Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata
Kuchnia
AutorWiadomość
First topic message reminder :
W tym pomieszczeniu znajduje się myślodsiewania
Kuchnia
Kuchnia po odbudowie stała się taka, jak kiedyś zapewne była i cała chata: niewielka, czysta, schludna, przytulna i utrzymana w jasnej kolorystyce, można rzec, że w typowo angielskim stylu. Zdecydowaną większość przestrzeni wypełnia pomalowany na ciepły, jasny kolor solidny, drewniany stół, otoczony wianuszkiem krzeseł - te jednak są ciemne i na pierwszy rzut oka widać, że pochodzą z dwóch niepełnych kompletów; razem tworzą jednak dość estetyczną całość. W kuchni znajduje się całe wyposażenie, które niezbędne jest do przygotowania posiłku. Szafki - zarówno wiszące jak i stojące - są w takim samym ciepłym, stonowanym kolorze co stół. Pierwsza z nich, znajdująca się przy drzwiach, mieści w sobie różnobarwne kubki. Każdy Zakonnik może znaleźć tam kubek opatrzony odrobinę koślawymi literami układającymi się w jego własne imię. Na drzwiach do malutkiej spiżarni przytwierdzone zostały haczyki, na których wiszą kolorowe ścierki kuchenne, niektóre z nich w dość fikuśne wzorki. Pod sufitem gdzieniegdzie przywieszone zostały suszące się zioła i kolorowe szkiełka, które wraz z zasłonami w kolorze przyjemnej dla oka żółci nadają kuchni domowej przytulności. Pomieszczenie oświetla zwisająca z jednej z sufitowych belek samotna lampa w kolorze butelkowej zieleni. Również tutaj, jak w prawie że całej chacie, można spotkać małe, świetliste leśne stworzonka przypominające patronusy - niewątpliwie ktoś zakupił je na Festiwalu Lata i postanowił wypuścić w kwaterze Zakonu. W
W tym pomieszczeniu znajduje się myślodsiewania
i wtedy wchodzę ja, cały na różowo
To na pewno nie tak miało wyglądać.
Przyglądam się z wyrazem czystej rozpaczy temu, co zostało w garnku. Miały to być warzywa. Wszak nic trudnego do przyrządzenia dla kogoś, kto samemu żywi się od sporego kawałka czasu. Różnicą jest jednak gotowaniem dla samego siebie, a raczej smażeniem na mocno rumiany kolor jarzyn, a smażeniem dla tak wielu osób. Dla Zakonu. Wciąż nie mogę w to uwierzyć, brzmi to, co najmniej surrealistycznie, chociaż stało się faktem już jakiś czas temu. Kiedy dostałem ten list od Jaimiego nie byłem do końca pewien, że jest on powiązany z moim dziwnym snem o wspaniałym ptaku. Okazało się jednak, że owszem, dokładnie o to chodzi. Wtajemniczył mnie w istnienie organizacji już wcześniej i zakładałem, że sporo czasu zajmie przejście do dalszego etapu. Tymczasem stało się to tak niespodziewanie. Miał rację, kompletnie oderwało to moje myśli od reszty spraw i było niezwykle przydatne. W dodatku zaprosił mnie do spędzenia świąt w ich towarzystwie. Nie miałem pojęcia, kto jeszcze tam należy oprócz przyjaciela, co wzmagało we mnie uczucie niepewności. Ostatnio okres końca grudnia spędzaliśmy z Benem zalewając się w trupa, więc odmiana była naprawdę duża. W dodatku otrzymałem stosowne instrukcje jak dotrzeć do miejsca spotkań oraz jak mogę pomóc w przygotowaniach. A chciałem pomóc, nie wyobrażałem sobie pojawienia się nagle jak Filip z konopi z radosnym uśmiechem oczekując wszystkiego w gotowości. To byłem ja, uznawałem równy podział pracy, który często przecież tak bardzo zbliżał do siebie ludzi.
Zostałem jednak stosownie uprzedzony, że kuchnia w chacie jest raczej miejscem małym dla zwykłych osób, a więc tym bardziej dla kogoś o moich gabarytach może stanowić pewne utrudnienie. Postanowiłem więc sprostać temu zadaniu w swojej własnej kuchni, w której czuję się przecież najlepiej. Warzywa i sosy, co może w tym być trudnego?
Niestety mam wrażenie, że przeceniłem swoje możliwości. I to całkiem mocno. Brukselka chyba nie powinna przypominać konsystencją puree ziemniaczanego, a puree ziemniaczane nie powinno wyglądać jak surowe brukselki. Tak samo marchew powinna być bardziej miękka, bo ktoś może mieć problem z wbiciem w nią widelca. Nie mam jednak czasu na powtórzenie całego procesu od nowa. Z niepokojem spoglądam na zegar. Cóż, może przynajmniej sosy będą jadalne i zabiją smak nieudanych warzyw. Wydaje mi się, że one akurat wyszły całkiem w porządku, chociaż sos chlebowy robiłem pierwszy raz i prawdopodobnie ostatni w życiu. Zresztą nie mam już czasu na dywagacje. Wskazówki nieubłaganie biegną do przodu, więc i ja muszę przyspieszyć. Szybko przebieram się z ubrudzonych żurawiną i farbą spodni, odnajduję nadające się na wyjście czarne oraz błękitną koszulkę, której nie podejrzewałem nawet, że znajdę. Chociaż coś mi wyszło. Pakuję moje nieudane wyroby oraz prezent, z którego jestem wyjątkowo dumny i teleportuję się od razu zbyt spóźniony, żeby się denerwować.
Nie szukam Bena, bo na pewno prędzej czy później go zobaczę. Kieruję się od razu do kuchni. Przystaję jednak przed drzwiami, wsłuchuję się w panujący tam gwar. Boję się. Ja, stary chłop, pewnie starszy od wielu tam z nich, boję się, że mnie nie zaakceptują. Wyobrażam sobie jak Wright zabija mnie za ten pomysł śmiechem, więc biorę głęboki oddech i wchodzę.
- Wesołych świąt - rzucam na powitanie i nagle rozpoznaję tę jedną twarz, która wydaje się być moją latarnią. - Florence! - wołam, nie ukrywając swojej radości na jej widok. Jakoś nie dziwi mnie to, że tu jest. Kieruję się więc w jej stronę, licząc, że kto jak nie ona może uratować moje marnej jakości wyroby. Po drodze marszczę nos, gdy dochodzi mnie woń alkoholu. Co oni tutaj robią? Może nie tylko ja miałem problemy.
To na pewno nie tak miało wyglądać.
Przyglądam się z wyrazem czystej rozpaczy temu, co zostało w garnku. Miały to być warzywa. Wszak nic trudnego do przyrządzenia dla kogoś, kto samemu żywi się od sporego kawałka czasu. Różnicą jest jednak gotowaniem dla samego siebie, a raczej smażeniem na mocno rumiany kolor jarzyn, a smażeniem dla tak wielu osób. Dla Zakonu. Wciąż nie mogę w to uwierzyć, brzmi to, co najmniej surrealistycznie, chociaż stało się faktem już jakiś czas temu. Kiedy dostałem ten list od Jaimiego nie byłem do końca pewien, że jest on powiązany z moim dziwnym snem o wspaniałym ptaku. Okazało się jednak, że owszem, dokładnie o to chodzi. Wtajemniczył mnie w istnienie organizacji już wcześniej i zakładałem, że sporo czasu zajmie przejście do dalszego etapu. Tymczasem stało się to tak niespodziewanie. Miał rację, kompletnie oderwało to moje myśli od reszty spraw i było niezwykle przydatne. W dodatku zaprosił mnie do spędzenia świąt w ich towarzystwie. Nie miałem pojęcia, kto jeszcze tam należy oprócz przyjaciela, co wzmagało we mnie uczucie niepewności. Ostatnio okres końca grudnia spędzaliśmy z Benem zalewając się w trupa, więc odmiana była naprawdę duża. W dodatku otrzymałem stosowne instrukcje jak dotrzeć do miejsca spotkań oraz jak mogę pomóc w przygotowaniach. A chciałem pomóc, nie wyobrażałem sobie pojawienia się nagle jak Filip z konopi z radosnym uśmiechem oczekując wszystkiego w gotowości. To byłem ja, uznawałem równy podział pracy, który często przecież tak bardzo zbliżał do siebie ludzi.
Zostałem jednak stosownie uprzedzony, że kuchnia w chacie jest raczej miejscem małym dla zwykłych osób, a więc tym bardziej dla kogoś o moich gabarytach może stanowić pewne utrudnienie. Postanowiłem więc sprostać temu zadaniu w swojej własnej kuchni, w której czuję się przecież najlepiej. Warzywa i sosy, co może w tym być trudnego?
Niestety mam wrażenie, że przeceniłem swoje możliwości. I to całkiem mocno. Brukselka chyba nie powinna przypominać konsystencją puree ziemniaczanego, a puree ziemniaczane nie powinno wyglądać jak surowe brukselki. Tak samo marchew powinna być bardziej miękka, bo ktoś może mieć problem z wbiciem w nią widelca. Nie mam jednak czasu na powtórzenie całego procesu od nowa. Z niepokojem spoglądam na zegar. Cóż, może przynajmniej sosy będą jadalne i zabiją smak nieudanych warzyw. Wydaje mi się, że one akurat wyszły całkiem w porządku, chociaż sos chlebowy robiłem pierwszy raz i prawdopodobnie ostatni w życiu. Zresztą nie mam już czasu na dywagacje. Wskazówki nieubłaganie biegną do przodu, więc i ja muszę przyspieszyć. Szybko przebieram się z ubrudzonych żurawiną i farbą spodni, odnajduję nadające się na wyjście czarne oraz błękitną koszulkę, której nie podejrzewałem nawet, że znajdę. Chociaż coś mi wyszło. Pakuję moje nieudane wyroby oraz prezent, z którego jestem wyjątkowo dumny i teleportuję się od razu zbyt spóźniony, żeby się denerwować.
Nie szukam Bena, bo na pewno prędzej czy później go zobaczę. Kieruję się od razu do kuchni. Przystaję jednak przed drzwiami, wsłuchuję się w panujący tam gwar. Boję się. Ja, stary chłop, pewnie starszy od wielu tam z nich, boję się, że mnie nie zaakceptują. Wyobrażam sobie jak Wright zabija mnie za ten pomysł śmiechem, więc biorę głęboki oddech i wchodzę.
- Wesołych świąt - rzucam na powitanie i nagle rozpoznaję tę jedną twarz, która wydaje się być moją latarnią. - Florence! - wołam, nie ukrywając swojej radości na jej widok. Jakoś nie dziwi mnie to, że tu jest. Kieruję się więc w jej stronę, licząc, że kto jak nie ona może uratować moje marnej jakości wyroby. Po drodze marszczę nos, gdy dochodzi mnie woń alkoholu. Co oni tutaj robią? Może nie tylko ja miałem problemy.
so i tried to erase it but the ink bled right through almost drove myself crazy when these words
led to you
Leonard Mastrangelo
Zawód : malarz, brygadzista
Wiek : 35
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
a dumb screenshot of youth
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Najpierw było oślepiające światło.
Potem… Spadanie. Myślę, że to przypominało spadanie. Albo mgłę? Rozwiązanie zagadki jak to jest być w środku chmury? Było chyba słychać śmiech. Nie szyderczy, ten przyjemny, dziecięcy. Może nawet Nicholasa? Nie wiem. Był też głos. W kółko powtarzający otwórzoczygwendolyn, otwórzoczygwendolyn, otwórzoczygwendolyn. Więc otworzyłam.
Po siedmiu dniach.
Zdezorientowana. Przerażona. Głodna.
Do teraz nie wiem czy pamiętam cokolwiek z tych siedmiu dni czy też wszystkie te urywki obrazów, odczuć, dźwięków są tylko sposobem na poradzenie sobie z przerwą od życia. Nie jestem psychiatrą. Nakazali mi regularnie odwiedzać trzecie piętro Munga w najbliższym czasie, podobno tego potrzebuję.
Bo czasem mi uciekają. Te. Myśli. I słowa. Nie potrafię się skupić. Łatwo tracę wątek. Gubię się w zdaniach. W mojej głowie tłoczy się masa obrazów, dźwięków, liter, fraz wyrwanych z kontekstu, wydymają się jak brzuszysko podczas orgii, wiją jak glizdy, buczą niczym muchy żerujące po padlinie, jak mrówki rosną i rosną w jednym roju rozsadzając mi czaszkę, potrzebuję ciszy, nie wiem co się dzieje, co mówiłam, gdzie jestem, z kim jestem, ratunku, pomocy, znowu zgubiłam się we własnej głowie.
Wystarczy wtedy odejść na chwilę. Na bok. Wziąć głęboki oddech. Jeden. Dwa. Najczęściej trzy. Ustaje.
Chociaż słów odpowiednich nie znajduję wcale. Uciekają przede mną jak motyle. Te łapane latem, na łące pełnej kwiatów, piękne wspomnienie z dzieciństwa. Jak latawce porwane przez wiatr. Mała dziewczynka której wypadł z rąk sznurek, biegnąca brzegiem morza w rozpaczliwej próbie złapania swojego skarbu.
Ciekawe dokąd lecą wszystkie zagubione latawce. Czy ktokolwiek je odnajduje? Reperuje? Prezentuje kolejnym małym dziewczynkom?
W świątecznym prezencie.
Jak dobrze jest wrócić. Do ukochanych twarzy, tych droższych i dopiero poznawanych. Do miejsca niby niepozornego, a przepełnionego ciepłem. Do dziurawych czterech ścian wypełnionym przyjaznym śmiechem. Przekraczam prób starej chaty i po ciele rozchodzi się przyjemne uczucie bycia we właściwym miejscu. Dzisiaj w głowie będą same spokojne myśli. Nie zabraknie mi żadnych słów. Może nawet przypomną się te świątecznych piosenek.
Do niczego przez cały rok nie tęsknię tak mocno jak do świątecznych piosenek.
- Wesołych Świąt - witam się po kolei z każdym napotkanym Zakonnikiem, i przyjacielem znanym od lat, i tym widzianym pierwszy raz. Do kuchni wchodzę jednak z lekkim wstydem, stając u progu przygryzam nieco wargę, no cóż. Trzeba się popisać.
Z orzechowej pieczeni jestem nawet zadowolona, całkiem przypominała tę z okładki tygodnika dla nowoczesnych kobiet. Może nieco bardziej koślawa, trochę mniej wyrośnięta, ale smaczna, spróbowałam. Za to eggnog.
Ten eggnog.
Gotując lałam i lałam kolejne butelki spirytusu bo wydawało mi się, że alkoholu wciąż jest za mało. Kiedy wszystkie składniki się przegryzły okazało się, że… No cóż.
Jeden kieliszek nawet Benjamina zwali z nóg. Wszyscy skończymy wieczór pod stołem.
- Przesadziłam z alkoholem - przyznaję więc, wyciągając z torby kolejne butelki jajecznego likieru. I uśmiecham się, tak przepraszająco, wybaczcie.
Wcale nie chciałam.
Jak dobrze was widzieć.
Potem… Spadanie. Myślę, że to przypominało spadanie. Albo mgłę? Rozwiązanie zagadki jak to jest być w środku chmury? Było chyba słychać śmiech. Nie szyderczy, ten przyjemny, dziecięcy. Może nawet Nicholasa? Nie wiem. Był też głos. W kółko powtarzający otwórzoczygwendolyn, otwórzoczygwendolyn, otwórzoczygwendolyn. Więc otworzyłam.
Po siedmiu dniach.
Zdezorientowana. Przerażona. Głodna.
Do teraz nie wiem czy pamiętam cokolwiek z tych siedmiu dni czy też wszystkie te urywki obrazów, odczuć, dźwięków są tylko sposobem na poradzenie sobie z przerwą od życia. Nie jestem psychiatrą. Nakazali mi regularnie odwiedzać trzecie piętro Munga w najbliższym czasie, podobno tego potrzebuję.
Bo czasem mi uciekają. Te. Myśli. I słowa. Nie potrafię się skupić. Łatwo tracę wątek. Gubię się w zdaniach. W mojej głowie tłoczy się masa obrazów, dźwięków, liter, fraz wyrwanych z kontekstu, wydymają się jak brzuszysko podczas orgii, wiją jak glizdy, buczą niczym muchy żerujące po padlinie, jak mrówki rosną i rosną w jednym roju rozsadzając mi czaszkę, potrzebuję ciszy, nie wiem co się dzieje, co mówiłam, gdzie jestem, z kim jestem, ratunku, pomocy, znowu zgubiłam się we własnej głowie.
Wystarczy wtedy odejść na chwilę. Na bok. Wziąć głęboki oddech. Jeden. Dwa. Najczęściej trzy. Ustaje.
Chociaż słów odpowiednich nie znajduję wcale. Uciekają przede mną jak motyle. Te łapane latem, na łące pełnej kwiatów, piękne wspomnienie z dzieciństwa. Jak latawce porwane przez wiatr. Mała dziewczynka której wypadł z rąk sznurek, biegnąca brzegiem morza w rozpaczliwej próbie złapania swojego skarbu.
Ciekawe dokąd lecą wszystkie zagubione latawce. Czy ktokolwiek je odnajduje? Reperuje? Prezentuje kolejnym małym dziewczynkom?
W świątecznym prezencie.
Jak dobrze jest wrócić. Do ukochanych twarzy, tych droższych i dopiero poznawanych. Do miejsca niby niepozornego, a przepełnionego ciepłem. Do dziurawych czterech ścian wypełnionym przyjaznym śmiechem. Przekraczam prób starej chaty i po ciele rozchodzi się przyjemne uczucie bycia we właściwym miejscu. Dzisiaj w głowie będą same spokojne myśli. Nie zabraknie mi żadnych słów. Może nawet przypomną się te świątecznych piosenek.
Do niczego przez cały rok nie tęsknię tak mocno jak do świątecznych piosenek.
- Wesołych Świąt - witam się po kolei z każdym napotkanym Zakonnikiem, i przyjacielem znanym od lat, i tym widzianym pierwszy raz. Do kuchni wchodzę jednak z lekkim wstydem, stając u progu przygryzam nieco wargę, no cóż. Trzeba się popisać.
Z orzechowej pieczeni jestem nawet zadowolona, całkiem przypominała tę z okładki tygodnika dla nowoczesnych kobiet. Może nieco bardziej koślawa, trochę mniej wyrośnięta, ale smaczna, spróbowałam. Za to eggnog.
Ten eggnog.
Gotując lałam i lałam kolejne butelki spirytusu bo wydawało mi się, że alkoholu wciąż jest za mało. Kiedy wszystkie składniki się przegryzły okazało się, że… No cóż.
Jeden kieliszek nawet Benjamina zwali z nóg. Wszyscy skończymy wieczór pod stołem.
- Przesadziłam z alkoholem - przyznaję więc, wyciągając z torby kolejne butelki jajecznego likieru. I uśmiecham się, tak przepraszająco, wybaczcie.
Wcale nie chciałam.
Jak dobrze was widzieć.
Gość
Gość
Leżał na tej podłodze, biedny nie widząc kompletnie nic. Jednakże wystarczyło, że Garry się odezwał. Zaśmiał się głośno.
-Faktycznie, że też od razu nie wyczułem w powietrzu odoru Weasleya, to przez ognistą.-powiedział oczywiście żartobliwym tonem. Długo jeszcze nie mógł wstać, a fakt, że pojawiało się w kuchni coraz więcej osób naprawdę nie był pocieszający. Na szczęście ktoś podał mu okulary, a kiedy włożył je na nos obraz się wyostrzył. Szybko zbadał sytuację.
Było kilka pewników.
Ludzi coraz więcej.
Nadal leżał na podłodze.
Ale na szczęście ktoś pomógł mu wstać, a tym kimś była Florence. Uśmiechnął się do niej delikatnie w podziękowaniu.
-Dzięki Flo, tak, chyba żyję.-odparł z szerokim śmiechem. Na razie nie widział, aby okulary za bardzo ucierpiały na tym upadku więc nie mogło być tak źle. Złapał się za tył głowy. Na szczęście oprócz bólu nic się nie stało. Także inne części jego ciała były całe i zdrowe. Żaden odłamek szkła nie wszedł w ciało Pottera. Spojrzał na Garry'ego.
-To się okaże.-odpowiedział. Ale z tego Charlusa to był śmieszek. Dopiero teraz doszło do niego to, że Margo i Garry razem. A on tak okrutnie wpadł na środek kuchni i rozbił ich chwile sam na sam. W tym momencie pewnie miał ochotę walnąć się z płaskiej dłoni w czoło, ale powstrzymał się w obliczu wszystkich. Ludzi robiło się coraz więcej, a Potter miał czasu coraz mniej. Chyba zaczynał się denerwować i żałował, że nie poprosił swojej mamy o przygotowanie tego dania. Każdy kto miał okazję spróbować potraw pani Gracji Potter wiedział, że jest to kobieta o wybitnym talencie kulinarnym. Przywitał się się oczywiście z Selwynem, który wszedł i wyszedł, a Potter był za bardzo zajęty sprzątaniem. Wyszczerzył zęby do Flo. Nie ma co, taki plan działania w kuchni bardzo mu się podobał, bo sam nie dałby sobie rady. Przeniósł swoje spojrzenie na panią Lupin. W końcu pewnie znali się całkiem dobrze, ponieważ z Lupinem miał całkiem dobry kontakt. Wygrzebał z kieszeni kartkę z przepisem od pani Potter.
-Z tego tu wynika, że najpierw trzeba je wyczyścić. To może ja je wyczyszczę, a ciebie Margit poproszę o przygotowanie nadzienia, wszystko jest na kartce.-powiedział, pewnie kupił takie niewyczyszczone w środku dlatego musiał się za to zabrać. A jeżeli chcieli zdążyć to potrzebował pomocy pani Lupin. Zatem zabrał się za to. Na początku szło mu cienko, znaczy nic sobie nie zrobił, ale koślawo mu szło. Z czasem jednak było coraz lepiej, a na czerwonej twarzy Charliego pojawił się wyraz dumy.
-Faktycznie, że też od razu nie wyczułem w powietrzu odoru Weasleya, to przez ognistą.-powiedział oczywiście żartobliwym tonem. Długo jeszcze nie mógł wstać, a fakt, że pojawiało się w kuchni coraz więcej osób naprawdę nie był pocieszający. Na szczęście ktoś podał mu okulary, a kiedy włożył je na nos obraz się wyostrzył. Szybko zbadał sytuację.
Było kilka pewników.
Ludzi coraz więcej.
Nadal leżał na podłodze.
Ale na szczęście ktoś pomógł mu wstać, a tym kimś była Florence. Uśmiechnął się do niej delikatnie w podziękowaniu.
-Dzięki Flo, tak, chyba żyję.-odparł z szerokim śmiechem. Na razie nie widział, aby okulary za bardzo ucierpiały na tym upadku więc nie mogło być tak źle. Złapał się za tył głowy. Na szczęście oprócz bólu nic się nie stało. Także inne części jego ciała były całe i zdrowe. Żaden odłamek szkła nie wszedł w ciało Pottera. Spojrzał na Garry'ego.
-To się okaże.-odpowiedział. Ale z tego Charlusa to był śmieszek. Dopiero teraz doszło do niego to, że Margo i Garry razem. A on tak okrutnie wpadł na środek kuchni i rozbił ich chwile sam na sam. W tym momencie pewnie miał ochotę walnąć się z płaskiej dłoni w czoło, ale powstrzymał się w obliczu wszystkich. Ludzi robiło się coraz więcej, a Potter miał czasu coraz mniej. Chyba zaczynał się denerwować i żałował, że nie poprosił swojej mamy o przygotowanie tego dania. Każdy kto miał okazję spróbować potraw pani Gracji Potter wiedział, że jest to kobieta o wybitnym talencie kulinarnym. Przywitał się się oczywiście z Selwynem, który wszedł i wyszedł, a Potter był za bardzo zajęty sprzątaniem. Wyszczerzył zęby do Flo. Nie ma co, taki plan działania w kuchni bardzo mu się podobał, bo sam nie dałby sobie rady. Przeniósł swoje spojrzenie na panią Lupin. W końcu pewnie znali się całkiem dobrze, ponieważ z Lupinem miał całkiem dobry kontakt. Wygrzebał z kieszeni kartkę z przepisem od pani Potter.
-Z tego tu wynika, że najpierw trzeba je wyczyścić. To może ja je wyczyszczę, a ciebie Margit poproszę o przygotowanie nadzienia, wszystko jest na kartce.-powiedział, pewnie kupił takie niewyczyszczone w środku dlatego musiał się za to zabrać. A jeżeli chcieli zdążyć to potrzebował pomocy pani Lupin. Zatem zabrał się za to. Na początku szło mu cienko, znaczy nic sobie nie zrobił, ale koślawo mu szło. Z czasem jednak było coraz lepiej, a na czerwonej twarzy Charliego pojawił się wyraz dumy.
Charlus Potter
Zawód : auror
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
Baby you're all that i want, when you lyin' here in my arms.
I'm findin' it hard to believe. We're in heaven
I'm findin' it hard to believe. We're in heaven
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
| nie wiem, czy wszystko ogarnęłam, bo coś przysypiam, ale wierzę, że mnie poprawicie w razie czego i nie udusicie <3
Choć moje ciasta niezbyt dziś wyszły, szalona – ale nie tak bardzo jak Cynka – Florence przejęła władzę nad kuchnią i przydzieliła mnie do wypiekania babeczek. Byłam jej wdzięczna za tę wiarę we mnie, mimo że dziś szalałam nieuważnie, ale, cóż, najwyraźniej swoje babki trzymały się razem i razem również tworzyły coś wielkiego. Zakonnicy! Dziś nie będzie wypieków rodem ze Słodkiej Próżności, ale będą babeczki zakonowe w wykonaniu Florki i Cynki! Jeśli znajdziecie w którejś coś podejrzanego, nie mamy z tym nic wspólnego! Choć gdyby wrzucił jakieś takie… Cynko, bądź dojrzałą kobietką!
Jako że bywam roztrzepaną i nie zawsze mogłam pochwalić się spostrzegawczością godną mojego Gabrycia, nie dostrzegłam wzroku Roberta, który zabłądził gdzieś na mojej osobie i się na moment tak zatrzymał. A szkoda, bo gdybym zapytała lub gdyby sam zagadał, bo gdyby naciskał i opowiadał o zażyłości swojej z Rogerem Eliottem, którego po misji uznano za martwego, Cynka wyciągnęłaby pewien przedmiot z torby. Nuż – pomyślałaby, znaczy ja bym pomyślała – to różdżka Rogera? [tak, to różdżka Rogera] Och, po potwierdzeniu, że to jego zguba, moja wyobraźnia by rozkwitła! Może zabłądził gdzieś w kociej postaci, a potem woda wyrzuciła go gdzieś daleko? Może miał amnezję? Może żył… Ba!, z pewnością w mej głowie by ożył, bo nadzieja to coś, co nas uskrzydla, szczególnie w takie dni jak ten – świąteczny, w którym nie spędzałam całych świąt samotnie, odkąd mój mąż zmarł.
Tymczasem nieco wariowałam z Florką, bo przepisów na babeczki pełna moja głowa była, a jeszcze więcej tam tkwiło niezrealizowanych pomysłów… Ale starałam się uziemiać, bo przecież nie chciałam zepsuć kolejnych wypieków, czyż nie?
– Panowie, a nie ma gdzieś tu w chatce gramofonu? Myślę, że umiliłby nam pracę, póki nie zaczarują instrumentów pod kolędy – zaproponowałam, przerywając na moment mieszanie ciasta czy jakiejś masy i odwracając się do innych kuchennych pracusiów. Musiałam przyznać, że to wyglądało niesamowicie. W sensie ta wspólna praca! A co do gramofonu... Uwielbiałam słuchać przy pieczeniu. Szczególnie rytmicznych jazzowych kawałków.
Choć moje ciasta niezbyt dziś wyszły, szalona – ale nie tak bardzo jak Cynka – Florence przejęła władzę nad kuchnią i przydzieliła mnie do wypiekania babeczek. Byłam jej wdzięczna za tę wiarę we mnie, mimo że dziś szalałam nieuważnie, ale, cóż, najwyraźniej swoje babki trzymały się razem i razem również tworzyły coś wielkiego. Zakonnicy! Dziś nie będzie wypieków rodem ze Słodkiej Próżności, ale będą babeczki zakonowe w wykonaniu Florki i Cynki! Jeśli znajdziecie w którejś coś podejrzanego, nie mamy z tym nic wspólnego! Choć gdyby wrzucił jakieś takie… Cynko, bądź dojrzałą kobietką!
Jako że bywam roztrzepaną i nie zawsze mogłam pochwalić się spostrzegawczością godną mojego Gabrycia, nie dostrzegłam wzroku Roberta, który zabłądził gdzieś na mojej osobie i się na moment tak zatrzymał. A szkoda, bo gdybym zapytała lub gdyby sam zagadał, bo gdyby naciskał i opowiadał o zażyłości swojej z Rogerem Eliottem, którego po misji uznano za martwego, Cynka wyciągnęłaby pewien przedmiot z torby. Nuż – pomyślałaby, znaczy ja bym pomyślała – to różdżka Rogera? [tak, to różdżka Rogera] Och, po potwierdzeniu, że to jego zguba, moja wyobraźnia by rozkwitła! Może zabłądził gdzieś w kociej postaci, a potem woda wyrzuciła go gdzieś daleko? Może miał amnezję? Może żył… Ba!, z pewnością w mej głowie by ożył, bo nadzieja to coś, co nas uskrzydla, szczególnie w takie dni jak ten – świąteczny, w którym nie spędzałam całych świąt samotnie, odkąd mój mąż zmarł.
Tymczasem nieco wariowałam z Florką, bo przepisów na babeczki pełna moja głowa była, a jeszcze więcej tam tkwiło niezrealizowanych pomysłów… Ale starałam się uziemiać, bo przecież nie chciałam zepsuć kolejnych wypieków, czyż nie?
– Panowie, a nie ma gdzieś tu w chatce gramofonu? Myślę, że umiliłby nam pracę, póki nie zaczarują instrumentów pod kolędy – zaproponowałam, przerywając na moment mieszanie ciasta czy jakiejś masy i odwracając się do innych kuchennych pracusiów. Musiałam przyznać, że to wyglądało niesamowicie. W sensie ta wspólna praca! A co do gramofonu... Uwielbiałam słuchać przy pieczeniu. Szczególnie rytmicznych jazzowych kawałków.
» Ratujmy Ziemię! «
To jedyna planeta, na której występuje czekolada.
Cynthia Vanity
Zawód : uzdrowicielka na oddziale wypadków przedmiotowych, cukierniczka, właścicielka Słodkiej Próżności
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Dziś rano cały świat kupiłeś,
za jedno serce cały świat,
nad gwiazdy szczęściem się wybiłeś,
nad czas i morskie głębie lat.
za jedno serce cały świat,
nad gwiazdy szczęściem się wybiłeś,
nad czas i morskie głębie lat.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Dzięki wsparciu Cynki praca przy babeczkach szła błyskawicznie. Nawet jeśli absolutnie wszystko robiły na oko! Tu czegoś dosypały, tam czegoś dolały - obie panie miały zarówno talent, jak i doświadczenie, więc zadanie nie sprawiało im trudu, a jedynie przysporzyło mnóstwo zabawy. Florence nieustannie chichotała pod nosem. Kiedy ciasto było gotowe, a piekarnik się grzał, zostawiła panią Vanity, by dokończyła dzieła. Właśnie w kuchni pojawiły się kolejne osoby, które trzeba było odpowiednie powitać. Piegowate oblicze Florki ozdobił promienny uśmiech.
- Leo! - zawołała radośnie i zaraz rzuciła się w kierunku przyjaciela. - Jak wspaniale Cię widzieć! Nie wiedziałam, że będziesz.
Gdy tylko odstawił przyniesione przez siebie dania, wyciągnęła w górę ramiona, domagając się bez słów, by pochylił się w jej stronę. Panna Fortescue była naprawdę drobniutka i dopiero w butach na obcasie sięgała Leonadrowi do ramienia. Jeśli chciała ucałować jego brodate policzki, to on musiał się najpierw pochylić w jej stronę. Gdy tylko to uczynił zarzuciła mu ramiona na szyję, a następnie głośno cmoknęła najpierw jeden, a potem drugi policzek brygadzisty.
- Wspaniale Cię wiedzieć, skarbie. - powiedziała jeszcze z uczuciem, nim uwolniła go z uścisku swoich drobnych ramion i wróciła na ziemię. Dosłownie. Uśmiechnęła się z rozbawieniem do Gwen, machając przy tym niedbale dłonią. - Za dużo alkoholu? Nie znam takiego pojęcia. - zaśmiała się i mrugnęła do niej figlarnie. I choć nie poznała jeszcze wszystkich zakonników, miała przeczucie, że się z nią zgodzą. Banda alkoholików, jak Merlina kocham... Pomogła jej schować butelki zaraz obok tych z Ognistą, które wcześniej powierzył jej młody Selwyn. No dobra... prawie wszystkie butelki tam schowały. Jedną Flo pozwoliła sobie otworzyć, by zaraz rozlać po kolejce jajecznego likieru dla każdego. Nie znalazła dostatecznie wielu kieliszków, więc niektórym przyszło pić ze szklanek.
- Och, gramofon, to by było wspaniałe! - podekscytowała się, wciskając jednocześnie napitek w dłoń Leonarda. Upiła łyk i zaraz zaniosła się kaszlem. - O to jest poważna sprawa. - zaśmiała się, gdy już odzyskała oddech. I choć likier faktycznie zawierał w sobie więcej alkoholu niż czegokolwiek innego, dzielnie dokończyła swoją część. Odstawiła szklankę i zerknęła ciekawie do tego co przyniósł ze sobą Leo. Umoczyła mały palec w jednym z sosów i pokiwała głową z uznaniem, tylko po to, by zaraz pokręcić lekko głową nad jarzynami.
- Zajmę się tym. - powiedziała tylko i wyciągnęła różdżkę, by sprawdzić czy uda jej się cokolwiek zdziałać.
- Leo! - zawołała radośnie i zaraz rzuciła się w kierunku przyjaciela. - Jak wspaniale Cię widzieć! Nie wiedziałam, że będziesz.
Gdy tylko odstawił przyniesione przez siebie dania, wyciągnęła w górę ramiona, domagając się bez słów, by pochylił się w jej stronę. Panna Fortescue była naprawdę drobniutka i dopiero w butach na obcasie sięgała Leonadrowi do ramienia. Jeśli chciała ucałować jego brodate policzki, to on musiał się najpierw pochylić w jej stronę. Gdy tylko to uczynił zarzuciła mu ramiona na szyję, a następnie głośno cmoknęła najpierw jeden, a potem drugi policzek brygadzisty.
- Wspaniale Cię wiedzieć, skarbie. - powiedziała jeszcze z uczuciem, nim uwolniła go z uścisku swoich drobnych ramion i wróciła na ziemię. Dosłownie. Uśmiechnęła się z rozbawieniem do Gwen, machając przy tym niedbale dłonią. - Za dużo alkoholu? Nie znam takiego pojęcia. - zaśmiała się i mrugnęła do niej figlarnie. I choć nie poznała jeszcze wszystkich zakonników, miała przeczucie, że się z nią zgodzą. Banda alkoholików, jak Merlina kocham... Pomogła jej schować butelki zaraz obok tych z Ognistą, które wcześniej powierzył jej młody Selwyn. No dobra... prawie wszystkie butelki tam schowały. Jedną Flo pozwoliła sobie otworzyć, by zaraz rozlać po kolejce jajecznego likieru dla każdego. Nie znalazła dostatecznie wielu kieliszków, więc niektórym przyszło pić ze szklanek.
- Och, gramofon, to by było wspaniałe! - podekscytowała się, wciskając jednocześnie napitek w dłoń Leonarda. Upiła łyk i zaraz zaniosła się kaszlem. - O to jest poważna sprawa. - zaśmiała się, gdy już odzyskała oddech. I choć likier faktycznie zawierał w sobie więcej alkoholu niż czegokolwiek innego, dzielnie dokończyła swoją część. Odstawiła szklankę i zerknęła ciekawie do tego co przyniósł ze sobą Leo. Umoczyła mały palec w jednym z sosów i pokiwała głową z uznaniem, tylko po to, by zaraz pokręcić lekko głową nad jarzynami.
- Zajmę się tym. - powiedziała tylko i wyciągnęła różdżkę, by sprawdzić czy uda jej się cokolwiek zdziałać.
I wish you were the one
Florence G. Fortescue
Zawód : współwłaścicielka lodziarni
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Sometimes the only payoff for having any faith - is when it’s tested again and again everyday
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Rozstawiająca wszystkich po kątach Florence zachowywała się glośno, trochę zbyt głośno jak na to, co Robert lubił. Ale Magrit była nią oczarowana, co wyczytał z jej oczu cieple patrzących. Już może tylko wyglądać kolacji na którą panna lodziara zostanie zaproszona. Uchroń boże, byleby to nie było w tym tygodniu, bo nie wytrzymie tego po prostu. Patrzy na to, jak Magrit się z nią wymienia spojrzeniami i odwrócił się obrażony, bo poszedł po ostatnią skrzynkę wina, które zakupił na odpowiedzialność żony.
Wraca, a w kuchni jeszcze większe zamieszanie niż było. A Cynthia, prosi o muzykę. No jeszcze tego brakowało, może jeszcze kolendy będą śpiewali! Albo te irytujące dżingle, które w radio mugolskim się pojawiają. Mruknął pod nosem coś co pewnie dla postronnych brzmiało jak: - kapustanieposolona - chociaż było największym przekleństwem, jakie znał w obcym języku, ale Magrit na pewno rozpoznała, co Robert ma na myśli. Znają się przecież na wylot. A prawie wcale.
Staje przy garze i zaczyna wlewać to wino, litr po litrze, aż ogień pozwala mu odpocząć. I wtedy do kuchni weszła Gwen i zaczyna wyjmować masę likieru.
- Nie wiem czy wiesz, ale właśnie ratujesz przyjęcie, bo prócz wina, nic więcej nie mamy - pocieszył ją, spoglądając jeszcze za Garretem oskarżycielsko, bo czy to nie on miał załatwić Ognistą? Ale likier jajeczny też dobry. Rozchmurzył się nieco i z nadzieją spogląda na żonę, ale po jej minie już wie, że nie ma co się cieszyć, bo i tak dzisiaj nie spróbuje alkoholu. Przecież ktoś ich musi zaprowadzić do domu, a jak zapowiedziała, na pewno nie będzie to ona.
A potem podchodzi do Magrit i pokazuje jej pomarańcze.
No bo przecież ona wie, że on jak potnie pomarańcze, to będą z nich takie obleśne kawałki, że szkoda komukolwiek pokazywać.
Wraca, a w kuchni jeszcze większe zamieszanie niż było. A Cynthia, prosi o muzykę. No jeszcze tego brakowało, może jeszcze kolendy będą śpiewali! Albo te irytujące dżingle, które w radio mugolskim się pojawiają. Mruknął pod nosem coś co pewnie dla postronnych brzmiało jak: - kapustanieposolona - chociaż było największym przekleństwem, jakie znał w obcym języku, ale Magrit na pewno rozpoznała, co Robert ma na myśli. Znają się przecież na wylot. A prawie wcale.
Staje przy garze i zaczyna wlewać to wino, litr po litrze, aż ogień pozwala mu odpocząć. I wtedy do kuchni weszła Gwen i zaczyna wyjmować masę likieru.
- Nie wiem czy wiesz, ale właśnie ratujesz przyjęcie, bo prócz wina, nic więcej nie mamy - pocieszył ją, spoglądając jeszcze za Garretem oskarżycielsko, bo czy to nie on miał załatwić Ognistą? Ale likier jajeczny też dobry. Rozchmurzył się nieco i z nadzieją spogląda na żonę, ale po jej minie już wie, że nie ma co się cieszyć, bo i tak dzisiaj nie spróbuje alkoholu. Przecież ktoś ich musi zaprowadzić do domu, a jak zapowiedziała, na pewno nie będzie to ona.
A potem podchodzi do Magrit i pokazuje jej pomarańcze.
No bo przecież ona wie, że on jak potnie pomarańcze, to będą z nich takie obleśne kawałki, że szkoda komukolwiek pokazywać.
+smoke rings of my mind+If you missed the train I'm on You will know that I am gone You can hear the whistle blow a hundred miles
Robert Lupin
Zawód : magiczny policjant
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
For somethin' that he never done.
Put in a prison cell, but one time he could-a been
The champion of the world.
Put in a prison cell, but one time he could-a been
The champion of the world.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
W kuchni robiło się coraz tłoczniej, co tylko podgrzewało świąteczną atmosferę i dodawało nieco koloru już i tak zaróżowionym od mrozu policzkom. Ktoś kogoś trącnął, inny popchnął drugiego przez przypadek - kuchnia była przestronna, jednak chaotyczna krzątanina ludzi biegających z kąta w kąt tylko wzmagała poczucie zgęstnienia, trudno było powiedzieć ile przypadało osób na jeden metr kwadratowy. Nie był to jednak nieprzyjemny chaos, było w nim jednak coś z unoszącej się w powietrzu harmonii, bo przecież wszyscy posyłali sobie kolejno podekscytowane uśmiechy, z radością zabierając się do wypełniania przypisanych sobie obowiązków.
- W takim razie już biorę się do roboty! - mówię, zbliżając się do Charlesa, aby pomóc mu zająć się indykiem. Potrząsam potakująco głową, chwytając za kartkę papieru, na której znajduje się dokładny opis przygotowania nadzienia do indyka. Nie ma co, stoi przede mną bardzo odpowiedzialne zadanie! Uśmiecham się do niego sunąc palcem po liście potrzebnych do przygotowania nadzienia składników, wyciągając z kieszeni różdżkę i płynnym ruchem przywołując do siebie każdy z nich.
- Nadal się na Ciebie gniewam, Bobby - mruczę pod nosem, biorąc od niego pomarańczę. Układam je wszystkie na blacie, po raz kolejny macham różdżką, a w powietrze unosi się sporej wielkości nóż, zmierzający wprost w jego stronę. W ostatnim momencie spada on jednak na pierwszą pomarańczę, kładko rozcinając ją na pół. Po namyślę wyciągam w jego stronę różdżkę. Zaoszczędzi mu wstydu, niech z resztą pomarańczy sam sobie radzi. Teraz na pewno wszystko pójdzie mu jak z płatka!
- Mmm... Jak pięknie pachną te wasze babeczki!
- W takim razie już biorę się do roboty! - mówię, zbliżając się do Charlesa, aby pomóc mu zająć się indykiem. Potrząsam potakująco głową, chwytając za kartkę papieru, na której znajduje się dokładny opis przygotowania nadzienia do indyka. Nie ma co, stoi przede mną bardzo odpowiedzialne zadanie! Uśmiecham się do niego sunąc palcem po liście potrzebnych do przygotowania nadzienia składników, wyciągając z kieszeni różdżkę i płynnym ruchem przywołując do siebie każdy z nich.
- Nadal się na Ciebie gniewam, Bobby - mruczę pod nosem, biorąc od niego pomarańczę. Układam je wszystkie na blacie, po raz kolejny macham różdżką, a w powietrze unosi się sporej wielkości nóż, zmierzający wprost w jego stronę. W ostatnim momencie spada on jednak na pierwszą pomarańczę, kładko rozcinając ją na pół. Po namyślę wyciągam w jego stronę różdżkę. Zaoszczędzi mu wstydu, niech z resztą pomarańczy sam sobie radzi. Teraz na pewno wszystko pójdzie mu jak z płatka!
- Mmm... Jak pięknie pachną te wasze babeczki!
Gość
Gość
Jak tłoczno. Nie spodziewałem się tego. Tak naprawdę Ben nie uprzedził mnie, co do liczby aktualnych członków Zakonu, ale chyba nie przypuszczałem, że jest już ich tak wielu. Chociaż z drugiej strony może to być też wina perspektywy. Kuchnia nie jest zbyt wielkim pomieszczeniem, a zebranie się w jej wnętrzu chociaż kilku osób automatycznie skutkuje jej skurczeniem. No i trzeba dodać jeszcze mnie. Z dwoma miskami sosów, warzywami i prezentem. Wielkiego jak dąb chłopa, który zabiera naprawdę dużo przestrzeni życiowej. Zacząłem się już czuć nieswojo, a w mojej głowie rozpostarły się już przykładowe wymówki, jakimi mogę się posłużyć, aby uciec z tej patowej sytuacji. Na szczęście wszystko się zmienia, gdy dostrzegam tę jedyną znajomą w tłumie buzię. Bezwiednie uśmiecham się szeroko na jej widok.
- To samo mogę powiedzieć o tobie - odpowiadam wesoło, sam postępując w jej stronę. Ona jednak dopada mnie pierwsza, chwilę po tym jak odstawiam przyniesione rzeczy. Idealnie, abym mógł pochylić się i objąć drogą Flo. Niebywałe jaka niziutka jest. Co prawda większość ludzi wypada przy mnie jakaś mniejsza, ale ona chyba dla przeciętnego człowieka wydaje się też niezwykle drobniutka. Na pewno musimy wyglądać komicznie, kiedy wycałowuje moje policzki. Nie mogę się tym bardziej powstrzymać przed uniesieniem jej na chwilę ponad ziemię. Zaraz potem grzecznie odstawiam ją na miejsce, bo w tej małej kuchni łatwo byłoby coś stłuc. - Nawet nie wiesz jak ja się cieszę na twój widok. - Naprawdę. Dodaje mi niesamowitej otuchy już samą swoją obecnością. Chociaż gdy pochodzę do swoich misek mina trochę mi rzednie. Może nie powinienem brać na siebie gotowania. Jednak mina nie zdążyła mi skwaśnieć, gdy wyjątkowo żywiołowa dziś Florence wciska mi w ręce kieliszek. Nie kieliszek, szklankę nawet. Przykładam do nosa i po zapachu udaje mi się zidentyfikować likier jajeczny. Dobre, a ja potrzebuję trochę płynnej odwagi, więc pochłaniam płyn w dwóch haustach. Nie pomaga mi to jednak, gdy mój sos zostaje poddany próbie. Przyglądam się niepewnie, gdy go smakuje, a zaraz potem wypuszczam powietrze z ulgą. Co do warzyw to sam wiem, że zawaliłem sprawę.
- Dziękuję, jesteś kochana. - Uśmiecham się do niej szeroko. - Lepiej się wycofam nim coś wybuchnie pod moimi rękoma. - Zostawiam swoje półmiski w dobrych rękach, zabieram prezent i ewakuuję się nim powiększę panujący tutaj chaos.
|leo idzie dalej!
- To samo mogę powiedzieć o tobie - odpowiadam wesoło, sam postępując w jej stronę. Ona jednak dopada mnie pierwsza, chwilę po tym jak odstawiam przyniesione rzeczy. Idealnie, abym mógł pochylić się i objąć drogą Flo. Niebywałe jaka niziutka jest. Co prawda większość ludzi wypada przy mnie jakaś mniejsza, ale ona chyba dla przeciętnego człowieka wydaje się też niezwykle drobniutka. Na pewno musimy wyglądać komicznie, kiedy wycałowuje moje policzki. Nie mogę się tym bardziej powstrzymać przed uniesieniem jej na chwilę ponad ziemię. Zaraz potem grzecznie odstawiam ją na miejsce, bo w tej małej kuchni łatwo byłoby coś stłuc. - Nawet nie wiesz jak ja się cieszę na twój widok. - Naprawdę. Dodaje mi niesamowitej otuchy już samą swoją obecnością. Chociaż gdy pochodzę do swoich misek mina trochę mi rzednie. Może nie powinienem brać na siebie gotowania. Jednak mina nie zdążyła mi skwaśnieć, gdy wyjątkowo żywiołowa dziś Florence wciska mi w ręce kieliszek. Nie kieliszek, szklankę nawet. Przykładam do nosa i po zapachu udaje mi się zidentyfikować likier jajeczny. Dobre, a ja potrzebuję trochę płynnej odwagi, więc pochłaniam płyn w dwóch haustach. Nie pomaga mi to jednak, gdy mój sos zostaje poddany próbie. Przyglądam się niepewnie, gdy go smakuje, a zaraz potem wypuszczam powietrze z ulgą. Co do warzyw to sam wiem, że zawaliłem sprawę.
- Dziękuję, jesteś kochana. - Uśmiecham się do niej szeroko. - Lepiej się wycofam nim coś wybuchnie pod moimi rękoma. - Zostawiam swoje półmiski w dobrych rękach, zabieram prezent i ewakuuję się nim powiększę panujący tutaj chaos.
|leo idzie dalej!
so i tried to erase it but the ink bled right through almost drove myself crazy when these words
led to you
Leonard Mastrangelo
Zawód : malarz, brygadzista
Wiek : 35
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
a dumb screenshot of youth
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nikt nic nie powiedział o istnieniu gramofonu w naszym ślicznym domku, więc postawiłam sobie za zadanie wymyszkowanie jakiegoś na targu w najbliższym czasie i przytarganiu go do siedziby Zakonu. Co jak co, ale muzyka by się przydała w takich momentach, szczególnie, że nie tylko ja lubiłam dźwięki muzyki przy pracy. Znaleźli się również inni fani tego pomysłu.
Zajęłam się więc dalszą pracą, nucąc sobie pod nosem i podśpiewując również pod nim znajome kawałki z mojego ulubionego pubu. Zdarzało mi się czasami dygnąć na wspomnienie tańców, czasami skłonić się nieznacznie w stopce, by potem dalej kołysać się w rytm mruczanej piosenki. I tak trwałam, póki Florka nie poczęstowała nas likierem. Upiłam nieco zawartości szklanki, stwierdzając niewzruszona, iż mamy do czynienia z mocnym towarem, po czym wyjęłam babeczki, które tym razem nie okazały się być czarne. Tym razem wypełniają kuchnię przyjemnym zapachem.
Westchnęłam lekko, rozkoszując się ich zapachem.
– Koniecznie musisz ich skosztować, kiedy ostygną, Magrit – odpowiedziałam pani Lupin, zważywszy na ich nienaganną prezencję. Moje ciastka prezentowały się gorzej, aczkolwiek były zjadliwie z przymknięciem oka na lekką spaleniznę, oczywiście. – Coś jeszcze trzeba pomóc? Może z tymi pomarańczami? – zaoferowałam się, widząc, iż Robertowi szło to najwyraźniej topornie, ale mężczyźni nie przepadali za działaniem w kuchni, sądząc, iż to przestrzeń jedynie kobiecych batalii.
» Ratujmy Ziemię! «
To jedyna planeta, na której występuje czekolada.
Cynthia Vanity
Zawód : uzdrowicielka na oddziale wypadków przedmiotowych, cukierniczka, właścicielka Słodkiej Próżności
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Dziś rano cały świat kupiłeś,
za jedno serce cały świat,
nad gwiazdy szczęściem się wybiłeś,
nad czas i morskie głębie lat.
za jedno serce cały świat,
nad gwiazdy szczęściem się wybiłeś,
nad czas i morskie głębie lat.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Bardzo cieszył się z tego, że Margit jednak miała mu pomóc. Podejrzewam, że gdyby Potter został z tym sam to mogłoby się to skończyć tak jak jego wielkie wejście do kuchni, czyli tragicznie. A tak? Pani Lupin nie mogła go zawieźć! On w to głęboko wierzył, a nadziej umiera ostatnia. Albo nadzieja matką głupich, jak kto woli. W każdym razie, skoro czyszczenie jakoś mu tam poszło, to jedynie zachęciło Pottera do dalszej pracy nad indykami. W sumie nie będę się rozpisywać. Kiedy pani Lupin robiła nadzienie do indyczków to Charlus przyprawiał obrobione indyki. A skoro według kostek i rozpiski indyki ogólnie wyszły dosyć... Tragicznie, pewnie pomylił pieprz z rozmarynem, chociaż nie wiem czy w ogóle tak można. Soli pewnie było za dużo, a słodkiej papryki za mało. Zioła? Nie te co powinny. W zasadzie nie wiedział jakie mają być, ale dał ponieść się swojemu zmysłowi kulinarnemu, którego w ogóle nie miał. Sam się zastanawiał, dlaczego zaoferował się, że to właśnie on zrobi indyki. Chyba liczył na jakiś świąteczny cud, który jak było widać na załączonym obrazku nie nastał. Spojrzał krytycznym okiem na te indory, a następnie przeniósł wzrok na Flo.
-Obawiam się, że będą niejadalne, ale może chociaż przydadzą się jako dekoracja stołu.-stwierdził, poprawiając okulary. Prawdę mówiąc to miał ochotę usiąść się gdzieś, gdzie jest miękko, bo bardzo bolała go ta część ciała, gdzie plecy kończą swoją szanowną nazwę.
-Obawiam się, że będą niejadalne, ale może chociaż przydadzą się jako dekoracja stołu.-stwierdził, poprawiając okulary. Prawdę mówiąc to miał ochotę usiąść się gdzieś, gdzie jest miękko, bo bardzo bolała go ta część ciała, gdzie plecy kończą swoją szanowną nazwę.
Charlus Potter
Zawód : auror
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
Baby you're all that i want, when you lyin' here in my arms.
I'm findin' it hard to believe. We're in heaven
I'm findin' it hard to believe. We're in heaven
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
| 5 marca, wieczór; spotkanie organizacyjne badań naukowych
- A więc - zaczął, obracając w dłoni kubek zaparzonej niedawno herbaty, choć doskonale wiedział, że od a więc nie zaczyna się zdania - mamy naprawdę dużo do roboty.
Rzeczywiście, mieli; porywali się na naprawdę niełatwe zadanie, chcąc nieść ludziom niezakłamane wieści o tym, co działo się na świecie. Prorok naginał prawdę, Garrett nawet nie łudził się, że Walczący Mag kiedykolwiek był wiarygodny, a Czarownica... cóż, stanowiła osobną kategorię. A jeżeli zabrakło źródła prawdziwych informacji, ciężko oczekiwać od czarodziejów, by sami uwolnili się z okowów propagandy - trzeba było im w tym pomóc.
Garry nie umiał już powiedzieć, kto tak naprawdę jako pierwszy wpadł na stworzenie konspiracyjnej gazety; ten pomysł pojawił się już dawno, tak dawno, że jego zalążek zdążył się zatrzeć. Straciło to jednak znaczenie, liczyła się tylko przyświecająca im idea, ich nowy cel. I praca, która była niezbędna, żeby go osiągnąć.
Oparł się nieco wygodniej o jedno z niezliczonych krzeseł stojących teraz w kuchni - wszystko po to, by na tej ciasnej przestrzeni mogli zmieścić się wszyscy zainteresowani.
- Zrobiłem... - zaczął, zastanawiając się, jak ująć swoje myśli, żeby nie zabrzmieć skrajnie idiotycznie - coś na kształt konceptu. Przyznam szczerze, że na badaniach naukowych znam się tylko nieco lepiej niż na stepowaniu, więc istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że nie ma to żadnego sensu. - No tak, tyle z brzmienia profesjonalnie. Zapragnął westchnąć ze zrezygnowaniem, ale powstrzymał się od tego ostatkiem sił. - Treść naszej gazety będzie pojawiać się po wypowiedzeniu hasła i stuknięciu różdżką w zaczarowane wydanie Proroka. W gruncie rzeczy potrzebujemy zatem stworzyć parę zaklęć, które są w stanie ukryć artykuły z prawdziwej gazety i zastąpić je tymi napisanymi przez nas. - Łatwo powiedzieć, gorzej zrobić. - Do tego musimy to odpowiednio zabezpieczyć i przetestować, czy na pewno działa bez zarzutów. - Przerwał na chwilę, by znów obrócić w dłoniach porcelanowy kubek; miał wrażenie, że zapomniał o czymś ważnym. - O, a zanim zaczniemy, musimy przeszukać przerażającą ilość książek, żeby dowiedzieć się, jak właściwie to zrobić.
Beznadziejny plan, ale lepszego nie mieli. I prawdopodobnie mieć nie będą.
- Jacyś chętni?
| Chciałabym zamknąć tę kolejkę w 72 godziny i pójść dalej, więc postarajcie się do tego czasu dodać posty. ♡
- A więc - zaczął, obracając w dłoni kubek zaparzonej niedawno herbaty, choć doskonale wiedział, że od a więc nie zaczyna się zdania - mamy naprawdę dużo do roboty.
Rzeczywiście, mieli; porywali się na naprawdę niełatwe zadanie, chcąc nieść ludziom niezakłamane wieści o tym, co działo się na świecie. Prorok naginał prawdę, Garrett nawet nie łudził się, że Walczący Mag kiedykolwiek był wiarygodny, a Czarownica... cóż, stanowiła osobną kategorię. A jeżeli zabrakło źródła prawdziwych informacji, ciężko oczekiwać od czarodziejów, by sami uwolnili się z okowów propagandy - trzeba było im w tym pomóc.
Garry nie umiał już powiedzieć, kto tak naprawdę jako pierwszy wpadł na stworzenie konspiracyjnej gazety; ten pomysł pojawił się już dawno, tak dawno, że jego zalążek zdążył się zatrzeć. Straciło to jednak znaczenie, liczyła się tylko przyświecająca im idea, ich nowy cel. I praca, która była niezbędna, żeby go osiągnąć.
Oparł się nieco wygodniej o jedno z niezliczonych krzeseł stojących teraz w kuchni - wszystko po to, by na tej ciasnej przestrzeni mogli zmieścić się wszyscy zainteresowani.
- Zrobiłem... - zaczął, zastanawiając się, jak ująć swoje myśli, żeby nie zabrzmieć skrajnie idiotycznie - coś na kształt konceptu. Przyznam szczerze, że na badaniach naukowych znam się tylko nieco lepiej niż na stepowaniu, więc istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że nie ma to żadnego sensu. - No tak, tyle z brzmienia profesjonalnie. Zapragnął westchnąć ze zrezygnowaniem, ale powstrzymał się od tego ostatkiem sił. - Treść naszej gazety będzie pojawiać się po wypowiedzeniu hasła i stuknięciu różdżką w zaczarowane wydanie Proroka. W gruncie rzeczy potrzebujemy zatem stworzyć parę zaklęć, które są w stanie ukryć artykuły z prawdziwej gazety i zastąpić je tymi napisanymi przez nas. - Łatwo powiedzieć, gorzej zrobić. - Do tego musimy to odpowiednio zabezpieczyć i przetestować, czy na pewno działa bez zarzutów. - Przerwał na chwilę, by znów obrócić w dłoniach porcelanowy kubek; miał wrażenie, że zapomniał o czymś ważnym. - O, a zanim zaczniemy, musimy przeszukać przerażającą ilość książek, żeby dowiedzieć się, jak właściwie to zrobić.
Beznadziejny plan, ale lepszego nie mieli. I prawdopodobnie mieć nie będą.
- Jacyś chętni?
| Chciałabym zamknąć tę kolejkę w 72 godziny i pójść dalej, więc postarajcie się do tego czasu dodać posty. ♡
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Nie, nie lubił papierkowej roboty. Zawsze łączyło się to z milionem niedopowiedzeń, stempli, indeksów i druczków, które należało wypełnić, bo...tak sobie życzył ktoś tam wyżej w ministerialnej hierarchii. Ale innym było siedzenie nad dokumentami, które wypełniał biurokratyczny bełkot, a co innego książki. Fakt, w większości zapełnione informacjami, które w ich przypadku nie były zbyt przydatne, ale należało przebrnąć i przez to. I nawet Samuel zdecydował się pomóc w tej kwestii. W końcu każdy początek zaczynał się od teorii, która ostatnio zdecydował się chłonąć - nie tylko tę związaną z badaniami - Z tego chyba, chyba wszyscy zdają sobie sprawę - wzruszył tylko ramionami - ...więc - uśmiechnął się przy tym do Garreta - do działa...do dzieła - i jak na komendę, sięgnął po kubek kawy, który przez moment stygł przy kuchennym blacie. Nie siadał przy stole. Stał oparty o ścianę, przyglądając się zebranym, ale kiedy Weasley przedstawił swój koncept - przeniósł się nad jego krzesło, brzydko zerkając mu przez ramię - Chyba najbardziej doświadczony w badaniach jest Adrien - dopowiedział tylko. Sam nie miał pojęcia o prowadzeniu podobnych działań, ale ufał Garretowi (nawet jeśli mu tego głośno nie przyznawał) i gotów był stanąć murem za niemal każda decyzją, jaką wyrokował - Papierkologia - odchylił się w miejscu, sięgając w końcu kawy. Gorzko-ostry smak napoju drażnił język i zmuszał samym aromatem do pobudzenia - Nie, żebym się cieszył, ale potrafię być przydatny, przynajmniej w doborze książek, czy odpowiednich pozycji - tak, widok niezwykle finezyjny - Samuel w bibliotece, ale wbrew pozorom auror czytał dużo. Niestety większość pozycji nie oscylowała wokół zagadnienia zaklęć, które mieli stworzyć, ale...całkiem nieźle sobie radził o wyszukiwanie perełek. A dwa...czasem kilka dobrych słów u pań bibliotekarek, uśmiech i mogły wskazać kierunek poszukiwań, który go interesował.
Ktoś torować drogę musiał, więc cóż - dziś zrobił za taran z nadzieją, że kilka mniej lub bardziej chętnych dusz będzie mu w tej drodze pomagać.
Ktoś torować drogę musiał, więc cóż - dziś zrobił za taran z nadzieją, że kilka mniej lub bardziej chętnych dusz będzie mu w tej drodze pomagać.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
To dość niefortunna sytuacja gdy w trakcie egzystowania na diecie ląduje się w na spotkaniu naukowym mającym miejsce...w kuchni. Cóż, niewątpliwie koncept drogiego Garreta musiał mieć, jednak na razie faktycznie wyłącznie kształt konceptu. Adrien nie śmiał nawet tego podważać! Cmoknął sobie powietrze, splatając dłonie za plecami i zakołysał ciężarem swego ciała to na palce to na pięty, kiedy to sobie oglądał jakiś zapajęczony obrazek na ścianie przypominającej mu te mungowe.
- Prasa, ludzie; uzdrowiciel, drukarz...w sumie co za różnica co się bada - jedno i drugie pochłania ziemia - nie odwracając wzroku od obrazka odpowiedział na słowa Skamandera przyjaźnie żartobliwą ironią. Może zabrzmiał trochę za bardzo melancholijnie niż zakładał,lecz co zrobić - jeszcze się go trzymał szpitalny humor. odwrócił się do reszty, ciężko wzdychając na słowo papierologia - a tak bardziej poważnie - naturalnie jestem w stanie pomóc ci drogi Garrecie z dokumentowaniem i planowaniem postępów bo faktycznie proces naukowy bez względu od dziedziny ma pewien utarty schemat. Akurat również bardzo wygodnie się składa, że równolegle zobowiązałem się wspomagać swojej Iskierce nad jej badaniami dotyczącymi lykanotropii, tak więc jestem na bieżąco w temacie, a co ważniejsze mam wygodną wymówkę by pozwolić sobie na to by bezkarnie zapewnić wam dostęp galeonów, które - nie oszukujmy się - przydadzą się prędzej czy później - powiedział wprost bo to akurat było bardzo wygodne zrządzenie losu. Wzrost wydatków mógł sprawnie usprawiedliwić potrzebą zwiększenia nakładów finansowych na badania swej latorośli. Ród Carrow był bardzo majętny, a Adrien w tej kwestii od niego nie odstawał. Czarodziej podszedł do kolejnego obrazka.
- Prasa, ludzie; uzdrowiciel, drukarz...w sumie co za różnica co się bada - jedno i drugie pochłania ziemia - nie odwracając wzroku od obrazka odpowiedział na słowa Skamandera przyjaźnie żartobliwą ironią. Może zabrzmiał trochę za bardzo melancholijnie niż zakładał,lecz co zrobić - jeszcze się go trzymał szpitalny humor. odwrócił się do reszty, ciężko wzdychając na słowo papierologia - a tak bardziej poważnie - naturalnie jestem w stanie pomóc ci drogi Garrecie z dokumentowaniem i planowaniem postępów bo faktycznie proces naukowy bez względu od dziedziny ma pewien utarty schemat. Akurat również bardzo wygodnie się składa, że równolegle zobowiązałem się wspomagać swojej Iskierce nad jej badaniami dotyczącymi lykanotropii, tak więc jestem na bieżąco w temacie, a co ważniejsze mam wygodną wymówkę by pozwolić sobie na to by bezkarnie zapewnić wam dostęp galeonów, które - nie oszukujmy się - przydadzą się prędzej czy później - powiedział wprost bo to akurat było bardzo wygodne zrządzenie losu. Wzrost wydatków mógł sprawnie usprawiedliwić potrzebą zwiększenia nakładów finansowych na badania swej latorośli. Ród Carrow był bardzo majętny, a Adrien w tej kwestii od niego nie odstawał. Czarodziej podszedł do kolejnego obrazka.
Adrien Carrow
Zawód : Ordynator oddziału Zakażeń Magicznych
Wiek : 46
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wznosić się i upadać jest rzeczą ludzką. Ważne jest by nie bać się na nowo rozkładać swych skrzydeł i sięgać wyżej.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Ja mogę pogrzebać w książkach. - troszkę nieśmiało uniósł rękę, w miedzyczasie rozglądając się po innych zgromadzonych. Reeety, wciąż byl pod wrażeniem tego jakie osobistości zebrał pod swymi skrzydłami feniks! Aurorzy, lekarze, szlachta... prawdziwa londyńska śmietanka towarzyska! I Titus, pewnie najmłodszy z nich wszystkich, który dołączył do Zakonu ledwie kilka dni wstecz. Może trochę dlatego zostawił Polly z przygotowaniami do marcówki i pognał na pierwsze w swojej karierze spotkanie zakonników. Ha! Dobrze zrobił, bo szybko się okazało, że może jednak się na coś przyda - Ollivanderowie mieli w końcu całkiem pokaźnych rozmiarów biblioteczkę, a i Titus już dawno przeszedł z owymi księgami na ty. Wiecznie ślęczał nad opasłymi tomiskami, więc był nawet rad, że będzie miał okazję poczytać o czymś innym niż drewno...
- Jakieś sugestie co do wyboru literatury? - zapytał, ponownie rozglądając się wokół, po wszystkich twarzach, tych mniej i bardziej znajomych, a wreszcie upił pierwszy łyk herbaty, która do tej pory jedynie grzała mu dłonie.
- Jakieś sugestie co do wyboru literatury? - zapytał, ponownie rozglądając się wokół, po wszystkich twarzach, tych mniej i bardziej znajomych, a wreszcie upił pierwszy łyk herbaty, która do tej pory jedynie grzała mu dłonie.
Kiedy Michael usłyszał o planach stworzenia gazety Zakonu Feniksa, szybko zaoferował swoją pomoc. Ostatecznie w obecnych czasach trudno było o wiarygodne źródła informacji, w końcu „Prorok codzienny” pozostawał pod silnym wpływem ministerstwa. Należało brać poprawkę na wszystko, co było w nim drukowane lub czytać między wierszami to, czego ministerstwo nie chciało ujawnić. Tonks od tak dawna nie miał zaufania do tej instytucji, że wcale nie zaskakiwały go próby manipulowania społeczeństwem.
Jako czarodziej, dla którego zaklęcia były zarówno pracą, jak i główną życiową pasją, chciał podzielić się swoją wiedzą ze współzakonnikami i pomóc im w tym zakresie, chociaż zdawał sobie sprawę, że czekało ich wszystkich sporo pracy. Sam miał zamiar przeczytać całe mnóstwo książek, żeby możliwie jak najlepiej przygotować się do zadania.
Po pojawieniu się w kwaterze usiadł przy stole, uważnie słuchając tego, co miał do powiedzenia Garrett Weasley i inni członkowie, którzy zaoferowali się do udziału w pracach nad stworzeniem zaklęć zabezpieczających gazety. Podjął już decyzję, naprawdę chciał pomóc.
- Brzmi całkiem nieźle – zaaprobował jego słowa. – To ryzykowne, ale trzeba dołożyć starań, żeby to ryzyko zmniejszyć. To będzie wymagało naprawdę wielu zaklęć i testów. – Miał za sobą trochę badań nad zaklęciami, więc doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Tak samo jak z tego, że to wcale nie było proste i czasami wystarczył drobny błąd, żeby zabrnąć w ślepą uliczkę i żeby kilka tygodni wytężonej pracy poszło na marne. Inną sprawą będzie samo zdobywanie informacji, które potem trzeba będzie ukrywać czarami, ale tym mogli zająć się później. Zresztą, podejrzewał, że wielu spośród nich miało dostęp do świeżych informacji; byli tutaj w końcu aurorzy, uzdrowiciele i pracownicy ministerstwa, kilkoro pracowników Hogwartu, a nawet przedstawiciele szlacheckich rodów. – Posiadam własny księgozbiór na temat zaklęć, a także mam stały dostęp do biblioteki Hogwartu, także Działu Ksiąg Zakazanych. Moje poszukiwania nie wzbudzą podejrzeń, w końcu stale zajmuję się zaklęciami i szukam przydatnych informacji. – Nauczyciel zaklęć buszujący w dziale ksiąg z zaklęciami był czymś całkowicie normalnym, tym bardziej, że absolutnie każdy w Hogwarcie znał upodobania Tonksa.
Jako czarodziej, dla którego zaklęcia były zarówno pracą, jak i główną życiową pasją, chciał podzielić się swoją wiedzą ze współzakonnikami i pomóc im w tym zakresie, chociaż zdawał sobie sprawę, że czekało ich wszystkich sporo pracy. Sam miał zamiar przeczytać całe mnóstwo książek, żeby możliwie jak najlepiej przygotować się do zadania.
Po pojawieniu się w kwaterze usiadł przy stole, uważnie słuchając tego, co miał do powiedzenia Garrett Weasley i inni członkowie, którzy zaoferowali się do udziału w pracach nad stworzeniem zaklęć zabezpieczających gazety. Podjął już decyzję, naprawdę chciał pomóc.
- Brzmi całkiem nieźle – zaaprobował jego słowa. – To ryzykowne, ale trzeba dołożyć starań, żeby to ryzyko zmniejszyć. To będzie wymagało naprawdę wielu zaklęć i testów. – Miał za sobą trochę badań nad zaklęciami, więc doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Tak samo jak z tego, że to wcale nie było proste i czasami wystarczył drobny błąd, żeby zabrnąć w ślepą uliczkę i żeby kilka tygodni wytężonej pracy poszło na marne. Inną sprawą będzie samo zdobywanie informacji, które potem trzeba będzie ukrywać czarami, ale tym mogli zająć się później. Zresztą, podejrzewał, że wielu spośród nich miało dostęp do świeżych informacji; byli tutaj w końcu aurorzy, uzdrowiciele i pracownicy ministerstwa, kilkoro pracowników Hogwartu, a nawet przedstawiciele szlacheckich rodów. – Posiadam własny księgozbiór na temat zaklęć, a także mam stały dostęp do biblioteki Hogwartu, także Działu Ksiąg Zakazanych. Moje poszukiwania nie wzbudzą podejrzeń, w końcu stale zajmuję się zaklęciami i szukam przydatnych informacji. – Nauczyciel zaklęć buszujący w dziale ksiąg z zaklęciami był czymś całkowicie normalnym, tym bardziej, że absolutnie każdy w Hogwarcie znał upodobania Tonksa.
Kuchnia
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata