Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kent :: Smocze Ogrody
Czytelnia
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Czytelnia
Czytelnia zajmuje większą część najwyższego poziomu budynku, piętrzące się regały zajmują pozycje wyłącznie z zakresu smokologii, wiele z nich zostało spisanych przez pracowników tegoż rezerwatu. Część woluminów sprowadzona jest z bardzo daleka, południowej Afryki lub Japonii i wiele z nich nie jest przetłumaczonych na język angielski. Stoliki z dostawionymi krzesłami, przy których unosi się zapach topionego wosku, obłożone są ostatnio używanymi księgami. Zwyczajowo utrzymuje się tutaj ciszę. Przez strzeliste okna da się obserwować latające smoki.
Na gabinet nałożone jest zaklęcie Muffliato.
Pamiętaj, to tajemnica, szeptała do swojej służki przy każdej możliwej okazji, unikając od samego rana Evandry. Nie chciała wyjść na obrażoną, ale znała siebie na tyle dobrze, że doskonale wiedziała, iż zupełnie przypadkiem pochwaliłaby się jej swoimi planami na dziś. Chodziła podenerwowana. Nie wiedziała, czy robi dobrze i czy Evandra nie będzie zła, ale czyż jej rolą nie była protekcja szczęścia najdroższej kuzynki? Miała zaciśnięty żołądek. Wpatrywała się w jeden punkt w jadalni, układając w głowie przemowę, którą powie Tristanowi. Miała zacząć od słodkiego "miło widzieć, lordzie Rosier", lecz i początek rozmowy brzmiał niezbyt obiecująco. Czy naprawdę cieszyłaby się na jego widok? Do narzeczonego najsłodszej kuzynki miała mieszane uczucia. Z jednej strony małżeństwo wiązało się z transakcją wiązaną, a przy niej nie powinni pojawiać się żadne wątpliwości. Wszak kto lepiej dbał o interesy rodziny niż sam nestor? Mimo wszystko, coś w samym Tristanie było niepokojącego. Czy Evandra naprawdę będzie przy nim bezpieczna? Ślub zbliżał się wielkimi krokami, a Constance ciągle szukała byle jakiego argumentu, aby wyrządzić awanturę. Dlaczego razem z Evandrą nie zasługiwały na prawdziwą miłość? Czy ceną szlachectwa była naprawdę wolność? Chociaż sama nie miała sformalizowanych żadnych zaręczyn, z całego swojego dobrego serca pragnęła, aby Evandra miała najpiękniejszy ślub. Któż miał o to lepiej zadbać niż sam lord Rosier?
Nie wątpiła w jego dobry gust, lecz nie byłaby sobą, gdyby nie stała na straży. Wszystko miało być idealne, a co się przez to rozumie, sama Constance musiała przekonać się, że oddaje Evandrę w dobre ręce. Wstała od śniadania, wymyślając wymówkę na poczekaniu. Ból głowy, ból brzucha, badania, wszystko było dobre, aby w mgnieniu oka zwrócić na siebie uwagę. Dotknęła jeszcze ramienia matki, przechodząc obok jej krzesła i blado się uśmiechała. Żołądek zawiązał się na wielki supeł, tak bardzo się denerwowała. Nie lubiła okłamywać rodziny, lecz nikt nie pochwaliłby jej zachowania. Kilka uspokajających oddechów podczas wpatrywania się w płomienie kominka nie pomogło Constance. Służka pojawiła się w drzwiach, a Lestrange wiedziała, że nadszedł czas. Czy to naprawdę będzie trudna rozmowa? Weszła w kominek, wypowiadając wyraźnie nazwę Rezerwatu Albionów Czarnookich. Zapewne wszyscy wokół byli zszokowani, gdy nagle pojawiła się szlachcianka, która kaszlała od popiołu, a służka otrzepywała jej białą sukienkę. Prędko poprawiła niesforny kosmyk włosów, wpatrując się w zebranych.
- Constance Lestrange, Ministerstwo Magii, proszę o przyprowadzenia lorda Tristana Rosiera. I koniecznie ciepłą herbatę - wolała, aby ktoś w podskokach przyprowadził rzeczonego narzeczonego Evandry, niż miałaby się komukolwiek tłumaczyć, dlaczego wciska nos w nie swoje sprawy. Twórcza prawda nadal była odnogą prawdy. Rozejrzała się po wnętrzu, a gdy za oknem zobaczyła smoka, prawie podskoczyła z przerażenia. I tu Evandra miała żyć? Przez chwilę myślała, że to tylko magia, ale smoki chwilę potem udowodniły jej, że nie są iluzją. Oddała służce swój płaszcz, poprawiając automatycznie przypinkę rodową w kształcie syreny.
lost through time and that's all I need
so much love, the more they bury
so much love, the more they bury
Był przy smokach, kiedy jeden z pracowników powiadomił go o przybyciu wysłanniczki Ministerstwa Magii; nic się nie stanie, jak poczeka, odparł w myślach, nie drgnąwszy ani o krok: rezerwat uważał, prawdopodobnie mylnie, za swoją prywatną rodową autonomię i nie uznawał nad nim zwierzchnictwa nikogo, kto nie był Rosierem: a już na pewno nie urzędniczek z Ministerstwa Magii. Po chwili jednak poznał tożsamość owej posłanniczki, Constance Lestrange, tutaj? Świat stawał na głowie, nie tak dawno podobnie zaskoczyła go sama Evandra. Tristan wątpił, by Constance w istocie pojawiła się w Dover wiedziona kwestią spraw zawodowych, Departament Przestrzegania Prawa raczej nie interesował się zbytnio magicznymi zwierzętami. Początkowo uderzyły go trudne do pojęcia wątpliwości; niedawno zamordowana Diana, on, smoki, które te zwłoki pochłonęły, obecność pracowników akurat tego Departamentu nie była tutaj mile widziana. Constance jednak nie była ani policjantką ani aurorką i prawdopodobnie nie miała nawet dostępu do akt tych jednostek. Przyszła w innej sprawie. Na pewno - a przynajmniej w to musiał uwierzyć, wychodząc jej naprzeciw - bez zwłoki, ale i bez zbędnego pośpiechu, uciszając myśli natrętnie kotłujące się w jego głowie.
- Lady Lestrange - powitał ją, pchnąwszy drzwi czytelni, gdzie poproszono ją o poczekanie, nie zwrócił większej uwagi na skrzata, który mignął, żeby postawić przed Constance filiżankę z herbatą. Skinął jej głową już od progu, elegancko, nie czyniąc jednak w jej kierunku więcej powitalnych gestów, by nie zmuszać jej do powstania z krzesła, które zajęła. - Przyznam, że nie często ktoś mnie tutaj wzywa - odparł lekko, zbliżając się do stolika, kątem oka spoglądając na szybę, w którą właśnie uderzył potężny ogon srebrzystego smoka; huk przedarł się do pomieszczenia - a Tristan ani drgnął, przez moment tylko przyglądając się zaczarowanej szybie. Nie zwrócił również żadnej uwagi na służkę Constance. Na twarz przybrał maskę obojętności, z której trudno było odczytać jakiekolwiek emocje. Przystanąwszy przy stole, z dłonią wspartą o oparcie wolnego krzesła, przyglądał się czarownicy - patrząc wprost w jej jasne, morskie oczy, wychwytując kątem oka skrzącą broszę o kształcie syreny, kształt tak znajomy, a jednocześnie - tak bolesny. Czy Marie nie nosiła podobnej? Skinięciem głowy oddalił pracownika, który stał odprowadził tutaj dziewczynę. Ponoć była dla Evandry jak siostra, a jeśli w tym ponoć tliła się choć krztyna prawdy, Tristan nie mógł sobie pozwolić na zignorowanie jej wizyty - nawet, gdyby sam nie był nią zaciekawiony.
- Nie sądzę, żeby przeniosła się panna do Wydziału Zwierząt - kontynuował wyważonym tonem, odnosząc się wszak do informacji, jakie kazała mu przekazać pojawieniu się w rezerwacie. - A Departament Przestrzegania Prawa nie powinien interesować się tym miejscem. - Nigdy. Zdecydowanie nigdy. - Czemu więc zawdzięczam tę wyjątkową wizytę? - Dopiero teraz zsunął z dłoni rękawice, kładąc je na skraju stoliku, zsuwając tam również egzemplarz Dawnej Smokologii, który ktoś zostawił pośrodku - na jego miejscu niemal od razu pojawiła się druga filiżanka herbaty. Tristan był w pracy, wśród smoków, wciąż elegancko skrojone, lecz podszyte ochronną skórą szaty oraz płaszcz podszyty rodowym szkarłatem musiały sprawiać wrażenie niecodziennych - zdecydowanie inaczej nosił się na Sabatach i wystawnych balach.
- Lady Lestrange - powitał ją, pchnąwszy drzwi czytelni, gdzie poproszono ją o poczekanie, nie zwrócił większej uwagi na skrzata, który mignął, żeby postawić przed Constance filiżankę z herbatą. Skinął jej głową już od progu, elegancko, nie czyniąc jednak w jej kierunku więcej powitalnych gestów, by nie zmuszać jej do powstania z krzesła, które zajęła. - Przyznam, że nie często ktoś mnie tutaj wzywa - odparł lekko, zbliżając się do stolika, kątem oka spoglądając na szybę, w którą właśnie uderzył potężny ogon srebrzystego smoka; huk przedarł się do pomieszczenia - a Tristan ani drgnął, przez moment tylko przyglądając się zaczarowanej szybie. Nie zwrócił również żadnej uwagi na służkę Constance. Na twarz przybrał maskę obojętności, z której trudno było odczytać jakiekolwiek emocje. Przystanąwszy przy stole, z dłonią wspartą o oparcie wolnego krzesła, przyglądał się czarownicy - patrząc wprost w jej jasne, morskie oczy, wychwytując kątem oka skrzącą broszę o kształcie syreny, kształt tak znajomy, a jednocześnie - tak bolesny. Czy Marie nie nosiła podobnej? Skinięciem głowy oddalił pracownika, który stał odprowadził tutaj dziewczynę. Ponoć była dla Evandry jak siostra, a jeśli w tym ponoć tliła się choć krztyna prawdy, Tristan nie mógł sobie pozwolić na zignorowanie jej wizyty - nawet, gdyby sam nie był nią zaciekawiony.
- Nie sądzę, żeby przeniosła się panna do Wydziału Zwierząt - kontynuował wyważonym tonem, odnosząc się wszak do informacji, jakie kazała mu przekazać pojawieniu się w rezerwacie. - A Departament Przestrzegania Prawa nie powinien interesować się tym miejscem. - Nigdy. Zdecydowanie nigdy. - Czemu więc zawdzięczam tę wyjątkową wizytę? - Dopiero teraz zsunął z dłoni rękawice, kładąc je na skraju stoliku, zsuwając tam również egzemplarz Dawnej Smokologii, który ktoś zostawił pośrodku - na jego miejscu niemal od razu pojawiła się druga filiżanka herbaty. Tristan był w pracy, wśród smoków, wciąż elegancko skrojone, lecz podszyte ochronną skórą szaty oraz płaszcz podszyty rodowym szkarłatem musiały sprawiać wrażenie niecodziennych - zdecydowanie inaczej nosił się na Sabatach i wystawnych balach.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Być może – przesadziła. W głowie Constance wirowało miliony myśli, a wszystkie dotyczyły zamartwiania się nad losem Evandry. Wierzyła, że zamykając ją w szklanym kloszu, da jej szczęście. Stworzy z Tristana idealnego kandydata do serca najdroższej kuzynki. Rodzina nie pozostawiła im wyboru. Małżeństwo miało być tylko transakcją wiązaną z jak największą korzyścią dla obydwu rodów. A one pod kołdrą, patrząc w sufit, wciąż marzyły o prawdziwej, romantycznej miłości; o trzymaniu się za dłonie, gdy nikt nie patrzy i stworzeniu ciepła rodzinnego ogniska. Constance ślepo wierzyła, że jak pokieruje Tristanem, jak odpowiednio przeszkoli, wszystko będzie dobrze. Tak nagle, tak oczywiście, tak naturalnie i tak magicznie. Denerwowała się. Miała nieprzyjemne wrażenie, że powinna zaakceptować stań rzeczy. Bała się Tristana i jego zdolności, zwłaszcza po tym, co przeszła Evandra, ale żadna z nich nie powinna postawić się rodzicom. Ta walka była wyjątkowo nierówna. Constance wykazywała się bezgranicznie głupotą odwagą, pojawiając się nagle na terytorium smoków, prosząc o wezwanie Rosiera. I stała wpatrzona w księgi, bo bała się tego, co za oknem. Opuszkami palców badała grzbiety książek. Naiwnie nawet pomyślała, że znajdzie jakąś pomocą w badaniach. Podskoczyła, słysząc głos swojej służki. A miała nie patrzeć za okno. Teraz służka równie przerażona stała jak najbliżej kominka. Constance złapana wręcz na gorącym uczynku przeszukiwania zbiorów Rosierów, wycofała się na fotel, przewracając oczami.
- Mówiłam, uważaj – powtórzyła raz jeszcze jakby była już w tym rezerwacie co najmniej tysiąc razy i wiedziała o nim dosłownie wszystko. Niemniej jednak prawda była zupełnie inna. I ile w tej naiwnej główce pojawiła się myśl, że poradziłaby sobie ze smokiem – może esposas zadziałałoby i na niego – tak bardziej bała się konfrontacji z Tristanem. W końcu się doczekała, już miała wstać, przygotowując się do formalnego powitania, ale tylko uśmiechnęła się uroczo. I prawie szczerze.
- Lordzie Rosier, proszę się nie obawiać – powiedziała ciepło, a następnie podziękowała za gorącą herbatę. Och, tak, tego jej brakowało. Na razie nie chciała chwycić filiżanki, bo bała się, że krawędzie będą uderzać o spodeczek w rytm drgań jej dłoni. Ułożyła je w miarę luźno na sukience od najlepszej projektantki na świecie.
- Och, chyba nie myślał pan, że pójdę tam. – Wykorzystała paskudnie znajomości i udawała wizytę z Ministerstwa Magii, nawet chciała zerknąć za okno z udawaną pewnością siebie, a gdy jakieś bydle uderzyło w szybę, aż podskoczyła w swoim fotelu. Uniosła dłoń do klatki piersiowej, zbierając się w sobie.
- Na Merlina! – poczuła się ukarana za tę nagłą wizytę. Odliczyła od dziesięciu w dół, szukając uspokojenia. Ciężko wypuściła powietrze, zdradzając się ze swoją największą słabością. Smokami. Nigdy ich nie widziała z tak bliska i co gorsze nie wydawały jej się interesujące. Może gdyby poczuła się tu trochę bezpieczniej…
- Przepraszam za ten kłopot, sądziłam, że jak zostanie przekazane moje nazwisko, to nie będzie pan się denerwował. – Nawet sama nie poznawała tego ciepłego głosu, który wydobywał się z jej drobnego ciałka. Była za potulna, za bardzo wycofana. Miała wrażenie, że tylko przytakuje głową i zaraz stchórzy, nie przedstawiając lordowi prawdziwego powodu swojej wizyty. Nawet nie wiedziała, czy narzeczony Evandry zdawał sobie sprawę, że jeśli kiedykolwiek zobaczyłaby dokumenty związane z jego nazwiskiem, wpływające na opinie, prędko by je zniszczyła. Czy chciała czy nie, Tristan wkradał się powoli do jej rodziny i musiała to zaakceptować.
- Chciałam zająć panu zaledwie chwilkę – a nie wypada nam się spotkać w innych okolicznościach – Evandra jest dla mnie jak siostra, chciałam się upewnić, że nasze święta będą perfekcyjne. Rozumiem, że jeszcze do nich kilka tygodni i zapewne ma pan ważniejsze – nie ma ważniejszych! – rzeczy na głowie. Dlatego tylko nie śmiało pytam, lordzie Rosier, czy myślał pan już o prezentach na święta? Chciałabym, aby były naprawdę wyjątkowe! Czyż to nie będą ostatnie święta Evandry w domu?
Przyjacielski ton aż nie zdradzał postępu, na który wpadła Constance. Gdy wydusiła wszystko z siebie, z lekkim uśmiechem sięgnęła do filiżanki z lekko schłodzoną już herbatą. Ostrożnie zamoczyła usta, czekając na reakcje Tristana. Czy połknie haczyk? Chciała pokazać, że jest po jego stronie, ale jak tylko Evandra będzie niezadowolona to wstąpi w nią harpia, prawdziwa bestia, której nie można było porównać nawet z tymi za oknem.
- Mówiłam, uważaj – powtórzyła raz jeszcze jakby była już w tym rezerwacie co najmniej tysiąc razy i wiedziała o nim dosłownie wszystko. Niemniej jednak prawda była zupełnie inna. I ile w tej naiwnej główce pojawiła się myśl, że poradziłaby sobie ze smokiem – może esposas zadziałałoby i na niego – tak bardziej bała się konfrontacji z Tristanem. W końcu się doczekała, już miała wstać, przygotowując się do formalnego powitania, ale tylko uśmiechnęła się uroczo. I prawie szczerze.
- Lordzie Rosier, proszę się nie obawiać – powiedziała ciepło, a następnie podziękowała za gorącą herbatę. Och, tak, tego jej brakowało. Na razie nie chciała chwycić filiżanki, bo bała się, że krawędzie będą uderzać o spodeczek w rytm drgań jej dłoni. Ułożyła je w miarę luźno na sukience od najlepszej projektantki na świecie.
- Och, chyba nie myślał pan, że pójdę tam. – Wykorzystała paskudnie znajomości i udawała wizytę z Ministerstwa Magii, nawet chciała zerknąć za okno z udawaną pewnością siebie, a gdy jakieś bydle uderzyło w szybę, aż podskoczyła w swoim fotelu. Uniosła dłoń do klatki piersiowej, zbierając się w sobie.
- Na Merlina! – poczuła się ukarana za tę nagłą wizytę. Odliczyła od dziesięciu w dół, szukając uspokojenia. Ciężko wypuściła powietrze, zdradzając się ze swoją największą słabością. Smokami. Nigdy ich nie widziała z tak bliska i co gorsze nie wydawały jej się interesujące. Może gdyby poczuła się tu trochę bezpieczniej…
- Przepraszam za ten kłopot, sądziłam, że jak zostanie przekazane moje nazwisko, to nie będzie pan się denerwował. – Nawet sama nie poznawała tego ciepłego głosu, który wydobywał się z jej drobnego ciałka. Była za potulna, za bardzo wycofana. Miała wrażenie, że tylko przytakuje głową i zaraz stchórzy, nie przedstawiając lordowi prawdziwego powodu swojej wizyty. Nawet nie wiedziała, czy narzeczony Evandry zdawał sobie sprawę, że jeśli kiedykolwiek zobaczyłaby dokumenty związane z jego nazwiskiem, wpływające na opinie, prędko by je zniszczyła. Czy chciała czy nie, Tristan wkradał się powoli do jej rodziny i musiała to zaakceptować.
- Chciałam zająć panu zaledwie chwilkę – a nie wypada nam się spotkać w innych okolicznościach – Evandra jest dla mnie jak siostra, chciałam się upewnić, że nasze święta będą perfekcyjne. Rozumiem, że jeszcze do nich kilka tygodni i zapewne ma pan ważniejsze – nie ma ważniejszych! – rzeczy na głowie. Dlatego tylko nie śmiało pytam, lordzie Rosier, czy myślał pan już o prezentach na święta? Chciałabym, aby były naprawdę wyjątkowe! Czyż to nie będą ostatnie święta Evandry w domu?
Przyjacielski ton aż nie zdradzał postępu, na który wpadła Constance. Gdy wydusiła wszystko z siebie, z lekkim uśmiechem sięgnęła do filiżanki z lekko schłodzoną już herbatą. Ostrożnie zamoczyła usta, czekając na reakcje Tristana. Czy połknie haczyk? Chciała pokazać, że jest po jego stronie, ale jak tylko Evandra będzie niezadowolona to wstąpi w nią harpia, prawdziwa bestia, której nie można było porównać nawet z tymi za oknem.
lost through time and that's all I need
so much love, the more they bury
so much love, the more they bury
Wpatrywał się w nią spojrzeniem ciemnych oczu, bez żadnego wyrazu na twarzy, przejmując drugą z filiżanek; służkę wciąż traktował jak ducha: takaż była przecież jej rola, istnieć w cieniu, doglądać przyzwoitości lady Lestrange i nie odzywać się niepytaną. Widział cień nadlatującego smoka – toteż przytrzymał filiżankę, żeby nie rozlała się na spodku od uderzenia w szybę. Smoki często to robiły, przez nieuwagę; bywały zwabiane na dach budynku, a podczas wdrapywania się nań z rzadka cechowały się kocią gracją. Tristan wiedział jednak, że wnętrze pozostawało całkowicie bezpieczne, zaczarowane szyby może ugięłyby się przed celowym atakiem smoka, ale nie przed jego przypadkowym uderzeniem.
- Nie przemawia przeze mnie obawa, lady Lestrange – odparł nad wyraz spokojnie, choć proszę się nie obawiać brzmiało w jego uszach raczej jak pogróżka. Wciąż nie będąc pewnym jej motywacji, jak i wciąż nie mając czystego sumienia, Tristan czuł obawę. Długie wieczory spędzone w kasynie, nad pokerem, dawały jednak efekty, nie pokazał tego po sobie. - Jedynie lekkie zaniepokojenie faktem, że Ministerstwo mogłoby chcieć wtrącać się w sprawy, które go nie dotyczą. – Przynajmniej zdaniem Tristana urzędnicy nie mieli prawa położyć łapy na jego rodowej autonomii. Wypowiadane przez niego słowa nie były ciepłe, były zdecydowane i apodyktyczne, wyraźnie dawał do zrozumienia, że nie życzył sobie tutaj wysłanników Ministerstwa Magii. Nieistotne w jakiej sprawie: tutaj rządy sprawował ktoś inny. Stało się, ogon uderzył, a wibrujące powietrze w istocie wprawiło w ruch porcelanę. Lekko uniósł kącik ust, kiedy Constance zdradziła oznaki strachu: właśnie dlatego, lady Lestrange, nie życzymy sobie tutaj obcych. Ona powoływała się jednak na nazwisko – czyniąc to, co więcej, w sposób przyjazny. Wyłapując te niuanse, Tristan, choć pozostawał czujny, zdać się mógł mniej niedostępny.
- Proszę się nie obawiać – sparafrazował jej własne słowa. - Są za szybą, która jest bezpieczna. – Co było oczywiste, ale nie mógł sobie odebrać przyjemności wypowiedzenia tego na głos. Tristan nie lubił, kiedy ktokolwiek, kto nie był nim – lub jego wujem – próbował rządzić się w rezerwacie, a swoją własną – wymyśloną co prawda, ale zawsze – koronę lubił akcentować. Tym bardziej nie podobało mu się, kiedy usiłowała robić to kobieta pochodząca z rodziny jego narzeczonej. W tej materii również to on posiadał władzę – a władzę sobie cenił i szanował. Constance przejmowała jednak wycofaną postawę, a ciepło w jej głosie niemal wydało mu się szczere – tym większe miał trudności ze zrozumieniem celu jej wizyty. Prosić o odstąpienie od zaręczyn? Wykluczone. Podpisał z jej ojcem umowę, przesądzając o jej losie – nie uzyskawszy jej zgody, wziął ją rodzinie gwałtem. Czyste intencje wydawały mu się nieprawdopodobne, ale nie byłby to pierwszy raz, kiedy zawiodłaby go jego własna intuicja.
Wysłuchał jej słów w milczeniu, ale i z zastanowieniem, trzymając ręce wsparte o oparcia drewnianego krzesła, postawą akcentując niezachwianą pewność siebie. Po chwili zmarszczył brew, jakby nie dosłyszał: prezenty? Naprawdę chodziło tutaj o prezenty?
- Doskonały czas i miejsce, żeby porozmawiać o świątecznych prezentach – odparł po dłuższej chwili zastanowienia - może faktycznie nie powinien wymagać od kobiety zrozumienia sensu i istoty zatrudnienia. Jednakowo, po tym, co sobą pokazał, zbyt trudno byłoby mu przyznać, że tak naprawdę nie do końca wolno mu było tutaj wszystko. Na przykład, nie bardzo wolno mu było zostawiać Valsharessę głodną, robiła się wtedy potwornie agresywna. W zamyśleniu przetarł brodę, pomimo absurdu sytuacji, temat poruszony przez Constance pozostawał dość istotny. Tristan nie szczędził na Evandrę złota, równie mocno, jak mocno Evandra tym złotem gardziła.
- Sądziłem, że przyjęła zaproszenie mojej matki – Nie on organizował święta w Dover, nie znał szczegółów ich przebiegu i nie miał jeszcze okazji pomówić ze swoją matką, wiedział jednak, że zaprosiła również Evandrę. Święta spędzane w domu zbiły go z tropu. Nie dało się jednak rozpoznać w jego głosie współczucia ani zrozumienia dla kobiety zabranej z rodzinnego domu, przeciwnie, oczekiwanie dłużyło mu się niezmiernie. Pragnął słyszeć swoje nazwisko obok jej imienia, nawet, jeśli wciąż nieśpieszno mu było do porzucenia kawalerskiego trybu życia. - Evandrze do twarzy w złocie i rubinach – barwach Rosierów, zdecydowanie najpiękniej. - Ale jak rozumiem ma panna pewną... wizję? – Poniekąd go zaciekawiła. Była Evandrze jak siostra, nie potrzebował potwierdzenia tych słów, wiedział o tym – a kiedy były tak blisko, Constance z pewnością potrafiła trafnie określić jej potrzeby. Czy miał to być swojego rodzaju niepisany sojusz? Nie był w stanie tego określić – jeszcze nie. - Skąd ta troska, panno Lestrange? - Aż tak zależy pannie na jej uśmiechu? Oboje wiemy, że kilka błyskotek go nie wywoła.
- Nie przemawia przeze mnie obawa, lady Lestrange – odparł nad wyraz spokojnie, choć proszę się nie obawiać brzmiało w jego uszach raczej jak pogróżka. Wciąż nie będąc pewnym jej motywacji, jak i wciąż nie mając czystego sumienia, Tristan czuł obawę. Długie wieczory spędzone w kasynie, nad pokerem, dawały jednak efekty, nie pokazał tego po sobie. - Jedynie lekkie zaniepokojenie faktem, że Ministerstwo mogłoby chcieć wtrącać się w sprawy, które go nie dotyczą. – Przynajmniej zdaniem Tristana urzędnicy nie mieli prawa położyć łapy na jego rodowej autonomii. Wypowiadane przez niego słowa nie były ciepłe, były zdecydowane i apodyktyczne, wyraźnie dawał do zrozumienia, że nie życzył sobie tutaj wysłanników Ministerstwa Magii. Nieistotne w jakiej sprawie: tutaj rządy sprawował ktoś inny. Stało się, ogon uderzył, a wibrujące powietrze w istocie wprawiło w ruch porcelanę. Lekko uniósł kącik ust, kiedy Constance zdradziła oznaki strachu: właśnie dlatego, lady Lestrange, nie życzymy sobie tutaj obcych. Ona powoływała się jednak na nazwisko – czyniąc to, co więcej, w sposób przyjazny. Wyłapując te niuanse, Tristan, choć pozostawał czujny, zdać się mógł mniej niedostępny.
- Proszę się nie obawiać – sparafrazował jej własne słowa. - Są za szybą, która jest bezpieczna. – Co było oczywiste, ale nie mógł sobie odebrać przyjemności wypowiedzenia tego na głos. Tristan nie lubił, kiedy ktokolwiek, kto nie był nim – lub jego wujem – próbował rządzić się w rezerwacie, a swoją własną – wymyśloną co prawda, ale zawsze – koronę lubił akcentować. Tym bardziej nie podobało mu się, kiedy usiłowała robić to kobieta pochodząca z rodziny jego narzeczonej. W tej materii również to on posiadał władzę – a władzę sobie cenił i szanował. Constance przejmowała jednak wycofaną postawę, a ciepło w jej głosie niemal wydało mu się szczere – tym większe miał trudności ze zrozumieniem celu jej wizyty. Prosić o odstąpienie od zaręczyn? Wykluczone. Podpisał z jej ojcem umowę, przesądzając o jej losie – nie uzyskawszy jej zgody, wziął ją rodzinie gwałtem. Czyste intencje wydawały mu się nieprawdopodobne, ale nie byłby to pierwszy raz, kiedy zawiodłaby go jego własna intuicja.
Wysłuchał jej słów w milczeniu, ale i z zastanowieniem, trzymając ręce wsparte o oparcia drewnianego krzesła, postawą akcentując niezachwianą pewność siebie. Po chwili zmarszczył brew, jakby nie dosłyszał: prezenty? Naprawdę chodziło tutaj o prezenty?
- Doskonały czas i miejsce, żeby porozmawiać o świątecznych prezentach – odparł po dłuższej chwili zastanowienia - może faktycznie nie powinien wymagać od kobiety zrozumienia sensu i istoty zatrudnienia. Jednakowo, po tym, co sobą pokazał, zbyt trudno byłoby mu przyznać, że tak naprawdę nie do końca wolno mu było tutaj wszystko. Na przykład, nie bardzo wolno mu było zostawiać Valsharessę głodną, robiła się wtedy potwornie agresywna. W zamyśleniu przetarł brodę, pomimo absurdu sytuacji, temat poruszony przez Constance pozostawał dość istotny. Tristan nie szczędził na Evandrę złota, równie mocno, jak mocno Evandra tym złotem gardziła.
- Sądziłem, że przyjęła zaproszenie mojej matki – Nie on organizował święta w Dover, nie znał szczegółów ich przebiegu i nie miał jeszcze okazji pomówić ze swoją matką, wiedział jednak, że zaprosiła również Evandrę. Święta spędzane w domu zbiły go z tropu. Nie dało się jednak rozpoznać w jego głosie współczucia ani zrozumienia dla kobiety zabranej z rodzinnego domu, przeciwnie, oczekiwanie dłużyło mu się niezmiernie. Pragnął słyszeć swoje nazwisko obok jej imienia, nawet, jeśli wciąż nieśpieszno mu było do porzucenia kawalerskiego trybu życia. - Evandrze do twarzy w złocie i rubinach – barwach Rosierów, zdecydowanie najpiękniej. - Ale jak rozumiem ma panna pewną... wizję? – Poniekąd go zaciekawiła. Była Evandrze jak siostra, nie potrzebował potwierdzenia tych słów, wiedział o tym – a kiedy były tak blisko, Constance z pewnością potrafiła trafnie określić jej potrzeby. Czy miał to być swojego rodzaju niepisany sojusz? Nie był w stanie tego określić – jeszcze nie. - Skąd ta troska, panno Lestrange? - Aż tak zależy pannie na jej uśmiechu? Oboje wiemy, że kilka błyskotek go nie wywoła.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Spojrzenie przeszywało ją na wskroś. Nie wiedziała, czy przypadkiem nie skończy tuż pod oknem, potraktowana jako drugie śniadanie dla krwiożerczych bestii. Aż musiała sprawdzić potem, jakie mięso jedzą te smoki. Może człowiek nie jest dla nich smaczny? Koniecznie musi porozmawiać o tym z Evandrą – ale jak wytłumaczy swoje przemyślenia, skoro nie miała prawa ich widzieć? Przypadkowo nie mogłaby zastanawiać się, co robi Rosier.
- Jestem pod wrażeniem waszych zaklęć zabezpieczających, któż za nie odpowiada? Chętnie bym z nim porozmawiała – dodała po tuż po tym jak znowu podskoczyła przestraszona przez smoka. Czy Evandra powinna naprawdę mieć do czynienia z człowiekiem, który zna tajemniczy język bestii? Nie chciała, aby jej wypowiedź brzmiała jak czepianie się. Naprawdę była zainteresowana, jak to zrobił. Zaklęcia to pasja, bez której nie potrafi oddychać. Szybko się więc zreflektowała – Och, oczywiście, jeśli to nie jest rodowa tajemnica. To naprawdę potężna magia.
Odważyła się w końcu spojrzeć w tym kierunku. Odwróciła się za siebie, spuszczając z oczu Tristana. Chociaż ojciec powtarzał, że nigdy nie wolno tak robić w stosunku do przeciwnika, nagle zrozumiała, iż nie może dłużej tak traktować Tristana. Konkurowali o czas wolny Evandry, o jej uśmiech i zainteresowanie, ale byli w zupełnie innych kategoriach. Pomyślała nawet, że potrzebuje tej koalicji z lordem Rosierem. Dla zabezpieczenia przyszłych kontaktów z Evandrą. Nie wyobrażała sobie bez niej życia, a mężczyzna mógł wszystko zepsuć. Pragnęła tylko jej szczęścia i chociaż nie uważała Tristana za kiepski wybór, miała w stosunku jego oczywiste obawy. Zaśmiała się cichutko.
- Lordzie Rosier, dopilnowałabym, aby nikt z mojego departamentu, a już na pewno bez pańskiej wiedzy, nie interesował się rezerwatem. Rodzina przede wszystkim, czyż nie? – Nie potrafiła bardzie pokazać swojej lojalności do przyszłego męża najdroższej kuzynki. Mógł uważać, że jako kobieta nie mogła pociągać za sznurki, ale jeśli jej prośby by nic nie dały, wysłałaby mu stosowne zawiadomienie, aby przygotował się na kontrole czy rozmowę z wysłannikiem Ministerstwa. Chciała mu pokazać, że mimo różnic i towarzystwa krwiożerczych bestii, wciąż jest po jego stronie. Mimo wszystko, przerażała ją apodyktyczność Rosiera. Czy naprawdę uwierzył, że byłaby skłonna na niego donieść? Och, pierwsze co by zrobiła to otoczyła rezydencje solidnymi zaklęciami, od których odbijałby się smoki, aby ją nie straszyły. Jednak nie znała natury tych zwierząt, może i to byłoby dla nich krzywdzące? Nie rządziła się w rezerwacie. W każdej sekundzie pokazywała mu, że jest tylko gościem. Jej głos był ciepły, chociaż słowa były bardzo przemyślane. Nie zdradzała swojego strachu. Starała się pokazać naturalność. Łamała miliony zasad w tym momencie, a mimo wszystko wciąż trwała przy nim, sącząc jeszcze ciepłą herbatę. Musiała mu udowodnić, że nie jest przeciwnikiem, a osobą, znajdującą się po jego stronie. Tylko to zagwarantuje jej dobre kontakty z Evandrą po ślubie. A bała się, okropnie bała się, że ją straci. Wyczytała w głosie Tristana sarkazm. Swoją złośliwą odpowiedź zdusiła, próbując po raz kolejny herbaty.
- Och, oczywiście, że przyjęła, nie chcę kwestionować miejsca, w którym spędzacie wspólne święta, zupełnie nie o to mi chodzi – dodała pospiesznie. Jednak w jej głowie zrodziło się tysiące myśli. Na ile dni, ile czasu będzie musiała przeżyć bez Evandry w wypełnionym po brzegi dworze? Zaborczość oraz samotność wstrząsnęła jej ciałem. Chciała dawać Tristanowi rady dotyczące związku, a sama nie miała ani męża ani pierścionka zaręczynowego. W jego oczach mogła wyglądać jak stara panna, która o zgrozo, pragnie się rządzić we wszystkich kwestiach.
- To będą ostatnie święta jako lady Lestrange, chciałabym, aby je bardzo miło zapamiętała, w dodatku zdaję sobie sprawę, że jest pan niesamowicie zajętym człowiekiem. Smoki są bardzo zajmujące. – Tyle to wiedział każdy. A potwierdzenie miała tuż za oknem. Aż chciała spytać, czy jadły już, bo dla niej wydawały się wyjątkowo niespokojne. Czy to przez jej wizytę? – Przepraszam, że tak się wtrącę, ile waży taki smok? Och, wciąż jestem pod wrażeniem zaklęć, jaką niesamowitą siłę wytrzymują! – W jej głosie można było wyczuć pasję. Rozproszona fenomenem całego dworu, najchętniej znalazłaby człowieka, który odpowiada za chronienie rezerwatu i wypiła z nim niejedną herbatę. To byłoby bardzo interesujące spotkanie! I z przykrością podejrzewała, że to mężczyzna.
- Złoto i rubiny również wzięłam pod uwagę. Czyż nie pięknie podkreślają jej urodę? – Miała wrażenie, że udławi się z własnego potoku słów, a i tak ukryła wszystkie emocje. Wrodzona złośliwość i fałszywość idealnie ułatwiała jej zarzucanie sieci manipulacji.
- To żadna wizja! Byłam ostatnio na dużych zakupach, bardzo indywidualnie patrzę na każdy prezent, więc odwiedziłam każdy możliwy sklep. Sporządziłam listę, tego co mogłoby się spodobać Evandrze. Sama znalazłam już dla niej prezent, ale pomyślałam, że może mieć pan mało czasu na szukanie. Oczywiście, nie skreślam pana intencji, uznałam, że to będzie miły gest. Szepnęłam słówko sprzedawcy, aby nie pozbywał się tych rzeczy za szybko. – Machnęła na służkę, prosząc o pergamin, który przygotowała w domu. Rozłożyła go przed Tristanem na stole – Jak widzi pan, lista jest dość długa, starałam się połączyć kolory obydwu rodów, lecz stawiałam przede wszystkim na czerwień. Może pan uznać mnie za lekkomyślną i trwoniącą swój cenny czas, ale prezenty to moja specjalność. Niektóre z nich podkreśliłam, o, na przykład ten naszyjnik był przepiękny. Moja służka zrobiła odpowiednie rysunki oraz dodała adresy, aby nie musiał pan długo szukać. Jestem pewna, że każdy z nich trafi w gust Evandry, a panu to zaoszczędzi stresu i nerwów. Proszę też nie zrozumieć mnie źle, nie narzucam panu propozycji, lecz jak już spędziłam cały dzień na szukaniu czegoś odpowiedniego, robiłam od razu listę. – mógł być zaskoczony jej monologiem, ale w jej oczach pojawił się błysk. Błysk, który pokazywał, że dba o rodzinę jak o nikogo innego, a święta są dla niej jedną z okazji, gdzie może naprawdę się wykazać. Czy odczyta to jako sojusz czy rządzenie się? Constance obracała przed nim pergamin, opisując kolejne to prezenty, a jej głos wciąż był ciepły i radosny.
- To nie troska, lordzie Rosier, a może trochę tak. Prezenty to rzecz miła i niezastąpiona, a święta to przecudowny rodzinny okres. Chciałam, aby były naprawdę wyjątkowe, niezapomniane. Może to też moja obawa? Och, sama nie wiem. Jestem sentymentalna, lubię mieć przy sobie coś, co wiążę się ze wspaniałymi wspomnieniami. – udawała zagubioną, a jednocześnie tak nakręconą na grudniowy czas. Dotknęła brożki w kształcie syreny. To też był prezent. – Zapomniałabym spytać, czy jest coś, co chciałby pan dostać na święta, lordzie Rosier? Jeszcze się nie znamy dobrze, a nie chciałabym, aby podarek był nietrafiony – dodała szybko, trochę speszona. Okropnie się rozgadała, okazując przed Tristanem część siebie, dobrego serca, część rodzinną, o którą będzie walczyła. O jej dobre imię, o uśmiech, o wspólny czas, o melodię.
- Jestem pod wrażeniem waszych zaklęć zabezpieczających, któż za nie odpowiada? Chętnie bym z nim porozmawiała – dodała po tuż po tym jak znowu podskoczyła przestraszona przez smoka. Czy Evandra powinna naprawdę mieć do czynienia z człowiekiem, który zna tajemniczy język bestii? Nie chciała, aby jej wypowiedź brzmiała jak czepianie się. Naprawdę była zainteresowana, jak to zrobił. Zaklęcia to pasja, bez której nie potrafi oddychać. Szybko się więc zreflektowała – Och, oczywiście, jeśli to nie jest rodowa tajemnica. To naprawdę potężna magia.
Odważyła się w końcu spojrzeć w tym kierunku. Odwróciła się za siebie, spuszczając z oczu Tristana. Chociaż ojciec powtarzał, że nigdy nie wolno tak robić w stosunku do przeciwnika, nagle zrozumiała, iż nie może dłużej tak traktować Tristana. Konkurowali o czas wolny Evandry, o jej uśmiech i zainteresowanie, ale byli w zupełnie innych kategoriach. Pomyślała nawet, że potrzebuje tej koalicji z lordem Rosierem. Dla zabezpieczenia przyszłych kontaktów z Evandrą. Nie wyobrażała sobie bez niej życia, a mężczyzna mógł wszystko zepsuć. Pragnęła tylko jej szczęścia i chociaż nie uważała Tristana za kiepski wybór, miała w stosunku jego oczywiste obawy. Zaśmiała się cichutko.
- Lordzie Rosier, dopilnowałabym, aby nikt z mojego departamentu, a już na pewno bez pańskiej wiedzy, nie interesował się rezerwatem. Rodzina przede wszystkim, czyż nie? – Nie potrafiła bardzie pokazać swojej lojalności do przyszłego męża najdroższej kuzynki. Mógł uważać, że jako kobieta nie mogła pociągać za sznurki, ale jeśli jej prośby by nic nie dały, wysłałaby mu stosowne zawiadomienie, aby przygotował się na kontrole czy rozmowę z wysłannikiem Ministerstwa. Chciała mu pokazać, że mimo różnic i towarzystwa krwiożerczych bestii, wciąż jest po jego stronie. Mimo wszystko, przerażała ją apodyktyczność Rosiera. Czy naprawdę uwierzył, że byłaby skłonna na niego donieść? Och, pierwsze co by zrobiła to otoczyła rezydencje solidnymi zaklęciami, od których odbijałby się smoki, aby ją nie straszyły. Jednak nie znała natury tych zwierząt, może i to byłoby dla nich krzywdzące? Nie rządziła się w rezerwacie. W każdej sekundzie pokazywała mu, że jest tylko gościem. Jej głos był ciepły, chociaż słowa były bardzo przemyślane. Nie zdradzała swojego strachu. Starała się pokazać naturalność. Łamała miliony zasad w tym momencie, a mimo wszystko wciąż trwała przy nim, sącząc jeszcze ciepłą herbatę. Musiała mu udowodnić, że nie jest przeciwnikiem, a osobą, znajdującą się po jego stronie. Tylko to zagwarantuje jej dobre kontakty z Evandrą po ślubie. A bała się, okropnie bała się, że ją straci. Wyczytała w głosie Tristana sarkazm. Swoją złośliwą odpowiedź zdusiła, próbując po raz kolejny herbaty.
- Och, oczywiście, że przyjęła, nie chcę kwestionować miejsca, w którym spędzacie wspólne święta, zupełnie nie o to mi chodzi – dodała pospiesznie. Jednak w jej głowie zrodziło się tysiące myśli. Na ile dni, ile czasu będzie musiała przeżyć bez Evandry w wypełnionym po brzegi dworze? Zaborczość oraz samotność wstrząsnęła jej ciałem. Chciała dawać Tristanowi rady dotyczące związku, a sama nie miała ani męża ani pierścionka zaręczynowego. W jego oczach mogła wyglądać jak stara panna, która o zgrozo, pragnie się rządzić we wszystkich kwestiach.
- To będą ostatnie święta jako lady Lestrange, chciałabym, aby je bardzo miło zapamiętała, w dodatku zdaję sobie sprawę, że jest pan niesamowicie zajętym człowiekiem. Smoki są bardzo zajmujące. – Tyle to wiedział każdy. A potwierdzenie miała tuż za oknem. Aż chciała spytać, czy jadły już, bo dla niej wydawały się wyjątkowo niespokojne. Czy to przez jej wizytę? – Przepraszam, że tak się wtrącę, ile waży taki smok? Och, wciąż jestem pod wrażeniem zaklęć, jaką niesamowitą siłę wytrzymują! – W jej głosie można było wyczuć pasję. Rozproszona fenomenem całego dworu, najchętniej znalazłaby człowieka, który odpowiada za chronienie rezerwatu i wypiła z nim niejedną herbatę. To byłoby bardzo interesujące spotkanie! I z przykrością podejrzewała, że to mężczyzna.
- Złoto i rubiny również wzięłam pod uwagę. Czyż nie pięknie podkreślają jej urodę? – Miała wrażenie, że udławi się z własnego potoku słów, a i tak ukryła wszystkie emocje. Wrodzona złośliwość i fałszywość idealnie ułatwiała jej zarzucanie sieci manipulacji.
- To żadna wizja! Byłam ostatnio na dużych zakupach, bardzo indywidualnie patrzę na każdy prezent, więc odwiedziłam każdy możliwy sklep. Sporządziłam listę, tego co mogłoby się spodobać Evandrze. Sama znalazłam już dla niej prezent, ale pomyślałam, że może mieć pan mało czasu na szukanie. Oczywiście, nie skreślam pana intencji, uznałam, że to będzie miły gest. Szepnęłam słówko sprzedawcy, aby nie pozbywał się tych rzeczy za szybko. – Machnęła na służkę, prosząc o pergamin, który przygotowała w domu. Rozłożyła go przed Tristanem na stole – Jak widzi pan, lista jest dość długa, starałam się połączyć kolory obydwu rodów, lecz stawiałam przede wszystkim na czerwień. Może pan uznać mnie za lekkomyślną i trwoniącą swój cenny czas, ale prezenty to moja specjalność. Niektóre z nich podkreśliłam, o, na przykład ten naszyjnik był przepiękny. Moja służka zrobiła odpowiednie rysunki oraz dodała adresy, aby nie musiał pan długo szukać. Jestem pewna, że każdy z nich trafi w gust Evandry, a panu to zaoszczędzi stresu i nerwów. Proszę też nie zrozumieć mnie źle, nie narzucam panu propozycji, lecz jak już spędziłam cały dzień na szukaniu czegoś odpowiedniego, robiłam od razu listę. – mógł być zaskoczony jej monologiem, ale w jej oczach pojawił się błysk. Błysk, który pokazywał, że dba o rodzinę jak o nikogo innego, a święta są dla niej jedną z okazji, gdzie może naprawdę się wykazać. Czy odczyta to jako sojusz czy rządzenie się? Constance obracała przed nim pergamin, opisując kolejne to prezenty, a jej głos wciąż był ciepły i radosny.
- To nie troska, lordzie Rosier, a może trochę tak. Prezenty to rzecz miła i niezastąpiona, a święta to przecudowny rodzinny okres. Chciałam, aby były naprawdę wyjątkowe, niezapomniane. Może to też moja obawa? Och, sama nie wiem. Jestem sentymentalna, lubię mieć przy sobie coś, co wiążę się ze wspaniałymi wspomnieniami. – udawała zagubioną, a jednocześnie tak nakręconą na grudniowy czas. Dotknęła brożki w kształcie syreny. To też był prezent. – Zapomniałabym spytać, czy jest coś, co chciałby pan dostać na święta, lordzie Rosier? Jeszcze się nie znamy dobrze, a nie chciałabym, aby podarek był nietrafiony – dodała szybko, trochę speszona. Okropnie się rozgadała, okazując przed Tristanem część siebie, dobrego serca, część rodzinną, o którą będzie walczyła. O jej dobre imię, o uśmiech, o wspólny czas, o melodię.
lost through time and that's all I need
so much love, the more they bury
so much love, the more they bury
W pierwszej chwili Tristan zmarszczył brew, doszukując się w jej słowach podstępu - nie wierzyła ich zabezpieczeniom? Młody Rosier pozostawał w przekonaniu, że jego rodzina zadba o nie o wiele lepiej, niż cały sztab ministerialnych specjalistów, do których wliczała się Constance - poniekąd, bo to nie obronne zaklęcia pozostawały jej specjalnością. Uwagę odebrał, nim skończyła, jako impertynencję, wcinając się jej niemal w słowo.
- Wuj jest niestety bardzo zajętym człowiekiem - zapewnił ją znów nieco zbyt ostrym tonem, dodatkowo chcąc podkreślić dzielącą ich różnicę; wuj był mężczyzną, prawda, ale nie miał też czasu na spotkania z panienkami zaciekawionymi jego pracą - a tym bardziej z panienkami, które ledwie odrosły od kołyski i chciały kwestionować jego umiejętności. Surowy wyraz jego twarzy zelżał jednak, kiedy Constance dodała drugą kwestię, ułagodzony subtelnym pochlebstwem. Constance wydawała się mu się pewna siebie, a Tristan chciał wyczuć granice tej pewności. I pokazać, że w niczym jej nie ustępuje, ba, jako mężczyzna i przyszły mąż Evandry korzystać mógł z szerszej gramy przywilejów. Bo to jemu Evandra winna była posłuszeństwo. A Tristan zazdrośnie strzegł tego, co było jego.
Zapewnienia Constance - znów - nie wziął na poważnie, rzeczywiście nie sądząc, by tak młoda panna była w stanie pociągać za jakiekolwiek sznurki, a już na pewno nie ministerialne. Naiwne wyznanie było jednak czymś, co warto było odnotować w pamięci; choć nie miał pojęcia, czy panna Lestrange była z nim szczera, czy też nie, nazwała go własnie rodziną. Już raz byli rodziną, nim Lestrange'owie pozwolili na zamordowanie Marianne. Teraz mieli stać się nią ponownie, przynajmniej poniekąd, to Evandra miała przyjąć nazwisko Rosier, nie odwrotnie. Jeśli jednak nie chciał pogłębiać jej niechęci do siebie, musiał szanować jej więzy krwi, zwłaszcza te najbliższe.
- To naprawdę wiele dla nas znaczy - odpowiedział, choć nie potrafił się całkiem wyzbyć sarkazmu wciąż pobrzmiewającego w głosie. Nie sądził, by panna Lestrange miała szersze koneksje niż jego rodzina, nie sądził też, by mogła im w jakikolwiek sposób pomóc z czymś, z czym sami nie daliby sobie rady, ani tym bardziej nie sądził, aby Ministerstwo przeraziło się jej bardziej niż groźby Rosierów, ale zmusił się do tej uprzejmej kurtuazji, w duchu żywiąc nadzieję, że panna Lestrange sama pojmie, jak absurdalnie zabrzmiało jej wyznanie. Kwestia ostrzeżenia - zapewne nie przyszła mu do głowy. - Ale zgodzę się z panną, panno Lestrange. - Rodzinne wartości i lojalność wobec rodziny - wobec Rosierów - były dla niego najważniejsze, choć wciąż nie potrafił odpowiedzieć sobie na pytanie, kim była dla niego Constance. Nie czuł się przyjacielem Lestrange'ów, odkąd poróżnił się z Caesarem, nie był tam mile widzianym gościem, od tego samego momentu, od śmierci Marie, nie bywał zresztą na ich wyspie. Evandra również dotąd nie chciała go tam widzieć - póki jej do tego nie zmusił. Rola panny, która przed nim siedziała, pozostawała wielką niewiadomą, a on do rodziny swojej narzeczonej żywił więcej niechęci niż przyjaźni. Kobiece geny Lestrange'ów miały w sobie jednak większy potencjał niż męskie. - Nie jest tajemnicą, że wartość krwi jest dla mnie wartością nadrzędną. - Choć mając w pamięci śmierć Marie, nie wiem, czy to dobrze, czy źle. - Proszę wybaczyć, jeśli odniosła panna inne wrażenie. Cieszy mnie ta wizyta, ktoś tak bliski Evandrze nie powinien pozostawać obcy dla mnie. - Przynajmniej tak długo, jak długo nie próbuje wścibiać nosa w nieswoje sprawy.
- Całe szczęście - odpowiedział więc na jej zapewnienie, częściowo grzecznie, częściowo ostrzegawczo. Constance nie miała prawa kwestionować jakichkolwiek decyzji, nie jego decyzji ani nie jego decyzji dotyczących Evandry. Chciał to zaakcentować. Na okazję utraty nazwiska Evandry patrzył od zupełnie innej strony niż Constance - nie traciła dawne, a zyskiwała nazwisko róż, co mogło być poczytywane wyłącznie jako zaszczyt. I gotując się do wytłumaczenia tej zależności, już otwierał usta, kiedy wytrąciła go z myśli wspomnieniem o smokach i zabezpieczeniach. Zmarszczył brew, zastanawiając się nad źródłem fascynacji, zdezorientowany odparł rzeczowo szybciej, niż pomyślał, przez krotki moment czując się jak na dywanie wuja.
- Nasz największy samiec waży dwie tony i dwieście trzy kilogr... - zreflektował się, odnajdując spojrzenie jej błękitnych tęczówek. - Panno Lestrange? - zwrócił jej uwagę, dostrzegłszy, że jednak szyby okien interesują ją bardziej niż jego słowa, nim zalała go potokiem słów, którego nie ośmielił się już przerwać. Wziął do ręki przekazany pergamin, wodząc wzrokiem po kolejnych pozycjach, poszukując wśród nich znajomych nazw sklepów lub przedsiębiorców - większość coś mu mówiła. Nie sądził, by Constance podstępem chciała namówić go na nieudany prezent, a nawet jeśli - miał oczy, żeby to ocenić. Nie był pewien, czy skorzysta z propozycji, ale właściwie, mogły się przydać jego rodzinie. Evandra nie miała dobrych kontaktów z żadną z jego sióstr. Darcy sobie poradzi, ale co z Druellą? Mieli przecież spędzić te święta wszyscy razem.
- To... zaskakujące - skomentował powściągliwie, zwijając pergamin. Wyjął z kieszeni płaszcza różdżkę inkrustowaną w różane wzory i skierował ją na listę, lewitując ją i przenosząc w bezpieczne miejsce. Constance rzeczywiście sprawiała na Tristanie wrażenie zagubionej. - Przyjrzę się rubinom - zapowiedział wpół ugodowo, nieszczególnie spodobało mu się również, które wypowiedziała. - Wydaje mi się, że zmiana nazwiska to świetna okazja, by zmienić również noszone barwy. Nie chciałbym urazić mojej matki błękitem pod jej dachem. - Nie, Tristan nie chciał łączyć kolorów. - W każdym razie, włożyła panna w tę listę sporo wysiłku. Dziękuję za to, sentymentalizm rzeczywiście godny podziwu. - Powiódł spojrzeniem po jej twarzy, doszukując się na niej grymasu ukrytych intencji. - Wszystkie piękne chwile są godne zapamiętania, czyż nie? To... na swój sposób niezwykłe, jak można zakląć wspomnienia w przedmiotach. - Jego wzrok pozostał utkwiony na broszy syreny Constance, gdy nagle - przyszło oświecenie. - Nie wyobraża sobie nawet panna... jak bardzo pomogła - uznał z nieodgadnionym wyrazem. - Czego się panna obawia? - pociągnął wychwycone z potoku słów wspomnienie, prawdopodobnie chcąc odciągnąć samego siebie od własnych myśli. Dopiero po chwili uśmiechnął się, tym razem łagodniej, zaskoczony niezależnością Constance. Kobieta pragnąca obdarować go prezentem była dla niego nowością.
- Nie trzeba mi niczego, panny rodzina i tak sprawiła mi wyjątkowy prezent - oddając Evandrę, Tristan wciąż nie widział niczego niewłaściwego w przedmiotowym podejściu do narzeczeństwa - tak go wychowano. - Ale postaram się zapamiętać słabość do motywu syren - zapewnił, nie patrząc już na broszę, a na twarz panienki. - Jeśli interesują pannę zabezpieczenia, mogę pannę oprowadzić po rezerwacie. Nie pokażę wszystkiego, to oczywiste, część z nich stanowi ściśle strzeżoną tajemnicę, która chroni nas nie tylko przed smokami, ale i przed kłusownikami i innymi... nieproszonymi gośćmi. Po drodze musiałbym jednak wykonać kilka obowiązków, które mnie naglą. - Ostatecznie nawet jego było stać na odrobinę dobrej woli.
- Wuj jest niestety bardzo zajętym człowiekiem - zapewnił ją znów nieco zbyt ostrym tonem, dodatkowo chcąc podkreślić dzielącą ich różnicę; wuj był mężczyzną, prawda, ale nie miał też czasu na spotkania z panienkami zaciekawionymi jego pracą - a tym bardziej z panienkami, które ledwie odrosły od kołyski i chciały kwestionować jego umiejętności. Surowy wyraz jego twarzy zelżał jednak, kiedy Constance dodała drugą kwestię, ułagodzony subtelnym pochlebstwem. Constance wydawała się mu się pewna siebie, a Tristan chciał wyczuć granice tej pewności. I pokazać, że w niczym jej nie ustępuje, ba, jako mężczyzna i przyszły mąż Evandry korzystać mógł z szerszej gramy przywilejów. Bo to jemu Evandra winna była posłuszeństwo. A Tristan zazdrośnie strzegł tego, co było jego.
Zapewnienia Constance - znów - nie wziął na poważnie, rzeczywiście nie sądząc, by tak młoda panna była w stanie pociągać za jakiekolwiek sznurki, a już na pewno nie ministerialne. Naiwne wyznanie było jednak czymś, co warto było odnotować w pamięci; choć nie miał pojęcia, czy panna Lestrange była z nim szczera, czy też nie, nazwała go własnie rodziną. Już raz byli rodziną, nim Lestrange'owie pozwolili na zamordowanie Marianne. Teraz mieli stać się nią ponownie, przynajmniej poniekąd, to Evandra miała przyjąć nazwisko Rosier, nie odwrotnie. Jeśli jednak nie chciał pogłębiać jej niechęci do siebie, musiał szanować jej więzy krwi, zwłaszcza te najbliższe.
- To naprawdę wiele dla nas znaczy - odpowiedział, choć nie potrafił się całkiem wyzbyć sarkazmu wciąż pobrzmiewającego w głosie. Nie sądził, by panna Lestrange miała szersze koneksje niż jego rodzina, nie sądził też, by mogła im w jakikolwiek sposób pomóc z czymś, z czym sami nie daliby sobie rady, ani tym bardziej nie sądził, aby Ministerstwo przeraziło się jej bardziej niż groźby Rosierów, ale zmusił się do tej uprzejmej kurtuazji, w duchu żywiąc nadzieję, że panna Lestrange sama pojmie, jak absurdalnie zabrzmiało jej wyznanie. Kwestia ostrzeżenia - zapewne nie przyszła mu do głowy. - Ale zgodzę się z panną, panno Lestrange. - Rodzinne wartości i lojalność wobec rodziny - wobec Rosierów - były dla niego najważniejsze, choć wciąż nie potrafił odpowiedzieć sobie na pytanie, kim była dla niego Constance. Nie czuł się przyjacielem Lestrange'ów, odkąd poróżnił się z Caesarem, nie był tam mile widzianym gościem, od tego samego momentu, od śmierci Marie, nie bywał zresztą na ich wyspie. Evandra również dotąd nie chciała go tam widzieć - póki jej do tego nie zmusił. Rola panny, która przed nim siedziała, pozostawała wielką niewiadomą, a on do rodziny swojej narzeczonej żywił więcej niechęci niż przyjaźni. Kobiece geny Lestrange'ów miały w sobie jednak większy potencjał niż męskie. - Nie jest tajemnicą, że wartość krwi jest dla mnie wartością nadrzędną. - Choć mając w pamięci śmierć Marie, nie wiem, czy to dobrze, czy źle. - Proszę wybaczyć, jeśli odniosła panna inne wrażenie. Cieszy mnie ta wizyta, ktoś tak bliski Evandrze nie powinien pozostawać obcy dla mnie. - Przynajmniej tak długo, jak długo nie próbuje wścibiać nosa w nieswoje sprawy.
- Całe szczęście - odpowiedział więc na jej zapewnienie, częściowo grzecznie, częściowo ostrzegawczo. Constance nie miała prawa kwestionować jakichkolwiek decyzji, nie jego decyzji ani nie jego decyzji dotyczących Evandry. Chciał to zaakcentować. Na okazję utraty nazwiska Evandry patrzył od zupełnie innej strony niż Constance - nie traciła dawne, a zyskiwała nazwisko róż, co mogło być poczytywane wyłącznie jako zaszczyt. I gotując się do wytłumaczenia tej zależności, już otwierał usta, kiedy wytrąciła go z myśli wspomnieniem o smokach i zabezpieczeniach. Zmarszczył brew, zastanawiając się nad źródłem fascynacji, zdezorientowany odparł rzeczowo szybciej, niż pomyślał, przez krotki moment czując się jak na dywanie wuja.
- Nasz największy samiec waży dwie tony i dwieście trzy kilogr... - zreflektował się, odnajdując spojrzenie jej błękitnych tęczówek. - Panno Lestrange? - zwrócił jej uwagę, dostrzegłszy, że jednak szyby okien interesują ją bardziej niż jego słowa, nim zalała go potokiem słów, którego nie ośmielił się już przerwać. Wziął do ręki przekazany pergamin, wodząc wzrokiem po kolejnych pozycjach, poszukując wśród nich znajomych nazw sklepów lub przedsiębiorców - większość coś mu mówiła. Nie sądził, by Constance podstępem chciała namówić go na nieudany prezent, a nawet jeśli - miał oczy, żeby to ocenić. Nie był pewien, czy skorzysta z propozycji, ale właściwie, mogły się przydać jego rodzinie. Evandra nie miała dobrych kontaktów z żadną z jego sióstr. Darcy sobie poradzi, ale co z Druellą? Mieli przecież spędzić te święta wszyscy razem.
- To... zaskakujące - skomentował powściągliwie, zwijając pergamin. Wyjął z kieszeni płaszcza różdżkę inkrustowaną w różane wzory i skierował ją na listę, lewitując ją i przenosząc w bezpieczne miejsce. Constance rzeczywiście sprawiała na Tristanie wrażenie zagubionej. - Przyjrzę się rubinom - zapowiedział wpół ugodowo, nieszczególnie spodobało mu się również, które wypowiedziała. - Wydaje mi się, że zmiana nazwiska to świetna okazja, by zmienić również noszone barwy. Nie chciałbym urazić mojej matki błękitem pod jej dachem. - Nie, Tristan nie chciał łączyć kolorów. - W każdym razie, włożyła panna w tę listę sporo wysiłku. Dziękuję za to, sentymentalizm rzeczywiście godny podziwu. - Powiódł spojrzeniem po jej twarzy, doszukując się na niej grymasu ukrytych intencji. - Wszystkie piękne chwile są godne zapamiętania, czyż nie? To... na swój sposób niezwykłe, jak można zakląć wspomnienia w przedmiotach. - Jego wzrok pozostał utkwiony na broszy syreny Constance, gdy nagle - przyszło oświecenie. - Nie wyobraża sobie nawet panna... jak bardzo pomogła - uznał z nieodgadnionym wyrazem. - Czego się panna obawia? - pociągnął wychwycone z potoku słów wspomnienie, prawdopodobnie chcąc odciągnąć samego siebie od własnych myśli. Dopiero po chwili uśmiechnął się, tym razem łagodniej, zaskoczony niezależnością Constance. Kobieta pragnąca obdarować go prezentem była dla niego nowością.
- Nie trzeba mi niczego, panny rodzina i tak sprawiła mi wyjątkowy prezent - oddając Evandrę, Tristan wciąż nie widział niczego niewłaściwego w przedmiotowym podejściu do narzeczeństwa - tak go wychowano. - Ale postaram się zapamiętać słabość do motywu syren - zapewnił, nie patrząc już na broszę, a na twarz panienki. - Jeśli interesują pannę zabezpieczenia, mogę pannę oprowadzić po rezerwacie. Nie pokażę wszystkiego, to oczywiste, część z nich stanowi ściśle strzeżoną tajemnicę, która chroni nas nie tylko przed smokami, ale i przed kłusownikami i innymi... nieproszonymi gośćmi. Po drodze musiałbym jednak wykonać kilka obowiązków, które mnie naglą. - Ostatecznie nawet jego było stać na odrobinę dobrej woli.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Złe intencje nie wpasowywały się w charakter panienki Constance. Oddałaby swoje życie za Evandrę, a jej przyszłego męża nie powinna traktować jak wroga. Postanowiła wejść w dziwną koalicję, rozpocząć zarzucanie sideł manipulacji, aby po ślubie niewiele się zmieniło. Constance nie mogła stracić Evandry: wystarczało, że Cezar znikał, kiedy mu się podobało. Nie mogła traktować Tristana jako wroga, wszak wtedy jedno jego słowo i… Och, nie mogła o tym myśleć! Trudno było określić, jaka dziedzina zaklęć, tak naprawdę interesowała Constance. Zaklęcie magicznych kajdan można podciągnąć zarówno do defensywy jak i ofensywy. Zdecydowanie mniej wiedziała o obronie przed czarną magią, ale czyż właśnie teraz była jej potrzebna?
- Naturalnie, proszę przekazać moje słowa uznania, to naprawdę niesamowita magia! – Zaczynał panienkę Lestrange denerwować ten ostry ton. Czy ciekawość była wadą? Chwaliła jego rodowy rezerwat, zabezpieczenia, o których mało jeszcze słyszała. Chciała z nim porozmawiać, dowiedzieć się, po pierwsze jak tego dokonał, a po drugie jak magia jest w stanie walczyć ze zniszczeniami dokonanymi przez smoki. Constance rzadko kiedy kwestionowała czyjeś umiejętności, zazwyczaj chciała się uczyć w każdej chwili i szybko uznawała hierarchię w stylu „kierownik – student”. Niech tylko uchyli ktoś przed nią rąbka tajemnicy…
- Pański wuj jest naprawdę potężnym czarodziejem – dodała z wyrazami szacunku. Nic nie zyskiwało uznania Constance jak magia. Nie patrzyła na Tristana jak na mężczyznę, co chwilę uznając jego wyższość. Wszak miała to pod kontrolą. Przyszła tu po to, aby zadbać o relacje, a nie zepsuć je zjawiskowo. Wyciągała ku niemu dłoń, dając się poznać od kilku stron, a jednocześnie wciąż pozostając w cieniu tajemnicy. Może i Tristan nie wierzył w jej znajomości, Constance miała wiele przyjaciół, którzy mogliby jej donieść o każdej ze spraw. Sama jednak nie mogłaby zadziałać w sprawie, lecz wysłać list z ostrzeżeniem bądź plotkami, jak najbardziej! Constance miała nieprzyjemne wrażenie, że Tristan tylko czeka na jej potknięcie, łapiąc bezczelnie za słówka i pokazując jej swoje przywileje. Zdusiła swoją uwagę, upijając jeszcze ciepłej herbaty. Potrzebowała pokazać Tristanowi, że Caesar nie ma na nią wpływu, że pomimo okrutnej przeszłości, ona przychodzi tu, aby naprawić te relacje, bo w końcu będą r o d z i n ą. Oczekiwała jakiegoś uznania, wyciągnięcia ręki, chociaż nie musiało być to wyrażone słowami. Wystarczyła tylko dobra wola i przekonanie Tristana, że nie chce ani dla niego, ani dla jego związku z Evandrą źle. Nawet jeśli Constance zdecydowanie wiedziała za dużo i powinna dawno zareagować. Jako kobieta nie mogła zbyt wiele. Przekonywała Evandrę, iż to tylko transakcja wiązana, mężczyźni mają swój dziwny charakter, a miłość może przyjdzie w trakcie. I wszystko powinniśmy im wybaczać.
- Nie chciałabym i ja, aby nasza znajomość ograniczała się do niedzielnych obiadów. Z rodziną trzeba być blisko, pomagać sobie, spędzać wspólnie czas. Wszystko oczywiście w granicy zdrowego rozsądku! – Wszak nie będą żyć w abstrakcyjnym trójkącie, gdzie Constance zgrywałaby podwójnego agenta. Chciała podkreślić, że może liczyć na jej pomóc, a ta jest tylko wyciągnięciem dłoni, a nie nastawianiem Evandry przeciwko mężowi bądź knuciu poważniejszych intryg. Wszystko dla jej dobra. I być może nie traciła starego nazwiska, a zyskiwała to, co dobre. Dla Constance to i tak będzie utrata kogoś bliskiego. Nie będzie mogła wskoczyć do łóżka Evandrze, obudzić ją w środku nocy i zaprowadzić do kuchni, aby zjeść ostatni kawałek ciasta czekoladowego. Wszystko ulegnie zmianie. Ona zostanie sama. Nawet służki mówiły, że po kątach szepcze się, iż rodzice szukają jej kandydata. Mógł mówić sobie, co chciał, lecz nigdy nie będzie już tak samo.
- Dwie tony? Na Merlina… – obserwowała to za oknem i było widać po minie, że się bała. Nigdy nie widziała wcześniej na żywo smoka. Nawet jeśli oddzielała ją szyba, czuła jakby to było największe i najbardziej spektakularne wydarzenie w jej życiu związane ze stworzeniami. Wracając jednak do propozycji prezentów, obok nazw znajdowały się odpowiednie rysunki, więc już teraz mógł ocenić intencje Constance. Panienka Lestrange na pewno nie miała złego gustu. I nie chciała żadnej niezręcznej sytuacji w towarzystwie, a już szczególności podczas świąt. Pergamin już poleciał na swoje miejsce, a Constance była w połowie swojej herbaty.
- Dlatego stawiałam na rubiny, dla spokoju ducha, nie tylko pańskiej matki ale i pana. – uśmiechnęła się najcieplej jak potrafiła. Mądre powiedzenie mówiło, że warto trzymać przyjaciół blisko, lecz wrogów jeszcze bliżej. – Odpowiednie prezenty potrafią chociaż odrobinę zmniejszyć ból tęsknoty – dodała , nie zarzucając oczywiście Tristanowi ignorancję oraz obojętność wobec Evandry. Czasami tęsknota odzywała się podczas pracy lub czekania na męża przy śniadaniowym stole. I wówczas dobrze było dotknąć brożki, obrócić pierścionek na palcu, czy poprawić spinkę we włosach. Dobrze na duszy.
- Służę rodzinie – skinęła głową z uznaniem. – Poważnie podchodzę do każdej z uroczystości, dbając o czas, który został nam dany. – nie chciała mówić, że jest idealistką, że wszystko musi być zamknięte na ostatni guzik, chociaż tylko idiota nie zauważyłby tego po aparycji Constance. Idealne włosy, makijaż i strój, oczywiście od najdroższej przyjaciółki, Emery. Aż zaśmiała się cichutko pod nosem, słysząc o prezencie. Tak, Evandra była najlepszym podarkiem, jaki mógł otrzymać. Nawet Constance w jej cieniu czuła się gorsza. Nie wiedziała, czy propozycja Tristana wynika z dobrego serca czy z wychowania. Ucieszyła się wręcz od razu. Nie odpuściłaby okazji porozmawiania z lordem Rosierem o zabezpieczeniach czy samym Tristanem o smokach.
- Jest pan pewien, że ma dzisiaj tyle czasu? Moja wizyta i tak była niezapowiedziana, nie chcę odciągać pana od obowiązków… Mogłabym przybyć jutro o tej samej porze i z miłą chęcią posłucham pańskiej historii! – Upiła ponownie trochę herbaty, odkładając filiżankę na spodeczek – Doprawdy, kłusownicy? Cóż za bezczelność! Rodowe dobro, może rzeczywiście trochę niebezpieczne, lecz jesteście w tym specjalistami… Och, czy to dla takich rzeczy? – tu sugestywnie spojrzała na rękawicy ze smoczej skóry. Jego uwagę o nieproszonych gościach zapamięta i kiedyś mu jeszcze wypomni. Wszak nie sprawdzała go, a chciała mu tylko ułatwić szukanie prezentu!
- Naturalnie, proszę przekazać moje słowa uznania, to naprawdę niesamowita magia! – Zaczynał panienkę Lestrange denerwować ten ostry ton. Czy ciekawość była wadą? Chwaliła jego rodowy rezerwat, zabezpieczenia, o których mało jeszcze słyszała. Chciała z nim porozmawiać, dowiedzieć się, po pierwsze jak tego dokonał, a po drugie jak magia jest w stanie walczyć ze zniszczeniami dokonanymi przez smoki. Constance rzadko kiedy kwestionowała czyjeś umiejętności, zazwyczaj chciała się uczyć w każdej chwili i szybko uznawała hierarchię w stylu „kierownik – student”. Niech tylko uchyli ktoś przed nią rąbka tajemnicy…
- Pański wuj jest naprawdę potężnym czarodziejem – dodała z wyrazami szacunku. Nic nie zyskiwało uznania Constance jak magia. Nie patrzyła na Tristana jak na mężczyznę, co chwilę uznając jego wyższość. Wszak miała to pod kontrolą. Przyszła tu po to, aby zadbać o relacje, a nie zepsuć je zjawiskowo. Wyciągała ku niemu dłoń, dając się poznać od kilku stron, a jednocześnie wciąż pozostając w cieniu tajemnicy. Może i Tristan nie wierzył w jej znajomości, Constance miała wiele przyjaciół, którzy mogliby jej donieść o każdej ze spraw. Sama jednak nie mogłaby zadziałać w sprawie, lecz wysłać list z ostrzeżeniem bądź plotkami, jak najbardziej! Constance miała nieprzyjemne wrażenie, że Tristan tylko czeka na jej potknięcie, łapiąc bezczelnie za słówka i pokazując jej swoje przywileje. Zdusiła swoją uwagę, upijając jeszcze ciepłej herbaty. Potrzebowała pokazać Tristanowi, że Caesar nie ma na nią wpływu, że pomimo okrutnej przeszłości, ona przychodzi tu, aby naprawić te relacje, bo w końcu będą r o d z i n ą. Oczekiwała jakiegoś uznania, wyciągnięcia ręki, chociaż nie musiało być to wyrażone słowami. Wystarczyła tylko dobra wola i przekonanie Tristana, że nie chce ani dla niego, ani dla jego związku z Evandrą źle. Nawet jeśli Constance zdecydowanie wiedziała za dużo i powinna dawno zareagować. Jako kobieta nie mogła zbyt wiele. Przekonywała Evandrę, iż to tylko transakcja wiązana, mężczyźni mają swój dziwny charakter, a miłość może przyjdzie w trakcie. I wszystko powinniśmy im wybaczać.
- Nie chciałabym i ja, aby nasza znajomość ograniczała się do niedzielnych obiadów. Z rodziną trzeba być blisko, pomagać sobie, spędzać wspólnie czas. Wszystko oczywiście w granicy zdrowego rozsądku! – Wszak nie będą żyć w abstrakcyjnym trójkącie, gdzie Constance zgrywałaby podwójnego agenta. Chciała podkreślić, że może liczyć na jej pomóc, a ta jest tylko wyciągnięciem dłoni, a nie nastawianiem Evandry przeciwko mężowi bądź knuciu poważniejszych intryg. Wszystko dla jej dobra. I być może nie traciła starego nazwiska, a zyskiwała to, co dobre. Dla Constance to i tak będzie utrata kogoś bliskiego. Nie będzie mogła wskoczyć do łóżka Evandrze, obudzić ją w środku nocy i zaprowadzić do kuchni, aby zjeść ostatni kawałek ciasta czekoladowego. Wszystko ulegnie zmianie. Ona zostanie sama. Nawet służki mówiły, że po kątach szepcze się, iż rodzice szukają jej kandydata. Mógł mówić sobie, co chciał, lecz nigdy nie będzie już tak samo.
- Dwie tony? Na Merlina… – obserwowała to za oknem i było widać po minie, że się bała. Nigdy nie widziała wcześniej na żywo smoka. Nawet jeśli oddzielała ją szyba, czuła jakby to było największe i najbardziej spektakularne wydarzenie w jej życiu związane ze stworzeniami. Wracając jednak do propozycji prezentów, obok nazw znajdowały się odpowiednie rysunki, więc już teraz mógł ocenić intencje Constance. Panienka Lestrange na pewno nie miała złego gustu. I nie chciała żadnej niezręcznej sytuacji w towarzystwie, a już szczególności podczas świąt. Pergamin już poleciał na swoje miejsce, a Constance była w połowie swojej herbaty.
- Dlatego stawiałam na rubiny, dla spokoju ducha, nie tylko pańskiej matki ale i pana. – uśmiechnęła się najcieplej jak potrafiła. Mądre powiedzenie mówiło, że warto trzymać przyjaciół blisko, lecz wrogów jeszcze bliżej. – Odpowiednie prezenty potrafią chociaż odrobinę zmniejszyć ból tęsknoty – dodała , nie zarzucając oczywiście Tristanowi ignorancję oraz obojętność wobec Evandry. Czasami tęsknota odzywała się podczas pracy lub czekania na męża przy śniadaniowym stole. I wówczas dobrze było dotknąć brożki, obrócić pierścionek na palcu, czy poprawić spinkę we włosach. Dobrze na duszy.
- Służę rodzinie – skinęła głową z uznaniem. – Poważnie podchodzę do każdej z uroczystości, dbając o czas, który został nam dany. – nie chciała mówić, że jest idealistką, że wszystko musi być zamknięte na ostatni guzik, chociaż tylko idiota nie zauważyłby tego po aparycji Constance. Idealne włosy, makijaż i strój, oczywiście od najdroższej przyjaciółki, Emery. Aż zaśmiała się cichutko pod nosem, słysząc o prezencie. Tak, Evandra była najlepszym podarkiem, jaki mógł otrzymać. Nawet Constance w jej cieniu czuła się gorsza. Nie wiedziała, czy propozycja Tristana wynika z dobrego serca czy z wychowania. Ucieszyła się wręcz od razu. Nie odpuściłaby okazji porozmawiania z lordem Rosierem o zabezpieczeniach czy samym Tristanem o smokach.
- Jest pan pewien, że ma dzisiaj tyle czasu? Moja wizyta i tak była niezapowiedziana, nie chcę odciągać pana od obowiązków… Mogłabym przybyć jutro o tej samej porze i z miłą chęcią posłucham pańskiej historii! – Upiła ponownie trochę herbaty, odkładając filiżankę na spodeczek – Doprawdy, kłusownicy? Cóż za bezczelność! Rodowe dobro, może rzeczywiście trochę niebezpieczne, lecz jesteście w tym specjalistami… Och, czy to dla takich rzeczy? – tu sugestywnie spojrzała na rękawicy ze smoczej skóry. Jego uwagę o nieproszonych gościach zapamięta i kiedyś mu jeszcze wypomni. Wszak nie sprawdzała go, a chciała mu tylko ułatwić szukanie prezentu!
lost through time and that's all I need
so much love, the more they bury
so much love, the more they bury
- Przekażę - odparł krótko, choć w rzeczy samej nie miał zamiaru tego uczynić. Jego wuj był zajętym człowiekiem, a na dodatek doskonale świadomy swoich wyjątkowych umiejętności; bez wątpienia należał do jednych z najzdolniejszych czarodziejów, jakich miał okazję - i przyjemność - poznać. Doświadczonego maga niewiele obchodziły komplementy od dziewcząt, które krócej żyły, niż on tutaj pracował, a jej uznanie niekoniecznie mu schlebiało. Constance miała o sobie niezwykle wysokie mniemanie - to musiało być u Lestrange'ów jednak rodzinne. Evandra też miała.
Wysłuchał jej słów w milczeniu i z zastanowieniem, Tristan dla rodziny uczyniły wszystko. Był lojalny jak pies wobec Rosierów i jak wilk gotów był bronić każdego z nich; to dlatego nie miał żadnej litości dla Diany. Gotów był strzec najmroczniejszych sekretów swojej rodziny, gotów był dla niej zabić, gotów był dla niej dać zabić siebie - uznając te wartości ponad każde inne. Rodzina jednak miała dla niego konkretną i zwięzła definicję, rodzina była więzami krwi. Tymczasem Constance powiązana była z Evandrą - ale nie z nim, co naturalnie sprawić musiało, ze Tristan nie potrafił zaufać jej od razu. Rodzinie trzeba pomagać - czy odmówiłby siostrze Evandry? Zapewne, nie odmówiłby nigdy Evandrze proszącej o pomoc dla siostry. Przynajmniej tak długo, jak długo nie potrafił dookreślić, jaka w tym wszystkim była jej rola. Tristan nie miał zwyczaju trzymać wrogów blisko, był jak wilk - kłapiący paszczą na każdego, kto zbliżył się zbyt blisko jego terytorium i rozszarpujący gardło każdemu, kto tego ostrzeżenia nie usłuchał. Mówią, że nawet wilka da się oswoić - z pewnością - ale to wymaga czasu, którego dotąd nie mieli. Każda róża ma kolce, droga Constance. Jeśli planujesz coś nieszczerego, zadziwisz się niezmiernie, że nie masz do czynienia z łatwowiernym idiotą. Rozumiał, była Evandrze jak siostra, zaczynał podejrzewać, że chodzić mogło o zabezpieczenie ich przyszłych kontaktów. Nie mógł jej jednak nic obiecać, nie znając jej prawie wcale - choć podobały mu się wypowiedziane przez nią słowa.
- Czym jest dla panny rodzina, lady Lestrange? - zapytał więc, nie odejmując wzroku od jej oczu. - Zapewniam pannę, że dla mnie nie ma wartości ważniejszej ponad moją krew. Również ponad krew przelaną. - Nigdy nie zapomni, że Marianne zmarła na ich wyspie, daleko od domu i od wszystkiego, co było jej drogie, daleko od najpiękniejszych róż, które tak uwielbiała, będąc dzieckiem. Jasno zaakcentował swoją pozycję wobec rodzinnego konfliktu, Constance łączył więzy krwi z Caesarem i na jej miejscu byłby zapewne wobec niego ślepo lojalny. Musiała być świadoma konfliktu. - Proszę się nie obawiać - dodał nieco łagodniej, niż dotąd. - Cechuje mnie bezwzględna lojalność wobec bliskich. - I nawet sobie panna nie wyobraża, jak bardzo bezwzględna. Dopadła go ambiwalencja uczuć, nie mógł się zdecydować, czy winien dalej szczerzyć zęby, czy usunąć swoją bestię w cień i dać jej przejść dalej.
Dobrze wiedział, ze dla Evandry przyjęcie barw Tristana było trudne, ale nijak nie dał tego po sobie poznać, przyjmując maskę obojętności. Winna czuć dumę z róży na piersi - a jego raniło jej odrzucenie niezmiennie. Rysunki Constance na pergaminie zatrzaśniętym już w odpowiedniej szkatule, którą niewątpliwie zabierze później ze sobą, sprawiały wrażenie wyjątkowych. Służba rodzinie, semper fidelis, czyżby jednak łączyło ich więcej, niż Tristan początkowo sądził?
- Dziękuję - powtórzył, w istocie rad z większej ilości czerwonych kamieni na jej liście, kamienie, barwy - to wszystko było symbolem. A przychylanie się ku jego symbolom oznaczało brak niepotrzebnego buntu przeciwko przesądzonej sprawie. Nie odniósł się już do bólu tęsknoty, w milczeniu przez moment przyglądając się broszy przypiętej do odzienia Constance. Nigdy nie zapomni, co czuł, oddając Marianne na Wyspę - albo Druellę Cygnusowi. - Bez pamiątek trudniej o wspomnienia. A bez wspomnień tęsknota się nie obudzi. Czy nie lepiej jest zdusić to, co okrutne, w zarodku? - W jego oku zaiskrzyła iskra melancholii, zapewne dlatego tak szybko zmienił temat. - Nie ma nic ważniejszego ponad służbę rodzinie, lady - zapewnił ją, były to wszak również jego priorytety. - A czas jest bardziej kruchy, niż to sobie wyobrażamy. - Marie miała przed sobą całe życie. - Cieszy mnie, że Evandra ma przy sobie kogoś, kto jest jej tak wierny. - Bo nie chcę uczynić jej krzywdy. Skinął jej głową, a w tym geście było coś ponad to, co przedstawiał sobą ostatnio, coś ponad arogancję - uznanie? krztyna zaufania? dostrzeżenie wspólnego celu?
- Proszę więc przyjść jutro - zgodził się, nawet nie drgnąwszy. - Będzie panna oczekiwana, a przy okazji być może zamienimy więcej słów. - Skinął powoli głową, kiedy dopytywała o kłusowników; smocze ingrediencje, jak i smocze jaja, były niezwykle cenne, nic dziwnego, że wciąż znajdywali się szaleńcy, którzy byli na nie łasi. Ich zadaniem było tych szaleńców zniechęcać. Skutecznie zniechęcać. - Smocza skóra - wyjaśnił, dostrzegłszy sugestywne spojrzenie Constance. - Silnie odporna na ogień. Głęboko wierzę, że smoki próbują być przy nas ostrożne - zapewnił ją, choć wypadki były oczywiste, a poparzenia pozostawały stałym i bolesnym elementem jego ciała.
Wysłuchał jej słów w milczeniu i z zastanowieniem, Tristan dla rodziny uczyniły wszystko. Był lojalny jak pies wobec Rosierów i jak wilk gotów był bronić każdego z nich; to dlatego nie miał żadnej litości dla Diany. Gotów był strzec najmroczniejszych sekretów swojej rodziny, gotów był dla niej zabić, gotów był dla niej dać zabić siebie - uznając te wartości ponad każde inne. Rodzina jednak miała dla niego konkretną i zwięzła definicję, rodzina była więzami krwi. Tymczasem Constance powiązana była z Evandrą - ale nie z nim, co naturalnie sprawić musiało, ze Tristan nie potrafił zaufać jej od razu. Rodzinie trzeba pomagać - czy odmówiłby siostrze Evandry? Zapewne, nie odmówiłby nigdy Evandrze proszącej o pomoc dla siostry. Przynajmniej tak długo, jak długo nie potrafił dookreślić, jaka w tym wszystkim była jej rola. Tristan nie miał zwyczaju trzymać wrogów blisko, był jak wilk - kłapiący paszczą na każdego, kto zbliżył się zbyt blisko jego terytorium i rozszarpujący gardło każdemu, kto tego ostrzeżenia nie usłuchał. Mówią, że nawet wilka da się oswoić - z pewnością - ale to wymaga czasu, którego dotąd nie mieli. Każda róża ma kolce, droga Constance. Jeśli planujesz coś nieszczerego, zadziwisz się niezmiernie, że nie masz do czynienia z łatwowiernym idiotą. Rozumiał, była Evandrze jak siostra, zaczynał podejrzewać, że chodzić mogło o zabezpieczenie ich przyszłych kontaktów. Nie mógł jej jednak nic obiecać, nie znając jej prawie wcale - choć podobały mu się wypowiedziane przez nią słowa.
- Czym jest dla panny rodzina, lady Lestrange? - zapytał więc, nie odejmując wzroku od jej oczu. - Zapewniam pannę, że dla mnie nie ma wartości ważniejszej ponad moją krew. Również ponad krew przelaną. - Nigdy nie zapomni, że Marianne zmarła na ich wyspie, daleko od domu i od wszystkiego, co było jej drogie, daleko od najpiękniejszych róż, które tak uwielbiała, będąc dzieckiem. Jasno zaakcentował swoją pozycję wobec rodzinnego konfliktu, Constance łączył więzy krwi z Caesarem i na jej miejscu byłby zapewne wobec niego ślepo lojalny. Musiała być świadoma konfliktu. - Proszę się nie obawiać - dodał nieco łagodniej, niż dotąd. - Cechuje mnie bezwzględna lojalność wobec bliskich. - I nawet sobie panna nie wyobraża, jak bardzo bezwzględna. Dopadła go ambiwalencja uczuć, nie mógł się zdecydować, czy winien dalej szczerzyć zęby, czy usunąć swoją bestię w cień i dać jej przejść dalej.
Dobrze wiedział, ze dla Evandry przyjęcie barw Tristana było trudne, ale nijak nie dał tego po sobie poznać, przyjmując maskę obojętności. Winna czuć dumę z róży na piersi - a jego raniło jej odrzucenie niezmiennie. Rysunki Constance na pergaminie zatrzaśniętym już w odpowiedniej szkatule, którą niewątpliwie zabierze później ze sobą, sprawiały wrażenie wyjątkowych. Służba rodzinie, semper fidelis, czyżby jednak łączyło ich więcej, niż Tristan początkowo sądził?
- Dziękuję - powtórzył, w istocie rad z większej ilości czerwonych kamieni na jej liście, kamienie, barwy - to wszystko było symbolem. A przychylanie się ku jego symbolom oznaczało brak niepotrzebnego buntu przeciwko przesądzonej sprawie. Nie odniósł się już do bólu tęsknoty, w milczeniu przez moment przyglądając się broszy przypiętej do odzienia Constance. Nigdy nie zapomni, co czuł, oddając Marianne na Wyspę - albo Druellę Cygnusowi. - Bez pamiątek trudniej o wspomnienia. A bez wspomnień tęsknota się nie obudzi. Czy nie lepiej jest zdusić to, co okrutne, w zarodku? - W jego oku zaiskrzyła iskra melancholii, zapewne dlatego tak szybko zmienił temat. - Nie ma nic ważniejszego ponad służbę rodzinie, lady - zapewnił ją, były to wszak również jego priorytety. - A czas jest bardziej kruchy, niż to sobie wyobrażamy. - Marie miała przed sobą całe życie. - Cieszy mnie, że Evandra ma przy sobie kogoś, kto jest jej tak wierny. - Bo nie chcę uczynić jej krzywdy. Skinął jej głową, a w tym geście było coś ponad to, co przedstawiał sobą ostatnio, coś ponad arogancję - uznanie? krztyna zaufania? dostrzeżenie wspólnego celu?
- Proszę więc przyjść jutro - zgodził się, nawet nie drgnąwszy. - Będzie panna oczekiwana, a przy okazji być może zamienimy więcej słów. - Skinął powoli głową, kiedy dopytywała o kłusowników; smocze ingrediencje, jak i smocze jaja, były niezwykle cenne, nic dziwnego, że wciąż znajdywali się szaleńcy, którzy byli na nie łasi. Ich zadaniem było tych szaleńców zniechęcać. Skutecznie zniechęcać. - Smocza skóra - wyjaśnił, dostrzegłszy sugestywne spojrzenie Constance. - Silnie odporna na ogień. Głęboko wierzę, że smoki próbują być przy nas ostrożne - zapewnił ją, choć wypadki były oczywiste, a poparzenia pozostawały stałym i bolesnym elementem jego ciała.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Komplementy nigdy nie były zachowaniem w złym guście. Chociaż Constance była zdecydowanie za młoda i jej kariera badawcza dopiero zaczynała raczkować, chciała otaczać się ludźmi, którzy mieli większą wiedzę od niej. Oczywiście nie wyobrażała sobie rozpoczęcie nie wiadomo jakiej przyjaźni z wujem Tristana, ale chętnie umówiłaby się z nim na konsultacje. Nie w sprawie pytań czy zabezpieczenia okien, lecz ogólnie, aby poopowiadał, czym dla niego są zaklęcia. To zaskakujące, że każdy pasjonat definiował je inaczej. Według Constance żądza wiedzy nie była niczym złym. Ucząc się od najlepszych, poszerzamy również własne umiejętności. A Constance chciała wiedzieć, i to wiedzieć jak najwięcej. Może to była cecha rodowa , a może ta, która rozróżniła Evandrę oraz Connie od innych kobiet? Droga kuzynka była prawdziwym kamieniem szlachetnym. Mogła czasami się zastanawiać, czy naprawdę na nią zasługiwał. Tristan zapewne nazwałby Evandrę rubinem, Constance natomiast szafirem. Nie warto było się kłócić, który z kamieni jest lepszy. Evandra była wyjątkowa i obydwoje o tym wiedzieli.
Kim w zasadzie była rodzina? Czy liczyły się tylko więzy krwi, czy może też te, które zostaną wkrótce stworzone przez połączenie rodów? Tristan miał prawo mieć wątpliwości co do intencji Constance. Wszak wielu płakało, gdy zmarła Marianne. Niefortunny los przeklął obydwa rody i być może nie powinny się ponownie wiązać. Nawet jeśli obydwie chciały wielką miłość, lecz Connie wierzyła, że na nią też trzeba zapracować. Być może do ślubu nie poczuje nic, a potem… Potem można się modlić, prosić przeznaczenie, aby ta miłość okazała się ojcem dzieci i walczyła o ich związek do końca ich dni. I taką nadzieję pokładała w Tristanie. Evandrze życzyła tego co najlepsze. Nie zniosłaby myśli, że jest nieszczęśliwa. I właśnie ta wiara pchała ją w kierunku Tristana. Chciała zadbać o ich relacje, bo to właśnie on zadecyduje o ich wspólnej przyjaźni. Był mężczyzną, który pociągać za sznurki. Nawet jeśli kiedyś będą wrogo sobie nastawieni, powinni się trzymać razem. Krótki rozrachunek i wniosek był prosty. Musiała zasłużyć na jego zaufanie oraz ciepły ton. O ile w ogóle takowy posiadał. Constance nie uciekała do przemocy. Wierzyła w magię słowa, w swoje sidła manipulacji i tupanie nóżką jak rozkapryszona księżniczka. Jednak czasami smak zemsty był czasami zbyt kuszący.
- Lordzie Rosier, rodzina zawsze jest najważniejsza. – Wypuściła ciężko powietrze. Obawiała się tego tematu. Raz losy rodów się połączyły i nie wiedziała, czy była jakakolwiek osoba, która nie płakała po śmierci Marianne.
- Nikt ani nic nie zastąpi pańskiej drogiej siostry. Gdybym mogła, och, gdybym mogła, zwróciłabym chłopcom matkę, a panu… Och. – Spuściła wzrok na swoje kolana, chcąc zyskać chociaż chwilę, chwilę na uspokojenie emocji, znalezienie słów, które chociaż trochę będą odpowiednie. Łza zakręciła się w oku i to bynajmniej nie był udawany płacz. Cisza, za dużo emocji. Urwane słowa wplątywały się w dziki skrzek smoków i uderzanie ich skrzydeł o dachówkę. Bo Constance myślała, że to skrzydła. I zapewne bardzo się myliła.
- Mój kuzyn – głos się załamał, musiała chrząknąć, aby móc wypowiedzieć kolejne słowa – Być może nie jest najbardziej odpowiedzialnym czarodziejem na ziemi – wciąż nie wierzę w jej śmierć, że to był wilkołak, w domu łowcy – Marianne wciąż widzę w dzieciach i to… dodaje mi dużo sił. – znów zamilkła, nadając tej ciszy duże znaczenie. Nie wiedziała, co powinna mu powiedzieć. Śmierć Marianne wstrząsnęła całą rodziną. Już wcześniej powinni być sobie bliżsi. A mimo wszystko Connie nie miała odwagi spytać się, czy może mu mówić po imieniu. Już dawno byli rodziną, ale każda sprawa, która wiązała się z bolesną stratą, była zamiatana pod dywan. Czasami warto było zamknąć się w swoim świecie i nie reagować. Nie mogli tak dłużej. Los złączył drogi dwóch rodów ponownie.
- Mimo wszystko zna się pan lepiej na magicznych stworzeniach ode mnie. Wie pan, jakie są syreny. Takie są właśnie kobiety z rodu Lestrange: lojalne, oddane, niezastąpione. Walczą o rodzinę i my też walczymy. – Wypowiedziała się za Evandrę, chociaż była pewna, że w jakiś sposób przyznałaby jej rację. Już podczas dzisiejszego spotkania widział jej waleczność. O święta, poprawną relacje czy dobro Evandry. Nie wracała do tematu prezentów. Wszak był już skończony. Sam musiał podjąć decyzję. Dziwnie się spięła. Nie chciała już dzisiaj oglądać smoków ani dłużej przebywać z Tristanem. Była smutna. Tęsknota wisiała w powietrzu, nawet herbata straciła smak.
- Okrutność nie da się zdusić w zarodku, ona zawsze niszczy od środka – ile już lat minęło, Tristanie, a my wciąż pamiętamy – To ja się cieszę, że mam Evandrę przy sobie. – powiedziała cichutko. Wstała z gracją z fotela, delikatnie poprawiając swoją suknie. Nawet nie sądziła, że uda jej się dogadać z Tristanem. Wszak mógł ją wyrzucić smokom na pożarcie, a jednak ich spotkanie można było nazwać owocnym. Skinęła głową.
- Dziękuję, lordzie za spotkanie. Nie będę więcej zabierać pańskiego czasu. Przyszłam niezapowiedziana, zdecydowanie się zasiedziałam. Podaj mi płaszcz – ostatnie zdanie wypowiedziała do służącej, a następnie odwróciła się z powrotem do mężczyzny – O smoczej skórze jak i o samych smokach chętnie posłucham jutro, będę zaszczycona – może trochę zbyt oficjalnie, może to smutek w sercu kazał natychmiast opuścić rezerwat w Dover i skupić się na pracy. Pożegnała się ciepło, a następnie weszła w płomienie. Nie wiedziała, czy nie będzie żałować jutrzejszego spotkania. A co jeśli nie polubi smoków? Może strach odebrać jej zmysły…
zt
Kim w zasadzie była rodzina? Czy liczyły się tylko więzy krwi, czy może też te, które zostaną wkrótce stworzone przez połączenie rodów? Tristan miał prawo mieć wątpliwości co do intencji Constance. Wszak wielu płakało, gdy zmarła Marianne. Niefortunny los przeklął obydwa rody i być może nie powinny się ponownie wiązać. Nawet jeśli obydwie chciały wielką miłość, lecz Connie wierzyła, że na nią też trzeba zapracować. Być może do ślubu nie poczuje nic, a potem… Potem można się modlić, prosić przeznaczenie, aby ta miłość okazała się ojcem dzieci i walczyła o ich związek do końca ich dni. I taką nadzieję pokładała w Tristanie. Evandrze życzyła tego co najlepsze. Nie zniosłaby myśli, że jest nieszczęśliwa. I właśnie ta wiara pchała ją w kierunku Tristana. Chciała zadbać o ich relacje, bo to właśnie on zadecyduje o ich wspólnej przyjaźni. Był mężczyzną, który pociągać za sznurki. Nawet jeśli kiedyś będą wrogo sobie nastawieni, powinni się trzymać razem. Krótki rozrachunek i wniosek był prosty. Musiała zasłużyć na jego zaufanie oraz ciepły ton. O ile w ogóle takowy posiadał. Constance nie uciekała do przemocy. Wierzyła w magię słowa, w swoje sidła manipulacji i tupanie nóżką jak rozkapryszona księżniczka. Jednak czasami smak zemsty był czasami zbyt kuszący.
- Lordzie Rosier, rodzina zawsze jest najważniejsza. – Wypuściła ciężko powietrze. Obawiała się tego tematu. Raz losy rodów się połączyły i nie wiedziała, czy była jakakolwiek osoba, która nie płakała po śmierci Marianne.
- Nikt ani nic nie zastąpi pańskiej drogiej siostry. Gdybym mogła, och, gdybym mogła, zwróciłabym chłopcom matkę, a panu… Och. – Spuściła wzrok na swoje kolana, chcąc zyskać chociaż chwilę, chwilę na uspokojenie emocji, znalezienie słów, które chociaż trochę będą odpowiednie. Łza zakręciła się w oku i to bynajmniej nie był udawany płacz. Cisza, za dużo emocji. Urwane słowa wplątywały się w dziki skrzek smoków i uderzanie ich skrzydeł o dachówkę. Bo Constance myślała, że to skrzydła. I zapewne bardzo się myliła.
- Mój kuzyn – głos się załamał, musiała chrząknąć, aby móc wypowiedzieć kolejne słowa – Być może nie jest najbardziej odpowiedzialnym czarodziejem na ziemi – wciąż nie wierzę w jej śmierć, że to był wilkołak, w domu łowcy – Marianne wciąż widzę w dzieciach i to… dodaje mi dużo sił. – znów zamilkła, nadając tej ciszy duże znaczenie. Nie wiedziała, co powinna mu powiedzieć. Śmierć Marianne wstrząsnęła całą rodziną. Już wcześniej powinni być sobie bliżsi. A mimo wszystko Connie nie miała odwagi spytać się, czy może mu mówić po imieniu. Już dawno byli rodziną, ale każda sprawa, która wiązała się z bolesną stratą, była zamiatana pod dywan. Czasami warto było zamknąć się w swoim świecie i nie reagować. Nie mogli tak dłużej. Los złączył drogi dwóch rodów ponownie.
- Mimo wszystko zna się pan lepiej na magicznych stworzeniach ode mnie. Wie pan, jakie są syreny. Takie są właśnie kobiety z rodu Lestrange: lojalne, oddane, niezastąpione. Walczą o rodzinę i my też walczymy. – Wypowiedziała się za Evandrę, chociaż była pewna, że w jakiś sposób przyznałaby jej rację. Już podczas dzisiejszego spotkania widział jej waleczność. O święta, poprawną relacje czy dobro Evandry. Nie wracała do tematu prezentów. Wszak był już skończony. Sam musiał podjąć decyzję. Dziwnie się spięła. Nie chciała już dzisiaj oglądać smoków ani dłużej przebywać z Tristanem. Była smutna. Tęsknota wisiała w powietrzu, nawet herbata straciła smak.
- Okrutność nie da się zdusić w zarodku, ona zawsze niszczy od środka – ile już lat minęło, Tristanie, a my wciąż pamiętamy – To ja się cieszę, że mam Evandrę przy sobie. – powiedziała cichutko. Wstała z gracją z fotela, delikatnie poprawiając swoją suknie. Nawet nie sądziła, że uda jej się dogadać z Tristanem. Wszak mógł ją wyrzucić smokom na pożarcie, a jednak ich spotkanie można było nazwać owocnym. Skinęła głową.
- Dziękuję, lordzie za spotkanie. Nie będę więcej zabierać pańskiego czasu. Przyszłam niezapowiedziana, zdecydowanie się zasiedziałam. Podaj mi płaszcz – ostatnie zdanie wypowiedziała do służącej, a następnie odwróciła się z powrotem do mężczyzny – O smoczej skórze jak i o samych smokach chętnie posłucham jutro, będę zaszczycona – może trochę zbyt oficjalnie, może to smutek w sercu kazał natychmiast opuścić rezerwat w Dover i skupić się na pracy. Pożegnała się ciepło, a następnie weszła w płomienie. Nie wiedziała, czy nie będzie żałować jutrzejszego spotkania. A co jeśli nie polubi smoków? Może strach odebrać jej zmysły…
zt
lost through time and that's all I need
so much love, the more they bury
so much love, the more they bury
Wpatrywał się w nią przez moment w milczeniu, zupełnie jakby się zastanawiał, na ile zdawała sobie sprawę z powagi wypowiadanych przez siebie słów. Dla Tristana, owszem, rodzina była najważniejsza: zrobiłby dla niej wszystko. Kłamał, złorzeczył, zabijał - ba, robił to wszystko. Zabił dla Marie i gdyby tylko miał wystarczający dowód, zabiły po raz drugi. Zabiłby dla Darcy. Zabiłby dla Druelli. Żadnej z nich nie dałby skrzywdzić tak, jak dał skrzywdzić Marie - pod dachem Lestrange'ów.
- Nic ani nikt nigdy jej nie zastąpi, tak jak nikt nigdy jej nie zwróci - odparł ciszej niż wcześniej, ale ze spokojem, zapewne teatralnie wypracowanym przez lata odpowiadania na podobne zapewnienia. Nie był pewien, czy nie dało przywrócić się jej do życia, ale nad tym pracował sam - i nikomu nie pozwoliłby się w to wtrącić. Sztuki, które zgłębiał z Rycerzami Walpurgii, być może nie bez powodu zasłużyły sobie na miano mrocznych i czarnych. - A jednak - dodał, a jego głos znów mógł wydać się nieco chłodniejszy. Temat Marie był tematem, do którego należało przy nim podchodzić z najwyższą ostrożnością. - Zginęła pod waszym dachem. - Przez kogo, to nie miało znaczenia. Caesar nie zapewnił jej bezpieczeństwa - to było jego jedyne pieprzone zadanie. Jedyne. Kobieta zajmuje się dziećmi i domowym ciepłem, mężczyzna - ochroną tego ciepła. Niczego więcej się od niego nie oczekiwało - a nawet temu nie potrafił podołać. Tristan chciał ukrócić tę rozmowę, Constance nie usprawiedliwiała kuzyna, ale wspomnienie o tym, co dodawało jej sił, nie interesowało go w ogóle. Marie była jego siostrą, jakiekolwiek kontakty łączyłyby ją z Constance - lady Lestrange nigdy nie pojmie wyjątkowej więzi, jaka łączyła z tą pięknością Tristana. Nigdy nie pojmie, jak potworny odczuwał ból. Nigdy nie dowie się, jak wiele bólu może sprawiać patrzenie na jej dzieci po latach, to nie były tylko jej dzieci, miały w sobie też Caesara, który jej nie ochronił. I to nie były wszystkie jej dzieci. Nie, chłopcy nie byli mu pocieszeniem, choć kochał ich jak kochać musiał kwiat wydany przez siostrę.
Skinął na jej dalsze słowa, z zastanowieniem, nie zamierzał się sprzeczać; znał Evandrę dość długo, by przyjąć je za prawdę. Constance brakowało skromności, lecz tym razem miała rację - wierzył w oddanie Evandry, wierzył w szczerość jej intencji, dlaczego nie powinien więc zaufać również Constance? Była jej jak siostra - wspólnie wychowane musiały być do siebie podobne. Ale przecież razem z nimi wychowywał się też Ceasar - który był tak bardzo inny od Evandry i któremu tak bardzo nie potrafił zaufać po wszystkich nieszczęściach, jakie ten sprowadził na jego rodzinę. Ich rody miały złączyć się ponownie, ale tym razem we właściwszym kierunku. Evandra miała stać się Rosierem, porzucając błękity ojca i oddając się w barwom męża.
- Tak sądzisz, lady? - zapytał, być może nieco prowokująco, kiedy stwierdziła, że okrucieństwa nie da zdusić się w zarodku, oczywiście, że się da. Wystarczy je zmiażdżyć. Zniszczyć. Podeptać i spalić- jak Dianę, źródło wszelkiego nieszczęścia. Pozbyć się jej jak starego przedmiotu, życie ludzkie było kruche jak kielich ze szkła. Nie kontynuował jednak tematu, a jedynie skinął głową na jej dalsze słowa - on również się cieszył, że miał Evandrę. Była skarbem, to oczywiste - dla niego najcenniejszym, a zarazem jednym, który tak mocno rozpalił jego zachłanne żądze.
- Dziękuję za wizytę - pożegnał ją, w ślad za nią wstając, by stosownie odprawić ją do wyjścia. - Była... zastanawiająca - dodał po chwili, bo w istocie Constance udało się zasiać w Tristanie ziarno niepewności odnośnie słuszności jego uczuć. Czuł wstręt, odrazę i niechęć do rodu, z którego wywodziła się Evandra, widział w nich morderców jego siostry. Constance pokazała się od lepszej strony, być może powinien mieć to na uwadze. Kurtuazyjnie przytaknął, kiedy przypomniała się, że przyjdzie następnego dnia, podtrzymując zaproszenie, po czym pożegnał młodą lady, z którą - był pewien - spotka się jeszcze niejeden raz i odprowadził ją do kominków.
/ zt
- Nic ani nikt nigdy jej nie zastąpi, tak jak nikt nigdy jej nie zwróci - odparł ciszej niż wcześniej, ale ze spokojem, zapewne teatralnie wypracowanym przez lata odpowiadania na podobne zapewnienia. Nie był pewien, czy nie dało przywrócić się jej do życia, ale nad tym pracował sam - i nikomu nie pozwoliłby się w to wtrącić. Sztuki, które zgłębiał z Rycerzami Walpurgii, być może nie bez powodu zasłużyły sobie na miano mrocznych i czarnych. - A jednak - dodał, a jego głos znów mógł wydać się nieco chłodniejszy. Temat Marie był tematem, do którego należało przy nim podchodzić z najwyższą ostrożnością. - Zginęła pod waszym dachem. - Przez kogo, to nie miało znaczenia. Caesar nie zapewnił jej bezpieczeństwa - to było jego jedyne pieprzone zadanie. Jedyne. Kobieta zajmuje się dziećmi i domowym ciepłem, mężczyzna - ochroną tego ciepła. Niczego więcej się od niego nie oczekiwało - a nawet temu nie potrafił podołać. Tristan chciał ukrócić tę rozmowę, Constance nie usprawiedliwiała kuzyna, ale wspomnienie o tym, co dodawało jej sił, nie interesowało go w ogóle. Marie była jego siostrą, jakiekolwiek kontakty łączyłyby ją z Constance - lady Lestrange nigdy nie pojmie wyjątkowej więzi, jaka łączyła z tą pięknością Tristana. Nigdy nie pojmie, jak potworny odczuwał ból. Nigdy nie dowie się, jak wiele bólu może sprawiać patrzenie na jej dzieci po latach, to nie były tylko jej dzieci, miały w sobie też Caesara, który jej nie ochronił. I to nie były wszystkie jej dzieci. Nie, chłopcy nie byli mu pocieszeniem, choć kochał ich jak kochać musiał kwiat wydany przez siostrę.
Skinął na jej dalsze słowa, z zastanowieniem, nie zamierzał się sprzeczać; znał Evandrę dość długo, by przyjąć je za prawdę. Constance brakowało skromności, lecz tym razem miała rację - wierzył w oddanie Evandry, wierzył w szczerość jej intencji, dlaczego nie powinien więc zaufać również Constance? Była jej jak siostra - wspólnie wychowane musiały być do siebie podobne. Ale przecież razem z nimi wychowywał się też Ceasar - który był tak bardzo inny od Evandry i któremu tak bardzo nie potrafił zaufać po wszystkich nieszczęściach, jakie ten sprowadził na jego rodzinę. Ich rody miały złączyć się ponownie, ale tym razem we właściwszym kierunku. Evandra miała stać się Rosierem, porzucając błękity ojca i oddając się w barwom męża.
- Tak sądzisz, lady? - zapytał, być może nieco prowokująco, kiedy stwierdziła, że okrucieństwa nie da zdusić się w zarodku, oczywiście, że się da. Wystarczy je zmiażdżyć. Zniszczyć. Podeptać i spalić- jak Dianę, źródło wszelkiego nieszczęścia. Pozbyć się jej jak starego przedmiotu, życie ludzkie było kruche jak kielich ze szkła. Nie kontynuował jednak tematu, a jedynie skinął głową na jej dalsze słowa - on również się cieszył, że miał Evandrę. Była skarbem, to oczywiste - dla niego najcenniejszym, a zarazem jednym, który tak mocno rozpalił jego zachłanne żądze.
- Dziękuję za wizytę - pożegnał ją, w ślad za nią wstając, by stosownie odprawić ją do wyjścia. - Była... zastanawiająca - dodał po chwili, bo w istocie Constance udało się zasiać w Tristanie ziarno niepewności odnośnie słuszności jego uczuć. Czuł wstręt, odrazę i niechęć do rodu, z którego wywodziła się Evandra, widział w nich morderców jego siostry. Constance pokazała się od lepszej strony, być może powinien mieć to na uwadze. Kurtuazyjnie przytaknął, kiedy przypomniała się, że przyjdzie następnego dnia, podtrzymując zaproszenie, po czym pożegnał młodą lady, z którą - był pewien - spotka się jeszcze niejeden raz i odprowadził ją do kominków.
/ zt
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
6 lipca
Patrząc w lustro poprawił wpierw kołnierz jednej ze swoich najbardziej eleganckich szat, później upewnił się, że złota brosza zdobiąca upięty pod szyją miękki fular była dostatecznie widoczna. Jej symbolika dzisiejszego dnia miała się okazać szczególnie ważna – był Rosierem i jako Rosier osiągnął to wszystko, przynosząc swojej rodzinie chlubę i powód do dumy. Właśnie to powtarzał sobie przed lustrem – bo nikt inny nie powiedział tego jemu. Nestor wciąż wydawał się zagniewany niepowodzeniami związanymi z atakiem anomalii – srał go psidwak, to nie było jego winą. I, co najważniejsze, zdołał zdawałoby się zaradzić już większości zniszczeń. Jeszcze długo nic nie miało ukoić smutku po utracie Myssleine – ale smoków nie był w stanie wrócić do żywych, ani wtedy ani dzisiaj. Ale dzisiaj – jego rezerwat szczycił się innym pupilem. Wyspiarka rybojadka pochwycona na Wyspie Wight dzięki staraniom jego ludzi i dzięki jego własnym umiejętnościom, okazała się wielkim sukcesem. Dawno zapomniany gatunek miał szansę odżyć na nowo, mógł się okazać także źródłem odpowiedzi na dręczące smokologów pytania od dawna – stanowiła wszak żywy relikt, pamiątkę po czymś, co miało już nie istnieć. Fascynujące zjawisko.
Widywał ją co dnia – od tego zaczynał teraz dzień w rezerwacie. Tym samym go kończył. Witał i żegnał się z Edreą, choć ta pozostawała apatyczna – szok wywołany nagłym znalezieniem się w zupełnie innej rzeczywistości musiał być dla niej przytłaczający. Ale to nic, wyspiarki były długowieczne, a leżące przy niej jaja dawały nadzieję na przyszłość bez poszukiwań samca pochodzącego z najbliżej spokrewnionego gatunku. Zależało mu przecież na czystości rasy – bez tego nie mógłby mówić o jej przywróceniu. Wierzył, że byli bliscy przełomu. Smoczyca przejawiała coraz mniej agresywnych zachowań w odpowiedzi na strach, a coraz więcej takich, które właściwe były matkom. Sądził, że dzisiaj będą już o krok dalej. Nie byli. Trudno, odkrycie nie mogło dłużej czekać – zaplanował tę datę znacznie wcześniej, sądząc, że do dzisiaj smoczyca zdąży zadomowić się na nowo. Cóż, mylił się nie pierwszy raz, ale ponoć człowiek najlepiej uczy się na własnych błędach.
Powiódł spojrzeniem po liniach własnej twarzy, szukając na niej powagi, wystudiowanego spokoju, wyrazu profesjonalizmu. Autorytety z dziedziny smokologii z różnych części świata miały ujrzeć dzisiaj Edreę – a on nie mógł zawieźć. Konferencja miała rozpocząć się za kilka godzin. I do tej pory – wszystko miało być zapięte na ostatni guzik. Listę gości skrupulatnie sporządził osobiście, upewniając się, że nie znajdzie się na niej żadne nazwisko, które mogłoby obniżyć ogólny poziom spotkania. Utrzymanie wysokiego stopnia elitaryzmu czyniło go jego częścią – a na naukowej ścieżce tego stopnia stawiał dopiero pierwsze kroki. Zdawał sobie sprawę z tego, jak ciężko będzie doścignąć wuja, który zarządzał tym miejscem wcześniej – podobnie jak z tego, że zbyt młody wiek nie stawiał go na najpoważniejszej pozycji. Ale już raz udowodnił, ze jest godzien swojej krwi i swojego dziedzictwa – mógł to powtórzyć.
Samą Edreę powierzył w dobre ręce. Nie oddałby jej szeregowemu pracownikowi, nie oddałby jej nikomu, wobec kogo miałby wątpliwości odnośnie sumiennie wypełnianych obowiązków. Morgoth był przy niej od początku, odkąd narodziła się na nowo nad smoczym cmentarzyskiem – wierzył, że w rękach młodego Yaxleya była bezpieczna. Dostał ją na wyłączność, pod jego okiem, naturalnie, Tristan doglądał jej co jakiś czas, przeglądał zapiski i obserwacje, dumając nad jej przyszłością – z jednej strony z dumą, z drugiej ze strachem. Bez młodych historyczne odkrycie mogło się zamienić w tanią mrzonkę – nie mógłby skończyć gorzej, niż z opinią pieniacza opiewającego własne nieistniejące sukcesy. Być może powinni odczekać z ogłoszeniem rewelacji, ale w grę wchodziła przecież reputacja tego miejsca – wieść o straconych smokach ponurym echem odbiła się w półświatku, należało zakryć ją laurem chwały. Nawet niepewnym. Opuścił swój gabinet, wychodząc w paszczę smoka, dosłownie i w przenośni.
Część główna miała odbyć się w czytelni – zależało mu, by przeprowadzić ją na terenie rezerwatu, a tylko obszerna biblioteka wydawała się ku temu odpowiednim miejscem. Krzesła, zamiast przy stołach, ustawione były stosownie do warunków konferencji, skierowane rzędami ku mównicy. Pod najdłuższą ścianą, przed oknem z doskonałym widokiem na ogrody, w których błąkały się smoki, pozostawiono jeden filar podtrzymujący pulpit na księgi – to za nim miał stanąć. Chciał się sprawdzić, ale gdyby goście zastali go w podobnym miejscu, wyczuliby jego zdenerwowanie – a przecież nie chciał go pokazać. Nie mógł go pokazać. Minął go chłopiec, którego imienia nie pamiętał, a który od kilku tygodni czyścił smocze łajno – wyglądał dzisiaj lepiej, dano mu schludny ubiór, właśnie upewniał się, że krzesła stoją równo, a na lewitujących w drodze do nich srebrnych tacach znajdują się przystawki – sery i owoce morza. Szampan miał zostać otwarty dopiero po zakończeniu przemówienia. Wycofał się, dostrzegłszy, że do czytelni zaczynali schodzić się smokologowie – prócz autorytetów, na zdaniu których zależało mu najmocniej, na konferencji pojawiło się wielu innych czarodziejów w ten czy inny sposób związanych ze smokologią. Miał powrócić dopiero, kiedy będą wszyscy.
Szklanka wody, którą odłożył z cichym stuknięciem, miała łagodzić objawy tremy, nie miał problemów z wystąpieniami, ale tez nie przywykł do nich jak do codzienności – a na tym konkretnym zależeć mu musiało, wiedział przecież, jak wiele od tego zależało. I jak wiele ważnych oczu teraz na niego patrzyło. Kilka słów powitania, kurtuazyjne podziękowania za przybycie, zapewnienie, jakim zaszczytem dla niego było stawać przed podobnym audytorium. Ponoć pierwsze wrażenie było najważniejsze - potem uwaga ulegała rozproszeniu. Odnalazł spojrzeniem twarz siostry, jak zawsze odnajdując u niej spokój. Nie mógł na nią patrzeć cały czas, ale to od niej zaczął, kiedy wrócił słowem do początków tej wyprawy - pierwszych poczynionych obserwacji, wykryciu anomalii nad smoczym cmentarzyskiem, zorganizowaniu współpracy - z pewną pomocą rezerwatu Greengrassów, o której wspomniał mimochodem i bez większego entuzjazmu, koncentrując się raczej na współudziale Percivala, Morgotha i Melisande.
- Anomalie wywołują zjawiska znacznie dziwniejsze, podejrzewamy, że to one winne są nagłemu objawieniu się wyspiarki. Smoczyca była niezwykle potężna - w jej pobliżu stawał czas, była też zdolna wywoływać iluzje podobne boginom. Nie mamy pewności, czy te zdolności przynależne są jej rasie, czy może są wynikiem zderzenia gada z siłą anomalii. Istnieje wszak teza mówiąca o tym, że smoki żyjące przed laty były większe i miały moce potężniejsze niż dzisiaj - jeszcze przed czasami rycerskimi, kiedy ich populacja została znacznie przetrzebiona. Dyskutujemy o domysłach, nie faktach, wierzę jednak, że wkrótce zdobędziemy dowody świadczące na korzyść jednych z nich. - Wydawali się zaciekawieni. Zdumieni. Co starsi nie dowierzali - ale to nie szkodziło, tych najwyżej utytułowanych zapewnił wszak zabrać na prywatny pokaz po części oficjalnej. Nie zamierzał pokazywać smoczycy wszystkim - wciąż była nerwowa, wciąż nie potrafiła się odnaleźć w nowej rzeczywistości. Potrzebowała ciszy, spokoju i samotności. Pozostałym musiała wystarczyć rozwieszona za jego plecami płachta z rysunkiem Edrei, doskonale odwzorowanym pancerzem błyszczących jak ametyst purpurowych łusek. Rysunek sporządzony został na podstawie złapanego przez nich okazu - nieznacznie różnił się od książkowych rytów.
- Końcówka ogona nieznacznie rozszczepiona, róg ogonowy zakrzywiony, zawiera kolec jadowy. Jad jest zresztą, jak zdążyliśmy się przekonać, jej główną bronią. Dość silny, czekamy jednak na próbki jadu żelazozęba amazońskiego i wieloskrzydła chińskiego, żeby porównać ich moc. Łuski o twardej gramaturze, lekkie, bliskie gatunkiem smokom morskim i rzecznym. Wzdłuż grzbietu narośle niezaostrzone, dodatkowa ochrona kręgosłupa zrogowaciałego naskórka. Przenikliwe czarne oko wielkości pięści dorosłego czarodzieja okalane rzadką, ale długą rzęsą. Długie pazury umożliwiają chodzenie po drzewach, zwinne łapy zdają się mocniej przystosowane do skakania niźli chodzenia - jak u żaby lub kangura. Skrzydła o delikatnej błonie, odbijają świetlne refleksy, dając iluzję wodospadu kilkunastu barw. Zęby ostre, ale wąskie, kocie. Podstawą diety wyspiarki są ryby, mocniejsze nie tylko nie są jej potrzebne, ale i znacząco obniżyłyby refleks podczas polowań. Jest niewielka, mniejsza niż opisywana i zapewne przejmie laur najmniejszego żyjącego smoka. By stwierdzić to z całą pewnością potrzebujemy jednak więcej danych, pomiary znajdują się w granicach błędu dotyczącego różnic osobniczych. - Opis wyspiarki nie oddawał jej piękna - ją trzeba było ujrzeć na własne oczy. Nie oddawały tego ani stare ilustracje ani nowy rysunek, ani nawet żadne słowa, jakich mógł użyć dla opisu tego niezwykłego stworzenia. Nie dysponował pełną charakterystyką, brakowało przekroju, szczegółów anatomicznych - tych jednak nie mógł poznać bez rozkrajania samej Edrei. Tak długo, jak długo nie padnie ze starości, nie zamierzał tego robić.
- Reaguje na jaja, choć jeszcze nie jest do nich przekonana. Jako matka wydaje się zdezorientowana i oszołomiona, ale ten stan przemija. Według naszych badań wciąż są żywe. Co daje nadzieję na odzyskanie gatunku i, pewnego dnia, być może wprowadzenie go na nowo w europejski ekosystem. - Jeśli okaże się, że dawno wypadły z kręgu życia, mogły przecież żywić się mugolami - na pierwszy rzut oka niewiele różnili się od ryb. Zdawał sobie sprawę że wypowiadane przez niego w tym momencie słowa są raczej wizją marzyciela niż rzeczywistym przewidywaniem przyszłości - ale to przecież wizjonerzy zbudowali świat, jaki znali. Gromkie oklaski nie były przeznaczone wyłącznie dla niego, a dla całego zespołu badawczego i innych pracowników rezerwatu, którzy przyczynili się do tego sukcesu - ale pośród nich czuł się jak podziwiany paw. Pośród nich - poszukiwał dumnego spojrzenia nestora, któremu, gdyby tylko miał więcej odwagi, odpowiedziałby prowokującym: dokonałem niemożliwego. Skłonił się skinięciem głowy, odchodząc z mównicy, by dać zapowiedzieć kolejnego prelegenta. Melisande Rosier miała przedstawić wyniki swoich badań. Po niej wystąpić miało jeszcze parę osób - w wypowiedzi których wsłuchiwał się z rozwagą i w milczeniu, upewniając się, że - aż do końca - wszystko przebiegnie zgodnie z planem. Ciężko na to pracował, nie mógł pozwolić mylnemu wrażeniu odebrać sobie tego wszystkiego. Dla odmiany całkiem dobrze było poczuć satysfakcję.
Odkładając pusty kieliszek po szampanie na lewitującą tacę, uścisnął dłoń profesora Xu Han, zapraszając na prywatne odwiedziny u niezwykłej smoczycy.
zt
Patrząc w lustro poprawił wpierw kołnierz jednej ze swoich najbardziej eleganckich szat, później upewnił się, że złota brosza zdobiąca upięty pod szyją miękki fular była dostatecznie widoczna. Jej symbolika dzisiejszego dnia miała się okazać szczególnie ważna – był Rosierem i jako Rosier osiągnął to wszystko, przynosząc swojej rodzinie chlubę i powód do dumy. Właśnie to powtarzał sobie przed lustrem – bo nikt inny nie powiedział tego jemu. Nestor wciąż wydawał się zagniewany niepowodzeniami związanymi z atakiem anomalii – srał go psidwak, to nie było jego winą. I, co najważniejsze, zdołał zdawałoby się zaradzić już większości zniszczeń. Jeszcze długo nic nie miało ukoić smutku po utracie Myssleine – ale smoków nie był w stanie wrócić do żywych, ani wtedy ani dzisiaj. Ale dzisiaj – jego rezerwat szczycił się innym pupilem. Wyspiarka rybojadka pochwycona na Wyspie Wight dzięki staraniom jego ludzi i dzięki jego własnym umiejętnościom, okazała się wielkim sukcesem. Dawno zapomniany gatunek miał szansę odżyć na nowo, mógł się okazać także źródłem odpowiedzi na dręczące smokologów pytania od dawna – stanowiła wszak żywy relikt, pamiątkę po czymś, co miało już nie istnieć. Fascynujące zjawisko.
Widywał ją co dnia – od tego zaczynał teraz dzień w rezerwacie. Tym samym go kończył. Witał i żegnał się z Edreą, choć ta pozostawała apatyczna – szok wywołany nagłym znalezieniem się w zupełnie innej rzeczywistości musiał być dla niej przytłaczający. Ale to nic, wyspiarki były długowieczne, a leżące przy niej jaja dawały nadzieję na przyszłość bez poszukiwań samca pochodzącego z najbliżej spokrewnionego gatunku. Zależało mu przecież na czystości rasy – bez tego nie mógłby mówić o jej przywróceniu. Wierzył, że byli bliscy przełomu. Smoczyca przejawiała coraz mniej agresywnych zachowań w odpowiedzi na strach, a coraz więcej takich, które właściwe były matkom. Sądził, że dzisiaj będą już o krok dalej. Nie byli. Trudno, odkrycie nie mogło dłużej czekać – zaplanował tę datę znacznie wcześniej, sądząc, że do dzisiaj smoczyca zdąży zadomowić się na nowo. Cóż, mylił się nie pierwszy raz, ale ponoć człowiek najlepiej uczy się na własnych błędach.
Powiódł spojrzeniem po liniach własnej twarzy, szukając na niej powagi, wystudiowanego spokoju, wyrazu profesjonalizmu. Autorytety z dziedziny smokologii z różnych części świata miały ujrzeć dzisiaj Edreę – a on nie mógł zawieźć. Konferencja miała rozpocząć się za kilka godzin. I do tej pory – wszystko miało być zapięte na ostatni guzik. Listę gości skrupulatnie sporządził osobiście, upewniając się, że nie znajdzie się na niej żadne nazwisko, które mogłoby obniżyć ogólny poziom spotkania. Utrzymanie wysokiego stopnia elitaryzmu czyniło go jego częścią – a na naukowej ścieżce tego stopnia stawiał dopiero pierwsze kroki. Zdawał sobie sprawę z tego, jak ciężko będzie doścignąć wuja, który zarządzał tym miejscem wcześniej – podobnie jak z tego, że zbyt młody wiek nie stawiał go na najpoważniejszej pozycji. Ale już raz udowodnił, ze jest godzien swojej krwi i swojego dziedzictwa – mógł to powtórzyć.
Samą Edreę powierzył w dobre ręce. Nie oddałby jej szeregowemu pracownikowi, nie oddałby jej nikomu, wobec kogo miałby wątpliwości odnośnie sumiennie wypełnianych obowiązków. Morgoth był przy niej od początku, odkąd narodziła się na nowo nad smoczym cmentarzyskiem – wierzył, że w rękach młodego Yaxleya była bezpieczna. Dostał ją na wyłączność, pod jego okiem, naturalnie, Tristan doglądał jej co jakiś czas, przeglądał zapiski i obserwacje, dumając nad jej przyszłością – z jednej strony z dumą, z drugiej ze strachem. Bez młodych historyczne odkrycie mogło się zamienić w tanią mrzonkę – nie mógłby skończyć gorzej, niż z opinią pieniacza opiewającego własne nieistniejące sukcesy. Być może powinni odczekać z ogłoszeniem rewelacji, ale w grę wchodziła przecież reputacja tego miejsca – wieść o straconych smokach ponurym echem odbiła się w półświatku, należało zakryć ją laurem chwały. Nawet niepewnym. Opuścił swój gabinet, wychodząc w paszczę smoka, dosłownie i w przenośni.
Część główna miała odbyć się w czytelni – zależało mu, by przeprowadzić ją na terenie rezerwatu, a tylko obszerna biblioteka wydawała się ku temu odpowiednim miejscem. Krzesła, zamiast przy stołach, ustawione były stosownie do warunków konferencji, skierowane rzędami ku mównicy. Pod najdłuższą ścianą, przed oknem z doskonałym widokiem na ogrody, w których błąkały się smoki, pozostawiono jeden filar podtrzymujący pulpit na księgi – to za nim miał stanąć. Chciał się sprawdzić, ale gdyby goście zastali go w podobnym miejscu, wyczuliby jego zdenerwowanie – a przecież nie chciał go pokazać. Nie mógł go pokazać. Minął go chłopiec, którego imienia nie pamiętał, a który od kilku tygodni czyścił smocze łajno – wyglądał dzisiaj lepiej, dano mu schludny ubiór, właśnie upewniał się, że krzesła stoją równo, a na lewitujących w drodze do nich srebrnych tacach znajdują się przystawki – sery i owoce morza. Szampan miał zostać otwarty dopiero po zakończeniu przemówienia. Wycofał się, dostrzegłszy, że do czytelni zaczynali schodzić się smokologowie – prócz autorytetów, na zdaniu których zależało mu najmocniej, na konferencji pojawiło się wielu innych czarodziejów w ten czy inny sposób związanych ze smokologią. Miał powrócić dopiero, kiedy będą wszyscy.
Szklanka wody, którą odłożył z cichym stuknięciem, miała łagodzić objawy tremy, nie miał problemów z wystąpieniami, ale tez nie przywykł do nich jak do codzienności – a na tym konkretnym zależeć mu musiało, wiedział przecież, jak wiele od tego zależało. I jak wiele ważnych oczu teraz na niego patrzyło. Kilka słów powitania, kurtuazyjne podziękowania za przybycie, zapewnienie, jakim zaszczytem dla niego było stawać przed podobnym audytorium. Ponoć pierwsze wrażenie było najważniejsze - potem uwaga ulegała rozproszeniu. Odnalazł spojrzeniem twarz siostry, jak zawsze odnajdując u niej spokój. Nie mógł na nią patrzeć cały czas, ale to od niej zaczął, kiedy wrócił słowem do początków tej wyprawy - pierwszych poczynionych obserwacji, wykryciu anomalii nad smoczym cmentarzyskiem, zorganizowaniu współpracy - z pewną pomocą rezerwatu Greengrassów, o której wspomniał mimochodem i bez większego entuzjazmu, koncentrując się raczej na współudziale Percivala, Morgotha i Melisande.
- Anomalie wywołują zjawiska znacznie dziwniejsze, podejrzewamy, że to one winne są nagłemu objawieniu się wyspiarki. Smoczyca była niezwykle potężna - w jej pobliżu stawał czas, była też zdolna wywoływać iluzje podobne boginom. Nie mamy pewności, czy te zdolności przynależne są jej rasie, czy może są wynikiem zderzenia gada z siłą anomalii. Istnieje wszak teza mówiąca o tym, że smoki żyjące przed laty były większe i miały moce potężniejsze niż dzisiaj - jeszcze przed czasami rycerskimi, kiedy ich populacja została znacznie przetrzebiona. Dyskutujemy o domysłach, nie faktach, wierzę jednak, że wkrótce zdobędziemy dowody świadczące na korzyść jednych z nich. - Wydawali się zaciekawieni. Zdumieni. Co starsi nie dowierzali - ale to nie szkodziło, tych najwyżej utytułowanych zapewnił wszak zabrać na prywatny pokaz po części oficjalnej. Nie zamierzał pokazywać smoczycy wszystkim - wciąż była nerwowa, wciąż nie potrafiła się odnaleźć w nowej rzeczywistości. Potrzebowała ciszy, spokoju i samotności. Pozostałym musiała wystarczyć rozwieszona za jego plecami płachta z rysunkiem Edrei, doskonale odwzorowanym pancerzem błyszczących jak ametyst purpurowych łusek. Rysunek sporządzony został na podstawie złapanego przez nich okazu - nieznacznie różnił się od książkowych rytów.
- Końcówka ogona nieznacznie rozszczepiona, róg ogonowy zakrzywiony, zawiera kolec jadowy. Jad jest zresztą, jak zdążyliśmy się przekonać, jej główną bronią. Dość silny, czekamy jednak na próbki jadu żelazozęba amazońskiego i wieloskrzydła chińskiego, żeby porównać ich moc. Łuski o twardej gramaturze, lekkie, bliskie gatunkiem smokom morskim i rzecznym. Wzdłuż grzbietu narośle niezaostrzone, dodatkowa ochrona kręgosłupa zrogowaciałego naskórka. Przenikliwe czarne oko wielkości pięści dorosłego czarodzieja okalane rzadką, ale długą rzęsą. Długie pazury umożliwiają chodzenie po drzewach, zwinne łapy zdają się mocniej przystosowane do skakania niźli chodzenia - jak u żaby lub kangura. Skrzydła o delikatnej błonie, odbijają świetlne refleksy, dając iluzję wodospadu kilkunastu barw. Zęby ostre, ale wąskie, kocie. Podstawą diety wyspiarki są ryby, mocniejsze nie tylko nie są jej potrzebne, ale i znacząco obniżyłyby refleks podczas polowań. Jest niewielka, mniejsza niż opisywana i zapewne przejmie laur najmniejszego żyjącego smoka. By stwierdzić to z całą pewnością potrzebujemy jednak więcej danych, pomiary znajdują się w granicach błędu dotyczącego różnic osobniczych. - Opis wyspiarki nie oddawał jej piękna - ją trzeba było ujrzeć na własne oczy. Nie oddawały tego ani stare ilustracje ani nowy rysunek, ani nawet żadne słowa, jakich mógł użyć dla opisu tego niezwykłego stworzenia. Nie dysponował pełną charakterystyką, brakowało przekroju, szczegółów anatomicznych - tych jednak nie mógł poznać bez rozkrajania samej Edrei. Tak długo, jak długo nie padnie ze starości, nie zamierzał tego robić.
- Reaguje na jaja, choć jeszcze nie jest do nich przekonana. Jako matka wydaje się zdezorientowana i oszołomiona, ale ten stan przemija. Według naszych badań wciąż są żywe. Co daje nadzieję na odzyskanie gatunku i, pewnego dnia, być może wprowadzenie go na nowo w europejski ekosystem. - Jeśli okaże się, że dawno wypadły z kręgu życia, mogły przecież żywić się mugolami - na pierwszy rzut oka niewiele różnili się od ryb. Zdawał sobie sprawę że wypowiadane przez niego w tym momencie słowa są raczej wizją marzyciela niż rzeczywistym przewidywaniem przyszłości - ale to przecież wizjonerzy zbudowali świat, jaki znali. Gromkie oklaski nie były przeznaczone wyłącznie dla niego, a dla całego zespołu badawczego i innych pracowników rezerwatu, którzy przyczynili się do tego sukcesu - ale pośród nich czuł się jak podziwiany paw. Pośród nich - poszukiwał dumnego spojrzenia nestora, któremu, gdyby tylko miał więcej odwagi, odpowiedziałby prowokującym: dokonałem niemożliwego. Skłonił się skinięciem głowy, odchodząc z mównicy, by dać zapowiedzieć kolejnego prelegenta. Melisande Rosier miała przedstawić wyniki swoich badań. Po niej wystąpić miało jeszcze parę osób - w wypowiedzi których wsłuchiwał się z rozwagą i w milczeniu, upewniając się, że - aż do końca - wszystko przebiegnie zgodnie z planem. Ciężko na to pracował, nie mógł pozwolić mylnemu wrażeniu odebrać sobie tego wszystkiego. Dla odmiany całkiem dobrze było poczuć satysfakcję.
Odkładając pusty kieliszek po szampanie na lewitującą tacę, uścisnął dłoń profesora Xu Han, zapraszając na prywatne odwiedziny u niezwykłej smoczycy.
zt
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
1 listopada
Kiedy po raz pierwszy ujrzał plany nowego budynku, był przytłoczony; przepełniała go pewność, że ta inwestycja nie miała szans powodzenia. Nikt przed nim tego tutaj nie robił - rezerwat Rosierów służył albionom latającymi nad klifami wschodniego angielskiego wybrzeża, nigdy innym, a już w ogóle nigdy smokom morskim. Najgorzej jednak czuł się z tym, że nie miał żadnego - absolutnie żadnego - obycia z morskimi smokami. Wiedział o nich dużo, to prawda, być może mógłby nawet uchodzić za jeden z większych autorytetów na Wyspach, ale była to wiedza wyłącznie teoretyczna. Nigdy nie podszedł bliżej morskiego smoka, nigdy nie miał żadnego pod opieką ani tym bardziej mocą decyzyjną, gdy nagle wyszarpał jednego z niewoli przy morskim dnie i ocalił go z opresji, zabierając na własne włości. Srebrnik wydawał się nie być tym zachwycony, choć gdy miną miesiące z pewnością pojmie, że przestrzeń pozbawiona anomalii będzie mu znacznie milsza. Ale potrzebował czasu.
A Tristan - potrzebował warunków. Nie miał go gdzie trzymać. Niespodziewany gość spadł mu na głowę znikąd, w jego rezerwacie nigdy nie było stworzeń tego typu. Sprowadził najlepszych magoarchitektów, by wspólnie z nim stworzyli odpowiedni projekt; sam najlepiej potrafił zadbać o potrzeby smoka, przedstawić jego wymagania, nie na poziomie niezbędnym do życia, a komfortowym. Taki, jaki pozwoli mu tutaj spokojnie dożyć resztę swoich lat - a najpewniej zostało mu ich jeszcze trochę. Przynajmniej trochę. Oczywistym jednak było, że sam nie będzie w stanie zaprojektować odpowiedniej konstrukcji: spełniającej wymogi bezpieczeństwa nie tylko wobec smoka, ale i jego opiekunów. Wszystko musiało być zapięte na ostatni guzik, nie pozwalał uciekać detalom. Pracował po nocach, przeznaczając dla smoka większość i tak przecież wąskiego wolnego czasu, tak jak teraz, gdy sam pośrodku wysokich ścian biblioteki w rezerwacie, obłożony stosikiem starych ksiąg, zagłębiał się w kolejnych lekturach. Rzadko robił to za dnia, preferował raczej nakazywać znosić potrzebne mu pozycje do jego gabinetu, gdzie nikt nie będzie mu przeszkadzał - ale kiedy to miejsce i tak zionęło pustką, nie robiło to po prawdzie większej różnicy. Fakt, że księgi musiał odnaleźć samodzielnie, przeciągało pewne czynności, ale jednocześnie dawało mu swobodę tak niezbędną do osiągnięcia ostatecznego sukcesu. Niebo było ciemne, zasnute burzowymi chmurami, wiatr dął w szyby, a błyskawice przecinały mroczne niebo przywołując niepokojące wspomnienia; to właśnie w trakcie burzy stracił Myssleine.
Ostatecznie rysunki, jakie stworzyli, przedstawiały rozległe głębokie jezioro, które będzie trzeba sztucznie wykopać na terenie rezerwatu. Pod nim - sztuczna podziemna grota z kamienia, magicznie powiększona, by zminimalizować koszta, ale i czas niezbędny na przygotowanie wodnego legowiska, a także by zmaksymalizować komfort samego srebrnika. Stworzenia te lubią spać w ciemnych, cichych i spokojnych zakamarkach, najlepiej w otoczeniu roślinności - co miało być kolejnym niełatwym zadaniem. Wokół jeziora zaś roztaczał się ląd, na który srebrnik mógł wyjść: nie był to teren duży, ale większego nie potrzebował - stworzenia te nie czuły się na lądzie pewnie i tak naprawdę nie lubiły na niego schodzić. Przeważnie, niekiedy w grę wchodziły infekcje lub inne potrzeby, które do tego zmuszały; rany lepiej goiły się na lądzie, niepodrażniane morską wodą. Srebrnik musiał mieć na to miejsce - również na to, by położyć się na lądzie w blasku słonecznych promieni prześwitujących przez dach. Z uwagi na konieczność wytworzenia wewnątrz kopuły sztucznego mikroklimatu, wyzwania mnożyły się w nieskończoność. Istotna była też bezpieczna przestrzeń dla opiekunów smoka, roztaczająca się wokół jeziora, schodami wzwyż na balkony wijące się wokół zbiornika - tak, by można było z nich obserwować każdy fragment basenu. Kontrola była wszak nieodłącznym elementem opieki, jaką nad nim roztaczali. Nie tylko, miejsce to musiało być bezpieczne w trakcie ewentualnej pory karmienia. Smoki w rezerwacie miały komfort polowania, kiedy nie były uwięzione, mogły robić, co chciały. Morski był zagwozdką: nie było możliwości, by pod jego łapy przypadkiem zaplątała się ryba lub ptak. Można było podobne zwierzęta gromadzić w jego zbiorniku cyklicznie, jednak te, których nie złapie, wkrótce staną się gnijącym problemem na dnie jego jeziora. Nawet najdrobniejsza rzecz wydawała się bardziej skomplikowana, kiedy trzeba było ją wprowadzić w życie w sprawie tak istotnej. Błąd mógł wywołać katastrofę; srebrnik nie był smokiem, którego byłoby łatwo zastąpić - ten niezwykły okaz mógł sprawić, że rodowe księgi nigdy o nim nie zapomną.
Sprowadzenie do Anglii tych wszystkich roślin, które pozwoliłyby dać srebrnikowi poczucie domu miało zająć długie tygodnie; niezbędna okazała się pomoc doświadczonego zielarza, który zadba o to, by flora nie uwiędła, miała dostateczny dostęp do światła i wilgoci. Podziemna grota musiała być wyposażona w miękki cuchnący mech, którego zapach dla srebrnika jest wybitnie przyjemny i to właśnie na nim najchętniej smoki urządzają na wolności swoje legowiska. Wyselekcjonowanie rzadkiej odmiany, która nie tylko będzie odpowiednia dla jego srebrnika, ale i przetrwa angielskie warunki, nawet magicznie zmodyfikowane, wymagała współpracy z Jamesem Gemmy, wieloletnim pracownikiem instytutu Majorbanksa, który zgodził się na współpracę. Również przy konsultacji z nim i pod jego nadzorem zarządził sprowadzenie kolejnych nadmorskich traw, drzew, krzewów i roślin wodnych, które miały wypełnić zbiornik. Wymagały naturalnie odpowiedniej fauny - ławic niedużych rybek, morskich ślimaków i owadów, które pomogą utrzymać przy życiu rozłożyste kwiaty. Nie wszystkie z jego żądań zostały zrealizowane, niektóre okazały się niemożliwe: nawet zaczarowana przestrzeń nie mogła całkiem zmienić angielskiego klimatu. Nie poddawał się - siedząc nad zielnikami z różnych stron świata wczytywał się właśnie w kolejne akapity, nie bacząc na dogasającą świecę ani księżyc błyszczący już wysoko na niebie, poszukując rozwiązań, które uczynią smocze legowisko idealnym. Czytał o roślinie zwanej Cichym Oczeretem; przypominała trzcinę, była jednak od niej nieznacznie wyższa - tym samym lepiej nadawała się dla srebrnika, mogąc skryć gęstwiną jego łuski. Smok tego co prawda nie potrzebował, miał naturalny pancerz maskujący, który czynił go pod taflą wody praktycznie niewidzialnym. Jednak działo się to tylko pod taflą - a niekiedy nawet srebrniki ciekawe były, co dzieje się nad nią. Zbiorowisko podobnej rośliny wydawało się idealnym miejscem dla jego ewentualnego koczowania. Co jednak istotniejsze, Cichy Oczeret doskonale wygłuszał hałasy wokół, dzięki czemu czyniłby obecność opiekunów srebrnika znacznie mniej uciążliwą. Ciekawe były też jego walory smakowe, był ponoć słodki; mógłby stać się przysmakiem srebrnika, który miał szczególnie wyczulony smak na słodycz. W nadmiarze mógłby zaszkodzić, co niosło pewne ryzyko, jednak trawa jako taka instynktownie służyła smokom przecież raczej do czyszczenia żołądka niż do pożywienia jako takiego: nie powinien jeść jej w nadmiarze nawet przy ciągłej bliskości. Przez chwilę wpatrując się w jej rycinę, w końcu zanurzył gęsie pióro w kałamarzu, unosząc je delikatnie, lekko, nie rozchlapując atramentu zaczynając list do Gemmy'ego zawierający kolejną propozycję. Musiał wpierw otrzymać jego opinię - czy roślina miała szansę przyjąć się w sztucznych warunkach; dopiero później poprosi go o pomoc w nawiązaniu kontaktu niezbędnego do jej sprowadzenia - i wreszcie w przygotowaniu jej podłoża, na którym się zadomowi. Hojnie opłacał tego człowieka, był pewien, że znajdzie dla niego czas nawet w nocy - ale akurat na tę sprawę mógł poczekać do rana. Odda list Vespasienowi, kiedy skończy. Zatrzasnął księgę - zielnik mógł na dziś odłożyć, nadszedł czas ponownie przyjrzeć się planom.
Rozpostarł przed sobą pergamin, na którym naszkicowany został projekt z wolna wznoszony w ogrodach; zbyt wolno, srebrnik zamknięty był w małym, ciasnym akwarium i potrzebował przestrzeni. Po wszystkim, co przeszedł - musiał otrzymać ją natychmiast. Wysunął różdżkę, kierując jej kraniec na mapę i wypowiedział zaklęcie powielające; jedną z map podpisał kaligrafowanym mianem Srebrny Staw, po czym zaczął pisać kolejny list - tym razem kierowany do magokartografa mającego siedzibę na Pokątnej; potrzebowali nowego planu rezerwatu - uwzględniającego wzniesioną budowlę. Im szybciej się na nim pojawi, tym lepiej, kiedy srebrnik będzie już w wodzie pracownicy muszą znać dokładny rozkład jego legowiska. Wciąż nie miał imienia, jednak Tristan nie myślał o nim bezosobowo - na to miała przyjść odpowiednia chwila, kiedy srebrnik będzie miał już możliwości ukazać się Evandrze w pełni. To ją chciał o to poprosić. Zakończywszy jednak lakoniczną wiadomość będącą w istocie zleceniem odczekał moment, nim zwinął list wraz ze skopiowanym planem - przez chwilę przyglądając się jeszcze jego konstrukcji. Nie znał się na tym - ale czy sklepienie na pewno wytrzyma? Czy zdołają obłożyć go odpowiednimi zaklęciami ochronnymi? Czy grota wytrzyma ciężar i nie zawali się pomimo użytej na niej magii? Czy nie powinni jednak obniżyć pawilonu, by nie wadzić nadto w przestrzeni ponad nim, gdzie latały smoki? Na żadne z tych pytań nie znał odpowiedzi, a decyzję należało podjąć. Jedyne, co mógł zrobić, to zaufać projektantom: i choć nieszczególnie mu się to podobało, jednocześnie czuł, że nie miał wyjścia; sytuacje, w których musiał liczyć na innych, nie na siebie, były rzadkie, nie lubił się do nich przyzwyczajać. Nikomu nie ufał wszak równie mocno, co sobie samemu.
Nad księgą o drobnej faunie charakterystycznej dla regionu podbiegunowego, z którego pochodzi srebrnik, spędził kolejne godziny - aż nie usłyszał za oknem ryku przebudzonego smoka, a pierwsze promienie słońce nie sięgnęły oświetlonej świeca komnaty. Na dziś musiało wystarczyć, zdmuchnął płomień, nim zebrał rzeczy i opuścił komnaty; choć na moment chciał wrócić do domu.
/zt
Kiedy po raz pierwszy ujrzał plany nowego budynku, był przytłoczony; przepełniała go pewność, że ta inwestycja nie miała szans powodzenia. Nikt przed nim tego tutaj nie robił - rezerwat Rosierów służył albionom latającymi nad klifami wschodniego angielskiego wybrzeża, nigdy innym, a już w ogóle nigdy smokom morskim. Najgorzej jednak czuł się z tym, że nie miał żadnego - absolutnie żadnego - obycia z morskimi smokami. Wiedział o nich dużo, to prawda, być może mógłby nawet uchodzić za jeden z większych autorytetów na Wyspach, ale była to wiedza wyłącznie teoretyczna. Nigdy nie podszedł bliżej morskiego smoka, nigdy nie miał żadnego pod opieką ani tym bardziej mocą decyzyjną, gdy nagle wyszarpał jednego z niewoli przy morskim dnie i ocalił go z opresji, zabierając na własne włości. Srebrnik wydawał się nie być tym zachwycony, choć gdy miną miesiące z pewnością pojmie, że przestrzeń pozbawiona anomalii będzie mu znacznie milsza. Ale potrzebował czasu.
A Tristan - potrzebował warunków. Nie miał go gdzie trzymać. Niespodziewany gość spadł mu na głowę znikąd, w jego rezerwacie nigdy nie było stworzeń tego typu. Sprowadził najlepszych magoarchitektów, by wspólnie z nim stworzyli odpowiedni projekt; sam najlepiej potrafił zadbać o potrzeby smoka, przedstawić jego wymagania, nie na poziomie niezbędnym do życia, a komfortowym. Taki, jaki pozwoli mu tutaj spokojnie dożyć resztę swoich lat - a najpewniej zostało mu ich jeszcze trochę. Przynajmniej trochę. Oczywistym jednak było, że sam nie będzie w stanie zaprojektować odpowiedniej konstrukcji: spełniającej wymogi bezpieczeństwa nie tylko wobec smoka, ale i jego opiekunów. Wszystko musiało być zapięte na ostatni guzik, nie pozwalał uciekać detalom. Pracował po nocach, przeznaczając dla smoka większość i tak przecież wąskiego wolnego czasu, tak jak teraz, gdy sam pośrodku wysokich ścian biblioteki w rezerwacie, obłożony stosikiem starych ksiąg, zagłębiał się w kolejnych lekturach. Rzadko robił to za dnia, preferował raczej nakazywać znosić potrzebne mu pozycje do jego gabinetu, gdzie nikt nie będzie mu przeszkadzał - ale kiedy to miejsce i tak zionęło pustką, nie robiło to po prawdzie większej różnicy. Fakt, że księgi musiał odnaleźć samodzielnie, przeciągało pewne czynności, ale jednocześnie dawało mu swobodę tak niezbędną do osiągnięcia ostatecznego sukcesu. Niebo było ciemne, zasnute burzowymi chmurami, wiatr dął w szyby, a błyskawice przecinały mroczne niebo przywołując niepokojące wspomnienia; to właśnie w trakcie burzy stracił Myssleine.
Ostatecznie rysunki, jakie stworzyli, przedstawiały rozległe głębokie jezioro, które będzie trzeba sztucznie wykopać na terenie rezerwatu. Pod nim - sztuczna podziemna grota z kamienia, magicznie powiększona, by zminimalizować koszta, ale i czas niezbędny na przygotowanie wodnego legowiska, a także by zmaksymalizować komfort samego srebrnika. Stworzenia te lubią spać w ciemnych, cichych i spokojnych zakamarkach, najlepiej w otoczeniu roślinności - co miało być kolejnym niełatwym zadaniem. Wokół jeziora zaś roztaczał się ląd, na który srebrnik mógł wyjść: nie był to teren duży, ale większego nie potrzebował - stworzenia te nie czuły się na lądzie pewnie i tak naprawdę nie lubiły na niego schodzić. Przeważnie, niekiedy w grę wchodziły infekcje lub inne potrzeby, które do tego zmuszały; rany lepiej goiły się na lądzie, niepodrażniane morską wodą. Srebrnik musiał mieć na to miejsce - również na to, by położyć się na lądzie w blasku słonecznych promieni prześwitujących przez dach. Z uwagi na konieczność wytworzenia wewnątrz kopuły sztucznego mikroklimatu, wyzwania mnożyły się w nieskończoność. Istotna była też bezpieczna przestrzeń dla opiekunów smoka, roztaczająca się wokół jeziora, schodami wzwyż na balkony wijące się wokół zbiornika - tak, by można było z nich obserwować każdy fragment basenu. Kontrola była wszak nieodłącznym elementem opieki, jaką nad nim roztaczali. Nie tylko, miejsce to musiało być bezpieczne w trakcie ewentualnej pory karmienia. Smoki w rezerwacie miały komfort polowania, kiedy nie były uwięzione, mogły robić, co chciały. Morski był zagwozdką: nie było możliwości, by pod jego łapy przypadkiem zaplątała się ryba lub ptak. Można było podobne zwierzęta gromadzić w jego zbiorniku cyklicznie, jednak te, których nie złapie, wkrótce staną się gnijącym problemem na dnie jego jeziora. Nawet najdrobniejsza rzecz wydawała się bardziej skomplikowana, kiedy trzeba było ją wprowadzić w życie w sprawie tak istotnej. Błąd mógł wywołać katastrofę; srebrnik nie był smokiem, którego byłoby łatwo zastąpić - ten niezwykły okaz mógł sprawić, że rodowe księgi nigdy o nim nie zapomną.
Sprowadzenie do Anglii tych wszystkich roślin, które pozwoliłyby dać srebrnikowi poczucie domu miało zająć długie tygodnie; niezbędna okazała się pomoc doświadczonego zielarza, który zadba o to, by flora nie uwiędła, miała dostateczny dostęp do światła i wilgoci. Podziemna grota musiała być wyposażona w miękki cuchnący mech, którego zapach dla srebrnika jest wybitnie przyjemny i to właśnie na nim najchętniej smoki urządzają na wolności swoje legowiska. Wyselekcjonowanie rzadkiej odmiany, która nie tylko będzie odpowiednia dla jego srebrnika, ale i przetrwa angielskie warunki, nawet magicznie zmodyfikowane, wymagała współpracy z Jamesem Gemmy, wieloletnim pracownikiem instytutu Majorbanksa, który zgodził się na współpracę. Również przy konsultacji z nim i pod jego nadzorem zarządził sprowadzenie kolejnych nadmorskich traw, drzew, krzewów i roślin wodnych, które miały wypełnić zbiornik. Wymagały naturalnie odpowiedniej fauny - ławic niedużych rybek, morskich ślimaków i owadów, które pomogą utrzymać przy życiu rozłożyste kwiaty. Nie wszystkie z jego żądań zostały zrealizowane, niektóre okazały się niemożliwe: nawet zaczarowana przestrzeń nie mogła całkiem zmienić angielskiego klimatu. Nie poddawał się - siedząc nad zielnikami z różnych stron świata wczytywał się właśnie w kolejne akapity, nie bacząc na dogasającą świecę ani księżyc błyszczący już wysoko na niebie, poszukując rozwiązań, które uczynią smocze legowisko idealnym. Czytał o roślinie zwanej Cichym Oczeretem; przypominała trzcinę, była jednak od niej nieznacznie wyższa - tym samym lepiej nadawała się dla srebrnika, mogąc skryć gęstwiną jego łuski. Smok tego co prawda nie potrzebował, miał naturalny pancerz maskujący, który czynił go pod taflą wody praktycznie niewidzialnym. Jednak działo się to tylko pod taflą - a niekiedy nawet srebrniki ciekawe były, co dzieje się nad nią. Zbiorowisko podobnej rośliny wydawało się idealnym miejscem dla jego ewentualnego koczowania. Co jednak istotniejsze, Cichy Oczeret doskonale wygłuszał hałasy wokół, dzięki czemu czyniłby obecność opiekunów srebrnika znacznie mniej uciążliwą. Ciekawe były też jego walory smakowe, był ponoć słodki; mógłby stać się przysmakiem srebrnika, który miał szczególnie wyczulony smak na słodycz. W nadmiarze mógłby zaszkodzić, co niosło pewne ryzyko, jednak trawa jako taka instynktownie służyła smokom przecież raczej do czyszczenia żołądka niż do pożywienia jako takiego: nie powinien jeść jej w nadmiarze nawet przy ciągłej bliskości. Przez chwilę wpatrując się w jej rycinę, w końcu zanurzył gęsie pióro w kałamarzu, unosząc je delikatnie, lekko, nie rozchlapując atramentu zaczynając list do Gemmy'ego zawierający kolejną propozycję. Musiał wpierw otrzymać jego opinię - czy roślina miała szansę przyjąć się w sztucznych warunkach; dopiero później poprosi go o pomoc w nawiązaniu kontaktu niezbędnego do jej sprowadzenia - i wreszcie w przygotowaniu jej podłoża, na którym się zadomowi. Hojnie opłacał tego człowieka, był pewien, że znajdzie dla niego czas nawet w nocy - ale akurat na tę sprawę mógł poczekać do rana. Odda list Vespasienowi, kiedy skończy. Zatrzasnął księgę - zielnik mógł na dziś odłożyć, nadszedł czas ponownie przyjrzeć się planom.
Rozpostarł przed sobą pergamin, na którym naszkicowany został projekt z wolna wznoszony w ogrodach; zbyt wolno, srebrnik zamknięty był w małym, ciasnym akwarium i potrzebował przestrzeni. Po wszystkim, co przeszedł - musiał otrzymać ją natychmiast. Wysunął różdżkę, kierując jej kraniec na mapę i wypowiedział zaklęcie powielające; jedną z map podpisał kaligrafowanym mianem Srebrny Staw, po czym zaczął pisać kolejny list - tym razem kierowany do magokartografa mającego siedzibę na Pokątnej; potrzebowali nowego planu rezerwatu - uwzględniającego wzniesioną budowlę. Im szybciej się na nim pojawi, tym lepiej, kiedy srebrnik będzie już w wodzie pracownicy muszą znać dokładny rozkład jego legowiska. Wciąż nie miał imienia, jednak Tristan nie myślał o nim bezosobowo - na to miała przyjść odpowiednia chwila, kiedy srebrnik będzie miał już możliwości ukazać się Evandrze w pełni. To ją chciał o to poprosić. Zakończywszy jednak lakoniczną wiadomość będącą w istocie zleceniem odczekał moment, nim zwinął list wraz ze skopiowanym planem - przez chwilę przyglądając się jeszcze jego konstrukcji. Nie znał się na tym - ale czy sklepienie na pewno wytrzyma? Czy zdołają obłożyć go odpowiednimi zaklęciami ochronnymi? Czy grota wytrzyma ciężar i nie zawali się pomimo użytej na niej magii? Czy nie powinni jednak obniżyć pawilonu, by nie wadzić nadto w przestrzeni ponad nim, gdzie latały smoki? Na żadne z tych pytań nie znał odpowiedzi, a decyzję należało podjąć. Jedyne, co mógł zrobić, to zaufać projektantom: i choć nieszczególnie mu się to podobało, jednocześnie czuł, że nie miał wyjścia; sytuacje, w których musiał liczyć na innych, nie na siebie, były rzadkie, nie lubił się do nich przyzwyczajać. Nikomu nie ufał wszak równie mocno, co sobie samemu.
Nad księgą o drobnej faunie charakterystycznej dla regionu podbiegunowego, z którego pochodzi srebrnik, spędził kolejne godziny - aż nie usłyszał za oknem ryku przebudzonego smoka, a pierwsze promienie słońce nie sięgnęły oświetlonej świeca komnaty. Na dziś musiało wystarczyć, zdmuchnął płomień, nim zebrał rzeczy i opuścił komnaty; choć na moment chciał wrócić do domu.
/zt
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Najbezpieczniej czuła się w laboratorium. Badając kolejne eksponaty, przeprowadzając kolejne badania, skupiając się na tym, co mogło przynieść im jakieś korzyści, lub też wspomóc ich smoki. Ale pamiętała o swoim głównym celu. Pamiętała o rozmowie którą przeprowadziła kilka lat wcześniej z ojcem. Jej cel pozostał niezmienny. Pierwszy, został już osiągnięty. Badacz behawiorysta. Jej ojciec miał rację, na palcach jednej ręki mogłaby zliczyć przypadki, kiedy stanęła przed smokiem. Przeglądała notki łowców, czytała opisy opiekunów, zalecając im kolejne działania i badała próbki smoków, jednocześnie sprawdzając ich trwałość i odnajdując dla nich zastosowania. Powoli jednak, z każdym miesiącem przyuczała się też do tego, by kiedyś przejąć pozycję dyplomaty w domowym rezerwacie. Dlatego też część czasu, który poświęcała rezerwatowi spędzała w towarzystwie Malcolma Edgecombe'a, który od lat zajmował się niektórymi rozmowami, czy pilnował tych, które ustanowione zostały przed laty. Pomagała mu w dokumentacji, papierologi, który z początku przerażała ją trochę, teraz zdawała się nie być dla niej żadną nowością. Przez pierwsze trzy lata, jednie przysłuchiwała się wypowiadanym przez niego słowom, sama będąc bardziej ozdobą, objawem szacunku - wszak sam Rosier uczestniczył w transakcji, czy uczennicą. Pytana, odpowiadała niewiele, zawsze pozwalając, by ciężar rozmowy spadał na jego barki, bowiem tego oczekiwał od niej ojciec i taka była ich umowa w tamtym czasie. Musiała przyznać, że ze swoją wiedzą, czy też umiejętnościami w tamtym czasie, mogłaby jedynie zaszkodzić. Nie miała odpowiednich umiejętności, żeby nie dać się podejść. Przekonała się o tym na własnej skórze, kiedy polecono by podjęła się sama pewnej transakcji i choć udało się jej tej dobić, nie zyskali na tym tyle ile mogli, jej ojciec dokładnie jej to przedstawił, wskazując na fakty o których sama nawet nie pomyślała. Oczekiwał od niej więcej, a porażka jedynie upewniła go w przekonaniu, że jeszcze nie jest gotowa. Nie miała złudzeń, że Tristan będzie oczekiwał mniej. Będzie oczekiwał jeszcze więcej. Ale ona nie była już tą samą młódką, którą była dwa lata temu. Oboje o tym wiedzieli. Urosła w siłę. A codzienne obserwacje systemu pracy Edgecombe i późniejsze z nim rozmowy pozwoliło jej wyciągać wnioski i uczyć się, jak roztaczać wokół siebie odpowiednią aurę, jak formułować słowa, jak wykorzystywać znajomości i kontakty tak, by przynosiły one jak najwięcej korzyści dla całe rezerwatu. Była narzędziem. I musiała działać jak najlepiej. I czuła, że powoli staje się do tego gotowa.
Od rana razem z Malcolmem zajmowali czytelnię, przygotowując kontrakt, który jeszcze nie został nawet uzgodniony. Widziała jednak jak mężczyzna robił tak wcześniej nie raz. Pewien tego co potrafił i co ofiarował, wiedział też to, co chciał dostać i zyskać. Rzadko kiedy godził się na mniej. Przeważnie celowo podnosił w górę swoje żądania, by później wspaniałomyślnie móc z nich trochę zejść, zazwyczaj jednak nadal albo powyżej własnych planów albo zrównując się z nimi całkowicie. Nigdy jednak nie schodził niżej. To on rozdawał karty, to on pociągał za kolejne sznurki i to on prowadził tor rozmowy. Był jej nauczycielem, a ona chłonęła całą wiedzę jak gąbka. Powoli zaczynając stawiać coraz odważniejsze kroki. Zaczynała od niewielkich rzeczy. Podrzędnych umów, które wystarczyło tylko dopatrzyć, pojawić się, być i podpisać. Nic skomplikowanego, ale dla rezerwatu równie ważnego jak każde inne działanie. Dopiero jakiś czas temu zaczęła zajmować się transakcjami, których daty kończyły się, ale wymagały negocjacji ze względu na zmiany, którym poddał się świat, czy też dany rezerwat. Z początku ciężko było ugrać więcej, była zadowolona, kiedy udawało jej się utrzymać współpracę na odpowiednio wysokich jak wcześniej zyskach, nie przynosząc przy tym strat. Ale to było jeszcze za mało. Z biegiem czasu uświadomiła sobie, że większość jej rozmówców, to mężczyźni, którzy z góry zakładają, że prześcigają ją jeśli idzie o inteligencję, czy też rozmowy biznesowe. Widziała w tęczówkach jak brzmiały ich myśli. Rosierowie musieli oszaleć, by wysyłać do nich kobietę. Damę, która winna haftować właśnie wzory, a nie zajmować się negocjacjami w imieniu Rezerwatu. Szybko nauczyła się wykorzystywać tą sytuację bezwzględnie. Zawsze idealna, piękna i uprzejma, z każdym kolejnym spotakniem lepiej była w stanie wyczuwać swojego rozmówcę. Łatwiej było odpowiednio skierować czasem nawet tak, by owa rozmowa kończyła się dla jej rozmówcy z przekonaniem, że wynegociował naprawdę wiele, niskim nakładem własnych kosztów. Czasem orientowali się, że to ona miała przewagę, że to jej pragnienia i myśli zostały spełnione. Czasem powracali żądając renegocjacji, jednak rzadko kiedy ku temu przystawali. Podpisane na jakiś określony czas gwarantowały im stałe wpływy tego, czego oczekiwali. Zmiana jej warunków mogła odbyć się dopiero, po określonym czasie, albo z odpowiednim ekwiwalentem za zerwanie jej przed czasem. Dzisiaj, przygotowywała się do czegoś większego. Czegoś trudniejszego. Jak na razie, jej zadania skupiały się głównie na kraju. Teraz przygotowywała się na pierwszą, samodzielną wizytę za granicą. Celem była Francja, głównie dlatego, że był to język w którym nie czuła skrępowania. Odbierała nauki we francuskiej szkole magii i znała tamten kraj i jego obyczaje praktycznie tak samo dobrze, jak Anglię.
Pracowali w milczeniu, Malcolm przeglądał sporządzone przez nią dokumenty, a ona spisywała ostatni z nich. Sprawa nie była strasznie skomplikowana, ale nie znaczyło też, że jest prosta. Całość rozchodziła się o smoki, potocznie nazywane Jadowitymi Marsylliankami. Jak sama nazwa wskazuje ich największe występowanie umiejscowione było w Marsylli, a by nie przenosić ich z obszaru na którym dobrze się czuły, to właśnie tam założono ich rezerwat. Podobne uwarunkowania geograficzne i położenie rezerwartu w Kent sprawiało, że istniała szansa na poprawną adaptację tego gatunku i u nich. Problematyczne było jednak pozyskanie zgody na to i zdobycie smoczych jaj. Badając wcześniej wzmianki i informacje o gatunku Melisande szybko zauważyła, że najprostsze ku temu będzie wychowanie smoków od młodych w trochę zmienionym środowisku. Próba przystosowania tych, które wychowały się na Maryslli niosła ze sobą pewne niewiadome, które znów mogły wprowadzić komplikację.
- Pamiętaj, panienko. - odezwał się Malcolm, kiedy chowała do zdobionej tuby dokumenty zawierająca zarówno warunki jakie zamierzali zapewnić wraz z planami architektonicznymi, jak i kolejne etapy postępowanie, po wstępnie przygotowane umowy czekające już na podpis. - Choć cena nie gra dla nas roli... - zaczął, zawieszając głos.
-... najlepiej, żeby była jak najniższa. - powtórzyła za nim uśmiechając się do swojego mentora, który tym razem nie miał jej towarzyszyć. Sądziła, że przy tak ważnym kontrakcie mimo wszystko postanowi udać się z nią by w razie czego móc zareagować. Zdziwił ją swoim wyborem, ale jednocześnie jej to schlebiało. Znaczyć to musiało tylko tyle, że wierzy iż jest w stanie sama poradzić sobie z zdaniem, która przed nią stało. Wzięła wdech w płuca. Do pomieszczenia weszło dwóch mężczyzn pracujących u nich od lat, którzy tym razem mieli zadbać o jej ochronę. Tej, nigdy nie było za wiele. Jasne tęczówki zawiesiły się na nich skinęła im krótko głową.
- Wóz jest już gotowy, lady Rosier. - powiedział jeden z nich. Spojrzała jeszcze raz w kierunku Malcolma, biorąc wdech w płuca. Skinął jej głową ze spokojem odchylając się rozluźniony na zajmowanym przez siebie krześle. Odpowiedziała tym samym, była gotowa. Skoro tak twierdził, musiała udowodnić, że się nie pomylił. Skinęła mu głową w odpowiedzi.
- Nie zwlekajmy więc. Wielkim foux pas byłoby zjawić się spóźnionym. - powiedziała do mężczyzn, popychając drzwi od czytelni i ruszając korytarzami w kierunku wyjścia, gdzie czekał na nich pojazd. Spóźnić, można było się na sabat, czy spotkanie które nijak nie miało żadnych znamion biznesu. To na które wybierała się teraz, miało znaczenie dla ich rezerwatu. Nie mogła więc pozwolić sobie na żaden, nawet najmniej błąd. Zależało od tego wiele, ale nie obawiała się wziąć ten ciężar na własne ramiona.
| zt
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sukcesywnie nawiązywana przez ostatnie miesiące współpraca z rumuńskimi smokologami owocowała w nowe kontakty i współprace. Goszczenie kolejnych delegacji było, co prawda, obowiązkiem, ale połączonym z przyjemnością, gdy obfitowała w niezwykle interesujące i rozwijające rozmowy. Doświadczenie czarodziejów tak doświadczonych w dziedzinie, pochodzących z kraju tak bogatego w różnorodność magibiologiczną smoków, okazywało się bezcenne wobec ogromu informacji, które mogli wymienić. Niechętnie dzielił się pomniejszymi odkryciami tak swoimi, jak swoich ludzi, zazdrosny o sukces, który ktoś mógłby skraść, budując własne teorie na podwalinach, które stworzone zostały w Smoczych Ogrodach. Podobna wymiana z czarodziejami z Sybinu w Transylwanii dawała wrażenie uczciwej obustronności. Pozwalała spojrzeć na wiele spraw pod niespotykanym dotąd kątem, zupełnie odmiennym od szkół królujących w zachodniej Europie. Całkowicie zrozumiałym był fakt, że wobec wojny Tristan nie mógł opuścić kraju, ale zapewniając o bezpieczeństwie samego rezerwatu z gościnnością przyjmował kolejnych czarodziejów na swoich włościach.
Ostatnia wizyta dotyczyła rodzimej rumuńskiej rasy, długoroga rumuńskiego, i planów związanych z jego rozrodem. Handel ich pięknymi złotymi rogami kwitł w najlepsze, co miało negatywny wpływ na populację tych i tak rzadkich stworzeń. W ostatnich latach przebieg powziętych planów nie przebiegał zbyt pomyślnie, wciąż znajdywano zbyt mało jaj, samice ich nie składały, a samce się starzały, zmniejszając szanse na zdrowe potomstwo. Opracowanie odpowiedniej strategii mogło zająć nawet dziesięciolecia - sęk w tym, że ten wyjątkowy, najpotężniejszy gatunek smoka, który przetrwał, nie miał tyle czasu. Był zagrożony, myśl, że mógłby zniknąć z powierzchni ziemi, wydawała się przerażająca i straszna. Zdarzenie takie stanowiłoby kolejny krok do oddania świata niemagicznym.
Tristan w rozmowach ze smokologami z Rumunii niejednokrotnie wspominał o możliwości - próbie - zmieszania genów długorogów z genami albionów z Kentu, celem wzmocnienia gatunku. Potężne cechy wschodnich gatunków rozrzedziłyby co prawda krew rodzimych gatunków w sposób ryzykowny - trudno było przewidzieć, czy nie zrodzą się z tego zwyczajne pokraki - ale dawały szanse na pozyskanie części potęgi najbardziej niebezpiecznych gadów świata. Podejrzewał, że był to doskonały sposób na ułatwienie smokom ekspansji angielskich ziem, co w przyszłości mogłoby umożliwić przywrócenie ich do naturalnego środowiska. Czyż nie pięknie byłoby - znów - móc ujrzeć rozpostarte smocze skrzydła nad angielskim niebem? Marzenia te pozostawały w sferze mrzonek tak długo, jak długo Rumuni nie mogli uporać się z własnym problemem - w związku z którym zdecydowano udostępnić się im woluminy znajdujące się w Smoczych Rezerwatach, a Tristan przeprowadzał ich przez ten proces osobiście. Wierzył zresztą, że uzyskane wnioski będzie można paralelnie zastosować do wciąż samotnej wyspiarki: jej niewyklute jaja leżały w terrarium, a żadne znane im metody nie prowadziły do ich rozwoju. Czy istniała szansa, że wciąż były żywe? Traktowano je z ostrożnością, nie badano, by ich nie zniszczyć. Przechowywano je w warunkach, które mogły zapewnić im jak najlepsze warunki na przetrwanie mimo przeciwności losu. Żałował, że nie miał chwili, by osobiście zjawić się w Transylwanii i wspomóc Rumunów na miejscu - być może wówczas i on mógłby spojrzeć na to od innej strony.
- Roczniki od 1203 roku znajdują się w lewym korytarzu - poinstruował czarodzieja, starszy czarodziej o poplątanej brodzie przymrużył oczy znad drucianych okularów, a towarzyszący mu młodzieniec zanurzył się w labirynt ksiąg, by na własne oczy ujrzeć wskazane przez Tristana księgi. Zwoje były starsze, niż obecność Rosierów na angielskich ziemiach, wiele z nich zostało spisane jeszcze przed założeniem Smoczych Ogrodów przez dawnych obserwatorów gatunku. Z Rumunami najczęściej porozumiewał się w języku francuskim, w którym obie strony porozumiewały się płynnie. Ich łamana angielszczyzna była zbędna, jego próby wtrącania rumuńskich zwrotów wynikały z grzeczności. - Lecz najbardziej zainteresuje was księga rozrodu. To ta - Wskazał odpowiedni wolumin, wysuwając go z półek regału; była to gruba ciężka księga, jedna, wymiana pokoleń u smoków postępowała bardzo powoli, a w tym kontekście okazywało się, że Anglia była całkiem młodym krajem. Położył księgę przed starszym czarodziejem, na stoliku, przy którym zasiadł. - Nasze spostrzeżenia nie wróżą dobrze - podjął się wprowadzenia czarodziejów do tematu. - Kolejne wpisy wyraźnie wskazują tendencję spadkową, im mniej smoków pozostawało przy życiu, tym mniej smoczych jaj odnajdywano i tym mniej zdrowych smoków się z nich wykluwało. Nie mówię, oczywiście, o ilości jako takiej, a o stosunku młodych smocząt do odpowiednich smoków dorosłych, pozostałych w wieku reprodukcyjnym. Nasze teorie obarczają tym skąpą pulę genetyczną, zupełnie jakby stworzenia te podświadomie, a może nawet świadomie, wyczuwały swoich krewnych i nie chciały się z nimi kojarzyć, czego przy wąskiej populacji nie da się ominąć. Skojarzone w ten sposób smoki okazują się słabsze, zatem druga z naszych teorii mówi o naturalnych mechanizmach obronnych przed podobnym potomstwem. Przy kojarzeniu krewniaczym samice może być zwyczajnie trudniej zapłodnić. A jednak, bez tego odbudowanie populacji jest całkowicie niemożliwe. To, co należy zrobić, to popracować nad wzmocnieniem tych możliwości, co sugeruję rozpocząć od porównania cech osobniczych samic, które złożyły jaja i tych, które temu nie podołały. Dokładne przebadanie substancji wpływających na poszczególne cechy może pomóc w opracowaniu receptury wzmacniającej zdrowie samic. Przykładowo - zaczął, przysiadając przy stole naprzeciw starszego z czarodziejów, który przyglądał mu się z zainteresowaniem i kiwał głową raz po razie, gdy wsłuchiwał się w jego rewelacje. Młodszy podszedł bliżej nich, trzymając w ramionach, przy piersi, jedną z wyciągniętych ze wskazanego labiryntu ksiąg. - Nie pozostawia wątpliwości różnica w łuskach samic płodnych i samic bezpłodnych. Wystarczy spojrzeć na ryciny, zdrowe smoczyce mają łuski wyraźnie większe, o lepszej gramaturze i bardziej błyszczące. Jeśli panowie sobie życzą - w izbie pamięci mogą je obejrzeć osobiście, przechowujemy te preparaty. Sugeruje to zmiany, które zachodzą jeszcze na etapie dorastania - kształt łusek nie ulega przecież zmianie przez całe życie smoka. - O oczywistościach rozprawiać nie musieli. - Łuski albionów są skostniałe, w tym nie różnią się od długorogów. Silnie unaczynione osteodermy, w całości keratynowe, różnią się istotnie pomiędzy tymi dwoma grupami samic, za wyjątkiem obszaru gastraliów. Może być to spowodowane różnicami w żywieniu na etapie dojrzewania. Słabsze smoczyce nie karmiły potomstwa dużą ilością wysokojakościowego mięsa, celowały w zwierzynę prostą do upolowania, ale mniej pożywną. Możliwe, że część smoków przejściowo głodowała. Nie odnaleźliśmy odpowiedzi na pytanie, czy i w jaki sposób można byłoby nadrobić te braki w dorosłym życiu smoka. Z całą pewnością nie dietą, lecz odpowiednim odwarem, który mógłby dokonać trwałych zmian w tkance kostnej, ale i obfitą suplementacją żelaza.... - snuł dalej, przedstawiając wyniki badań smokologów rezerwatu, pracował przy nich, lecz nie był jedyny. Czy rumuńscy specjaliści mogli pomóc je rozwinąć? - Z pewnością zechcą panowie przeanalizować te wyniki samodzielnie, nikt nie będzie przeszkadzał wam w lekturze - i ja też pozwolę sobie odejść. Proszę mnie powiadomić, kiedy będą panowie gotowi. Zaprowadzę panów do izby pamięci, gdzie przechowujemy spreparowane relikty i zaprezentuję łuski. To bardzo cenne eksponaty, z pewnością są panowie podekscytowani - wtrącił, nim zdążyli się odezwać; przypuszczał, że chcieli przebadać łuski samodzielnie. Zostały jednak przez tutejszych smokologów bardzo dokładnie obejrzane i był pewien, że te wyniki powinny być dla nich wystarczająco satysfakcjonujące. Nie miał problemów z ich okazaniem, lecz zbyt częsty bezpośredni dotyk mógł je w końcu zniszczyć, a na to pozwolić nie mógł. - Powodzenia - zakończył, na tym samym pędzie odchodząc z czytelni, szybkim, zamaszystym krokiem.
Nie miał im więcej do powiedzenia, ale zamierzał udostępnić wszystkie niezbędne dla ich pracy informacje. Ciekaw był wniosków, do których mogli dojść wspólnym siłami - a nade wszystko ciekaw był efektów podjętej współpracy. Był pewien, że zaowocuje samymi interesującymi wnioskami, które będzie można wykorzystać na wiele nie mniej intrygujących sposobów.
/zt
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Strona 1 z 2 • 1, 2
Czytelnia
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kent :: Smocze Ogrody