Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata
Kuchnia
AutorWiadomość
First topic message reminder :
W tym pomieszczeniu znajduje się myślodsiewania
Kuchnia
Kuchnia po odbudowie stała się taka, jak kiedyś zapewne była i cała chata: niewielka, czysta, schludna, przytulna i utrzymana w jasnej kolorystyce, można rzec, że w typowo angielskim stylu. Zdecydowaną większość przestrzeni wypełnia pomalowany na ciepły, jasny kolor solidny, drewniany stół, otoczony wianuszkiem krzeseł - te jednak są ciemne i na pierwszy rzut oka widać, że pochodzą z dwóch niepełnych kompletów; razem tworzą jednak dość estetyczną całość. W kuchni znajduje się całe wyposażenie, które niezbędne jest do przygotowania posiłku. Szafki - zarówno wiszące jak i stojące - są w takim samym ciepłym, stonowanym kolorze co stół. Pierwsza z nich, znajdująca się przy drzwiach, mieści w sobie różnobarwne kubki. Każdy Zakonnik może znaleźć tam kubek opatrzony odrobinę koślawymi literami układającymi się w jego własne imię. Na drzwiach do malutkiej spiżarni przytwierdzone zostały haczyki, na których wiszą kolorowe ścierki kuchenne, niektóre z nich w dość fikuśne wzorki. Pod sufitem gdzieniegdzie przywieszone zostały suszące się zioła i kolorowe szkiełka, które wraz z zasłonami w kolorze przyjemnej dla oka żółci nadają kuchni domowej przytulności. Pomieszczenie oświetla zwisająca z jednej z sufitowych belek samotna lampa w kolorze butelkowej zieleni. Również tutaj, jak w prawie że całej chacie, można spotkać małe, świetliste leśne stworzonka przypominające patronusy - niewątpliwie ktoś zakupił je na Festiwalu Lata i postanowił wypuścić w kwaterze Zakonu. W
W tym pomieszczeniu znajduje się myślodsiewania
Mijała minuta za minutą, każda spędzona w milczącej samotności starej chaty. Nie była to jednak cisza idealna - drewniany dom postękiwał, lekko uginając się pod niezbyt mocnymi podmuchami jesiennego wiatru. Alexander, pochłonięty lekturą, prawie że przegapił przybycie kolejnych osób. Gdy usłyszał głos Charlusa, uniósł głowę znad tomiszcza i przez chwilę jakby rejestrował, co się dzieje. Gdy po jakichś dwóch sekundach wrócił do rzeczywistości, uniósł się z donośnym szurnięciem drewna o drewno i z uśmiechem potrząsnął ręką Pottera.
- Charlus, miło was widzieć. Doreo - zwrócił się do kobiety i ujął jej dłoń, składając nań lekki pocałunek. - Aj, na Merlina, masz zimne dłonie! Zrobię ci herbaty. Charlus, też chcesz? - zapytał, a w rzeczywistości nie czekając na odpowiedź wyciągnął z szafki dwa duże kubki z matowego szła i raz-dwa przygotował im napój. Podał małżeństwu kubki, po czym na powrót opadł na swoje miejsce przy stole. Założył książkę zakładką i umieścił ją na powrót w podróżnej walizie.
- Nie ma nas zbyt dużo - mruknął, spoglądając na zegarek. Było już prawie pół godziny po czasie, a oprócz ich trojga nie było nikogo...
Poza Benem, który właśnie wesoło pogwizdując dołączył do towarzystwa, tym samym uzupełniając liczbę osób tak, że mogliby zacząć rozważać rozegranie partyjki w pokera. Albo brydża. Selwyn wyszczerzył się na widok Wrighta i z werwą powstał, by przywitać przybyłego.
- Ach, Ben, i tak słyszałem te butelki już na ganku - zaśmiał się, gdy olbrzym rozporządzał swoimi skarbami. Nadstawił mu swój kubek (odrobina ognistej do herbaty nikomu jeszcze krzywdy nie zrobiła), przelotnie zerkając przez okno.
- O, proszę, ktoś tu idzie. Obstawiamy, czy rudy to Garrett czy Hereward? - rzucił żartobliwie, po czym upił łyczek z kubka. Cóż, o coś musiało tu chodzić, ale na razie można przecież się pośmiać, czyż nie?
- Charlus, miło was widzieć. Doreo - zwrócił się do kobiety i ujął jej dłoń, składając nań lekki pocałunek. - Aj, na Merlina, masz zimne dłonie! Zrobię ci herbaty. Charlus, też chcesz? - zapytał, a w rzeczywistości nie czekając na odpowiedź wyciągnął z szafki dwa duże kubki z matowego szła i raz-dwa przygotował im napój. Podał małżeństwu kubki, po czym na powrót opadł na swoje miejsce przy stole. Założył książkę zakładką i umieścił ją na powrót w podróżnej walizie.
- Nie ma nas zbyt dużo - mruknął, spoglądając na zegarek. Było już prawie pół godziny po czasie, a oprócz ich trojga nie było nikogo...
Poza Benem, który właśnie wesoło pogwizdując dołączył do towarzystwa, tym samym uzupełniając liczbę osób tak, że mogliby zacząć rozważać rozegranie partyjki w pokera. Albo brydża. Selwyn wyszczerzył się na widok Wrighta i z werwą powstał, by przywitać przybyłego.
- Ach, Ben, i tak słyszałem te butelki już na ganku - zaśmiał się, gdy olbrzym rozporządzał swoimi skarbami. Nadstawił mu swój kubek (odrobina ognistej do herbaty nikomu jeszcze krzywdy nie zrobiła), przelotnie zerkając przez okno.
- O, proszę, ktoś tu idzie. Obstawiamy, czy rudy to Garrett czy Hereward? - rzucił żartobliwie, po czym upił łyczek z kubka. Cóż, o coś musiało tu chodzić, ale na razie można przecież się pośmiać, czyż nie?
Czas dłużył się niemiłosiernie. Co prawda Wright wdał się w miłe rozmowy - zwłaszcza w dyskusję z Alexandrem, którego z każdą minutą wspólnego picia Ognistej szanował coraz bardziej, postanawiając spuścić zasłonę miłosierdzia na jego zbyt szlacheckie pochodzenie - lecz nawet i najwspanialsza wymiana zdań nie mogła zniweczyć dziwnego przeświadczenia Benjamina o niepokojącej nieobecności pozostałych. Już po jakimś kwadransie Wright zaczął niecierpliwie huśtać się na krześle i nawet wysączenie drugiej szklanicy whisky zajęło mu bardzo długo. Nie, żeby rwał włosy z głowy, ale zazwyczaj punktualny Weasley nigdy nie wystawiał do wiatru. Z zaciekawieniem przyjął więc informację o rudej czuprynie, przekazaną przez stojącego przy oknie Alexandra.
- Coś długo ich nie ma - mruknął, używając rudzielcowej liczby mnogiej. Także powstał z krzesła i zerknął przez brudną szybę, rozglądając się po okolicy. Cóż, organizacja nie była mocną stroną Zakonu. Nikt nic nie wiedział, przed ogrodem stał widocznie Perseus z jakąś blondynką, czekając na merlińskie zbawienie, zapewne w postaci piegowatego strażnika tajemnicy. - Zamartwiamy się czy może następna kolejeczka? - zaproponował dość konkretnie, wyciągając z kieszeni mugolską fajurkę, którą odpalił nieco zardzewiałą zapalniczką.
- Coś długo ich nie ma - mruknął, używając rudzielcowej liczby mnogiej. Także powstał z krzesła i zerknął przez brudną szybę, rozglądając się po okolicy. Cóż, organizacja nie była mocną stroną Zakonu. Nikt nic nie wiedział, przed ogrodem stał widocznie Perseus z jakąś blondynką, czekając na merlińskie zbawienie, zapewne w postaci piegowatego strażnika tajemnicy. - Zamartwiamy się czy może następna kolejeczka? - zaproponował dość konkretnie, wyciągając z kieszeni mugolską fajurkę, którą odpalił nieco zardzewiałą zapalniczką.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Faktycznie, frekwencja nie była powalająca. Jeszcze trochę i zaczną prowadzić dziennik obecności, zupełnie jak na szkolnych zajęciach. Coś mu nie pasowało. Mało ich było. Bardzo mało. Po przywitaniu się z Alexandrem zajął miejsce i żeby się upewnić, która godzina spojrzał na nadgarstek, gdzie znajdował się zegarek. Dochodziła wyznaczona godzina. Martwiła go nie tyle nieobecność członków Zakonu co brak strażników tajemnicy. Bardzo mu się to nie podobało. Zmarszczył czoło, ale ostatecznie postanowił nie poruszać tego tematu.
-Tak, ja też poproszę.-rzucił w stronę Selwyna. W sumie to ciekawe zjawisko. Szlachcic, który nie został wydziedziczony, a jednocześnie zachowywał się normalnie. Jasne, teoretycznie Dorea też była takim ciekawym przypadkiem, ale oficjalnie trzy lata temu "pozbyła się" swojego rodowego nazwiska przyjmując nazwisko swojego męża, który ze szlachtą nie miał nic wspólnego. Nieważne, kiedy Alex przygotował herbatę Charlie upił łyk wrzątku. W tym samym momencie do środka wszedł Ben, któremu Potter uścisnął dłoń z uśmiechem na twarzy. Widząc co chce zaproponować Wright uśmiechnął się jedynie. Kątem oka spojrzał na swoją żonę. Chyba uświadomił sobie, że picie w jej towarzystwie byłoby złym pomysłem, dlatego pokręcił przecząco głową.
-Może innym razem.-odpowiedział, bo pewnie z chęcią by się napił czegoś mocniejszego. W zasadzie mogliby opić pępkowe, ale to nie czas i miejsce na to. Spojrzał przez okno, a jego spojrzenie przykuła od razu ruda kropka w oddali. Zaśmiał się pod nosem, spoglądając na Selwyna.
-Za mocno rudy jak na naszego Weasleya. I ten ktoś chyba jest za bardzo uczesany.-powiedział mężczyzna z kruczoczarnym nieładem na głowie. Potter popijał herbatę, uważnie patrząc przez okno. Chociaż starał się wyglądać spokojnie coś tutaj nie grało. Garry powinien już być. I inni też powinni już tutaj być. Wpatrywał się w ludzi, którzy wychodzili z korytarzy. Pod nosem nucił nieudolnie dosyć piosenkę feniksa ze snu. Spojrzał na Bena, a potem na kubek herbaty. A potem niedbale poprawił okulary, które osunęły mu się na nos i podsunął mu kubek. Naprawdę zaczynał się denerwować.
-A dolej w sumie.-zwrócił się do mężczyzny.
-Tak, ja też poproszę.-rzucił w stronę Selwyna. W sumie to ciekawe zjawisko. Szlachcic, który nie został wydziedziczony, a jednocześnie zachowywał się normalnie. Jasne, teoretycznie Dorea też była takim ciekawym przypadkiem, ale oficjalnie trzy lata temu "pozbyła się" swojego rodowego nazwiska przyjmując nazwisko swojego męża, który ze szlachtą nie miał nic wspólnego. Nieważne, kiedy Alex przygotował herbatę Charlie upił łyk wrzątku. W tym samym momencie do środka wszedł Ben, któremu Potter uścisnął dłoń z uśmiechem na twarzy. Widząc co chce zaproponować Wright uśmiechnął się jedynie. Kątem oka spojrzał na swoją żonę. Chyba uświadomił sobie, że picie w jej towarzystwie byłoby złym pomysłem, dlatego pokręcił przecząco głową.
-Może innym razem.-odpowiedział, bo pewnie z chęcią by się napił czegoś mocniejszego. W zasadzie mogliby opić pępkowe, ale to nie czas i miejsce na to. Spojrzał przez okno, a jego spojrzenie przykuła od razu ruda kropka w oddali. Zaśmiał się pod nosem, spoglądając na Selwyna.
-Za mocno rudy jak na naszego Weasleya. I ten ktoś chyba jest za bardzo uczesany.-powiedział mężczyzna z kruczoczarnym nieładem na głowie. Potter popijał herbatę, uważnie patrząc przez okno. Chociaż starał się wyglądać spokojnie coś tutaj nie grało. Garry powinien już być. I inni też powinni już tutaj być. Wpatrywał się w ludzi, którzy wychodzili z korytarzy. Pod nosem nucił nieudolnie dosyć piosenkę feniksa ze snu. Spojrzał na Bena, a potem na kubek herbaty. A potem niedbale poprawił okulary, które osunęły mu się na nos i podsunął mu kubek. Naprawdę zaczynał się denerwować.
-A dolej w sumie.-zwrócił się do mężczyzny.
Charlus Potter
Zawód : auror
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
Baby you're all that i want, when you lyin' here in my arms.
I'm findin' it hard to believe. We're in heaven
I'm findin' it hard to believe. We're in heaven
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
- Masz rację Charlus, zdecydowanie to nie jest fryzura w stylu Weasleya - zaśmiał się, jednak po chwili spoważniał.
- Owszem, coś im się dłuży. I szczerze, zaczynam obawiać się, że coś mogło się wydarzyć po drodze - zagryzł policzek w zamyśleniu, obserwując sytuację za oknem. Z pewnym zaskoczeniem w kobiecie stojącej obok Perseusa rozpoznał Megarę, na której to ślubie jeszcze nie tak dawno temu miał okazję być w towarzystwie Allison. Jak widać sieć rekrutacyjna Zakonu działała, a nie mogli na to narzekać, im więcej tym przecież lepiej, czyż nie? Jego głowę zaczęły też natychmiast nachodzić myśli o dwóch osobach, które niezmiennie i uparcie wracały do niego, gdy rozmyślał o tajnej organizacji. Lizzie i Fabian... pasowali do ich misji. Jednak, czy było to rzeczą, której chcieliby się poświęcić? Elizabeth pewnie bardziej, jednak Fabian - on miał cały świat i jeszcze trochę na swoich barkach i Selwyn nie czuł się gotowy przedstawić mu tej propozycji.
W czasie niezobowiązującej kuchennej rozmowy Alex zdążył wypić swoją herbatę z prądem do końca, jednak na zapytanie Wrighta pokręcił tylko głową w zaprzeczeniu. Zaraz po tym na jego usta zaczął wpełzać ten markowy, zawadiacki uśmiech, niczym znak rozpoznawczy Selwynów.
- Ben, nie przystoi palić w pomieszczeniu. Co Ty na to, żeby tak przejść się do ogrodu na fajeczkę i rekonesans? - zapytał, jednocześnie zarzucając na grzbiet płaszcz i wyciągając pudełko papierosów. Włożył jednego do ust, po czym popatrzył z uśmieszkiem na pozostałych i wykonał ruch głową, zachęcając by ruszyli za nim, co bez chwili ociągania się uczynił Ben. Alexander lubił gościa, miał przeczucie, że będzie im się dobrze współpracować. Zaraz potem owionął go wiatr, a Selwyn odpalił papierosa, przemierzając dziarskim krokiem w łopoczącym płaszczu ogród przed domem.
|Alexander i Benjamin niniejszym udali się do ogrodu.
- Owszem, coś im się dłuży. I szczerze, zaczynam obawiać się, że coś mogło się wydarzyć po drodze - zagryzł policzek w zamyśleniu, obserwując sytuację za oknem. Z pewnym zaskoczeniem w kobiecie stojącej obok Perseusa rozpoznał Megarę, na której to ślubie jeszcze nie tak dawno temu miał okazję być w towarzystwie Allison. Jak widać sieć rekrutacyjna Zakonu działała, a nie mogli na to narzekać, im więcej tym przecież lepiej, czyż nie? Jego głowę zaczęły też natychmiast nachodzić myśli o dwóch osobach, które niezmiennie i uparcie wracały do niego, gdy rozmyślał o tajnej organizacji. Lizzie i Fabian... pasowali do ich misji. Jednak, czy było to rzeczą, której chcieliby się poświęcić? Elizabeth pewnie bardziej, jednak Fabian - on miał cały świat i jeszcze trochę na swoich barkach i Selwyn nie czuł się gotowy przedstawić mu tej propozycji.
W czasie niezobowiązującej kuchennej rozmowy Alex zdążył wypić swoją herbatę z prądem do końca, jednak na zapytanie Wrighta pokręcił tylko głową w zaprzeczeniu. Zaraz po tym na jego usta zaczął wpełzać ten markowy, zawadiacki uśmiech, niczym znak rozpoznawczy Selwynów.
- Ben, nie przystoi palić w pomieszczeniu. Co Ty na to, żeby tak przejść się do ogrodu na fajeczkę i rekonesans? - zapytał, jednocześnie zarzucając na grzbiet płaszcz i wyciągając pudełko papierosów. Włożył jednego do ust, po czym popatrzył z uśmieszkiem na pozostałych i wykonał ruch głową, zachęcając by ruszyli za nim, co bez chwili ociągania się uczynił Ben. Alexander lubił gościa, miał przeczucie, że będzie im się dobrze współpracować. Zaraz potem owionął go wiatr, a Selwyn odpalił papierosa, przemierzając dziarskim krokiem w łopoczącym płaszczu ogród przed domem.
|Alexander i Benjamin niniejszym udali się do ogrodu.
W całej kwaterze dało się odczuć atmosferę świąt. Za oknem prószył śnieg, powietrze pachniało symfonią bożonarodzeniowych aromatów, a na twarzach Zakonników rozkwitały radosne uśmiechy. Przygotowania do świętowania trwały w najlepsze; wszystkich do pracy motywowała myśl, że im sprawniej zostaną wykonane obowiązki, tym szybciej rozpocznie się zabawa.
W tym temacie, po uprzednim rzucie kością na powodzenie wykonania swojego zadania, swoje świąteczne obowiązki powinni opisać:
❤ grzane wino - Robert + Magrit
❤ ognista whisky - Garry
❤ czarodziejski poncz dyniowy - Lilith
❤ pieczone nadziewane indyki - Charlus
❤ warzywa: brukselki, marchewka, puree ziemniaczane - Leo
❤ sosy: żurawinowy, porzeczkowy, chlebowy - Leo
❤ świąteczne babeczki - Flo
❤ ciasta świąteczne - Cynka
❤ pudding świąteczny - Flo
❤ zakupy spożywcze - Alexander
W tym temacie, po uprzednim rzucie kością na powodzenie wykonania swojego zadania, swoje świąteczne obowiązki powinni opisać:
❤ grzane wino - Robert + Magrit
❤ ognista whisky - Garry
❤ czarodziejski poncz dyniowy - Lilith
❤ pieczone nadziewane indyki - Charlus
❤ warzywa: brukselki, marchewka, puree ziemniaczane - Leo
❤ sosy: żurawinowy, porzeczkowy, chlebowy - Leo
❤ świąteczne babeczki - Flo
❤ ciasta świąteczne - Cynka
❤ pudding świąteczny - Flo
❤ zakupy spożywcze - Alexander
I show not your face but your heart's desire
Wziął sobie za punkt honoru uczynienie błogiej atmosfery świąt jeszcze bardziej magiczną, a, jak dobrze wiadomo, nic nie czaruje lepiej od mistycznej mocy Ognistej.
Na spotkanie w kwaterze szykował się odrobinę za długo; najpierw medytował nad szafą dobre parę minut, próbując w jej ciemnych odmętach odnaleźć coś o barwie różnej od czerni, potem w panice biegał po całym mieszkaniu, jednocześnie zapinając guziki białej koszuli i poszukując wśród wszechobecnego chaosu własnej różdżki. Kiedy ją znalazł, odkrył, że zgubił zegarek; przekleństwa układające mu się na ustach ewoluowały w coraz bardziej gorszące, ale, na szczęście, nie mogła dosłyszeć tego Lyra, zabawiająca się aktualnie w szlacheckie obowiązki.
Niemyślenie o jej jutrzejszym ślubie szło mu całkiem dobrze.
Gubił się we własnym nieporządku; nie przywykł do takiego zamieszania i męczyła go myśl, że może zrobić coś nie tak, jak zrobić to powinien. Gdy wreszcie odnalazł zegarek (znajdujący się właśnie tam, gdzie spodziewał się tego najmniej), tępo spojrzał na jego wskazówki, uporczywie wskazujące, że zostało bardzo mało czasu.
Czy coś jeszcze mogło pójść dzisiaj nie tak?
Obawiając się własnego spóźnienia, czym prędzej chwycił w dłoń nieporadnie opakowany prezent i deportował się do kwatery. Pojawił się dokładnie na środku dywanu w salonie, brudząc go nieco butami, o których zapomniał, że oblepiało je śniegowe błoto.
Rzucił prezenty na nieodległy fotel, a potem westchnął, rozglądając się po pomieszczeniu. Rozpinał właśnie mankiety koszuli, by podwinąć rękawy, szykując się do oględnego sprzątania kwatery, kiedy uświadomił sobie, że nie wziął czegoś bardzo ważnego.
Poprawka - nie kupił czegoś bardzo ważnego, choć po całym mieszkaniu porozwieszał sobie kartki z notatką, że powinien to czym rychlej zrobić. Naprawdę, Garrett? Naprawdę? Dlaczego zapomniałeś o zadbaniu właśnie o Ognistą?
Przeklął pod nosem raz jeszcze, a potem deportował się z powrotem do mieszkania, by z otchłani kuchennych szafek wyjąć coś wysokoprocentowego, co zdawało się względnie zdatne do użytku. I smakowało nie najgorzej.
Ubrudził butami kolejny dywan, tym razem ten leżący w jego własnym salonie; zdenerwował się własną nieporadnością w tym stopniu, że musiał zakląć jeszcze głośniej - tak głośno, że najpewniej dźwięku nie zatrzymały liche ściany i sąsiedzi z pewnością usłyszeli jego poetycką wiązankę. Ruszył czym prędzej w kierunku kuchni; przetrząsnął wszystkie szafki i naprawdę nie był w stanie uwierzyć, że w żadnej z nich nie znajduje się kolekcja przeróżnych trunków. Przecież był pewien, że tu były. Kiedy on to wszystko wypił?
Aż wreszcie dostrzegł jedną butelkę ognistej - nieotwartą, nienaruszoną, przepiękną i promieniejącą niemal niebiańskim blaskiem, więc chwycił ją w mocnym uścisku i ledwo powstrzymał od ojcowskiego przytulenia do torsu. Więc nie wszystko było jeszcze stracone!
A przynajmniej tak zdawało mu się do momentu, kiedy nieco zbyt pospiesznie przeteleportował się znów do kwatery.
Po pierwsze, pomylił się nieco w szacowaniu.
Nie skupił się wystarczająco mocno - uradowany odnalezionym w szafce skarbem, pozwolił myślom odpłynąć, więc w trakcie deportacji coś poszło nie tak i nie trafił na sam środek dywanu w salonie, jak to pierwotnie zaplanował.
Tylko do kuchni. Która była mała. I zawalona meblami.
Po drugie, był Garrettem Weasley'em.
A skoro był sobą, nikim innym, nie mogło obyć się bez niewyobrażalnego nieszczęścia; deportował się prosto na stół. O który się potknął, wpadając na krzesła. Od krzeseł dość niedaleka droga dzieliła go od stojących przy ścianie blatów, na które, oczywiście, zaraz z impetem się przewrócił, a próbując złapać na nowo utraconą równowagę, zapomniał, że w dłoni wciąż trzymał szklaną butelkę.
I w ten oto sposób ta rozbiła się o wiszącą nad jego głową szafkę wyjątkowo donośnie i wyjątkowo spektakularnie.
- Kurwa jego - warknął trochę głośniej niż powinien, gdy wreszcie potrafił stabilnie utrzymać się na nogach - mać - bo spojrzał na własną rozciętą dłoń i, co było znacznie gorsze, kompletnie rozwaloną butelkę. Zakrwawione palce wciąż mocno wbijał w jej szyjkę, ale co z tego, skoro wszystko oprócz szyjki leżało już na ziemi, tworząc bursztynową kałużę smutku. Garrett poczuł się, jakby coś właśnie mocno uderzyło go w głowę - tyle zmarnowanego alkoholu - i zabolało go to o wiele mocniej niż prawa dłoń, którą przecież czarował, znajdująca się aktualnie w stanie kompletnego rozkładu.
A potem uniósł spojrzenie, nie mogąc już patrzeć dłużej na rozlaną Ognistą (mówili - nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem, ale nad rozlanym alkoholem wylewa się już rzewne łzy) i napotkał nim nikogo innego, jak właśnie...
- Margie - rzucił z niekontrolowanym zdziwieniem, ale to zaraz znów zostało zduszone przez rozpacz. Nie kontrolował grymasu złości na samego siebie i rozżalenia jednocześnie, które wykrzywiły mu rysy; przez chwilę właśnie w ten sposób patrzył na Margaux, a potem odłożył ściskaną w dłoni szyjkę butelki na pobliski blat. - Wszystko idzie dziś nie tak - palnął z kapitulacją w stronę kobiety, bo mógł żartować z własnej nieudaczności, ale rozlana Ognista... to było zbyt wiele. - Pewnie ścinając to pieprzone drzewo odrąbię sobie nogę - zakończył dramatycznie falę narzekań, a potem sam przed sobą zarządził odwrót i ewakuację z kuchni (Ben sam sobie nie pomoże!). Ścisnął kciukiem drugiej ręki zranienie we wnętrzu dłoni, uporczywie żywiąc nadzieję, że wkrótce samo zniknie. Nawet wbrew temu, że rękaw koszuli przesiąkał już krwią.
Na spotkanie w kwaterze szykował się odrobinę za długo; najpierw medytował nad szafą dobre parę minut, próbując w jej ciemnych odmętach odnaleźć coś o barwie różnej od czerni, potem w panice biegał po całym mieszkaniu, jednocześnie zapinając guziki białej koszuli i poszukując wśród wszechobecnego chaosu własnej różdżki. Kiedy ją znalazł, odkrył, że zgubił zegarek; przekleństwa układające mu się na ustach ewoluowały w coraz bardziej gorszące, ale, na szczęście, nie mogła dosłyszeć tego Lyra, zabawiająca się aktualnie w szlacheckie obowiązki.
Niemyślenie o jej jutrzejszym ślubie szło mu całkiem dobrze.
Gubił się we własnym nieporządku; nie przywykł do takiego zamieszania i męczyła go myśl, że może zrobić coś nie tak, jak zrobić to powinien. Gdy wreszcie odnalazł zegarek (znajdujący się właśnie tam, gdzie spodziewał się tego najmniej), tępo spojrzał na jego wskazówki, uporczywie wskazujące, że zostało bardzo mało czasu.
Czy coś jeszcze mogło pójść dzisiaj nie tak?
Obawiając się własnego spóźnienia, czym prędzej chwycił w dłoń nieporadnie opakowany prezent i deportował się do kwatery. Pojawił się dokładnie na środku dywanu w salonie, brudząc go nieco butami, o których zapomniał, że oblepiało je śniegowe błoto.
Rzucił prezenty na nieodległy fotel, a potem westchnął, rozglądając się po pomieszczeniu. Rozpinał właśnie mankiety koszuli, by podwinąć rękawy, szykując się do oględnego sprzątania kwatery, kiedy uświadomił sobie, że nie wziął czegoś bardzo ważnego.
Poprawka - nie kupił czegoś bardzo ważnego, choć po całym mieszkaniu porozwieszał sobie kartki z notatką, że powinien to czym rychlej zrobić. Naprawdę, Garrett? Naprawdę? Dlaczego zapomniałeś o zadbaniu właśnie o Ognistą?
Przeklął pod nosem raz jeszcze, a potem deportował się z powrotem do mieszkania, by z otchłani kuchennych szafek wyjąć coś wysokoprocentowego, co zdawało się względnie zdatne do użytku. I smakowało nie najgorzej.
Ubrudził butami kolejny dywan, tym razem ten leżący w jego własnym salonie; zdenerwował się własną nieporadnością w tym stopniu, że musiał zakląć jeszcze głośniej - tak głośno, że najpewniej dźwięku nie zatrzymały liche ściany i sąsiedzi z pewnością usłyszeli jego poetycką wiązankę. Ruszył czym prędzej w kierunku kuchni; przetrząsnął wszystkie szafki i naprawdę nie był w stanie uwierzyć, że w żadnej z nich nie znajduje się kolekcja przeróżnych trunków. Przecież był pewien, że tu były. Kiedy on to wszystko wypił?
Aż wreszcie dostrzegł jedną butelkę ognistej - nieotwartą, nienaruszoną, przepiękną i promieniejącą niemal niebiańskim blaskiem, więc chwycił ją w mocnym uścisku i ledwo powstrzymał od ojcowskiego przytulenia do torsu. Więc nie wszystko było jeszcze stracone!
A przynajmniej tak zdawało mu się do momentu, kiedy nieco zbyt pospiesznie przeteleportował się znów do kwatery.
Po pierwsze, pomylił się nieco w szacowaniu.
Nie skupił się wystarczająco mocno - uradowany odnalezionym w szafce skarbem, pozwolił myślom odpłynąć, więc w trakcie deportacji coś poszło nie tak i nie trafił na sam środek dywanu w salonie, jak to pierwotnie zaplanował.
Tylko do kuchni. Która była mała. I zawalona meblami.
Po drugie, był Garrettem Weasley'em.
A skoro był sobą, nikim innym, nie mogło obyć się bez niewyobrażalnego nieszczęścia; deportował się prosto na stół. O który się potknął, wpadając na krzesła. Od krzeseł dość niedaleka droga dzieliła go od stojących przy ścianie blatów, na które, oczywiście, zaraz z impetem się przewrócił, a próbując złapać na nowo utraconą równowagę, zapomniał, że w dłoni wciąż trzymał szklaną butelkę.
I w ten oto sposób ta rozbiła się o wiszącą nad jego głową szafkę wyjątkowo donośnie i wyjątkowo spektakularnie.
- Kurwa jego - warknął trochę głośniej niż powinien, gdy wreszcie potrafił stabilnie utrzymać się na nogach - mać - bo spojrzał na własną rozciętą dłoń i, co było znacznie gorsze, kompletnie rozwaloną butelkę. Zakrwawione palce wciąż mocno wbijał w jej szyjkę, ale co z tego, skoro wszystko oprócz szyjki leżało już na ziemi, tworząc bursztynową kałużę smutku. Garrett poczuł się, jakby coś właśnie mocno uderzyło go w głowę - tyle zmarnowanego alkoholu - i zabolało go to o wiele mocniej niż prawa dłoń, którą przecież czarował, znajdująca się aktualnie w stanie kompletnego rozkładu.
A potem uniósł spojrzenie, nie mogąc już patrzeć dłużej na rozlaną Ognistą (mówili - nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem, ale nad rozlanym alkoholem wylewa się już rzewne łzy) i napotkał nim nikogo innego, jak właśnie...
- Margie - rzucił z niekontrolowanym zdziwieniem, ale to zaraz znów zostało zduszone przez rozpacz. Nie kontrolował grymasu złości na samego siebie i rozżalenia jednocześnie, które wykrzywiły mu rysy; przez chwilę właśnie w ten sposób patrzył na Margaux, a potem odłożył ściskaną w dłoni szyjkę butelki na pobliski blat. - Wszystko idzie dziś nie tak - palnął z kapitulacją w stronę kobiety, bo mógł żartować z własnej nieudaczności, ale rozlana Ognista... to było zbyt wiele. - Pewnie ścinając to pieprzone drzewo odrąbię sobie nogę - zakończył dramatycznie falę narzekań, a potem sam przed sobą zarządził odwrót i ewakuację z kuchni (Ben sam sobie nie pomoże!). Ścisnął kciukiem drugiej ręki zranienie we wnętrzu dłoni, uporczywie żywiąc nadzieję, że wkrótce samo zniknie. Nawet wbrew temu, że rękaw koszuli przesiąkał już krwią.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
przepraszamprzepraszam, już idę do swojego tematu, tylko uratuję naszego założyciela przed wykrwawieniem się w kuchni! bo święta z trupem to smutne święta.
Cieszyła się z zakonowych świąt jak dziecko.
Nie dlatego, że były to jej pierwsze święta, spędzane w Londynie; nie były. Zdarzało jej się zostawać w stolicy już wcześniej, gdy nawał obowiązków w Mungu nie pozwalał na chociażby myśl o urlopie, ale zawsze wtedy wyjmowała z wieczora kilka godzin, rezerwując je na święty rytuał słania listów, rysunków i prezentów. W tym roku po raz pierwszy grono odbiorców bajek i wybieranych ze starannością łakoci pomniejszyło się o najważniejszą osobę, i prawdę mówiąc trochę się obawiała – momentu, w którym jej dłoń zawiśnie nad kartką papieru, w którym wzrok zatrzyma się na własnoręcznie pomalowanych bombkach, a wspomnienia zaatakują ją niemożliwą do powtrzymania falą. Dlatego tak kurczowo chwyciła się myśli o bożonarodzeniowym spotkaniu w kwaterze, zgłaszając się do tych wszystkich zadań, które wymagały jak najwięcej czasu.
A co może być bardziej zajmujące, niż sprzątanie budynku, który wyglądał, jakby nie sprzątano w nim nigdy? No właśnie.
Pojawiła się na miejscu kilka godzin wcześniej, za punkt honoru przyjmując sobie doprowadzenie niewielkiej (choć ciągle rozrastającej się) chatki do stanu świetności… albo przynajmniej używalności, dzielnie i prawie bez przerwy przeglądając, wyrzucając, szorując, skrobiąc i raz po raz kichając nad unoszącymi się niespodziewanie tumanami kurzu. Przedpokój nie stanowił dla niej większego wyzwania, jednak kuchnia okazała się zupełnie inną historią – nie mogła się nadziwić, jakim cudem na tak małej powierzchni udało się zgromadzić takie ilości… wszystkiego. Ale nie w jej stylu było się poddawać, sprzątanie zresztą od zawsze przynosiło jej dziwny rodzaj satysfakcji, więc jakiś czas później pod ścianą piętrzył się worek przeterminowanych, przeznaczonych do wyrzucenia konserw, świeżo umyte kubki i talerze ociekały z wody na metalowej suszarce obok zlewu, a pozbierane z tuzina różnych kompletów krzesła i fotele, tworzyły skomplikowaną, opartą o stół konstrukcję, która w zamierzeniu miała po prostu nie zawadzać podczas polerowania na błysk wysłużonej podłogi.
Zanim w kuchni rozpętało się małe tornado, Margaux znajdowała się właśnie na owej posadzce. Z podwiniętymi do łokci rękawami i zawiązaną na głowie chustką, klęczała przed jedną z pozostałych do wyczyszczenia szafek, do połowy schowana w jej wnętrzu, w trochę beznadziejnej próbie naprawienia poluzowanych zawiasów za pomocą mugolskiego śrubokręta i znalezionej pod zlewem buteleczki oleju. Całkowicie skupiona na zadaniu, pozostawała ślepa i głucha na wszystko, co działo się dookoła; przymrużając jedno oko i bezwiednie przygryzając wewnętrzną stronę policzka, starała się z chirurgiczną precyzją zaaplikować kroplę oleistej substancji w odpowiednie miejsce, jednocześnie przyświecając sobie rozpaloną lumosem końcówką różdżki. Ciemny płyn zawisł nad lekko zardzewiałym fragmentem metalu i już miał dosięgnąć celu, gdy…
ŁUP.
Nagły trzask towarzyszący czarodziejskiej aportacji wstrząsnął maleńkim pomieszczeniem, sprawiając, ze Margaux zerwała się na równe nogi. Dosłownie; zarówno różdżka, jak i tubka, wypadły jej z rąk, a ona sama wyprostowała się gwałtownie, zapominając jednak, że wciąż znajdowała się w szafce. Coś chrupnęło, po czaszce rozlał jej się tępy ból i przez chwilę była pewna, że głowa pękła jej na pół. Ledwie widząc przez łzy, wyturlała się na zewnątrz i podniosła powoli, szukając spojrzeniem źródła zamieszania.
Nie musiała rozglądać się długo; jej wzrok zatrzymał się widoku dość osobliwym, przedstawiającym Garry’ego, który właśnie zataczał się widowiskowo, wpadając prosto na misterną, krzesłową konstrukcję. Ta runęła z łoskotem, który z pewnością był doskonale słyszalny nie tylko w całym budynku, ale i na zewnątrz; do końca katastrofy wciąż było jednak daleko, bo mężczyzna, nie odzyskawszy równowagi na fotelach, spróbował szczęścia przy blacie. Rozległ się trzask tłuczonego szkła, a bursztynowy płyn rozprysnął się artystycznie, zalewając podłogę, blaty i ubranie samego zainteresowanego.
A Margie czekała. Z niebezpiecznie drgającym lewym kącikiem ust i rozbawionym błyskiem w oku, przyglądała się migawce emocji na piegowatej twarzy, własną zmuszając do zachowania (pozornej) powagi. Sekundowa troska odmalowała się na niej tylko przez mgnienie oka, potrzebne, żeby upewnić się, że zagrożenie nie należało do tych realnych – nauczyła się tego już dawno, przyzwyczajając się do krótkotrwałego niepokoju, mijającego po uważnej lustracji Weasleya od stóp do głów.
Gdy wreszcie ją zauważył, zmierzyła go pełnym niedowierzania spojrzeniem, podpierając się pod boki i przekrzywiając głowę nieco na prawo; nawet nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo w tamtym momencie przypominała panią Vance. – Garretcie Weasleyu. – Kolejne drgnięcie policzka. – Czy zdajesz sobie sprawę, jak długo zajęło mi zeskrobanie brudu z tego blatu? – Uniesienie jasnej brwi, ostatnie echo nieprzekonującej złości… I wszystko posypało się jak karciany domek, zdmuchnięte parsknięciem czystego, dźwięcznego śmiechu.
Pokręciła głową, podnosząc z podłogi upuszczoną różdżkę. – Daj spokój tym swoim biednym nogom – powiedziała, już całkiem lekko, z wciąż przebijającym się między sylabami rozbawieniem, choć jeszcze do niedawna wspomnienie tragicznego w skutkach włamania do Tower mroziło jej krew w żyłach. To od niego nauczyła się żartować z rzeczy śmiertelnie poważnych. – I gdzie niby się wybierasz? Masz zamiar rąbać to drewno bez prawej dłoni? – Chwyciła go pewnie za łokieć, przyciągając rozciętą rękę do siebie (której krwawienie bardzo nieskutecznie próbował zatamować drugą). – Czekaj. Recivium – mruknęła, wykonując miękki, doskonale znany ruch nadgarstkiem. Najprawdopodobniej odkażanie rany nie było w tym wypadku konieczne, biorąc pod uwagę, że przed sekundą została przemyta wysoko stężonym alkoholem, ale ostrożności nigdy za wiele. Teraz jeszcze… – Fosilio. – Krwawienie ustało. – Nie ruszaj się stąd jeszcze. – Sięgnęła do zlewu, zabierając jedną ze świeżo wypranych szmatek. Odkręciła kran, mocząc ją w ciepłej wodzie, a następnie wycierając z garrettowej skóry resztki zasychającej krwi. – Znalazłam kilka butelek w jednej z szafek, może uda się uratować też twój honor – powiedziała, przypominając sobie pełne rozpaczy spojrzenie, jakie skierował na bursztynową kałużę. Zaklęciem przywołała rolkę lekko pożółkłych bandaży, również odnalezioną przez przypadek w kuchennych czeluściach. – Ale tej koszuli już chyba nic nie pomoże – dodała z dezaprobatą na widok krwawej plamy na rękawie. – Poszukam ci czegoś na zmianę jak skończycie z Benem z drewnem. – Bo nigdy nie wiadomo, co jeszcze może się zdarzyć.
Zawiązała zgrabnie wolne końce opatrunku, podnosząc spojrzenie na Garry’ego. – Do wesela się zagoi. – Pół sekundy niezręcznej ciszy. – A teraz znikaj, zanim sobie przypomnę, że powinnam cię zmusić do posprzątania tego całego bałaganu – powiedziała, wzruszając ramionami. I uśmiechnęła się, tak jakby była to najłatwiejsza rzecz pod słońcem.
Cieszyła się z zakonowych świąt jak dziecko.
Nie dlatego, że były to jej pierwsze święta, spędzane w Londynie; nie były. Zdarzało jej się zostawać w stolicy już wcześniej, gdy nawał obowiązków w Mungu nie pozwalał na chociażby myśl o urlopie, ale zawsze wtedy wyjmowała z wieczora kilka godzin, rezerwując je na święty rytuał słania listów, rysunków i prezentów. W tym roku po raz pierwszy grono odbiorców bajek i wybieranych ze starannością łakoci pomniejszyło się o najważniejszą osobę, i prawdę mówiąc trochę się obawiała – momentu, w którym jej dłoń zawiśnie nad kartką papieru, w którym wzrok zatrzyma się na własnoręcznie pomalowanych bombkach, a wspomnienia zaatakują ją niemożliwą do powtrzymania falą. Dlatego tak kurczowo chwyciła się myśli o bożonarodzeniowym spotkaniu w kwaterze, zgłaszając się do tych wszystkich zadań, które wymagały jak najwięcej czasu.
A co może być bardziej zajmujące, niż sprzątanie budynku, który wyglądał, jakby nie sprzątano w nim nigdy? No właśnie.
Pojawiła się na miejscu kilka godzin wcześniej, za punkt honoru przyjmując sobie doprowadzenie niewielkiej (choć ciągle rozrastającej się) chatki do stanu świetności… albo przynajmniej używalności, dzielnie i prawie bez przerwy przeglądając, wyrzucając, szorując, skrobiąc i raz po raz kichając nad unoszącymi się niespodziewanie tumanami kurzu. Przedpokój nie stanowił dla niej większego wyzwania, jednak kuchnia okazała się zupełnie inną historią – nie mogła się nadziwić, jakim cudem na tak małej powierzchni udało się zgromadzić takie ilości… wszystkiego. Ale nie w jej stylu było się poddawać, sprzątanie zresztą od zawsze przynosiło jej dziwny rodzaj satysfakcji, więc jakiś czas później pod ścianą piętrzył się worek przeterminowanych, przeznaczonych do wyrzucenia konserw, świeżo umyte kubki i talerze ociekały z wody na metalowej suszarce obok zlewu, a pozbierane z tuzina różnych kompletów krzesła i fotele, tworzyły skomplikowaną, opartą o stół konstrukcję, która w zamierzeniu miała po prostu nie zawadzać podczas polerowania na błysk wysłużonej podłogi.
Zanim w kuchni rozpętało się małe tornado, Margaux znajdowała się właśnie na owej posadzce. Z podwiniętymi do łokci rękawami i zawiązaną na głowie chustką, klęczała przed jedną z pozostałych do wyczyszczenia szafek, do połowy schowana w jej wnętrzu, w trochę beznadziejnej próbie naprawienia poluzowanych zawiasów za pomocą mugolskiego śrubokręta i znalezionej pod zlewem buteleczki oleju. Całkowicie skupiona na zadaniu, pozostawała ślepa i głucha na wszystko, co działo się dookoła; przymrużając jedno oko i bezwiednie przygryzając wewnętrzną stronę policzka, starała się z chirurgiczną precyzją zaaplikować kroplę oleistej substancji w odpowiednie miejsce, jednocześnie przyświecając sobie rozpaloną lumosem końcówką różdżki. Ciemny płyn zawisł nad lekko zardzewiałym fragmentem metalu i już miał dosięgnąć celu, gdy…
ŁUP.
Nagły trzask towarzyszący czarodziejskiej aportacji wstrząsnął maleńkim pomieszczeniem, sprawiając, ze Margaux zerwała się na równe nogi. Dosłownie; zarówno różdżka, jak i tubka, wypadły jej z rąk, a ona sama wyprostowała się gwałtownie, zapominając jednak, że wciąż znajdowała się w szafce. Coś chrupnęło, po czaszce rozlał jej się tępy ból i przez chwilę była pewna, że głowa pękła jej na pół. Ledwie widząc przez łzy, wyturlała się na zewnątrz i podniosła powoli, szukając spojrzeniem źródła zamieszania.
Nie musiała rozglądać się długo; jej wzrok zatrzymał się widoku dość osobliwym, przedstawiającym Garry’ego, który właśnie zataczał się widowiskowo, wpadając prosto na misterną, krzesłową konstrukcję. Ta runęła z łoskotem, który z pewnością był doskonale słyszalny nie tylko w całym budynku, ale i na zewnątrz; do końca katastrofy wciąż było jednak daleko, bo mężczyzna, nie odzyskawszy równowagi na fotelach, spróbował szczęścia przy blacie. Rozległ się trzask tłuczonego szkła, a bursztynowy płyn rozprysnął się artystycznie, zalewając podłogę, blaty i ubranie samego zainteresowanego.
A Margie czekała. Z niebezpiecznie drgającym lewym kącikiem ust i rozbawionym błyskiem w oku, przyglądała się migawce emocji na piegowatej twarzy, własną zmuszając do zachowania (pozornej) powagi. Sekundowa troska odmalowała się na niej tylko przez mgnienie oka, potrzebne, żeby upewnić się, że zagrożenie nie należało do tych realnych – nauczyła się tego już dawno, przyzwyczajając się do krótkotrwałego niepokoju, mijającego po uważnej lustracji Weasleya od stóp do głów.
Gdy wreszcie ją zauważył, zmierzyła go pełnym niedowierzania spojrzeniem, podpierając się pod boki i przekrzywiając głowę nieco na prawo; nawet nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo w tamtym momencie przypominała panią Vance. – Garretcie Weasleyu. – Kolejne drgnięcie policzka. – Czy zdajesz sobie sprawę, jak długo zajęło mi zeskrobanie brudu z tego blatu? – Uniesienie jasnej brwi, ostatnie echo nieprzekonującej złości… I wszystko posypało się jak karciany domek, zdmuchnięte parsknięciem czystego, dźwięcznego śmiechu.
Pokręciła głową, podnosząc z podłogi upuszczoną różdżkę. – Daj spokój tym swoim biednym nogom – powiedziała, już całkiem lekko, z wciąż przebijającym się między sylabami rozbawieniem, choć jeszcze do niedawna wspomnienie tragicznego w skutkach włamania do Tower mroziło jej krew w żyłach. To od niego nauczyła się żartować z rzeczy śmiertelnie poważnych. – I gdzie niby się wybierasz? Masz zamiar rąbać to drewno bez prawej dłoni? – Chwyciła go pewnie za łokieć, przyciągając rozciętą rękę do siebie (której krwawienie bardzo nieskutecznie próbował zatamować drugą). – Czekaj. Recivium – mruknęła, wykonując miękki, doskonale znany ruch nadgarstkiem. Najprawdopodobniej odkażanie rany nie było w tym wypadku konieczne, biorąc pod uwagę, że przed sekundą została przemyta wysoko stężonym alkoholem, ale ostrożności nigdy za wiele. Teraz jeszcze… – Fosilio. – Krwawienie ustało. – Nie ruszaj się stąd jeszcze. – Sięgnęła do zlewu, zabierając jedną ze świeżo wypranych szmatek. Odkręciła kran, mocząc ją w ciepłej wodzie, a następnie wycierając z garrettowej skóry resztki zasychającej krwi. – Znalazłam kilka butelek w jednej z szafek, może uda się uratować też twój honor – powiedziała, przypominając sobie pełne rozpaczy spojrzenie, jakie skierował na bursztynową kałużę. Zaklęciem przywołała rolkę lekko pożółkłych bandaży, również odnalezioną przez przypadek w kuchennych czeluściach. – Ale tej koszuli już chyba nic nie pomoże – dodała z dezaprobatą na widok krwawej plamy na rękawie. – Poszukam ci czegoś na zmianę jak skończycie z Benem z drewnem. – Bo nigdy nie wiadomo, co jeszcze może się zdarzyć.
Zawiązała zgrabnie wolne końce opatrunku, podnosząc spojrzenie na Garry’ego. – Do wesela się zagoi. – Pół sekundy niezręcznej ciszy. – A teraz znikaj, zanim sobie przypomnę, że powinnam cię zmusić do posprzątania tego całego bałaganu – powiedziała, wzruszając ramionami. I uśmiechnęła się, tak jakby była to najłatwiejsza rzecz pod słońcem.
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Święta w Zakonie! To coś czego jeszcze nie było. Potter od samego rana przygotowywał się do tego przedsięwzięcia, aby jego małżonka nie musiała się niczym kłopotać. Sam Charlus spokojny nie był. Naturalnie Dorea prosiła, aby zostawił to sobie. Przecież nie musiał piec indyka, ale jak wszyscy wiedzą Charlus uwielbiał wyzwania, a to miało być dla niego wyzwaniem. Plan był prosty.
1. Ubrać się.
2. Wpaść do mamy po przepis.
3. Nie dać się zagadać.
4. Iść na zakupy.
5. Nie zapomnieć o prezencie.
6. Dotrzeć do kwatery.
To brzmiało jak kawał dobrego planu, skrupulatnie rozpisanego na sześć punktów. To nie mogło się nie udać. Przynajmniej Potter starał się w to wierzyć. Niestety już na samym początku natrafił na problemy. Czyżby pech znowu się do niego uśmiechnął i postanowił z niego okrutnie zadrwić? Naturalnie przy śniadaniu musiał wybrudzić jedyną wyprasowaną koszulę. W zasadzie jedyną koszulę, która nadawała się do ubrania. Zaradził coś na to, ale już miał trochę czasu w plecy. Po szybkim śniadaniu wypadł z domu, udając się niedaleko do matki. Naturalnie Gracja Potter, która była bardzo gadatliwą osobą, niemalże zmusiła swojego syna, aby usiadł przy stole do herbaty. Tematem rozmowy był oczywiście ślub Lyry. (chyba, że Charlie nie może o tym wiedzieć, to plotkowali na inny temat) W końcu młoda lady Weasley była uroczą osobą i już na samym wstępie oczarowała panią Potter, której wiele do tego oczarowania nie było potrzeba. I już mamy kolejne minuty doliczone do spóźnienia. Jak na złość złapały go kolejki w jednym z wielu sklepów w Dolinie Godryka.
Stanie w kolejce? Cierpliwość nigdy nie należała do mocnych stron Pottera. Nerwowo patrzył na wskazówki zegarka. Stukał palcami i przedramię, wywracał oczyma i co chwilę poprawiał okulary, ale to i tak nic nie dawało. Był w ciągłym biegu i starał się nie myśleć o przyziemnych sprawach, ale gdzieś w głowie huczały mu słowa matki, która zachwycała się Lyrą. Ciekawe, czy Garrett też był taki zadowolony, pomyślał. Jednakże nie chciał go dzisiaj oto pytać. Nie, kiedy mieli się bawić w najlepsze i świętować. Potter przeanalizował szybko sytuację. Postawił się na miejscu przyjaciela. Wyobraził sobie, że to właśnie Rory miała brać ślub raczej z przymusu niżeli z własnej, nieprzymuszonej woli.
W końcu udało mu się dojść do końca kolejki. A tam kolejna niespodzianka. Indyki? Wyprzedane. Został jeden marny indyczek, ale cóż zrobić? Dobre i to. Kolejne minuty spóźnienia, dobrze, że zaczął wcześnie. Na szczęście dla Pottera później było już tylko lepiej. Dostał swoje upragnione indyki na ulicy Pokątnej. Życzył uprzejmej pani ekspedientce wesołych świąt, a następnie wyszedł radosnym krokiem ze sklepu. Teraz obłożony siatkami z potrzebnymi rzeczami musiał dostać się do kwatery. Oczywiście nie mogło się to skończyć dobrze. Pech chodził za Charlusem jak cień, nie mogąc odstąpić go ani na krok. Dlatego nic dziwnego, że owszem, Potter i jego indyki pojawili się w kuchni w naprawdę spektakularnym stylu. Tragedia, która spotkała Garry'ego po części mogła się do tego przyczynić. Dlaczego? Ponieważ Potter wylądował z impetem centralnie na bursztynowej kałuży.
Oczywistą oczywistością powinien być fakt, że Potter wykonał wysokiej klasy ślizg, a jedyne co zdążył zrobić to wyrzucić w powietrze siatkę z indykami.
-Ratujcie indyki!-zakrzyknął, zanim bliżej zapoznał się z podłoga. Na domiar złego okulary z nosa Pottera wystrzeliły gdzieś pod szafki, przez co wszystko co go otaczało było jedynie rozmazaną plamą. Tępy ból z tyłu głowy dawał o sobie znać, a i nie wiadomo było czy odłamki szkła nie wbiły się w którąkolwiek część ciała mężczyzny. Zaczął kaszleć i gdyby któreś z nich wytężyłoby słuch, doszłoby do wniosku, że z ust Charlusa wyleciała całkiem ciekawa wiązanka.
-Wesołych Świąt?-mruknął, krzywiąc się przy tym. A chwilę później? Mokrą od nieznanej substancji dłoń przyłożył do nosa. Silny zapach alkoholu dostał się do jego nozdrzy. Nic więc dziwnego, że kuchnię wypełnił donośny śmiech dryblasa, leżącego na podłodze. -Widział ktoś moje okulary? Niespecjalnie nawet widzę z kim rozmawiam.-jęknął, a na jego twarzy cały czas gościło rozbawienie.
1. Ubrać się.
2. Wpaść do mamy po przepis.
3. Nie dać się zagadać.
4. Iść na zakupy.
5. Nie zapomnieć o prezencie.
6. Dotrzeć do kwatery.
To brzmiało jak kawał dobrego planu, skrupulatnie rozpisanego na sześć punktów. To nie mogło się nie udać. Przynajmniej Potter starał się w to wierzyć. Niestety już na samym początku natrafił na problemy. Czyżby pech znowu się do niego uśmiechnął i postanowił z niego okrutnie zadrwić? Naturalnie przy śniadaniu musiał wybrudzić jedyną wyprasowaną koszulę. W zasadzie jedyną koszulę, która nadawała się do ubrania. Zaradził coś na to, ale już miał trochę czasu w plecy. Po szybkim śniadaniu wypadł z domu, udając się niedaleko do matki. Naturalnie Gracja Potter, która była bardzo gadatliwą osobą, niemalże zmusiła swojego syna, aby usiadł przy stole do herbaty. Tematem rozmowy był oczywiście ślub Lyry. (chyba, że Charlie nie może o tym wiedzieć, to plotkowali na inny temat) W końcu młoda lady Weasley była uroczą osobą i już na samym wstępie oczarowała panią Potter, której wiele do tego oczarowania nie było potrzeba. I już mamy kolejne minuty doliczone do spóźnienia. Jak na złość złapały go kolejki w jednym z wielu sklepów w Dolinie Godryka.
Stanie w kolejce? Cierpliwość nigdy nie należała do mocnych stron Pottera. Nerwowo patrzył na wskazówki zegarka. Stukał palcami i przedramię, wywracał oczyma i co chwilę poprawiał okulary, ale to i tak nic nie dawało. Był w ciągłym biegu i starał się nie myśleć o przyziemnych sprawach, ale gdzieś w głowie huczały mu słowa matki, która zachwycała się Lyrą. Ciekawe, czy Garrett też był taki zadowolony, pomyślał. Jednakże nie chciał go dzisiaj oto pytać. Nie, kiedy mieli się bawić w najlepsze i świętować. Potter przeanalizował szybko sytuację. Postawił się na miejscu przyjaciela. Wyobraził sobie, że to właśnie Rory miała brać ślub raczej z przymusu niżeli z własnej, nieprzymuszonej woli.
W końcu udało mu się dojść do końca kolejki. A tam kolejna niespodzianka. Indyki? Wyprzedane. Został jeden marny indyczek, ale cóż zrobić? Dobre i to. Kolejne minuty spóźnienia, dobrze, że zaczął wcześnie. Na szczęście dla Pottera później było już tylko lepiej. Dostał swoje upragnione indyki na ulicy Pokątnej. Życzył uprzejmej pani ekspedientce wesołych świąt, a następnie wyszedł radosnym krokiem ze sklepu. Teraz obłożony siatkami z potrzebnymi rzeczami musiał dostać się do kwatery. Oczywiście nie mogło się to skończyć dobrze. Pech chodził za Charlusem jak cień, nie mogąc odstąpić go ani na krok. Dlatego nic dziwnego, że owszem, Potter i jego indyki pojawili się w kuchni w naprawdę spektakularnym stylu. Tragedia, która spotkała Garry'ego po części mogła się do tego przyczynić. Dlaczego? Ponieważ Potter wylądował z impetem centralnie na bursztynowej kałuży.
Oczywistą oczywistością powinien być fakt, że Potter wykonał wysokiej klasy ślizg, a jedyne co zdążył zrobić to wyrzucić w powietrze siatkę z indykami.
-Ratujcie indyki!-zakrzyknął, zanim bliżej zapoznał się z podłoga. Na domiar złego okulary z nosa Pottera wystrzeliły gdzieś pod szafki, przez co wszystko co go otaczało było jedynie rozmazaną plamą. Tępy ból z tyłu głowy dawał o sobie znać, a i nie wiadomo było czy odłamki szkła nie wbiły się w którąkolwiek część ciała mężczyzny. Zaczął kaszleć i gdyby któreś z nich wytężyłoby słuch, doszłoby do wniosku, że z ust Charlusa wyleciała całkiem ciekawa wiązanka.
-Wesołych Świąt?-mruknął, krzywiąc się przy tym. A chwilę później? Mokrą od nieznanej substancji dłoń przyłożył do nosa. Silny zapach alkoholu dostał się do jego nozdrzy. Nic więc dziwnego, że kuchnię wypełnił donośny śmiech dryblasa, leżącego na podłodze. -Widział ktoś moje okulary? Niespecjalnie nawet widzę z kim rozmawiam.-jęknął, a na jego twarzy cały czas gościło rozbawienie.
Charlus Potter
Zawód : auror
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
Baby you're all that i want, when you lyin' here in my arms.
I'm findin' it hard to believe. We're in heaven
I'm findin' it hard to believe. We're in heaven
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
A u pani Vanity jak zwykle wszystko szło po myśli… Na starcie, oczywiście, napotkałam strasznie zakurzoną kuchnię, w której nijak nie dało się gotować, więc by nie przeszkadzać zanadto Margaux, która zarzekła się, że ją wysprząta na błysk, usunęłam się chwilowo z kuchni. Wymknęłam się, by zrobić przy okazji dodatkowe zakupy do ciast. Uwielbiałam, kiedy było więcej, niźli miałoby zabraknąć. Cóż, taka to już moja natura.
Podobnie jak to, że po drodze musiałam wpaść jeszcze to tu i tam, więc ostatecznie się zagadałam i wpadłam zziajana do kuchni, prędzikiem kręcąc dwa ciasta na raz. Norma – tak myślałam i szło mi całkiem, póki nie aportowałam się po zrobionym zadaniu na moment do własnego mieszkania, a następnie z zapomnianym prezentem do salonu. DOSŁOWNIE CHWILKĘ MNIE NIE BYŁO, a zapomniałam o wypiekającym się cieście. Przypomniał mi o nim dopiero hałas w kuchni, więc wystartowałam natychmiast i ujrzałam chaos… ale większy chaos musiał być w kuchence!
Machnęłam różdżkami… znaczy różdżką, wyciągając nieco spalone ciasta. Cisnęłam je biedne na blat, aportując się tuż przed nimi. Na Merlina, nie miałam pojęcia, co się ze mną ostatnio działo, ale po raz kolejny spaliłam ciasta. Na szczęście te częściowo nadawały się do spożycia, choć nijak nie oddawało jakości moich ciast. Ponadto po posmakowaniu okazać się miało strasznie słodkie, bo dałam dwa razy więcej cukru niż powinnam.
– Nie mam pojęcia, jakim cudem… – odparłam na wydechu, by odwrócić się do osób znajdujących się w kuchni i stwierdzić, że tegoroczne święta nie tylko ja miałam szalone. Podniosłam leżącego na ziemi indyka… i przy okazji podałam właścicielowi okulary, bo najwyraźniej zgubił je z nosa.
– Wesołych świąt – odparłam. Wesołe to będą, bo za parę godzin mieliśmy się z tego wszystkiego śmiać, ale… Ale jak teraz Michael ma zachwalać moje ciasta?
Podobnie jak to, że po drodze musiałam wpaść jeszcze to tu i tam, więc ostatecznie się zagadałam i wpadłam zziajana do kuchni, prędzikiem kręcąc dwa ciasta na raz. Norma – tak myślałam i szło mi całkiem, póki nie aportowałam się po zrobionym zadaniu na moment do własnego mieszkania, a następnie z zapomnianym prezentem do salonu. DOSŁOWNIE CHWILKĘ MNIE NIE BYŁO, a zapomniałam o wypiekającym się cieście. Przypomniał mi o nim dopiero hałas w kuchni, więc wystartowałam natychmiast i ujrzałam chaos… ale większy chaos musiał być w kuchence!
Machnęłam różdżkami… znaczy różdżką, wyciągając nieco spalone ciasta. Cisnęłam je biedne na blat, aportując się tuż przed nimi. Na Merlina, nie miałam pojęcia, co się ze mną ostatnio działo, ale po raz kolejny spaliłam ciasta. Na szczęście te częściowo nadawały się do spożycia, choć nijak nie oddawało jakości moich ciast. Ponadto po posmakowaniu okazać się miało strasznie słodkie, bo dałam dwa razy więcej cukru niż powinnam.
– Nie mam pojęcia, jakim cudem… – odparłam na wydechu, by odwrócić się do osób znajdujących się w kuchni i stwierdzić, że tegoroczne święta nie tylko ja miałam szalone. Podniosłam leżącego na ziemi indyka… i przy okazji podałam właścicielowi okulary, bo najwyraźniej zgubił je z nosa.
– Wesołych świąt – odparłam. Wesołe to będą, bo za parę godzin mieliśmy się z tego wszystkiego śmiać, ale… Ale jak teraz Michael ma zachwalać moje ciasta?
» Ratujmy Ziemię! «
To jedyna planeta, na której występuje czekolada.
Cynthia Vanity
Zawód : uzdrowicielka na oddziale wypadków przedmiotowych, cukierniczka, właścicielka Słodkiej Próżności
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Dziś rano cały świat kupiłeś,
za jedno serce cały świat,
nad gwiazdy szczęściem się wybiłeś,
nad czas i morskie głębie lat.
za jedno serce cały świat,
nad gwiazdy szczęściem się wybiłeś,
nad czas i morskie głębie lat.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Dla odmiany Florence była całym tym świątecznym zamieszaniem, mocno poddenerwowana. Nie za bardzo wiedziała czego powinna się spodziewać po świątecznym przyjęciu w tajnej kwaterze, tajnej organizacji, o której to istnieniu dowiedziała się może dwa tygodnie wcześniej. Oczywiście nie zamierzała sobie z tego powodu odpuścić! Wręcz przeciwnie z pewną niecierpliwością wypatrywała wyznaczonej daty i gdy akurat nie była przerażona, naprawdę cieszyła się na to wszystko. Dzień przed przyjęciem odebrała dokładne instrukcje na temat tego jak dostać się do chaty i jakie zadanie przypadnie jej w udziale. Dlatego dość raźnym krokiem przemierzała teraz wnętrze siedziby, rozglądając się w poszukiwaniu kuchni. W ramionach niosła wielkie pudełko, w którym prócz zapakowanego w kolorowy papier prezentu, upchnęła wszystkie potrzebne sprzęty kuchenne. Zawsze miała bardzo ograniczone zaufanie do kuchni, w której nigdy wcześniej nie gotowała, stąd też te wszystkie formy, miski i trzepaczki. Zbyt poważnie podchodziła do swojego dzisiejszego zadania (i gotowania jako takiego!), by pozwolić sobie na taki duży margines błędu. Błądziła między pokojami przez dłuższą chwilę - wreszcie ktoś dostrzegł rosnącą panikę w jej oczach i łaskawie pokierował ją do kuchni. Podziękowała z pełnym wdzięczności uśmiechem i podążyła we wskazanym kierunku. Szybko uświadomiła sobie, że kuchenne drzwi minęła już dwa razy, ale jakoś zupełnie nie wpadła na to, by je otworzyć. Może dlatego, że wcześniej było za nimi zbyt cicho? Flo spodziewała się, że w chwili jej przybycia w kuchni będzie już słychać gwar rozmów i odgłosy szykowania potraw. Przecież przygotowanie świątecznego obiadu to poważne przedsięwzięcie, trzeba zaczynać od samego rana! Jej głowę wypełniły ponure przeczucia; szczególnie, gdy tym razem zza drzwi dosłyszała wiele dźwięków, które niczego dobrego nie sugerowały. Nacisnęła klamkę łokciem i popchnęła drzwi biodrem, by w ten sposób dostać się do środka. Weszła dokładnie w momencie, gdy pan Potter próbował pozbierać się z podłogi.
- No to jest całkiem ciekawy początek. - oświadczyła, jednocześnie obrzucając całe pomieszczenie nieco niepewnym spojrzeniem. Odstawiła swoje pudełko na podłogę i wyciągnęła różdżkę, bo za priorytet postawiła sobie ocalenie tych nieszczęsnych indyków, których nie pozbierała jeszcze Cynthia Jednym machnięciem różdżki odesłała je na blat, który na pierwszy rzut oka wydawał jej się najbardziej sterylny. Zaraz potem podeszła do Chalrusa, złapała go za nadgarstki i pomogła mu podnieść się z podłogi.
- Będziesz żyć, Charlie? - obrzuciła go badawczym spojrzeniem, z trudem panując nad pełnym rozbawienia uśmieszkiem, który wpełzał jej na usta. Podprowadziła go do stołu i usadziła na krześle obok Garrego. No właśnie! Garrett i... Margaux? W całym tym zamieszaniu Florence wcześniej nie zwróciła na nich uwagi. Nie zdołała ukryć swojego niezadowolenia na widok jasnowłosej uzdrowicielki; zmarszczyła nieznacznie piegowaty nos i zmrużyła podejrzliwie bursztynowe oczy. Wszędzie wokół walało się szkło, a w powietrzu unosił się zapach alkoholu i krwi. Florence nie była nawet pewna czy chce pytać co tu się dzieje. Wzięła jednak głęboki oddech i nakazała sobie w duchu spokój. W niemym powitaniu ułożyła dłoń na ramieniu Garretta - bardzo próbowała przy tym nie wyglądać tak jakby rozważała porwanie go nim Margo znów się odezwie, ale... chyba nie wychodziło jej najlepiej.
- Dobrze was widzieć. - uśmiechnęła się do wszystkich zgromadzonych. Zaraz jednak jej uśmiech zbladł. - Ale proszę państwa, z tego co widzę nasza kolacja jest zagrożona. A ja na to nie mogę pozwolić. - klasnęła lekko w dłonie i zakręciła się w miejscu, zawracając po swoje pudełko.
- Czy tego chcecie czy nie, właśnie przejęłam dowodzenie nad tą kuchnią. - oświadczyła, stawiając pudełko na stole. Wyjęła z niego swój fartuch, który narzuciła na odświętną sukienkę i pośpiesznie zebrała włosy w kok. Minę miała poważną, ale w jej oczach błyskały wesołe iskierki.
- No to jest całkiem ciekawy początek. - oświadczyła, jednocześnie obrzucając całe pomieszczenie nieco niepewnym spojrzeniem. Odstawiła swoje pudełko na podłogę i wyciągnęła różdżkę, bo za priorytet postawiła sobie ocalenie tych nieszczęsnych indyków, których nie pozbierała jeszcze Cynthia Jednym machnięciem różdżki odesłała je na blat, który na pierwszy rzut oka wydawał jej się najbardziej sterylny. Zaraz potem podeszła do Chalrusa, złapała go za nadgarstki i pomogła mu podnieść się z podłogi.
- Będziesz żyć, Charlie? - obrzuciła go badawczym spojrzeniem, z trudem panując nad pełnym rozbawienia uśmieszkiem, który wpełzał jej na usta. Podprowadziła go do stołu i usadziła na krześle obok Garrego. No właśnie! Garrett i... Margaux? W całym tym zamieszaniu Florence wcześniej nie zwróciła na nich uwagi. Nie zdołała ukryć swojego niezadowolenia na widok jasnowłosej uzdrowicielki; zmarszczyła nieznacznie piegowaty nos i zmrużyła podejrzliwie bursztynowe oczy. Wszędzie wokół walało się szkło, a w powietrzu unosił się zapach alkoholu i krwi. Florence nie była nawet pewna czy chce pytać co tu się dzieje. Wzięła jednak głęboki oddech i nakazała sobie w duchu spokój. W niemym powitaniu ułożyła dłoń na ramieniu Garretta - bardzo próbowała przy tym nie wyglądać tak jakby rozważała porwanie go nim Margo znów się odezwie, ale... chyba nie wychodziło jej najlepiej.
- Dobrze was widzieć. - uśmiechnęła się do wszystkich zgromadzonych. Zaraz jednak jej uśmiech zbladł. - Ale proszę państwa, z tego co widzę nasza kolacja jest zagrożona. A ja na to nie mogę pozwolić. - klasnęła lekko w dłonie i zakręciła się w miejscu, zawracając po swoje pudełko.
- Czy tego chcecie czy nie, właśnie przejęłam dowodzenie nad tą kuchnią. - oświadczyła, stawiając pudełko na stole. Wyjęła z niego swój fartuch, który narzuciła na odświętną sukienkę i pośpiesznie zebrała włosy w kok. Minę miała poważną, ale w jej oczach błyskały wesołe iskierki.
I wish you were the one
Florence G. Fortescue
Zawód : współwłaścicielka lodziarni
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Sometimes the only payoff for having any faith - is when it’s tested again and again everyday
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wiedział, że w jej głosie nie pobrzmiewał nawet pogłos prawdziwej złości - paradoksalnie zadziałało to na niego uspokajająco. Na chwilę zapomniał o swojej stracie (choć gdy reszta Zakonników usłyszy o rozbitej butelce Ognistej, pewnie na ich ustach rozkwitną żałobne pieśni, a w oczach zalśnią łzy smutku), zapomniał też o piekącym rozcięciu na dłoni.
- Pewnie długo - odpowiedział ze skruchą, która też nie do końca była szczera; całe rozzłoszczenie, niecierpliwość i poddenerwowanie cichły, aż w końcu odpłynęły całkiem. Nigdy nie przestanie go dziwić wpływ, jaki miała na niego Margaux. - Tyle czasu, który mogłabyś spędzić w przyjemniejszy sposób. - Już nawet nie krył się ze śmiechem (nawet mimo tego, że spodziewał się kuksańca w bok); udzielał mu się radosny, świąteczny nastrój, opętała go beztroska napędzająca mechanizmy szczeniackiego błaznowania i nieracjonalnych żartów. Nie pozwalał sobie często na taką nierozsądność i niebaczenie na jakiekolwiek konsekwencje (chyba że był pijany; może opary rozlanej Ognistej wgryzały mu się już w umysł?), ale teraz, w zniszczonej przez niego kuchni w kwaterze, odbijało się echo idylli, jakiej ostatni raz zaznał wiele lat temu.
Garrett był szczęśliwy - w sposób, którego nie czuł od tak dawna.
Był pewien, że Margaux go zatrzyma; i tak westchnął z teatralnym dramatyzmem, ale nie oponował. W milczeniu obserwował, jak wyciągała różdżkę, by zasklepić ranę. Nie była to dla niego niecodzienna sytuacja; nie zliczyłby, jak wiele razy składała go do kupy, leczyła z obrażeń, ratowała przed paskudnymi bliznami.
- Dziękuję - rzucił tylko, zadziwiająco nie odczuwając żadnej niezręczności z powodu bliskości. Chciał dodać coś więcej, ale zwlekał z tym tak długo, że nie zdążył - gdy padły słowa o odnalezionym skarbie butelek, jakieś iskierki zatańczyły mu w jasnych tęczówkach. - Margie - zaczął z powagą, choć wciąż śmiały mu się oczy. - jesteś najwspanialsza. I to nie tylko dlatego, że...
Ale wtedy coś załomotało, trzasnęło i na samym środku pojawił się Charlus. Który dość niefortunnie poślizgnął się na rozlanej przez niego Ognistej, nim zdążył go ostrzec.
I poleciał indyk.
W pierwszym odruchu Garry parsknął głośnym, irracjonalnym śmiechem; w drugim chciał rzucić się, by łapać dryfujący w powietrzu drób, ale wtedy na horyzoncie pojawiła się Florence i razem z Cynthią opanowały sytuację.
- Spróbuj zgadnąć, Charlie, może rozpoznasz nas bez zmysłu wzroku - zaśmiał się, spoglądając na niego z niewypowiedzianą troską (której, na szczęście, jego przyjaciel nie mógł zobaczyć); uświadomił sobie, że choć nie wiedział, w którym momencie miało to miejsce, zacisnął palce wyleczonej ręki na dłoni Margaux. I nie puszczał.
- Wszystko w porządku? - spytał kontrolnie, choć dobrze widział, że już Flo rzuciła się mu na pomoc, z Cynthia wyłowiła spod szafek okulary, które zaskakująco nie wyglądały na całkowicie połamane.
Uśmiechnął się lekko, czując na ramieniu dłoń Florence; kiedy jednak dostrzegł w spojrzeniu przyjaciółki nie najlepiej skrywaną dezaprobatę, coś ostrzegawczego błysnęło mu w oczach. Miał nadzieję, że go zrozumie, że powstrzyma się od uwag właśnie wtedy, gdy czuł, że wreszcie znajduje się w miejscu, do którego należał.
- Wesołych świąt - powtórzył po wszystkich ciepło, lekko, beztrosko - właśnie tak, jak się czuł. Wbrew wszystkiemu, o czym starał się nie myśleć.
Znacznie poszerzył uśmiech, słysząc najnowsze zarządzenie Florence, a potem pewnie wplótł swoje palce pomiędzy palce Margaux, chcąc pociągnięciem ręki wyprowadzić ją z pomieszczenia. - Lepiej się ewakuujmy, zanim potraktuje nas Szatańską Pożogą za kręcenie się jej pod nogami - zażartował, choć pewnie kryło się w tym sporo prawdy. Wolną dłonią sięgnął po różdżkę, którą wskazał rozkruszone szkło. - Reparo - wypowiedział inkantację, a butelka zbiła się w całość, choć, niestety, wciąż pozostawała pusta; mimo wszystko chciał jednak uchronić najznamienitszych zakonowych kucharzy przed nieświadomym pokaleczeniem.
- Mam coś dla ciebie - rzucił z mimowolnym uśmiechem w stronę Margaux, gdy nikt inny nie mógł go już usłyszeć. - Ale to potem. Najpierw muszę rozprawić się z tą przeklętą choinką.
Bo Ben nie będzie na niego czekać w nieskończoność; dla własnego bezpieczeństwa chyba zrezygnuje z przekazania mu smutnej wieści na temat rozbitej Ognistej. Jeszcze naraziłby się na jego gniew i siekiera, zamiast trafić w pień drzewa, trafiłaby w niego samego. A jednak wolałby pożyć jeszcze trochę.
| Garry i Margo out; uciekam pomagać Benowi!
- Pewnie długo - odpowiedział ze skruchą, która też nie do końca była szczera; całe rozzłoszczenie, niecierpliwość i poddenerwowanie cichły, aż w końcu odpłynęły całkiem. Nigdy nie przestanie go dziwić wpływ, jaki miała na niego Margaux. - Tyle czasu, który mogłabyś spędzić w przyjemniejszy sposób. - Już nawet nie krył się ze śmiechem (nawet mimo tego, że spodziewał się kuksańca w bok); udzielał mu się radosny, świąteczny nastrój, opętała go beztroska napędzająca mechanizmy szczeniackiego błaznowania i nieracjonalnych żartów. Nie pozwalał sobie często na taką nierozsądność i niebaczenie na jakiekolwiek konsekwencje (chyba że był pijany; może opary rozlanej Ognistej wgryzały mu się już w umysł?), ale teraz, w zniszczonej przez niego kuchni w kwaterze, odbijało się echo idylli, jakiej ostatni raz zaznał wiele lat temu.
Garrett był szczęśliwy - w sposób, którego nie czuł od tak dawna.
Był pewien, że Margaux go zatrzyma; i tak westchnął z teatralnym dramatyzmem, ale nie oponował. W milczeniu obserwował, jak wyciągała różdżkę, by zasklepić ranę. Nie była to dla niego niecodzienna sytuacja; nie zliczyłby, jak wiele razy składała go do kupy, leczyła z obrażeń, ratowała przed paskudnymi bliznami.
- Dziękuję - rzucił tylko, zadziwiająco nie odczuwając żadnej niezręczności z powodu bliskości. Chciał dodać coś więcej, ale zwlekał z tym tak długo, że nie zdążył - gdy padły słowa o odnalezionym skarbie butelek, jakieś iskierki zatańczyły mu w jasnych tęczówkach. - Margie - zaczął z powagą, choć wciąż śmiały mu się oczy. - jesteś najwspanialsza. I to nie tylko dlatego, że...
Ale wtedy coś załomotało, trzasnęło i na samym środku pojawił się Charlus. Który dość niefortunnie poślizgnął się na rozlanej przez niego Ognistej, nim zdążył go ostrzec.
I poleciał indyk.
W pierwszym odruchu Garry parsknął głośnym, irracjonalnym śmiechem; w drugim chciał rzucić się, by łapać dryfujący w powietrzu drób, ale wtedy na horyzoncie pojawiła się Florence i razem z Cynthią opanowały sytuację.
- Spróbuj zgadnąć, Charlie, może rozpoznasz nas bez zmysłu wzroku - zaśmiał się, spoglądając na niego z niewypowiedzianą troską (której, na szczęście, jego przyjaciel nie mógł zobaczyć); uświadomił sobie, że choć nie wiedział, w którym momencie miało to miejsce, zacisnął palce wyleczonej ręki na dłoni Margaux. I nie puszczał.
- Wszystko w porządku? - spytał kontrolnie, choć dobrze widział, że już Flo rzuciła się mu na pomoc, z Cynthia wyłowiła spod szafek okulary, które zaskakująco nie wyglądały na całkowicie połamane.
Uśmiechnął się lekko, czując na ramieniu dłoń Florence; kiedy jednak dostrzegł w spojrzeniu przyjaciółki nie najlepiej skrywaną dezaprobatę, coś ostrzegawczego błysnęło mu w oczach. Miał nadzieję, że go zrozumie, że powstrzyma się od uwag właśnie wtedy, gdy czuł, że wreszcie znajduje się w miejscu, do którego należał.
- Wesołych świąt - powtórzył po wszystkich ciepło, lekko, beztrosko - właśnie tak, jak się czuł. Wbrew wszystkiemu, o czym starał się nie myśleć.
Znacznie poszerzył uśmiech, słysząc najnowsze zarządzenie Florence, a potem pewnie wplótł swoje palce pomiędzy palce Margaux, chcąc pociągnięciem ręki wyprowadzić ją z pomieszczenia. - Lepiej się ewakuujmy, zanim potraktuje nas Szatańską Pożogą za kręcenie się jej pod nogami - zażartował, choć pewnie kryło się w tym sporo prawdy. Wolną dłonią sięgnął po różdżkę, którą wskazał rozkruszone szkło. - Reparo - wypowiedział inkantację, a butelka zbiła się w całość, choć, niestety, wciąż pozostawała pusta; mimo wszystko chciał jednak uchronić najznamienitszych zakonowych kucharzy przed nieświadomym pokaleczeniem.
- Mam coś dla ciebie - rzucił z mimowolnym uśmiechem w stronę Margaux, gdy nikt inny nie mógł go już usłyszeć. - Ale to potem. Najpierw muszę rozprawić się z tą przeklętą choinką.
Bo Ben nie będzie na niego czekać w nieskończoność; dla własnego bezpieczeństwa chyba zrezygnuje z przekazania mu smutnej wieści na temat rozbitej Ognistej. Jeszcze naraziłby się na jego gniew i siekiera, zamiast trafić w pień drzewa, trafiłaby w niego samego. A jednak wolałby pożyć jeszcze trochę.
| Garry i Margo out; uciekam pomagać Benowi!
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
W drzwiach mijam się z rudym, dostał odemnie na świąteczne przywitanie smutne spojrzenie. Bo targam piętnaście litrów grzanego wina od Magrit i mam w oczach i na twarzy wymalowanego kaca. Jestem prawie zielony, a jeżel nie, to pewnie blady jak ściana. I wiem tylko tyle, że jak poczuję zapach wina, to chyba zwymiotuje te naleśniki co mi dziś na śniadanie Magrit upiekła.
Mówiła, żebym nie ruszał wina, ale przyszła wiadomość. Uznali, że mój przyjaciel najdroższy, Roger Eliott nie żyje. To co miałem robić jak nie otworzyć jedne, drugiej, piętnastej buteleczki. I z sąsiadem rozmawiałem o niesprawiedliwości wszechświata i o tym, że tylko ci dobzi odchodzą. I jebnąłem kogoś w ryj, bo przypomniałem sobie, jak na spotkaniu się wymądrzałem jak powinni odbić te trupy i nie zareagowałem, kiedy Roger się zglosił do ratowania trupów. Po chui mu było iść tam, nie mam pojęcia. Powinienem był iść z nim, ale nie chciałbym żeby się kurwa poczuł, jakbym nie wierzył, że sobie nie da rady. Bo to pewnie wina kogoś innego, nie wierzę, że on się pomylił. Był odemnie mądrzejszy przecież.
Jak wróciłem grubo po drugiej w nocy, a wiadomo że po drugiej w nocy nie dzieje się już nic dobrego, to Magrit spała. Jak się położyłem do łóżka, to kazała mi iść, bo podobno jebałem. Prawda. Więc poszedłem na kanapę a rano słysze jak chodzi i mlaska. I wiem już, że mam problem, bo jak mlaska, to znaczy, że coś się jej nie podoba. Mlaszcze. Mlaska. Wkurza mnie to, otwieram oko i znów mi sie załącza helikopter, który nie dał mi w nocy spać. Patrze na nią, żeby przestała, a ta do mnie że jestem taki i owaki i czy ja nie mam mózgu wcale. No i o co kobiecie chodzi, jakie ona ma szczęscie, że jest moją kobietą i ją kocham, bo by od tych wrzasków mogła się nabawić lima. Nie żebym kiedykolwiek kobiete uderzył. A ta, że idzie do sklepu. I trzaska drzwiami. Jedne, drugie, jeb. Znów przysnąłem.
A potem wróciła ze sklepu i mówi, że mam pomóc. To się zwlokłem i pomogłem. I pięćdziesiąt litrów wina wniosłem, bo mi zakosiła różdżkę i kazała chodzić w górę i w dół za karę. O co jej ochodzi to ja nie wiem, ale już tylko dwie minuty.
Bo potem na mnie olśnienie spływa. WINO. GRZANE. Te, które dziś niosłem na Zakonnicką impreze. Wychlałem z sąsiadem. I nagle opuszcza mnie ta gladiatorska siła, już nie chcę pyskować Magrit i jem naleśniki, żeby jej nie było przykro, chociaż mi się rzygać chce strasznie. Ale jem, bo jakbym nie zjadł, to by pewnie mnie spytała po raz piąty, co ja zrobiłem. A ja z pełną gębą nie będę jej mówił, że Roger nie żyje.
Więc nosze tak to wino w te i wewte chodze i noszę. I patrzę jakiś taki blady na te umśmiechy i babeczki i słodkości reaguje tylko niemrawym: - No wesołych świat, wesołych
Patrze na tę panne co przygotowuje ciastka, Cynthia była z Rogerem w Tower. I co, wie coś wiecej?
Mówiła, żebym nie ruszał wina, ale przyszła wiadomość. Uznali, że mój przyjaciel najdroższy, Roger Eliott nie żyje. To co miałem robić jak nie otworzyć jedne, drugiej, piętnastej buteleczki. I z sąsiadem rozmawiałem o niesprawiedliwości wszechświata i o tym, że tylko ci dobzi odchodzą. I jebnąłem kogoś w ryj, bo przypomniałem sobie, jak na spotkaniu się wymądrzałem jak powinni odbić te trupy i nie zareagowałem, kiedy Roger się zglosił do ratowania trupów. Po chui mu było iść tam, nie mam pojęcia. Powinienem był iść z nim, ale nie chciałbym żeby się kurwa poczuł, jakbym nie wierzył, że sobie nie da rady. Bo to pewnie wina kogoś innego, nie wierzę, że on się pomylił. Był odemnie mądrzejszy przecież.
Jak wróciłem grubo po drugiej w nocy, a wiadomo że po drugiej w nocy nie dzieje się już nic dobrego, to Magrit spała. Jak się położyłem do łóżka, to kazała mi iść, bo podobno jebałem. Prawda. Więc poszedłem na kanapę a rano słysze jak chodzi i mlaska. I wiem już, że mam problem, bo jak mlaska, to znaczy, że coś się jej nie podoba. Mlaszcze. Mlaska. Wkurza mnie to, otwieram oko i znów mi sie załącza helikopter, który nie dał mi w nocy spać. Patrze na nią, żeby przestała, a ta do mnie że jestem taki i owaki i czy ja nie mam mózgu wcale. No i o co kobiecie chodzi, jakie ona ma szczęscie, że jest moją kobietą i ją kocham, bo by od tych wrzasków mogła się nabawić lima. Nie żebym kiedykolwiek kobiete uderzył. A ta, że idzie do sklepu. I trzaska drzwiami. Jedne, drugie, jeb. Znów przysnąłem.
A potem wróciła ze sklepu i mówi, że mam pomóc. To się zwlokłem i pomogłem. I pięćdziesiąt litrów wina wniosłem, bo mi zakosiła różdżkę i kazała chodzić w górę i w dół za karę. O co jej ochodzi to ja nie wiem, ale już tylko dwie minuty.
Bo potem na mnie olśnienie spływa. WINO. GRZANE. Te, które dziś niosłem na Zakonnicką impreze. Wychlałem z sąsiadem. I nagle opuszcza mnie ta gladiatorska siła, już nie chcę pyskować Magrit i jem naleśniki, żeby jej nie było przykro, chociaż mi się rzygać chce strasznie. Ale jem, bo jakbym nie zjadł, to by pewnie mnie spytała po raz piąty, co ja zrobiłem. A ja z pełną gębą nie będę jej mówił, że Roger nie żyje.
Więc nosze tak to wino w te i wewte chodze i noszę. I patrzę jakiś taki blady na te umśmiechy i babeczki i słodkości reaguje tylko niemrawym: - No wesołych świat, wesołych
Patrze na tę panne co przygotowuje ciastka, Cynthia była z Rogerem w Tower. I co, wie coś wiecej?
+smoke rings of my mind+If you missed the train I'm on You will know that I am gone You can hear the whistle blow a hundred miles
Robert Lupin
Zawód : magiczny policjant
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
For somethin' that he never done.
Put in a prison cell, but one time he could-a been
The champion of the world.
Put in a prison cell, but one time he could-a been
The champion of the world.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Oranyolabogaomerlinie to był błąd posyłać Selwyna na zakupy - jednakże tylko z czysto ekonomicznego punktu widzenia. Bowiem gdy ktoś jakoś niespecjalnie dba o ilość wydanych pieniędzy, jeżeli jest okazja, a ma tych pieniędzy aż w nadmiarze, to z radosnym uśmiechem na ustach i zamaszystym gestem te pieniądze jednym słowem przepierdoli. Nie no, miał przecież jakiś budżet, ale o bardzo luźnych ramach. Ale to o bardzo, bardzo luźnych ramach.
Zebrawszy uprzednio od wszystkich listę tego, co jest im potrzebne, oraz tego, co sam chciałby widzieć, plus tego, co trzeba było zapewnić "na wszelki wypadek", z jakimś losowym wyglądem, lekkim krokiem płynął sobie Alexander tak od sklepu do sklepu, wypuścił się nawet do jednego z mugolskich przybytków (bo tam mają przecież takie dobre herbatki świąteczne, no!), a wszystkie zakupy dzielnie niósł, uprzednio pomniejszając je i pakując wpierw do pierwszej, później drugiej walizki i tak dalej, tak dla niepoznaki oczywiście. Nie mógł przecież wyręczyć się skrzatem ojca, poza tym, robienie zakupów jest przecież takie fajne! Mając już wszystko, co trzeba (albo raczej co według Lexa było trzeba), włączając w to trzy butelki Ognistej (nie żeby nie ufał Garrettowi, ale przezorny zawsze ubezpieczony, wiadomo), przeteleportował się na powrót do Hylands. Tam spędził jakieś dobre pół godziny na przebieraniu się, łączeniu tej koszuli z tamtymi spodniami i tamtej koszuli z tymi spodniami, a na końcu wybierając muszkę. Po czym jednak postanowił sprawdzić, jak wygląda całość z krawatem. Jednak nie, nie krawat. Czarne spodnie, niebieska koszula. Bez muchy. Nienienie, czarna mucha. Nie, do kitu. Szare skórzane buty, szare spodnie, szara swetrowa kamizelka na białą koszulę z krawatem w szaro-szare paski. A na wierzch tamta granatowa marynarka, o.
Następnie puścił się biegiem do salonu, bowiem zaczynało być późno, a tam transmutował swój bioały fortepian w białe pianino (no bo gdzie w kwaterze miejsce na takie jebutne fortepianisko), po czym znów użył zaklęcia zmniejszającego i je również zapakował - w bezpieczne pudełko. To samo poczynił ze swoją klasyczną gitarą, a następnie porwał resztę walizek i już chciał się teleportować, gdy przypomniał sobie o wzięciu różdżki. I aparatu fotograficznego, koniecznie. A, no i prezentu, nad którym swoją drogą spędził trochę czasu w pracowni.
I w takim oto stylu zlądował na korytarzu. I dobrze, że tak poczynił, bowiem kuchnia do której zmierzył po chwili była już całkiem zatłoczona.
- Na skwierczącą Wendelinę! Co wy tu... czy to ognista? - zaczął bardzo żywiołowo i z nutą zaskoczenia w głosie, tak ostatnie słowa będące pytaniem zadał tonem przerażonym, gdy w jego oczy rzuciła się bursztynowa plama (no, nie dosłownie oczywiście). Twarz Lexa, która wyjątkowo przedstawiała jego niezmienione, dwudziestoletnie szczylowate oblicze wykrzywiona była przez chwilę w podkówkę - bynajmniej do czasu, aż przypomniał sobie, że kiedyś z Benem zachomikowali tu po szafkach parę butelczyn. I on sam przecież jeszcze teraz miał ze sobą trzy. Wzruszył więc ramionami (na tyle na ile pozwalał mu na to bagaż), po czym jął wypakowywać wszystko z walizek i powiększać to, co uprzednio pomniejszył. Gdy wypakował już wszystko rozejrzał się za najbardziej odpowiedzialną osobą w tym zbiorowisku (Charlus automatycznie odpadał), powierzył skarb w postaci trzech ognistych Flo - chociaż nowej w ich gronie, to jednak zaufanej po niezliczonych godzinach spędzonych w jej lodziarni na Pokątnej.
- Zaopiekuj się nimi jakby to były Twoje dzieci - powiedział poważnym tonem, gdy po wepchnięciu alkoholu w jej objęcia złapał ją za ramiona i mierzył wzrokiem mówię-całkiem-serio. Zaraz jednak nie wytrzymał i uśmiechnął się szczerze, po czym ruszył w stronę drzwi, wyciągając z wewnętrznej kieszeni marynarki pudełko z instrumentami, wolną ręką łapiąc prezent, który przygotował.
- Wesołych świąt, feniksy! - zawołał na odchodnym, odwracając się w drzwiach, po czym ruszył w stronę salonu, z aparatem na szyi, by tam zaczarować instrumenty.
|Selwyn out, ucieka tu
[bylobrzydkobedzieladnie]
Zebrawszy uprzednio od wszystkich listę tego, co jest im potrzebne, oraz tego, co sam chciałby widzieć, plus tego, co trzeba było zapewnić "na wszelki wypadek", z jakimś losowym wyglądem, lekkim krokiem płynął sobie Alexander tak od sklepu do sklepu, wypuścił się nawet do jednego z mugolskich przybytków (bo tam mają przecież takie dobre herbatki świąteczne, no!), a wszystkie zakupy dzielnie niósł, uprzednio pomniejszając je i pakując wpierw do pierwszej, później drugiej walizki i tak dalej, tak dla niepoznaki oczywiście. Nie mógł przecież wyręczyć się skrzatem ojca, poza tym, robienie zakupów jest przecież takie fajne! Mając już wszystko, co trzeba (albo raczej co według Lexa było trzeba), włączając w to trzy butelki Ognistej (nie żeby nie ufał Garrettowi, ale przezorny zawsze ubezpieczony, wiadomo), przeteleportował się na powrót do Hylands. Tam spędził jakieś dobre pół godziny na przebieraniu się, łączeniu tej koszuli z tamtymi spodniami i tamtej koszuli z tymi spodniami, a na końcu wybierając muszkę. Po czym jednak postanowił sprawdzić, jak wygląda całość z krawatem. Jednak nie, nie krawat. Czarne spodnie, niebieska koszula. Bez muchy. Nienienie, czarna mucha. Nie, do kitu. Szare skórzane buty, szare spodnie, szara swetrowa kamizelka na białą koszulę z krawatem w szaro-szare paski. A na wierzch tamta granatowa marynarka, o.
Następnie puścił się biegiem do salonu, bowiem zaczynało być późno, a tam transmutował swój bioały fortepian w białe pianino (no bo gdzie w kwaterze miejsce na takie jebutne fortepianisko), po czym znów użył zaklęcia zmniejszającego i je również zapakował - w bezpieczne pudełko. To samo poczynił ze swoją klasyczną gitarą, a następnie porwał resztę walizek i już chciał się teleportować, gdy przypomniał sobie o wzięciu różdżki. I aparatu fotograficznego, koniecznie. A, no i prezentu, nad którym swoją drogą spędził trochę czasu w pracowni.
I w takim oto stylu zlądował na korytarzu. I dobrze, że tak poczynił, bowiem kuchnia do której zmierzył po chwili była już całkiem zatłoczona.
- Na skwierczącą Wendelinę! Co wy tu... czy to ognista? - zaczął bardzo żywiołowo i z nutą zaskoczenia w głosie, tak ostatnie słowa będące pytaniem zadał tonem przerażonym, gdy w jego oczy rzuciła się bursztynowa plama (no, nie dosłownie oczywiście). Twarz Lexa, która wyjątkowo przedstawiała jego niezmienione, dwudziestoletnie szczylowate oblicze wykrzywiona była przez chwilę w podkówkę - bynajmniej do czasu, aż przypomniał sobie, że kiedyś z Benem zachomikowali tu po szafkach parę butelczyn. I on sam przecież jeszcze teraz miał ze sobą trzy. Wzruszył więc ramionami (na tyle na ile pozwalał mu na to bagaż), po czym jął wypakowywać wszystko z walizek i powiększać to, co uprzednio pomniejszył. Gdy wypakował już wszystko rozejrzał się za najbardziej odpowiedzialną osobą w tym zbiorowisku (Charlus automatycznie odpadał), powierzył skarb w postaci trzech ognistych Flo - chociaż nowej w ich gronie, to jednak zaufanej po niezliczonych godzinach spędzonych w jej lodziarni na Pokątnej.
- Zaopiekuj się nimi jakby to były Twoje dzieci - powiedział poważnym tonem, gdy po wepchnięciu alkoholu w jej objęcia złapał ją za ramiona i mierzył wzrokiem mówię-całkiem-serio. Zaraz jednak nie wytrzymał i uśmiechnął się szczerze, po czym ruszył w stronę drzwi, wyciągając z wewnętrznej kieszeni marynarki pudełko z instrumentami, wolną ręką łapiąc prezent, który przygotował.
- Wesołych świąt, feniksy! - zawołał na odchodnym, odwracając się w drzwiach, po czym ruszył w stronę salonu, z aparatem na szyi, by tam zaczarować instrumenty.
|Selwyn out, ucieka tu
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Alexander Selwyn dnia 12.07.16 12:48, w całości zmieniany 1 raz
Miłość jest ślepa. Każe mi smażyć o poranku smaczne naleśniki, które Bobby wpycha do ust z tak ogromnym niesmakiem i przerażeniem w oczach, że odczuwam dziką satysfakcję, zdając sobie sprawę na jakie skazałam go katusze. Bo nie należało się? Ale Święta to przecież czas radosny, czas miłości, gdy jesteśmy w stanie wybaczyć wszystko - no, chyba, że piętnaście butelek grzanego wina, które znikły nagle, w tempie ekspresowym, wlane w dwa męskie gardła zapewne jednym porządnym chlustem. A potem przez uchylone okno jednym uchem słuchałam rozpraw filozoficznych Roberta Lupina (z czego pewnie nie zdawał sobie sprawy, znowu w swoim świecie!) i sąsiada naszego, starego pana G, który nawet zimą chodzi po polu w kapciach, na grzbiet naciąga poprzecierany we wszelkich możliwych miejscach szlafrok i tylko czeka, aż nadarzy się okazja, żeby wciągnąć jakiegoś naiwniaka do swojej wzniosłej rozmowy. Chyba nie muszę mówić, że ja unik opanowałam już w sposób wybitny, uśmiech numer siedem zapewnia mi szybką przebieżkę przez nasz mały ogródek i pozwala mi zatrzasnąć drzwi tuż przed jego haczykowatym nosem. Nie ma się co dziwić, że Bobby i Stary G to niekiedy najlepsi kumple.
Więc mamy święta.
Zaciskam usta w wąską kreskę, wciąż gromiąc go wzrokiem, wpychając dłonie w zagłębienia kieszeni i obracając między palcami j e g o różdżkę. Może, gdybym zdawała sobie sprawę, jakitym razem był powód jego nocnych wojaży, byłabym w stanie zdusić w sobie nadmierną ilość złości i czule poklepać go po plecach. Ale on milczy, jak zwykle, a ja jestem zbyt zdenerwowana, żeby zorientować się, że coś go gryzie. Zapewne zdam sobie z tego sprawę w połowie wieczoru, obserwując go z drugiego końca stołu - chyba dzisiaj najlepiej zachować bezpieczną odległość, inaczej zgniotę mu po blatem te jego wielkie stopy, nowiutkimi obcasami kupionych właśnie na ten wieczór zimowych kozaczków - poszalałam, Bobby. Skopię mu kostki. I to tak całkiem przypadkiem!
- Wesołych, Garett - rzucam w stronę Rudzielca, przekraczając próg kuchni i rozglądając się na wszystkie strony. Wskazuję Bobby'emu palcem wolny blat, niczym apodyktyczna niewiasta, kręcąc głową z politowaniem, wyciągając z kieszeni własną różdżkę i ostrożnie sprowadzając kolejne butelki na blat. Jeszcze to jesteś gotów wypić. Albo rozbić. Wymruczałabym pod nosem, jednak przygryzam wargi, powstrzymując się od złośliwej uwagi. - Florence, prawda? - Tym razem uśmiecham się od ucha do ucha, kładąc gdzieś z boku przyniesiony prezent, ściągając płaszcz i rzucając go na oparcie jednego z krzeseł. Także wdziewam na siebie leżący nieopodal fartuch. Chwytam się teatralnie pod boki. - To jak mogę ci pomóc? Bobby... zajmiesz się winem?
Mój głos brzmi zdecydowanie zbyt miękko. A ja przecież wciąż się gniewam. Same jednak nie damy rady, trzeba przelać wszystko do jednego gara i jeszcze raz podgrzać wino, tym razem dodając do niego odrobinę pomarańczy, które rano znalazłam w jakimś mugolskim sklepie.
- Tylko tym razem zostaw coś dla nas... - Nieco się rozchmurzając, drżą mi kąciki ust.
W końcu mamy święta. A miłość jest ślepa.
Więc mamy święta.
Zaciskam usta w wąską kreskę, wciąż gromiąc go wzrokiem, wpychając dłonie w zagłębienia kieszeni i obracając między palcami j e g o różdżkę. Może, gdybym zdawała sobie sprawę, jaki
- Wesołych, Garett - rzucam w stronę Rudzielca, przekraczając próg kuchni i rozglądając się na wszystkie strony. Wskazuję Bobby'emu palcem wolny blat, niczym apodyktyczna niewiasta, kręcąc głową z politowaniem, wyciągając z kieszeni własną różdżkę i ostrożnie sprowadzając kolejne butelki na blat. Jeszcze to jesteś gotów wypić. Albo rozbić. Wymruczałabym pod nosem, jednak przygryzam wargi, powstrzymując się od złośliwej uwagi. - Florence, prawda? - Tym razem uśmiecham się od ucha do ucha, kładąc gdzieś z boku przyniesiony prezent, ściągając płaszcz i rzucając go na oparcie jednego z krzeseł. Także wdziewam na siebie leżący nieopodal fartuch. Chwytam się teatralnie pod boki. - To jak mogę ci pomóc? Bobby... zajmiesz się winem?
Mój głos brzmi zdecydowanie zbyt miękko. A ja przecież wciąż się gniewam. Same jednak nie damy rady, trzeba przelać wszystko do jednego gara i jeszcze raz podgrzać wino, tym razem dodając do niego odrobinę pomarańczy, które rano znalazłam w jakimś mugolskim sklepie.
- Tylko tym razem zostaw coś dla nas... - Nieco się rozchmurzając, drżą mi kąciki ust.
W końcu mamy święta. A miłość jest ślepa.
Gość
Gość
Dostrzegła ostrzeżenie w spojrzeniu Garretta, ale to powstrzymało ją jedynie przed kolejnym skrzywieniem ust. Nie była jeszcze pewna jak odniesie się do powrotu Margo. Nie umiała wyzbyć się swoich uprzedzeń względem jasnowłosej uzdrowicielki. Za bardzo bała się o swojego przyjaciela, by tak po prostu odpuścić. Ale oczywiście rozumiała uczucia, które kierowały Garrym. Słodka Morgano, oczywiście, że rozumiała. Przecież jej też kiedyś wydawało się, że zalazła miłość na całe życie. Skończyło się tak, że jej serce bezpowrotnie potłukło się na milion kawałeczków. Teraz już sobie z tym radziła - jakoś - ale czyż nie kusiłoby jej, by rzucić się w ramiona danego ukochanego? Uczucia były przecież takie bezsensowne. Dlatego zamierzała czujnie obserwować rozwój sytuacji. Swojego serca nie umiała już naprawić, ale Merlin jej świadkiem, że prędzej potruje tu wszystkich niż pozwoli, by Margo znów skrzywdziła Garretta.
Odprowadziła wspomnianą wyżej dwójkę wzrokiem do samiutkich drzwi, a potem błyskawicznie wyrzuciła ich z głowy. Później się pomartwi, kuchnia na nią przecież czeka! Na szczęście wokół roiło się od ludzi, którym mogła poświęcić całą swoją uwagę (i przydzielić zdania). Szybkim machnięciem różdżki rozpakowała swoje pudełko, z którego wyleciały liczne miski, sztućce i bardziej specjalistyczne narzędzia. Prezent, który przyniosła na wymianę, wcisnęła do ręki Alexandra.
- Zatroszczę się o nie nawet lepiej. - obiecała gorliwie, przyciskając butelki do piersi. - Ale w zamian zanieś to do reszty prezentów. - poprosiła, a potem posłała mu na odchodne słodki uśmiech. Butelki schowała w bezpiecznym miejscu, gdzie żaden rudzielec nie powinien ich rozbić. Zerknęła ciekawie na nowo przybyłych do kuchni Zakonników.
- Wy musicie być państwem Lupin. - obdarzyła ich oboje ciepłym uśmiechem, w myślach próbując odtworzyć kogo jeszcze powinna się spodziewać w tym miejscu. Przecież Garry wspominał jej coś o podziale o obowiązków. - Och tak, pomoc jest nam bardzo potrzebna! - ucieszyła się na propozycję. Jako, że wcześniej tak ochoczo przyjęła na siebie rolę przywódcy w tym nierównym boju ze świątecznym obiadem, teraz zaczęła rozdzielać zadania.
- Robert jak rozumiem zajmuje się winem. Gdybyś była tak dobra i pomogła Charlusowi doprowadzić indyka do właściwego stanu, byłoby wspaniale. - zwróciła się najpierw do Magrit, a potem sama porwała Cynthię do jednego z blatów. - Z kolei od Ciebie chętnie przyjmę pomoc przy babeczkach. - mrugnęła porozumiewawczo do uzdrowicielki. Sama też zaraz rzuciła się w wir przygotowań. Pomagając sobie różdżką dokończyła, poddany jeszcze w domu wstępnej obróbce, pudding świąteczny. Zaraz potem dołączyła do Cynthii i babeczek, a znajdowała jeszcze w tym wszystkim czas, by zerkać w stronę pozostałych zakonników. Gdyby potrzebowali jej pomocy, była gotowa ratować sytuację! Uwijała się jak fryga, ale łatwo było dostrzec, że jest teraz w swoim żywiole.
Odprowadziła wspomnianą wyżej dwójkę wzrokiem do samiutkich drzwi, a potem błyskawicznie wyrzuciła ich z głowy. Później się pomartwi, kuchnia na nią przecież czeka! Na szczęście wokół roiło się od ludzi, którym mogła poświęcić całą swoją uwagę (i przydzielić zdania). Szybkim machnięciem różdżki rozpakowała swoje pudełko, z którego wyleciały liczne miski, sztućce i bardziej specjalistyczne narzędzia. Prezent, który przyniosła na wymianę, wcisnęła do ręki Alexandra.
- Zatroszczę się o nie nawet lepiej. - obiecała gorliwie, przyciskając butelki do piersi. - Ale w zamian zanieś to do reszty prezentów. - poprosiła, a potem posłała mu na odchodne słodki uśmiech. Butelki schowała w bezpiecznym miejscu, gdzie żaden rudzielec nie powinien ich rozbić. Zerknęła ciekawie na nowo przybyłych do kuchni Zakonników.
- Wy musicie być państwem Lupin. - obdarzyła ich oboje ciepłym uśmiechem, w myślach próbując odtworzyć kogo jeszcze powinna się spodziewać w tym miejscu. Przecież Garry wspominał jej coś o podziale o obowiązków. - Och tak, pomoc jest nam bardzo potrzebna! - ucieszyła się na propozycję. Jako, że wcześniej tak ochoczo przyjęła na siebie rolę przywódcy w tym nierównym boju ze świątecznym obiadem, teraz zaczęła rozdzielać zadania.
- Robert jak rozumiem zajmuje się winem. Gdybyś była tak dobra i pomogła Charlusowi doprowadzić indyka do właściwego stanu, byłoby wspaniale. - zwróciła się najpierw do Magrit, a potem sama porwała Cynthię do jednego z blatów. - Z kolei od Ciebie chętnie przyjmę pomoc przy babeczkach. - mrugnęła porozumiewawczo do uzdrowicielki. Sama też zaraz rzuciła się w wir przygotowań. Pomagając sobie różdżką dokończyła, poddany jeszcze w domu wstępnej obróbce, pudding świąteczny. Zaraz potem dołączyła do Cynthii i babeczek, a znajdowała jeszcze w tym wszystkim czas, by zerkać w stronę pozostałych zakonników. Gdyby potrzebowali jej pomocy, była gotowa ratować sytuację! Uwijała się jak fryga, ale łatwo było dostrzec, że jest teraz w swoim żywiole.
I wish you were the one
Florence G. Fortescue
Zawód : współwłaścicielka lodziarni
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Sometimes the only payoff for having any faith - is when it’s tested again and again everyday
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kuchnia
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata