. Nawet jeśli tak nie było. To po prostu była Huxley. Doświadczona przez życie, uparta, zbyt pewna siebie. Nie tchórz i nie uciekinier. Za swój statek, port i rodzinę była w stanie zawalczyć. Uniosła lekko kąciki ust ku górze. Rodzina, to zawsze było jedno wielkie utrapienie…
- O nie, za żadną burtę nie wypadłam – uśmiechnęła się lekko.
Swój wzrok przerzuciła na najstarszą kobietę z tego grona. Przyglądała się jej przez chwilę w milczeniu, a potem uniosła się z siedzenia. Podeszła bliżej. Zatrzymała się tuż obok, aby nie musiała mówić zbyt głośno. Już do niej dotarło, że głośne rozmawianie faktycznie może przynieść więcej problemów niż pożytku.
- Wiesz dlaczego się nie usuniemy? – zapytała Boyle po cichu. – Bo rządzą tu teraz ludzie, którym nie potrzeba naszej zabawy w bohaterów, jak to określiłaś. Wystarczy niewywiązanie się z umowy, krzywe spojrzenie… Ja już dawno weszłam na tę ścieżkę. Nawet nie zauważyłaś, że byłam pod imperiusem… - wyszeptała. Bardzo starała się, aby w jej głośnie nie zabrzmiała choć nuta żalu.
Dorothea była przecież dla niej jak matka. Znała ją najdłużej, jako pierwsza i bardzo długi czas jedyna znała jej tajemnice. Wiedziała, że Huxley jest legilimentką. Rain odnalazła w niej kobietę, którą nie była jej własna matka. Chociaż nigdy nie potrafiła tego okazać. Zsunęła swoje szmaty tak, aby pokazać blizny na udach.
- Z tego się już nie da wyrwać. I mam dwa wyjścia, przy czym, znasz mnie i wiesz, że jedno jest przeze mnie nie do zaakceptowania – mruknęła.
Zacisnęła usta w prostą linię. Nie mogła siedzieć i nic nie robić. Nie po tym co jej zrobili. Nie mogła ukryć się i schować głowę w piasek. Nigdy nie potrafiła usiedzieć w miejscu, nie mieszać się, nie startować do silniejszych i pokazywać, że stoi z nimi na równi. Nawet jeśli tak nie było. To po prostu była Huxley. Doświadczona przez życie, uparta, zbyt pewna siebie. Nie tchórz i nie uciekinier. Za swój statek, port i rodzinę była w stanie zawalczyć. Uniosła lekko kąciki ust ku górze. Rodzina, to zawsze było jedno wielkie utrapienie…
Why you think that 'bout nude?
'Cause your view's so rude
Think outside the boxThen you'll like it
'Cause your view's so rude
Think outside the boxThen you'll like it
Rain Huxley
Zawód : Portowa dziwka, informatorka
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Królowa nigdy nie opuszcza swojego królestwa i płonie razem z nim.
OPCM : 9 +1
UROKI : 21 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Stojąc przy kratach odwróciła jedynie głowę w kierunku Rain, która jako pierwsza postanowiła jej odpowiedzieć. Wciąż wydawała się zła na wszystko i na wszystkich, a w szczególności na to, że znajdowały się w więzieniu. Po pierwszym zdaniu pracownicy ponownie spojrzała w stronę kłopotliwej klientki, która spowodowała całe to zamieszanie. Nie skomentowała niczego. Nie chciała, przynajmniej na tę chwilę. Ponownie zerknęła w stronę korytarza i rozejrzała się za strażnikami, których na tę chwilę nie było w pobliżu.
– Tak, tak uważam – odpowiedziała dopiero wtedy, kiedy usłyszała pytanie. – Na Merlina, nie jesteśmy aurorami – syknęła jedynie cicho w stronę Rain i Philippy, kiedy usłyszała ich opinie. Uparcie trwała przy tym, że sprawy Londynu, a nawet całej Anglii nie leżały w ich interesach. Były przecież jedynie barmankami, zwykłym personelem Parszywego. Nawet ona, Matilda, była jedynie zwykłą współwłaścicielką tego przeklętego lokalu. Co miałaby wiedzieć o polityce, poza oczywistymi faktami i wiadomościami z historii? To jest, zdawała sobie sprawę z obecnej sytuacji, ale nie zamierzała się wtrącać i nie zamierzała niczego zmieniać. Po pierwsze nikt by jej nie posłuchał, po drugie w Londynie łatwo można było być złapanym. – Jak ktoś chce ryzykować swoje życie, to niech to będzie wiadomo kto. Ja nie zamierzam i myślę, że wy też nie powinniście. – Skierowała ostrzegawczo swój wskazujący palec w stronę najpierw w stronę jednej, a potem drugiej. Nie chciała, żeby żadna z nich zginęła… albo być może podzieliła los panny Lovegood. – Londyn już dawno skapitulował. – Oznajmiła ostrym szeptem. – Jeżeli chciałyście cokolwiek robić, to mogłyście zrobić to prędzej. Teraz jest na to za późno. I lepiej, żebyście nic nie robiły. Już raz straciłam rodzinę, drugi raz nie zamierzam – dodała i widać było, że rozmowa wyraźnie godziła w jej uczucia. Naprawdę nie chciała ich stracić. Myśl, że tak bardzo szły w tę głupią myśl o partyzantce zwyczajnie ją przerażała. – Poza tym… myślicie, że mugole przywitali by nas z otwartymi ramionami, gdyby wiedzieli kim jesteśmy? Spalili by nas na stosach jak przed kilkoma wiekami. Nie mam nic przeciwko… czarodziejom mugolskiego pochodzenia – dodała znacznie ciszej trzy ostatnie słowa, żeby przypadkiem nie zostać usłyszanym przez kogokolwiek innego niż dziewczyny, które dzieliły z nią celę – ale wiem, że za moje pochodzenie i za to, że jestem czarownicą wiele mugolskich rodzin gotowych by było zrobić mi piekło na ziemi. Nie ufam nikomu, ale jeżeli mam przeżyć tutaj, w Londynie, to będę siedzieć cicho.
Kolejne słowa Rain wyraźnie ją zaskoczyły. Spojrzała na nią wyraźnie zdezorientowana i zaskoczona. Imperius? Ale dlaczego ktokolwiek miałby na nią rzucać tego typu zaklęcie? W pierwszym momencie to brzmiało zbyt abstrakcyjnie, żeby było prawdziwe. A jednak jej słowa brzmiały tak pewnie, że była w stanie w to uwierzyć. Dostrzegła blizny na udach, które ta odsłoniła. Spuściła na chwilę głowę i nie odzywała się dłuższą chwilę. Opierała głowę o kraty i przymknęła na chwilę oczy. Nie chciała wyjść na kogoś, kto je ograniczał, ale martwiła się. Myśl, że mogłyby wpaść w kłopoty i skończyć jak czarodzieje na dziedzińcu zwyczajnie przyprawiała ją o dreszcze. Wierzyła w to, że zwyczajnie można było żyć jak dawniej… jeżeli tylko cała ta burza miała się uspokoić. A na pewno miała, jak sobie powtarzała.
– W każdej wojnie są głodni – odpowiedziała wyjątkowo cicho, jakby bardziej sobie niż dziewczynom. – Ale fakt, musimy być razem. Dlatego powtarzam wam, nie wtrącajcie się w politykę. Nie jest dla was – ponowiła uparcie. – Nie zrozumcie mnie źle. Nie jest dla mnie. Jesteśmy jedynie kobietami.
Odwróciła się ponownie, a spojrzenie padło na młodą czarownicę, która najwyraźniej nie zamierzała przestać płakać. Westchnęła ciężko, a potem ścisnęła usta, słysząc jej szept.
– Uspokójcie ją – mruknęła jedynie, przyzwyczajona do wydawania poleceń niczym w Parszywym. Sama znowu zaczęła drapać się po barku, gdzie materiał więziennej szaty stał się wyjątkowo nieprzyjemny w dotyku ze skórą.
– Tak, tak uważam – odpowiedziała dopiero wtedy, kiedy usłyszała pytanie. – Na Merlina, nie jesteśmy aurorami – syknęła jedynie cicho w stronę Rain i Philippy, kiedy usłyszała ich opinie. Uparcie trwała przy tym, że sprawy Londynu, a nawet całej Anglii nie leżały w ich interesach. Były przecież jedynie barmankami, zwykłym personelem Parszywego. Nawet ona, Matilda, była jedynie zwykłą współwłaścicielką tego przeklętego lokalu. Co miałaby wiedzieć o polityce, poza oczywistymi faktami i wiadomościami z historii? To jest, zdawała sobie sprawę z obecnej sytuacji, ale nie zamierzała się wtrącać i nie zamierzała niczego zmieniać. Po pierwsze nikt by jej nie posłuchał, po drugie w Londynie łatwo można było być złapanym. – Jak ktoś chce ryzykować swoje życie, to niech to będzie wiadomo kto. Ja nie zamierzam i myślę, że wy też nie powinniście. – Skierowała ostrzegawczo swój wskazujący palec w stronę najpierw w stronę jednej, a potem drugiej. Nie chciała, żeby żadna z nich zginęła… albo być może podzieliła los panny Lovegood. – Londyn już dawno skapitulował. – Oznajmiła ostrym szeptem. – Jeżeli chciałyście cokolwiek robić, to mogłyście zrobić to prędzej. Teraz jest na to za późno. I lepiej, żebyście nic nie robiły. Już raz straciłam rodzinę, drugi raz nie zamierzam – dodała i widać było, że rozmowa wyraźnie godziła w jej uczucia. Naprawdę nie chciała ich stracić. Myśl, że tak bardzo szły w tę głupią myśl o partyzantce zwyczajnie ją przerażała. – Poza tym… myślicie, że mugole przywitali by nas z otwartymi ramionami, gdyby wiedzieli kim jesteśmy? Spalili by nas na stosach jak przed kilkoma wiekami. Nie mam nic przeciwko… czarodziejom mugolskiego pochodzenia – dodała znacznie ciszej trzy ostatnie słowa, żeby przypadkiem nie zostać usłyszanym przez kogokolwiek innego niż dziewczyny, które dzieliły z nią celę – ale wiem, że za moje pochodzenie i za to, że jestem czarownicą wiele mugolskich rodzin gotowych by było zrobić mi piekło na ziemi. Nie ufam nikomu, ale jeżeli mam przeżyć tutaj, w Londynie, to będę siedzieć cicho.
Kolejne słowa Rain wyraźnie ją zaskoczyły. Spojrzała na nią wyraźnie zdezorientowana i zaskoczona. Imperius? Ale dlaczego ktokolwiek miałby na nią rzucać tego typu zaklęcie? W pierwszym momencie to brzmiało zbyt abstrakcyjnie, żeby było prawdziwe. A jednak jej słowa brzmiały tak pewnie, że była w stanie w to uwierzyć. Dostrzegła blizny na udach, które ta odsłoniła. Spuściła na chwilę głowę i nie odzywała się dłuższą chwilę. Opierała głowę o kraty i przymknęła na chwilę oczy. Nie chciała wyjść na kogoś, kto je ograniczał, ale martwiła się. Myśl, że mogłyby wpaść w kłopoty i skończyć jak czarodzieje na dziedzińcu zwyczajnie przyprawiała ją o dreszcze. Wierzyła w to, że zwyczajnie można było żyć jak dawniej… jeżeli tylko cała ta burza miała się uspokoić. A na pewno miała, jak sobie powtarzała.
– W każdej wojnie są głodni – odpowiedziała wyjątkowo cicho, jakby bardziej sobie niż dziewczynom. – Ale fakt, musimy być razem. Dlatego powtarzam wam, nie wtrącajcie się w politykę. Nie jest dla was – ponowiła uparcie. – Nie zrozumcie mnie źle. Nie jest dla mnie. Jesteśmy jedynie kobietami.
Odwróciła się ponownie, a spojrzenie padło na młodą czarownicę, która najwyraźniej nie zamierzała przestać płakać. Westchnęła ciężko, a potem ścisnęła usta, słysząc jej szept.
– Uspokójcie ją – mruknęła jedynie, przyzwyczajona do wydawania poleceń niczym w Parszywym. Sama znowu zaczęła drapać się po barku, gdzie materiał więziennej szaty stał się wyjątkowo nieprzyjemny w dotyku ze skórą.
nectar and balm
Dorothea Boyle
Zawód : Szefowa Parszywego; tarocistka
Wiek : 47
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Nie patrzcie na mnie, żem śniada, że mnie spaliło słońce.
Śniada jestem, lecz piękna.
Śniada jestem, lecz piękna.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Neutralni
- Umiemy pływać, Celino – odpowiedziała na jej zająknięcie, a zimne palce wczepiła w potargane, nieco mniej świeże już jasne pasma. To pierwsze, co przyszło jej do głowy, kiedy tak dramatycznie wybrzmiało kolejne nieoczywiste słowo tej młodej dziewczyny. – A tutaj w porcie są przyjaciele, którzy zawsze rzucą nam koło ratunkowe. Tamiza nam niestraszna – kontynuowała to mdłe pocieszenie. Tamiza nam niestraszna. To było echo, wielokrotnie powtórzyła zdanie w myśli, jakby pod nim czaiło się rozległe wyjaśnienie dla tego wszystkiego, co się tutaj działo. Może Lovegood miała rację, może chodziło o chyboczącą się łódź, która w czasie sztormu wypluwała tych nieważnych, tych najciężej pracujących i najmniej osłoniętych przez groźnymi falami. Ich, ludzi z niższej klasy, dalekich od wielkiej polityki, będących gdzieś na samym dnie wielopiętrowej wieży. Tak naprawdę nie mieli żadnego znaczenia. – A żeby to aurorzy potrafili nas uratować… - zakpiła, gdy stanął jej przed oczami ten bezbronny Tonks, albo sam Rineheart. Wszyscy znikali, gdy byli najbardziej potrzebni. Siłą tego świata nie byli wcale oni. Co mogli? Co mogli przeciwko szerokim murom ustawianym przez tych ważniaków? Gdzie pomoc? Powiadali już na mieście, że Londyn był przegrany, że nie było już w czym przebierać. Tamten facet, Skamander z plakatów, mówił jej, że nie chodzi o stolice, że to wszystko sięga znacznie dalej, ale ludzie tutaj żyli sprawami własnego podwórka. Sytuacja robiła się coraz trudniejsza. A w porcie wieszano flagi nowego zarządcy, rozstawiano patrole i rozporządzano obcym towarem jak państwowym.
Boyle mówiła dalej – że trzeba było prędzej, że już za późno, że nie powinny się w to mieszać. Rain stała u jej boku, wyznając krzywdy i okruchy wojny. A pomazane na jej kolanach dziecko właśnie musiało dorosnąć. Sytuacja była do dupy. To wszystko po prostu nie miało sensu. Wykłócały się jak stare przekupy, kiedy za ścianą wieszano ludzi i nabijano na pal. Kiedy dzieci z doków łapano jak muchy i wystawiano na pożarcie – zupełnie jak te maluchy mordowane przez szmalcowników, o których opowiedział jej Rubeus. – O rodzinę się walczy, pani Boyle. O ciebie i o wszystkich naszych braci. Walczy, by mogła trwać i mieszkać na swojej ziemi – wygłosiła otwarcie, wyginając szyję w stronę dwóch stojących kobiet. – Rain ma racje. Prowokuje ich byle uśmiech. Szukają powodu, by nas skuć i zamknąć. Tak dla porządku, tak na pokaz. Kiedy my nawet nie robimy nic złego. Za co teraz siedzimy? Na co czekamy? –Potrząsneła lekko głową, a garść włosów opadła jej na czoło. Odgarnęła je szybko, a potem oparła głowę o ścianę i wypuściła ze świstem powietrze. Słuchała historii o mordzie na czarodziejach i wojnach ciągnących się wiekami, o nienawiści i niezrozumieniu. – Ja nie myślę o nich, myślę o nas. O naszych ludziach. O was. Właśnie dlatego, że myślę o was, nie mogę być po prostu kobietą, która stoi w kącie i czeka na zbawienie. Już kiedyś nią byłam, nie chcę więcej… - wymówiła dość cicho, dla nich i tylko dla nich. Siedzieć cicho. Bez planu, bez niczego. Tak po prostu patrzeć, jak miasto obraca się w chaosie, jak deptana jest tamta radość, gwałcona wolność. Czym był teraz Londyn? Dla kogo był? Czuła zniechęcenie, do powiedzenia miała znacznie więcej, ale darowała sobie przez wzgląd na nieodpowiednie pary uszu, które mogły być zbyt zaciekawione. Głaskała głowę Celiny, próbowała jakoś przedrzeć się przez chaos w myśli. Nie wtrącajcie się. Boyle było łatwo mówić. Miała swój bar, swoją dobrą pozycję w porcie i wiele przeżytych lat. Być może należało słuchać, kierować się mądrością płynącą z doświadczenia, ale z drugiej strony tyle już razy obiecywała sobie, że zatroszczy się o swój dom, o ukochane doki, jedyne takie miejsce na ziemi. Na pewno jedyne? Prawda była taka, że życie tutaj robiło się coraz trudniejsze. Cholera.
– Jest już spokojna – dodała tylko do Dorothei, ale patrzyła już gdzieś w bok. Dusiło się w niej tak wiele niewypowiedzianych wniosków. W sobie czuła kumulację złości, moment parzącej niesprawiedliwości. Dom stawał się piekłem.
Jesteśmy jedynie kobietami. Kurwa mać.
Boyle mówiła dalej – że trzeba było prędzej, że już za późno, że nie powinny się w to mieszać. Rain stała u jej boku, wyznając krzywdy i okruchy wojny. A pomazane na jej kolanach dziecko właśnie musiało dorosnąć. Sytuacja była do dupy. To wszystko po prostu nie miało sensu. Wykłócały się jak stare przekupy, kiedy za ścianą wieszano ludzi i nabijano na pal. Kiedy dzieci z doków łapano jak muchy i wystawiano na pożarcie – zupełnie jak te maluchy mordowane przez szmalcowników, o których opowiedział jej Rubeus. – O rodzinę się walczy, pani Boyle. O ciebie i o wszystkich naszych braci. Walczy, by mogła trwać i mieszkać na swojej ziemi – wygłosiła otwarcie, wyginając szyję w stronę dwóch stojących kobiet. – Rain ma racje. Prowokuje ich byle uśmiech. Szukają powodu, by nas skuć i zamknąć. Tak dla porządku, tak na pokaz. Kiedy my nawet nie robimy nic złego. Za co teraz siedzimy? Na co czekamy? –Potrząsneła lekko głową, a garść włosów opadła jej na czoło. Odgarnęła je szybko, a potem oparła głowę o ścianę i wypuściła ze świstem powietrze. Słuchała historii o mordzie na czarodziejach i wojnach ciągnących się wiekami, o nienawiści i niezrozumieniu. – Ja nie myślę o nich, myślę o nas. O naszych ludziach. O was. Właśnie dlatego, że myślę o was, nie mogę być po prostu kobietą, która stoi w kącie i czeka na zbawienie. Już kiedyś nią byłam, nie chcę więcej… - wymówiła dość cicho, dla nich i tylko dla nich. Siedzieć cicho. Bez planu, bez niczego. Tak po prostu patrzeć, jak miasto obraca się w chaosie, jak deptana jest tamta radość, gwałcona wolność. Czym był teraz Londyn? Dla kogo był? Czuła zniechęcenie, do powiedzenia miała znacznie więcej, ale darowała sobie przez wzgląd na nieodpowiednie pary uszu, które mogły być zbyt zaciekawione. Głaskała głowę Celiny, próbowała jakoś przedrzeć się przez chaos w myśli. Nie wtrącajcie się. Boyle było łatwo mówić. Miała swój bar, swoją dobrą pozycję w porcie i wiele przeżytych lat. Być może należało słuchać, kierować się mądrością płynącą z doświadczenia, ale z drugiej strony tyle już razy obiecywała sobie, że zatroszczy się o swój dom, o ukochane doki, jedyne takie miejsce na ziemi. Na pewno jedyne? Prawda była taka, że życie tutaj robiło się coraz trudniejsze. Cholera.
– Jest już spokojna – dodała tylko do Dorothei, ale patrzyła już gdzieś w bok. Dusiło się w niej tak wiele niewypowiedzianych wniosków. W sobie czuła kumulację złości, moment parzącej niesprawiedliwości. Dom stawał się piekłem.
Jesteśmy jedynie kobietami. Kurwa mać.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
O rodzinę się walczy. Jak Celine miała walczyć o swoją? Jak odbić ojca skrytego gdzieś w innej celi Tower, przeświadczonego o tym, słusznie, że o wschodzie słońca stracą go podczas egzekucji? Kiedy tylko przyznał się do win, ona zrozumiała, że ich nie popełnił, ale było już za późno. Kątem oka spojrzała na porzucony na kamiennej posadzce pergamin; gdyby tylko wcześniej zebrała się na odwagę, być może pan Samuel byłby w stanie pomóc, tak jak obiecywał, odbić jej tatka ze zwieńczonych pazurami łap mieszkających tu potworów, lepkich i złośliwych. Czym zawinił im biedny pan Lovegood? Jeśli potrzebowali kozła ofiarnego, czemu nie sięgnąć po kogoś, kto w sercu miał zło? Jej papa był zaledwie hodowcą dirikraków, mężczyzną, który poznał w życiu cierpki smak utraty ukochanej żony, raz wtedy stracił nadzieję, dziś tracił ją ponownie. Bo nadziei już dla niego nie było, wiedziała to nawet Celine, choć drżała przed przyznaniem tego wobec własnych myśli, niespokojnych jak morze pogrążone w sztormie. Uderzały w nią fale kakofonii, których nie była zdolna rozróżnić, podczas gdy towarzyszki niedoli rozprawiały na tak ważne w ich nowej przyszłości tematy, w ich kwaśnej teraźniejszości. Ach, ile dałaby teraz każda z nich, by znów spojrzeć na morze z desek najdalej sięgającego pomostu w porcie - w Londynie, który nie był jeszcze owładnięty szaleństwem, kontrolowany przez ludzi, którym pan Samuel zarzucał nienawiść sączącą się aż do kości. Teraz - nie mogła ukrywać, że w spalonym pergaminie kryła się prawda. Że miał rację.
A ona, kierowana miłością do kogoś, kto w najciemniejszej godzinie wyciągnął do niej dłoń, wzbroniła się przed sugerowaną ucieczką, choć ta mogła ocalić jej życie.
Półwila obróciła się nieco i spojrzała na Philippę z dołu, pociągnęła nosem. Z kącików jej oczu ulatywały łzy, których nie potrafiła jednak powstrzymać, ale nie tak głośne, nie rwące jak błyskawice przecinające nocne niebo, uderzające w spienione fale. Były ciche. Ciche jak jedno istnienie, którego świat zamierzał pozbyć się z obojętnością. A po nim przyjdzie kolej na nią. Gdyby tylko miała w sobie odrobinę sił, zatańczyłaby tę historię. Tutaj, w brudnej i zimnej celi, na wilgotnej podłodze, na której z łatwością można by się poślizgnąć, uderzyć głową w kraty, umrzeć w przeciągu zaledwie kilku sekund. Zatańczyłaby swój ostatni balet, z nadzieją na wypadek, by nie dać przerażającym funkcjonariuszom szansy na stracenie jej w imię kłamliwego oskarżenia jednego mężczyzny. Z drżącym oddechem uniosła dłoń do policzka Moss, jej starszej siostry, jej kochanej Philippy, i pogładziła jej skórę delikatnie.
- Powin-nam była o tym pamięta-ać - przyznała głosem wciąż urywanym, przygniecionym emocją i wspomnieniem niedawnej paniki. Celine wydawała się spokojniejsza, ale to mylne spostrzeżenie: po prostu brakło jej sił. Na gwałtowny płacz, na rwanie sobie włosów z głowy. W porcie byli przyjaciele, ale nie zwróciła się do nich po pomoc, kiedy napadł ją ten okrutnik; natknęła się jedynie na Hagrida, którego teraz nie było z nimi, gdzie był? Znów pociągnęła nosem gdy do jej uszu dotarły słowa Rain; coś w niej zatrzepotało na wzór motylich skrzydeł uderzających w surowe szkło, coś w niej zapłonęło rozpaczą, coś sprawiło, że odnalazła energię by podnieść się z kolan Philippy i wstać, na chwiejnych, niepewnych nogach, z brudnymi włosami przyklejonymi do twarzy. Z oddechem głośnym i powolnym. - Pod czym? - nie zdążyła zapytać o to w świeżo przygotowanej kąpieli, o rany znaczące uda, tak liczne i nieco już zagojone, ale wciąż czerwone i wściekłe. Nie rozumiała czym był ten imperius, czy to on odpowiadał za obrażenia, których doznała jej przybrana matula, ale serce krajało się w niej jeszcze mocniej, nie była w stanie przecież uchronić nikogo od niczego.
Stojąc na środku pomieszczenia zamarła na dłuższy moment, nim skuliła się w sobie na dźwięk słów pani Boyle. Uspokójcie ją. Chłód bił nie tylko już od ich klatki, ale też od tej kobiety, od jej surowego spojrzenia, od oczywistej myśli, że wszystkie winy wywodziły się z błędów Celine, bo tak właśnie było. Na Merlina, tak było.
- Kie-edy stąd wyjdziecie, proszę, bądźcie bez-bezpieczne - zwróciła się szeptem do nich wszystkich, bojowniczych, wzburzonych niesprawiedliwością, a siła w jej nogach wystarczyła do tego, by podreptała w kierunku samotnego kąta, bliżej pergaminu, który wcześniej obracała w dłoniach. Sięgnęła po niego ponownie, spojrzenie utkwiwszy jednak w podłodze. We wspomnieniach. Kiedy życie zaczęło mknąć tak krętymi meandrami? - Wy, przyjaciele, ro-odzina... Tu jest źle dl-a dobrych - tu, w więzieniu, czy może w Londynie? Nie sprecyzowała, niczym w transie zalewających ją myśli. Pani Boyle, Philippa i Rain mówiły pięknie i podniośle, ale Celine tak nie potrafiła, jej prośby były proste, jej poglądy wciąż ledwo wyklute z jajka. Z trudem odchyliła głowę do tyłu, oparłszy ją o ścianę, i otworzyła zaszklone oczy. - Nie róbcie głu-upstw, jak ja. Wy jesteścię mądre, d-dacie sobie radę, proszę, niech więcej ni-e będzie głupstw - ciągnęła błagalnie. Tylko tyle mogła zrobić. - Ktoś musi sprawdzi-ić czy James i czy... Czy Ma-arcel... - znów wezbrało w niej preludium paniki, przyspieszyło oddech i zmusiło serce do szybszego dudnienia w piersi; Celine słyszała jego echo w głowie i w uszach, zdawało się pulsować gwałtownie, jak stado koni rwących przez betonowe ścieżki.
A ona, kierowana miłością do kogoś, kto w najciemniejszej godzinie wyciągnął do niej dłoń, wzbroniła się przed sugerowaną ucieczką, choć ta mogła ocalić jej życie.
Półwila obróciła się nieco i spojrzała na Philippę z dołu, pociągnęła nosem. Z kącików jej oczu ulatywały łzy, których nie potrafiła jednak powstrzymać, ale nie tak głośne, nie rwące jak błyskawice przecinające nocne niebo, uderzające w spienione fale. Były ciche. Ciche jak jedno istnienie, którego świat zamierzał pozbyć się z obojętnością. A po nim przyjdzie kolej na nią. Gdyby tylko miała w sobie odrobinę sił, zatańczyłaby tę historię. Tutaj, w brudnej i zimnej celi, na wilgotnej podłodze, na której z łatwością można by się poślizgnąć, uderzyć głową w kraty, umrzeć w przeciągu zaledwie kilku sekund. Zatańczyłaby swój ostatni balet, z nadzieją na wypadek, by nie dać przerażającym funkcjonariuszom szansy na stracenie jej w imię kłamliwego oskarżenia jednego mężczyzny. Z drżącym oddechem uniosła dłoń do policzka Moss, jej starszej siostry, jej kochanej Philippy, i pogładziła jej skórę delikatnie.
- Powin-nam była o tym pamięta-ać - przyznała głosem wciąż urywanym, przygniecionym emocją i wspomnieniem niedawnej paniki. Celine wydawała się spokojniejsza, ale to mylne spostrzeżenie: po prostu brakło jej sił. Na gwałtowny płacz, na rwanie sobie włosów z głowy. W porcie byli przyjaciele, ale nie zwróciła się do nich po pomoc, kiedy napadł ją ten okrutnik; natknęła się jedynie na Hagrida, którego teraz nie było z nimi, gdzie był? Znów pociągnęła nosem gdy do jej uszu dotarły słowa Rain; coś w niej zatrzepotało na wzór motylich skrzydeł uderzających w surowe szkło, coś w niej zapłonęło rozpaczą, coś sprawiło, że odnalazła energię by podnieść się z kolan Philippy i wstać, na chwiejnych, niepewnych nogach, z brudnymi włosami przyklejonymi do twarzy. Z oddechem głośnym i powolnym. - Pod czym? - nie zdążyła zapytać o to w świeżo przygotowanej kąpieli, o rany znaczące uda, tak liczne i nieco już zagojone, ale wciąż czerwone i wściekłe. Nie rozumiała czym był ten imperius, czy to on odpowiadał za obrażenia, których doznała jej przybrana matula, ale serce krajało się w niej jeszcze mocniej, nie była w stanie przecież uchronić nikogo od niczego.
Stojąc na środku pomieszczenia zamarła na dłuższy moment, nim skuliła się w sobie na dźwięk słów pani Boyle. Uspokójcie ją. Chłód bił nie tylko już od ich klatki, ale też od tej kobiety, od jej surowego spojrzenia, od oczywistej myśli, że wszystkie winy wywodziły się z błędów Celine, bo tak właśnie było. Na Merlina, tak było.
- Kie-edy stąd wyjdziecie, proszę, bądźcie bez-bezpieczne - zwróciła się szeptem do nich wszystkich, bojowniczych, wzburzonych niesprawiedliwością, a siła w jej nogach wystarczyła do tego, by podreptała w kierunku samotnego kąta, bliżej pergaminu, który wcześniej obracała w dłoniach. Sięgnęła po niego ponownie, spojrzenie utkwiwszy jednak w podłodze. We wspomnieniach. Kiedy życie zaczęło mknąć tak krętymi meandrami? - Wy, przyjaciele, ro-odzina... Tu jest źle dl-a dobrych - tu, w więzieniu, czy może w Londynie? Nie sprecyzowała, niczym w transie zalewających ją myśli. Pani Boyle, Philippa i Rain mówiły pięknie i podniośle, ale Celine tak nie potrafiła, jej prośby były proste, jej poglądy wciąż ledwo wyklute z jajka. Z trudem odchyliła głowę do tyłu, oparłszy ją o ścianę, i otworzyła zaszklone oczy. - Nie róbcie głu-upstw, jak ja. Wy jesteścię mądre, d-dacie sobie radę, proszę, niech więcej ni-e będzie głupstw - ciągnęła błagalnie. Tylko tyle mogła zrobić. - Ktoś musi sprawdzi-ić czy James i czy... Czy Ma-arcel... - znów wezbrało w niej preludium paniki, przyspieszyło oddech i zmusiło serce do szybszego dudnienia w piersi; Celine słyszała jego echo w głowie i w uszach, zdawało się pulsować gwałtownie, jak stado koni rwących przez betonowe ścieżki.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Jeżeli Boyle myślała, że wystraszy się tego co dzieje się w Londynie, to była w błędzie. Nic nie było straszniejsze od Imperiusa, chyba że tylko śmierć. Nie móc decydować o sobie, być pod skinieniem jednego palca kogoś innego. Przełknęła ślinę słysząc słowa Celiny, słowa Philippy i Boyle. Zasłoniła uda. Spojrzała w stronę córki. Lekko pokręciła głowę. Będzie czas, kiedy jej o tym opowie. Ale nie teraz. Już za dużo przeżyła, miała dość na dzień dzisiejszy. I nie tylko ona. Wysłuchała słów przyjaciółki. Miała rację. O rodzinę się walczyło, a nie siedziało cicho z podkulonym ogonem. Mogły nie robić nic. Za kilka lat będą żałować, że nie podniosły głosu i nie pokazały swojego sprzeciwu. Mogły też coś robić, coś by pokazać, że nie cały port był ich. Były głosem ludzi, którzy się bali. Czarodziejów, którzy nie mieli na tyle odwagi.
- W dupie mam mugoli – powiedziała.
Z tym akurat się kryć nie musiała. Naprawdę miała ich gdzieś. W dupie miała co z nimi robią, wiedziała dobrze, tak jak powiedziała Boyle, że gdyby byli w odwrotnej sytuacji, to mugole faktycznie spalili by ich na stosie. Nie czuła współczucia, prawo dżungli, jak to samu mugole mówili. Za to nie podobało jej się to, że przy okazji obrywało się czarodziejom. Porządnym ludziom, którzy chcieli tylko żyć, pracować i mieć święty spokój.
- Jeżeli będzie trzeba, to postawią cię przed samym Ministrem Magii i nie ważne, czy będziesz siedzieć z podkulonym ogonem i milczeć czy pokazywać, jak bardzo Ci się ich rządy nie podobają – syknęła, wskazując palcem na właścicielkę Parszywego. – Nie będzie to miało dla nich żadnego znaczenia… Tak nie obronisz rodziny.
Może jej słowa były zbyt ostre. Może pozwalała właśnie ponieść się emocjom, ale nie mogła zrozumieć, dlaczego jej matka nie rozumie tego buntu. Dlaczego sama nie chce pokazać swojego sprzeciwu? Przecież tylko to im pozostało. Pokazać jak bardzo im się to nie podoba. Że nie są tymi złymi, że to nie z nimi powinni walczyć, oskarżać i niszczyć życie.
- Jeżeli chcesz tkwić w bezczynności, to nie przekonam cię siłą. Ale nie miej do nas za złe, że chcemy pokazać swój sprzeciw. Jeżeli mam zgnić w Tower, to przynajmniej za coś – szepnęła, była pogodzona ze swoim losem.
Następnie spojrzała na Celinę. O Moss się nie martwiła, Boyle również sobie poradzi. Ale ta mała blondyneczka była w strasznym stanie. Jej delikatne serce nie było w stanie znieść aż tyle. Podeszła do niej. Musiała nią potrząsnąć, dziewczyna musiała się ocknąć i zacząć coś robić, a nie gadać bzdury. Gdy ta usiadła w swoim kącie, Huxley kucnęła tuż obok niej. Przysunęła dłoń do jej policzka, pogładziła go lekko, uszczypnęła. Jak matka córkę. Gdy stara Huxley miała lepszy humor i w jej sercu pojawiły się jakieś pozytywne odczucia w stosunku do młodej Rain, to tak właśnie robiła. Jedno z niewielu miłych wspomnień.
- Dobrze już, przerwali nam kąpiel. A ja bym chciała wrócić do tej wanny. Także walczymy o to by stąd wyjść, jasne? A co zrobić by więcej tu nie trafić, to będziemy myśleć później – powiedziała cicho bezpośrednio do panny Lovegood. – Nie wszystko zależy od nas, ale możesz być pewna, że żadna z nas specjalnie nie będzie chciała trafić tu ponownie. A teraz weź się w garść i skup. Do kogo możesz napisać, kto mógłby cię stąd wyciągnąć. Ta twoja lady? Myśl, skarbie…
- W dupie mam mugoli – powiedziała.
Z tym akurat się kryć nie musiała. Naprawdę miała ich gdzieś. W dupie miała co z nimi robią, wiedziała dobrze, tak jak powiedziała Boyle, że gdyby byli w odwrotnej sytuacji, to mugole faktycznie spalili by ich na stosie. Nie czuła współczucia, prawo dżungli, jak to samu mugole mówili. Za to nie podobało jej się to, że przy okazji obrywało się czarodziejom. Porządnym ludziom, którzy chcieli tylko żyć, pracować i mieć święty spokój.
- Jeżeli będzie trzeba, to postawią cię przed samym Ministrem Magii i nie ważne, czy będziesz siedzieć z podkulonym ogonem i milczeć czy pokazywać, jak bardzo Ci się ich rządy nie podobają – syknęła, wskazując palcem na właścicielkę Parszywego. – Nie będzie to miało dla nich żadnego znaczenia… Tak nie obronisz rodziny.
Może jej słowa były zbyt ostre. Może pozwalała właśnie ponieść się emocjom, ale nie mogła zrozumieć, dlaczego jej matka nie rozumie tego buntu. Dlaczego sama nie chce pokazać swojego sprzeciwu? Przecież tylko to im pozostało. Pokazać jak bardzo im się to nie podoba. Że nie są tymi złymi, że to nie z nimi powinni walczyć, oskarżać i niszczyć życie.
- Jeżeli chcesz tkwić w bezczynności, to nie przekonam cię siłą. Ale nie miej do nas za złe, że chcemy pokazać swój sprzeciw. Jeżeli mam zgnić w Tower, to przynajmniej za coś – szepnęła, była pogodzona ze swoim losem.
Następnie spojrzała na Celinę. O Moss się nie martwiła, Boyle również sobie poradzi. Ale ta mała blondyneczka była w strasznym stanie. Jej delikatne serce nie było w stanie znieść aż tyle. Podeszła do niej. Musiała nią potrząsnąć, dziewczyna musiała się ocknąć i zacząć coś robić, a nie gadać bzdury. Gdy ta usiadła w swoim kącie, Huxley kucnęła tuż obok niej. Przysunęła dłoń do jej policzka, pogładziła go lekko, uszczypnęła. Jak matka córkę. Gdy stara Huxley miała lepszy humor i w jej sercu pojawiły się jakieś pozytywne odczucia w stosunku do młodej Rain, to tak właśnie robiła. Jedno z niewielu miłych wspomnień.
- Dobrze już, przerwali nam kąpiel. A ja bym chciała wrócić do tej wanny. Także walczymy o to by stąd wyjść, jasne? A co zrobić by więcej tu nie trafić, to będziemy myśleć później – powiedziała cicho bezpośrednio do panny Lovegood. – Nie wszystko zależy od nas, ale możesz być pewna, że żadna z nas specjalnie nie będzie chciała trafić tu ponownie. A teraz weź się w garść i skup. Do kogo możesz napisać, kto mógłby cię stąd wyciągnąć. Ta twoja lady? Myśl, skarbie…
Why you think that 'bout nude?
'Cause your view's so rude
Think outside the boxThen you'll like it
'Cause your view's so rude
Think outside the boxThen you'll like it
Rain Huxley
Zawód : Portowa dziwka, informatorka
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Królowa nigdy nie opuszcza swojego królestwa i płonie razem z nim.
OPCM : 9 +1
UROKI : 21 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Strona 18 z 19 • 1 ... 10 ... 17, 18, 19
Cela zbiorowa
Szybka odpowiedź