Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kent :: Smocze Ogrody
Ogrody
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ogrody
Ogrody należą zdecydowanie do najmniej bezpiecznej części rezerwatu, smokologowie rzadko wychodzą do nich samotnie. Przepełnione zewsząd bujną roślinnością, a bliżej samego budynku również przepięknie kwitnącymi rodowymi różami Rosierów, stwarzają smokom idealne warunki rozwoju. Wyjście do ogrodów jest strzeżone równie pilnie, co inne części rezerwatu; przez wrota nie przemknie się nikt niepowołany. Silnie odczuwalny jest tutaj zapach siarki, coraz wyraźniej czuć także spaleniznę...
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Rycerzy Walpurgii i +10 dla Śmierciożerców.[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 08.12.17 7:51, w całości zmieniany 5 razy
Śledziłem wzrokiem złoty sygnet, który poderwał się z ziemi i poszybował w stronę Tristana. Deimos najwyraźniej dobrze bawił się przed śmiercią.
- Miejmy nadzieję, że już nikt więcej nie nabawi się przez niego niestrawności - jego list zdecydowanie był niesmaczny. Głupi, bezsensowny i nie na miejscu. Skończyłem jednak z rozważaniami na temat Carrowa w chwili, w której ostatni dowód jego śmierci został znaleziony. - Myślę, że rodzina może tęsknić za pierścieniem - i możesz go im odesłać albo oddać mi, żebym zajął się tym według własnego uznania. Możesz też zostawić go dla siebie i zrobić, co ci się z nim żywnie podoba, w tym przetopić go na ozdobę dla swojej żony. Za użyczenie Rezerwatu bez zgody jego właściciela była to całkiem uczciwa zapłata. O ile oczywiście niechęć Rosierów w stronę Carrowów nie osłabła przez lata, w których odcięty byłem od wszelkich informacji docierających z arystokratycznego świata. Nie żebym kiedykolwiek wiedział o nim coś więcej niż ogólny zarys dostępny dla kogoś dorastającego blisko szlacheckiego rodu.
- Niespecjalnie - przyznałem skinięciem głowy dziękując za wyrazy uznania i przypominając sobie potyczkę z Deimosem. Pełną nieoczekiwanych zwrotów akcji i niespodziewanych ataków z jego strony. - Przynajmniej wywiązał się ze swoich obietnic - chociaż raz. Poświęcałem Tristanowi wystarczająco dużo uwagi, by bez problemu nadążać za tematem rozmowy, mój wzrok jednak częściej niż skupiając się na jego twarzy, błądził po znajomych zakątkach, które ostatnio odwiedziłem wiele lat temu. Kiedy przyglądałem się im dłużej, dostrzegałem coraz więcej. Prawie się nie zmieniły. Prawie. Pamiętałem je jako bardziej niezwykłe. Zapach róż w obrazkach z przeszłości przeważał nad odorem siarki, roślinność była gęstsza, ciemniejsza, skrywająca za sobą więcej niebezpieczeństw. Zestarzałem się - przeszło mi przez myśl nie po raz pierwszy, ale za to z mocą znacznie większą niż dotychczas. Mało brakowało, a zacząłbym tak charakterystyczną dla dziadków tyradę zaczynającą się od słowa kiedyś. Bardzo starałem się nie żyć przeszłością. Było to łatwe na Nokturnie, który odwiedziłem zaledwie kilka razy przed zamknięciem w Tower. Było to łatwe wszędzie tam, gdzie nie wychowywałem się, bo świat się zmienił, kiedy na niego nie patrzyłem i wracanie z rozrzewnieniem do tego, co jest już historią nie kusiło, gdy nigdzie wokół nie widać nic przywodzącego na myśl przeszłość. Ale tutaj, w rezerwacie zdawało wciąż ukrywać się moje dzieciństwo. Jakbym dopiero chwilę wcześniej stał przed wejściem do ogrodów obok ojca, który zabrał mnie na pierwszą wizytę w pracy. Spojrzałem na Tristana dokładnie w chwili, w której ponownie się odezwał. Moje własne słowa zamarły na ustach, gdy Rosier wyjawił wreszcie, dlaczego ściągnął mnie tutaj. Zapomniałem natychmiast, nad czym myślałem jeszcze parę chwil temu. Nie umiałem znaleźć słów, żeby ubrać w nie nagły potok myśli.
- Moje kondolencje - zabrzmiało to bardziej sucho niż chciałem. Zreflektowałem się dopiero po chwili, gdy dźwięk mojego głosu przedarł się przez mur zdziwienia i niezrozumienia, jaki powstał między moją percepcją a światem zewnętrznym. Machinalnie odebrałem drobiazg z dłoni Tristana, ale zanim poświęciłem uwagę prezentowi, spojrzałem na Rosiera po raz kolejny doszukując się w nim podobieństw do Corentina. - Był moim przyjacielem - zacząłem nieco usprawiedliwiająco próbując nadrobić nienajlepszy początek. - Kiedyś. Zanim... - zmarszczyłem brwi szukając właściwego określenia, ale żadne nie przyszło mi do głowy, więc słowa zastąpiłem niedbałym machnięciem dłoni mającym zobrazować wszystko. Bezradny wobec wieści, przeniosłem wzrok na trzymany w ręku pakunek obwiązany chustą w barwy rodowe Rosierów. Ważyłem go w dłoni przez chwilę zanim poszukałem wzrokiem oczu Tristana milcząco prosząc o pozwolenie na otwarcie pamiątki, jaką postanowił pozostawić mi po sobie Corentin. - Nie sądziłem, że będzie o mnie pamiętał - mówiłem jednocześnie do siebie, do Tristana i w pustkę starając się zorientować, w którym kierunku tak naprawdę chcę moje słowa kierować. - Twój ojciec... Był mi bardzo bliski, kiedy byliśmy młodzi - zwróciłem się wreszcie do mężczyzny nie mogąc oprzeć się wrażeniu, że winny jestem mu jakieś wyjaśnienia. - Domyślam się, że nie mówił o mnie wiele. Są większe powody do chluby niż przyjaciel z dzieciństwa osadzony w Tower. Szczególnie, gdy ma się przed sobą obiecującą karierę znawcy prawa. Wychowywaliśmy się razem - zakończyłem nieskładną próbę przedstawienia naszych relacji. - Naprawdę jest mi przykro - dodałem jeszcze uciekając wzrokiem w bok, oglądając po raz kolejny rezerwat jakbym spodziewał się, że cokolwiek w nim się zmieni. Ale nie, wciąż był dokładnie taki sam jak przed chwilą, taki sam jak przed laty. - Pogrzeb? - Spytałem cicho, gdy przez niezrozumienie przebijać zaczęły się pierwsze macki żalu.
- Miejmy nadzieję, że już nikt więcej nie nabawi się przez niego niestrawności - jego list zdecydowanie był niesmaczny. Głupi, bezsensowny i nie na miejscu. Skończyłem jednak z rozważaniami na temat Carrowa w chwili, w której ostatni dowód jego śmierci został znaleziony. - Myślę, że rodzina może tęsknić za pierścieniem - i możesz go im odesłać albo oddać mi, żebym zajął się tym według własnego uznania. Możesz też zostawić go dla siebie i zrobić, co ci się z nim żywnie podoba, w tym przetopić go na ozdobę dla swojej żony. Za użyczenie Rezerwatu bez zgody jego właściciela była to całkiem uczciwa zapłata. O ile oczywiście niechęć Rosierów w stronę Carrowów nie osłabła przez lata, w których odcięty byłem od wszelkich informacji docierających z arystokratycznego świata. Nie żebym kiedykolwiek wiedział o nim coś więcej niż ogólny zarys dostępny dla kogoś dorastającego blisko szlacheckiego rodu.
- Niespecjalnie - przyznałem skinięciem głowy dziękując za wyrazy uznania i przypominając sobie potyczkę z Deimosem. Pełną nieoczekiwanych zwrotów akcji i niespodziewanych ataków z jego strony. - Przynajmniej wywiązał się ze swoich obietnic - chociaż raz. Poświęcałem Tristanowi wystarczająco dużo uwagi, by bez problemu nadążać za tematem rozmowy, mój wzrok jednak częściej niż skupiając się na jego twarzy, błądził po znajomych zakątkach, które ostatnio odwiedziłem wiele lat temu. Kiedy przyglądałem się im dłużej, dostrzegałem coraz więcej. Prawie się nie zmieniły. Prawie. Pamiętałem je jako bardziej niezwykłe. Zapach róż w obrazkach z przeszłości przeważał nad odorem siarki, roślinność była gęstsza, ciemniejsza, skrywająca za sobą więcej niebezpieczeństw. Zestarzałem się - przeszło mi przez myśl nie po raz pierwszy, ale za to z mocą znacznie większą niż dotychczas. Mało brakowało, a zacząłbym tak charakterystyczną dla dziadków tyradę zaczynającą się od słowa kiedyś. Bardzo starałem się nie żyć przeszłością. Było to łatwe na Nokturnie, który odwiedziłem zaledwie kilka razy przed zamknięciem w Tower. Było to łatwe wszędzie tam, gdzie nie wychowywałem się, bo świat się zmienił, kiedy na niego nie patrzyłem i wracanie z rozrzewnieniem do tego, co jest już historią nie kusiło, gdy nigdzie wokół nie widać nic przywodzącego na myśl przeszłość. Ale tutaj, w rezerwacie zdawało wciąż ukrywać się moje dzieciństwo. Jakbym dopiero chwilę wcześniej stał przed wejściem do ogrodów obok ojca, który zabrał mnie na pierwszą wizytę w pracy. Spojrzałem na Tristana dokładnie w chwili, w której ponownie się odezwał. Moje własne słowa zamarły na ustach, gdy Rosier wyjawił wreszcie, dlaczego ściągnął mnie tutaj. Zapomniałem natychmiast, nad czym myślałem jeszcze parę chwil temu. Nie umiałem znaleźć słów, żeby ubrać w nie nagły potok myśli.
- Moje kondolencje - zabrzmiało to bardziej sucho niż chciałem. Zreflektowałem się dopiero po chwili, gdy dźwięk mojego głosu przedarł się przez mur zdziwienia i niezrozumienia, jaki powstał między moją percepcją a światem zewnętrznym. Machinalnie odebrałem drobiazg z dłoni Tristana, ale zanim poświęciłem uwagę prezentowi, spojrzałem na Rosiera po raz kolejny doszukując się w nim podobieństw do Corentina. - Był moim przyjacielem - zacząłem nieco usprawiedliwiająco próbując nadrobić nienajlepszy początek. - Kiedyś. Zanim... - zmarszczyłem brwi szukając właściwego określenia, ale żadne nie przyszło mi do głowy, więc słowa zastąpiłem niedbałym machnięciem dłoni mającym zobrazować wszystko. Bezradny wobec wieści, przeniosłem wzrok na trzymany w ręku pakunek obwiązany chustą w barwy rodowe Rosierów. Ważyłem go w dłoni przez chwilę zanim poszukałem wzrokiem oczu Tristana milcząco prosząc o pozwolenie na otwarcie pamiątki, jaką postanowił pozostawić mi po sobie Corentin. - Nie sądziłem, że będzie o mnie pamiętał - mówiłem jednocześnie do siebie, do Tristana i w pustkę starając się zorientować, w którym kierunku tak naprawdę chcę moje słowa kierować. - Twój ojciec... Był mi bardzo bliski, kiedy byliśmy młodzi - zwróciłem się wreszcie do mężczyzny nie mogąc oprzeć się wrażeniu, że winny jestem mu jakieś wyjaśnienia. - Domyślam się, że nie mówił o mnie wiele. Są większe powody do chluby niż przyjaciel z dzieciństwa osadzony w Tower. Szczególnie, gdy ma się przed sobą obiecującą karierę znawcy prawa. Wychowywaliśmy się razem - zakończyłem nieskładną próbę przedstawienia naszych relacji. - Naprawdę jest mi przykro - dodałem jeszcze uciekając wzrokiem w bok, oglądając po raz kolejny rezerwat jakbym spodziewał się, że cokolwiek w nim się zmieni. Ale nie, wciąż był dokładnie taki sam jak przed chwilą, taki sam jak przed laty. - Pogrzeb? - Spytałem cicho, gdy przez niezrozumienie przebijać zaczęły się pierwsze macki żalu.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Przez chwilę - bez wyrazu - wpatrywał się w metalowy sygnet leżący na jego dłoni, zaklęcie wyrwało go z zarośli szybko i nagle, nie zdążył odnaleźć spojrzeniem miejsca, z którego się poderwał - miejsca, w którym leżały zwłoki. Już wkrótce przyjdzie im uprzątnąć cały ten bałagan: uciszona przez nich właśnie anomalia powinna przestać sprawiać problemy. Zaczną wyciągać spod tych zgliszczy ciała, również Carrowa. Mulciber miał rację, rodzina za nim zatęskni. I, co gorsza, i tak się dowie, że ciało Deimosa znaleziono w rezerwacie. Wygląda na to, że to nie jest jego koniec problemów z nestorem rodziny: miał jednak nadzieję, że nie jest to również ich leniwy początek. Domyślał się, że nie będzie zachwycony z wyrażania otwartej wrogości wobec zwaśnionego rodu w przededniu wielkiej wojny, z drugiej strony, Morgano, to tylko Carrow. Zacisnął palce na błyskotce, po chwili wrzucając ją do kieszeni czarodziejskiej szaty. Ignotus miał zmysł do wyboru grobowca, przy odrobinie szczęście Deimos zamieni się w smocze łajno. Zasłużył na to swoją arogancją - arogancją wymierzoną w najpotężniejszego czarodzieja wszechczasów. I ich pana.
- Powinni podziękować - stwierdził w końcu, bo przecież osoba Deimosa musiała być im drzazgą w oku. Nie szanował ich jako rodziny, oczywiście że nie, nie miał ku temu żadnych powodów, ale nawet oni nie powinni być dumni z trzymania w swoich szeregach błazna, jakim był. - Ich też mogła dręczyć niestrawność. - Nie był pewien, jak zareaguje na to nestor, ale nie chciał ryzykować, że dowie się o tym przypadkiem. Carrowowie wciąż byli potężnym rodem, nawet jeśli im wrogim, to wszyscy znajdowali się w przededniu wojny i ten czas nie był najlepszy na konflikty. - Dam to nestorowi, być może ich powiadomi. - Czarny Pan nie zostawił wytycznych - a te tereny należały do Rosierów, zwierzchnictwo wydawało mu się oczywiste. W pierwszej kolejności służył rycerzom, w drugiej - swojej rodzinie. Przez jego twarz przemknął niechętny grymas, kiedy Ignotus wspomniał obietnice Carrowa: budziły przede wszystkim niesmak. Były aroganckie i bezczelne, zwracał się do Czarnego Pana jak do dawnego znajomego, którego łaskawie powiadamiał o zakończeniu znajomości; zupełnie jak ślepiec, który w żaden sposób nie zdawał sobie sprawy z sytuacji, w której się znalazł. Rycerze Walpurgii to nie zabawa - to zobowiązanie, którego nie można było tak po prostu przekreślić. Wsparcie finansowe Carrowa nie było im do niczego potrzebne, doskonale radzili sobie wszak bez niego, a pieniądze były ich ostatnim zmartwieniem. Znaczna część popleczników Tego, Którego Imienia Nie Miał Odwagi Wymówić, włączając w to niego samego, była bogaczami. Potrzebowali wsparcia inteligencji, czarodziejskiej elity, czynnego, silnego wsparcia. Nie tchórzliwego wycofania. Deimos miał być przykładem - dla każdego, kto wciąż nie rozumie, w jak poważne sprawy się wplątał. Ten temat był jednak zakończony, czarodziej wydał z siebie już ostatnie tchnienie - i znajdował się dokładnie tam, gdzie Corentin, gdziekolwiek by to nie było. Skinął głową, przyjmując kondolencje - wciąż nosił żałobny strój, a przez jego twarz wciąż nie przemknął cień emocji. Gorsetem konwenansów zmuszony był trzymać fason.
Byli przyjaciółmi. Z jednej strony - brzmiało to dziwnie. Niecodziennie, obco, nigdy nie widział ich razem, ale przecież widzieć ich nie mógł, nie był pewien, ile dokładnie lat Ignotus spędził w Tower. Głuche zanim, to miał na myśli? Więzienie ich poróżniło czy odsunęło? Ojcu nie wypadało kontaktować się ze skazańcem, to pewne, ale czy zamknięte korytarze rodzinnego dworu nie były wystarczająco kameralne? Miał wiele pytań - ale żadnego z nich nie zadał, szanując sekrety zmarłego ojca na tyle, na ile jego przyjaciel chciał je dla nich zachować. Nie wątpił w słowa Mulcibera, nie miał ku temu powodów, ojciec nie bez powodu umieścił ten zapis jako przekaz dla Tristana, unikając publiki. Napotkawszy jego spojrzenie, jedynie skinął głową. To był dar dla niego - i jego decyzja, a on sam chciał poznać kryjącą się za tym historię. Byli w podobnym wieku. I Ignotus był prawdziwym ojcem Ramseya: Mulciber przecież nie bez powodu pojawił się na ich dworze.
- Przykro mi - odpowiedział dopiero, kiedy Ignotus zamilkł, odpowiadając na jego obydwie wątpliwości. Rzeczywiście, nie mówił o nim. A pogrzeb już się odbył. - Nie wymienił cię bezpośrednio wśród spadkobierców - dodał tonem usprawiedliwienia, gdyby to uczynił, Ignotus zostałby przecież zaproszony na uroczystość. Ojciec wiedział, że nie powinno go tam być. Nie zamierzał okłamywać Ingotusa, zasługiwał na szczerość - jeśli byli przyjaciółmi, rozumieli łączącą ich relację lepiej, niż rozumiał ją Tristan. - Odszedł podczas pierwszej burzy - wyjaśnił, data miała znaczenie, powinien wiedzieć. - Chorował od dłuższego czasu - wiedział o tym? skąd mógłby? - Był osłabiony. Nad Dover przeszła silna fala uderzenia, kiedy nastąpił wybuch. Ceremonia odbyła się trzy dni później. - Ceremonia i otwarcie spadku. Relacjonował to zdarzenie sucho, wciąż nie do końca dowierzając, że to wydarzyło się naprawdę: życie wypadło z jego rąk, a on rozpaczliwie usiłował złapać je z powrotem. Dotąd bezskutecznie, dziś pokonał pierwszą z przeszkód, która przed nim stanęła: anomalię w rezerwacie. Ojciec pewnie ucieszyłby się, że akurat Ignotus w tym pomógł. - Nigdy nie opowiadał wiele o swojej młodości - dodał, nie naciskając, ojciec niechętnie opowiadał o czymkolwiek - nawet jedynemu synowi. Szczególnie niechętnie wspominał o zdarzeniach niewygodnych, przyjaciel w Tower mógł takim być.
- Powinni podziękować - stwierdził w końcu, bo przecież osoba Deimosa musiała być im drzazgą w oku. Nie szanował ich jako rodziny, oczywiście że nie, nie miał ku temu żadnych powodów, ale nawet oni nie powinni być dumni z trzymania w swoich szeregach błazna, jakim był. - Ich też mogła dręczyć niestrawność. - Nie był pewien, jak zareaguje na to nestor, ale nie chciał ryzykować, że dowie się o tym przypadkiem. Carrowowie wciąż byli potężnym rodem, nawet jeśli im wrogim, to wszyscy znajdowali się w przededniu wojny i ten czas nie był najlepszy na konflikty. - Dam to nestorowi, być może ich powiadomi. - Czarny Pan nie zostawił wytycznych - a te tereny należały do Rosierów, zwierzchnictwo wydawało mu się oczywiste. W pierwszej kolejności służył rycerzom, w drugiej - swojej rodzinie. Przez jego twarz przemknął niechętny grymas, kiedy Ignotus wspomniał obietnice Carrowa: budziły przede wszystkim niesmak. Były aroganckie i bezczelne, zwracał się do Czarnego Pana jak do dawnego znajomego, którego łaskawie powiadamiał o zakończeniu znajomości; zupełnie jak ślepiec, który w żaden sposób nie zdawał sobie sprawy z sytuacji, w której się znalazł. Rycerze Walpurgii to nie zabawa - to zobowiązanie, którego nie można było tak po prostu przekreślić. Wsparcie finansowe Carrowa nie było im do niczego potrzebne, doskonale radzili sobie wszak bez niego, a pieniądze były ich ostatnim zmartwieniem. Znaczna część popleczników Tego, Którego Imienia Nie Miał Odwagi Wymówić, włączając w to niego samego, była bogaczami. Potrzebowali wsparcia inteligencji, czarodziejskiej elity, czynnego, silnego wsparcia. Nie tchórzliwego wycofania. Deimos miał być przykładem - dla każdego, kto wciąż nie rozumie, w jak poważne sprawy się wplątał. Ten temat był jednak zakończony, czarodziej wydał z siebie już ostatnie tchnienie - i znajdował się dokładnie tam, gdzie Corentin, gdziekolwiek by to nie było. Skinął głową, przyjmując kondolencje - wciąż nosił żałobny strój, a przez jego twarz wciąż nie przemknął cień emocji. Gorsetem konwenansów zmuszony był trzymać fason.
Byli przyjaciółmi. Z jednej strony - brzmiało to dziwnie. Niecodziennie, obco, nigdy nie widział ich razem, ale przecież widzieć ich nie mógł, nie był pewien, ile dokładnie lat Ignotus spędził w Tower. Głuche zanim, to miał na myśli? Więzienie ich poróżniło czy odsunęło? Ojcu nie wypadało kontaktować się ze skazańcem, to pewne, ale czy zamknięte korytarze rodzinnego dworu nie były wystarczająco kameralne? Miał wiele pytań - ale żadnego z nich nie zadał, szanując sekrety zmarłego ojca na tyle, na ile jego przyjaciel chciał je dla nich zachować. Nie wątpił w słowa Mulcibera, nie miał ku temu powodów, ojciec nie bez powodu umieścił ten zapis jako przekaz dla Tristana, unikając publiki. Napotkawszy jego spojrzenie, jedynie skinął głową. To był dar dla niego - i jego decyzja, a on sam chciał poznać kryjącą się za tym historię. Byli w podobnym wieku. I Ignotus był prawdziwym ojcem Ramseya: Mulciber przecież nie bez powodu pojawił się na ich dworze.
- Przykro mi - odpowiedział dopiero, kiedy Ignotus zamilkł, odpowiadając na jego obydwie wątpliwości. Rzeczywiście, nie mówił o nim. A pogrzeb już się odbył. - Nie wymienił cię bezpośrednio wśród spadkobierców - dodał tonem usprawiedliwienia, gdyby to uczynił, Ignotus zostałby przecież zaproszony na uroczystość. Ojciec wiedział, że nie powinno go tam być. Nie zamierzał okłamywać Ingotusa, zasługiwał na szczerość - jeśli byli przyjaciółmi, rozumieli łączącą ich relację lepiej, niż rozumiał ją Tristan. - Odszedł podczas pierwszej burzy - wyjaśnił, data miała znaczenie, powinien wiedzieć. - Chorował od dłuższego czasu - wiedział o tym? skąd mógłby? - Był osłabiony. Nad Dover przeszła silna fala uderzenia, kiedy nastąpił wybuch. Ceremonia odbyła się trzy dni później. - Ceremonia i otwarcie spadku. Relacjonował to zdarzenie sucho, wciąż nie do końca dowierzając, że to wydarzyło się naprawdę: życie wypadło z jego rąk, a on rozpaczliwie usiłował złapać je z powrotem. Dotąd bezskutecznie, dziś pokonał pierwszą z przeszkód, która przed nim stanęła: anomalię w rezerwacie. Ojciec pewnie ucieszyłby się, że akurat Ignotus w tym pomógł. - Nigdy nie opowiadał wiele o swojej młodości - dodał, nie naciskając, ojciec niechętnie opowiadał o czymkolwiek - nawet jedynemu synowi. Szczególnie niechętnie wspominał o zdarzeniach niewygodnych, przyjaciel w Tower mógł takim być.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Metalowy sygnet znalazł się w dłoni Tristana potwierdzając to, co wiedziałem od dawna. Deimos Carrow był martwy. To była strata, w ten czy inny sposób, ale wciąż oznaczała brak kogoś, kto był sojusznikiem. Tylko że bycie sojusznikiem to już dzisiaj za mało. Nie wystarczyło siedzieć przy stole Czarnego Pana, trzeba poświęcić coś więcej, by zbudować świat, o którym marzyliśmy wszyscy. Deimos nie chciał, myślał, że wykpi się galeonami. Mylił się, och, jakże okrutnie się pomylił. A ja dopilnowałem, by nikt nie chciał popełnić tego błędu po raz kolejny. Wpatrywałem się w zimny metal sygnetu równie martwy co jego niedawny właściciel. Rodowa pamiątka, dziedzictwo rodziny, którą Tristan jako Rosier zapewne gardził. Ja nie musiałem, lubiłem Deimosa, gdy jeszcze żył, do czasu aż nie wysłał listu, którym przypieczętował własny los.
- Zrób z nim co uważasz - nie potrzebował mojej zgody, ale udzieliłem mu jej i tak. Nie po to, by sztucznie pompować własne ego. Za nadużycie nieco smoczej gościnności mogłem jednak podziękować przynajmniej nie wtrącając się bardziej niż dotychczas to zrobiłem. Nie interesowało mnie, co dalej będzie działo się w sprawie Deimosa Carrowa tak długo, jak długo nic mnie w niej nie dotyczyło. Poza tym, miałem ważniejsze śmierci do opłakania. Tak nagły brak Corentina był... Dziwny. To chyba najodpowiedniejsze słowo, jakie potrafiłem znaleźć usiłując ułożyć świat ponownie, bez niego w nim. Zawsze czaił się gdzieś z tyłu, nawet wtedy, gdy siedziałem zamknięty w ciemnej celi. Był osobą, której nie dało się wyrzucić ze swojego życia tak po prostu, gdy już raz w nie wkroczyła. Byliśmy rówieśnikami, ale to on zawsze był tym, który budził respekt, już jako dziecko, zdobywał szacunek swoją inteligencją i milczeniem, w którym kryło się znacznie więcej niż w pustych słowach, jakie zwykli wypowiadać ludzie. Znałem go, a przynajmniej miałem taką nadzieję, jak niewielu miało okazję poznać. To on był pierwszą osobą, której powiedziałem o ciąży żony. Jestem pewien, że jego uśmiech był wtedy szczery. Czasem zastanawiam się czy w okresie mojej wczesnej dorosłości nie był jedyną bliską mi osobą, która dobrze mi życzyła. Nie, to było niesprawiedliwe, była jeszcze Elise.
- Niepotrzebnie - odparłem skupiając wzrok na podarunku. - Zdziwiłbym się, gdyby było inaczej.
Nie, Corentin się mnie nie wstydził, co do tego byłem przekonany. Moja obecność jednak zagrażała rodowi, a jako taka była wielce niepożądana. Nigdy mi to nie przeszkadzało do tej pory i jego śmierć nie miała w tym względzie niczego zmienić. Obowiązki rodzinne stały zawsze nad każdą możliwą przyjaźnią. Wziąłem delikatny oddech zanim odpakowałem papier. Natychmiast poznałem, co się w nim znajdowało. A więc Corentin cały czas wiedział. Nawet mnie to nie zdziwiło. Delikatnie, jakby pod dotykiem palców mógł rozsypać się w pył, musnąłem opuszkami leżący na szkarłatnej chuście wisior. Finezyjna, czerwona róża ozdobiona złotem. To był jego prezent dla Elise, pamiętałem, kiedy pokazywał mi go dumny zanim wręczył siostrze. Wpatrywałem się w niego tyle czasu, gdy odwracałem wzrok od jej pięknych oczu i szukałem miejsca, w które mógłbym patrzeć dopóki rumieniec nie zejdzie mi z policzków. W jednym wisiorku drzemało więcej duchów przeszłości niż spotkałem do tej pory od czasów wyjścia z Tower. Oboje już nie żyli, Corentin i Elise. A ja jednak jakoś trwałem.
- Dziękuję - powiedziałem wreszcie, po długim milczeniu wracając wzrokiem do Tristana. Wydawało mi się, że jestem mu winien przynajmniej odrobinę wyjaśnień. Nie wiedziałem jednak od czego zacząć. Nie byłem pewien, czy teraz jestem w stanie opowiadać o przeszłości, rozdrapywać ją teraz, gdy nagle stanęła niemalże przede mną materialna. Nasłuchiwałem jakbym zaraz miał usłyszeć śmiech Elise i głos Corentina. Nikt nie potrafił rozbawić jej tak jak on, a ja zawsze zazdrościłem mu tej umiejętności. Kiedy jeszcze byłem młody i głupi i chciałem wierzyć w bajki.
- To pamiątka - stwierdziłem najoczywistszą rzecz z możliwych ciągle szukając słów. - Twój ojciec i ciotka byli dla mnie ważni - zabrzmiało to głucho, ale na tyle potrafiłem się w tym momencie zdobyć. Miałem nadzieję, że Tristan nie zapyta. Byłem niemalże pewien, że tego nie zrobi skoro powstrzymał się od zaspakajania swej ciekawości do tej pory. Nie miałbym nic przeciwko pytaniom jutro, teraz jednak chciałem być po prostu sam z własnymi duchami, z którymi musiałem się wreszcie zmierzyć. Nie mogłem uciekać im w nieskończoność.
- Zrób z nim co uważasz - nie potrzebował mojej zgody, ale udzieliłem mu jej i tak. Nie po to, by sztucznie pompować własne ego. Za nadużycie nieco smoczej gościnności mogłem jednak podziękować przynajmniej nie wtrącając się bardziej niż dotychczas to zrobiłem. Nie interesowało mnie, co dalej będzie działo się w sprawie Deimosa Carrowa tak długo, jak długo nic mnie w niej nie dotyczyło. Poza tym, miałem ważniejsze śmierci do opłakania. Tak nagły brak Corentina był... Dziwny. To chyba najodpowiedniejsze słowo, jakie potrafiłem znaleźć usiłując ułożyć świat ponownie, bez niego w nim. Zawsze czaił się gdzieś z tyłu, nawet wtedy, gdy siedziałem zamknięty w ciemnej celi. Był osobą, której nie dało się wyrzucić ze swojego życia tak po prostu, gdy już raz w nie wkroczyła. Byliśmy rówieśnikami, ale to on zawsze był tym, który budził respekt, już jako dziecko, zdobywał szacunek swoją inteligencją i milczeniem, w którym kryło się znacznie więcej niż w pustych słowach, jakie zwykli wypowiadać ludzie. Znałem go, a przynajmniej miałem taką nadzieję, jak niewielu miało okazję poznać. To on był pierwszą osobą, której powiedziałem o ciąży żony. Jestem pewien, że jego uśmiech był wtedy szczery. Czasem zastanawiam się czy w okresie mojej wczesnej dorosłości nie był jedyną bliską mi osobą, która dobrze mi życzyła. Nie, to było niesprawiedliwe, była jeszcze Elise.
- Niepotrzebnie - odparłem skupiając wzrok na podarunku. - Zdziwiłbym się, gdyby było inaczej.
Nie, Corentin się mnie nie wstydził, co do tego byłem przekonany. Moja obecność jednak zagrażała rodowi, a jako taka była wielce niepożądana. Nigdy mi to nie przeszkadzało do tej pory i jego śmierć nie miała w tym względzie niczego zmienić. Obowiązki rodzinne stały zawsze nad każdą możliwą przyjaźnią. Wziąłem delikatny oddech zanim odpakowałem papier. Natychmiast poznałem, co się w nim znajdowało. A więc Corentin cały czas wiedział. Nawet mnie to nie zdziwiło. Delikatnie, jakby pod dotykiem palców mógł rozsypać się w pył, musnąłem opuszkami leżący na szkarłatnej chuście wisior. Finezyjna, czerwona róża ozdobiona złotem. To był jego prezent dla Elise, pamiętałem, kiedy pokazywał mi go dumny zanim wręczył siostrze. Wpatrywałem się w niego tyle czasu, gdy odwracałem wzrok od jej pięknych oczu i szukałem miejsca, w które mógłbym patrzeć dopóki rumieniec nie zejdzie mi z policzków. W jednym wisiorku drzemało więcej duchów przeszłości niż spotkałem do tej pory od czasów wyjścia z Tower. Oboje już nie żyli, Corentin i Elise. A ja jednak jakoś trwałem.
- Dziękuję - powiedziałem wreszcie, po długim milczeniu wracając wzrokiem do Tristana. Wydawało mi się, że jestem mu winien przynajmniej odrobinę wyjaśnień. Nie wiedziałem jednak od czego zacząć. Nie byłem pewien, czy teraz jestem w stanie opowiadać o przeszłości, rozdrapywać ją teraz, gdy nagle stanęła niemalże przede mną materialna. Nasłuchiwałem jakbym zaraz miał usłyszeć śmiech Elise i głos Corentina. Nikt nie potrafił rozbawić jej tak jak on, a ja zawsze zazdrościłem mu tej umiejętności. Kiedy jeszcze byłem młody i głupi i chciałem wierzyć w bajki.
- To pamiątka - stwierdziłem najoczywistszą rzecz z możliwych ciągle szukając słów. - Twój ojciec i ciotka byli dla mnie ważni - zabrzmiało to głucho, ale na tyle potrafiłem się w tym momencie zdobyć. Miałem nadzieję, że Tristan nie zapyta. Byłem niemalże pewien, że tego nie zrobi skoro powstrzymał się od zaspakajania swej ciekawości do tej pory. Nie miałbym nic przeciwko pytaniom jutro, teraz jednak chciałem być po prostu sam z własnymi duchami, z którymi musiałem się wreszcie zmierzyć. Nie mogłem uciekać im w nieskończoność.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Skinął głową, wrzucając sygnet do kieszeni szaty. Rodowa błyskotka Carrowa była symbolem, rzuconą między ich rodami rękawicą wyzywającą na pojedynek - na wojnę. Tristan wiedział, jak może skończyć się śmierć Deimosa w tym miejscu: nieco go to niepokoiło. Nie mógł być pewien reakcji nestora, nie wiedział, choć przypuszczał, że będzie się w tym wszystkim doszukiwał jego winy; spośród wszystkich Carrowów to własnie Deimosa nie lubił najbardziej. Od zawsze, list bezczelnie wystosowany do Czarnego Pana nie był dla niego żadnym zaskoczeniem; nigdy nie spodziewał się po nim wyższego poziomu. I nigdy go nie zobaczył. Był dla niego zmarłym, po którym nikt nie będzie tęsknił i zmarłym, po którym - zamiast żałoby - urządza się przyjęcie. Nie sądził jednak, by podobnego zdania byli sami Carrowowie, zostawienie więc kwestii jego nagłej śmierci w rękach nestora wydawało się najrozsądniejszym wyjściem. Patrzył na niego, na siwe, srebrne włosy błyszczące na czaszce podobnie zestarzałej, co twarz tragicznie zmarłego ojca, na zmarszczkach przecinających twarz i oczach zmęczonych bardziej, niż wskazywać powinien na to wiek; więzienie zostawiało w człowieku ślady. Był zbyt chudy, choć odkąd go poznał zdawało mu się, że konsekwentnie wyglądał coraz zdrowiej; zastanawiał się dzisiaj, jak wiele musiał przejść i jak ciężkie były te przejścia - i jak niewiele wiadomo po człowieku, póki naprawdę się go nie pozna. Nie znał Ignotusa, ani razu nie rozmawiał z nim sam na sam, nigdy o sprawach, które nie dotyczyły rycerzy; nie miał pojęcia, ze tak naprawdę był mu tak bliski. Jego ojcu - bez znaczenia, dzisiaj jego ojciec żył już tylko w nim samym.
Obserwował pakunek, który Mulciber powoli otwierał; szeleszczący papier hipnotyzował, podobnie jak ruchy wyćwiczonych w trzymaniu rękojeści różdżki palców, był ciekaw: ciekaw, czym był podarek, tak intymny, że ojciec nigdzie o tym nie wspomniał. Nie zamierzał nastawać na ich wspólną prywatność ani wtrącać się w kontakty, które nie uwzględniały jego, ale historia jego ojca wcale nie należała już do samego ojca, stała się historią rodu, a o tą obowiązek miał zadbać. Wspomnienia - to na nich opierała się potęga rodzin takich jak jego, potęga herbu, potęga szlachectwa; na tym, co dawno przeminęło. Wisior, medalion, był za młody, żeby pamiętać go na łabędziej szyi pięknej ciotki, ale rozpoznał go z obrazów zdobiących rodową rezydencję. Ojciec ją kochał, słodka Elise odeszła przedwcześnie, zostawiając go w żałobie; to przykre, jak bardzo historia lubi się powtarzać. Zawsze wydawało mu się, że ojciec nigdy do końca nie rozumiał targających nim uczuć, może prawda była inna - może po prostu rozumiał je zbyt dobrze. Nie zdążył mu o tym powiedzieć.
- To był mój obowiązek - odparł bez zawahania, podobnie jak on zwabiony mocą duchów zaklętych w niepozornym medalionie. Był to winien ojcu, Mulciber nie miał mu za co dziękować - choć było to miłym gestem. Uchwycił jego spojrzenie, tłumiąc pytanie, które zatańczyło na końcu jego języka; nie powinien ich zadawać. Powinien usłyszeć tyle, ile Mulciber chciał powiedzieć. Nie był wścibski, nie był nawet ciekawski, nie musiał wiedzieć wszystkiego - choć każde nieznane wspomnienie ojca ożywiało go na krótki moment i dawało iluzje Corentina wśród nich, wciąż żywego. Wiele mógł sobie dopowiedzieć, wiedząc, że przynajmniej część z jego domysłów musiało stykać się z prawdą, nie wypowiedział jednak żadnej ze swoich myśli. Głuchy głos Ignotusa był znaczący i zastępował słowa, skinął głową. Elise była półwilą, naprawdę piękną. Tyle mgliście pamiętał z dzieciństwa, kiedy była jeszcze Rosierem. Pewnych twarzy nie da się zapomnieć. Nie mówiąc nic więcej i skinąwszy głową na pobliski budynek wraz z Ignotusem wolnym krokiem zaczął opuszczać nieuprzątnięte ogrody; anomalia nie zrobi tutaj więcej szkód.
- Dziękuję - dodał na koniec, dziękował za to wspomnienie, wspomnienie, które sprawiało, że ojciec znów tutaj był, choć robił to po przykrywką podziękowania za pomoc, które również były mu zależne. Bez niego nie podołałby tej dzikiej sile.
/zt x2
Obserwował pakunek, który Mulciber powoli otwierał; szeleszczący papier hipnotyzował, podobnie jak ruchy wyćwiczonych w trzymaniu rękojeści różdżki palców, był ciekaw: ciekaw, czym był podarek, tak intymny, że ojciec nigdzie o tym nie wspomniał. Nie zamierzał nastawać na ich wspólną prywatność ani wtrącać się w kontakty, które nie uwzględniały jego, ale historia jego ojca wcale nie należała już do samego ojca, stała się historią rodu, a o tą obowiązek miał zadbać. Wspomnienia - to na nich opierała się potęga rodzin takich jak jego, potęga herbu, potęga szlachectwa; na tym, co dawno przeminęło. Wisior, medalion, był za młody, żeby pamiętać go na łabędziej szyi pięknej ciotki, ale rozpoznał go z obrazów zdobiących rodową rezydencję. Ojciec ją kochał, słodka Elise odeszła przedwcześnie, zostawiając go w żałobie; to przykre, jak bardzo historia lubi się powtarzać. Zawsze wydawało mu się, że ojciec nigdy do końca nie rozumiał targających nim uczuć, może prawda była inna - może po prostu rozumiał je zbyt dobrze. Nie zdążył mu o tym powiedzieć.
- To był mój obowiązek - odparł bez zawahania, podobnie jak on zwabiony mocą duchów zaklętych w niepozornym medalionie. Był to winien ojcu, Mulciber nie miał mu za co dziękować - choć było to miłym gestem. Uchwycił jego spojrzenie, tłumiąc pytanie, które zatańczyło na końcu jego języka; nie powinien ich zadawać. Powinien usłyszeć tyle, ile Mulciber chciał powiedzieć. Nie był wścibski, nie był nawet ciekawski, nie musiał wiedzieć wszystkiego - choć każde nieznane wspomnienie ojca ożywiało go na krótki moment i dawało iluzje Corentina wśród nich, wciąż żywego. Wiele mógł sobie dopowiedzieć, wiedząc, że przynajmniej część z jego domysłów musiało stykać się z prawdą, nie wypowiedział jednak żadnej ze swoich myśli. Głuchy głos Ignotusa był znaczący i zastępował słowa, skinął głową. Elise była półwilą, naprawdę piękną. Tyle mgliście pamiętał z dzieciństwa, kiedy była jeszcze Rosierem. Pewnych twarzy nie da się zapomnieć. Nie mówiąc nic więcej i skinąwszy głową na pobliski budynek wraz z Ignotusem wolnym krokiem zaczął opuszczać nieuprzątnięte ogrody; anomalia nie zrobi tutaj więcej szkód.
- Dziękuję - dodał na koniec, dziękował za to wspomnienie, wspomnienie, które sprawiało, że ojciec znów tutaj był, choć robił to po przykrywką podziękowania za pomoc, które również były mu zależne. Bez niego nie podołałby tej dzikiej sile.
/zt x2
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
25.06, chwilę przed godziną 20
Nic nie zapowiada zbliżającej się katastrofy. Pomimo informacji na temat misji przeprowadzanych przez Śmierciożerców oraz innych Rycerzy, wydaje się, że wszystko będzie szło jak po maśle. Nie śpię, czuwając w pracowni, gdzie kociołki z pojedynczymi porcjami eliksirów bulgoczą leniwie. Nic, co wymagałoby wysiłku intelektualnego, bo ciężko znaleźć mi pokłady jasnego rozumu kiedy zbliża się wieczór. Nie, żebym chodził wcześnie spać, chociaż czasem przez postępującą traumę krwi tak się dzieje. Mój organizm męczy się szybciej niż każdy jeden przeciętny należący do czarodzieja i to jest w tym wszystkim najgorsze. Na szczęście wypijam jeden z przepisanych mi eliksirów wzmacniających krew i dzięki temu jestem gotów na wszystko. Prawie.
Wiadomość od Czarnego Pana wreszcie nadchodzi, zaś przede mną materializuje się świstoklik. Dość ciężki, duży krążek z wytłoczonym symbolem węża. Surowy, metalowy, piękny w swej prostocie. Tak mocno przypomina o dziedzictwie mej rodziny, a przecież jest znakiem Slytherinu oraz potęgi Tego, Którego Imienia Nie Wolno Wypowiadać. Wraz z przedmiotem nadlatuje sowa, trzymając w dziobie ważny list wyjaśniający wszystko, co wiedzieć powinienem. Elijah Zabini, podchodzę do niego neutralnie. Skoro zasłużył sobie na miejsce wśród Jego popleczników, nie mam żadnych wątpliwości co do tego, że można mu ufać. Niepokoi mnie wywoływanie szczęśliwego wspomnienia oraz przezwyciężanie ogromu magii, gdyż nie jestem w tym ani trochę dobry, ale muszę przynajmniej podjąć próbę wykonania woli Lorda Voldemorta. Taki jest jego przykaz, zatem nie zamierzam się mu przeciwstawiać.
Jestem ubrany oraz gotowy do drogi. Oprócz różdżki zabieram ze sobą dwie porcje wywaru wzmacniającego krew oraz trzy porcje czuwającego strażnika, których to fiolki spoczywają miękko w mojej torbie. Przezorny zawsze ubezpieczony, wolę dmuchać na zimne i tak dalej. Może żaden z eliksirów się nie przyda, a może wszystkie, zawsze warto mieć na uwadze różne scenariusze jakie mogą mieć miejsce w najmniej oczekiwanym momencie.
Docieram kominkiem do rezerwatu Albionów i trochę mnie aż trzęsie ze stresu na myśl, że za moment mógłby zjawić się smok i spopielić nas żywcem. Od spłonięcia Białej Wywerny powiedzmy, że nie przepadam za ogniem. I to eufemizm, zdecydowanie. Tak czy inaczej, sprytne kłamstwo, żeby stróżowie pozwolili nam wejść do środka, okazuje się być nie lada wyzwaniem. Na szczęście to Elijah zabiera głos, zaś ja mu tylko przytakuję. Z duszą na ramieniu ruszam przez bramę.
- To tutaj - mruczę oczywistą oczywistość, trzymając w dłoni zabezpieczony świstoklik. Jeden z dwóch. Wzrokiem staram się odnaleźć mu dogodne miejsce. - Teraz chyba powinniśmy udać się na obrzeża Londynu i tam dokończyć dzieła - dodaję nie przestając się rozglądać. Tak, odczuwam strach, ale nie możemy się już wycofać. Ostrożnie odkładam przedmiot w miejsce, gdzie nie powinien zostać uszkodzony lub zauważony przez kogoś niepowołanego. Ma sprawiać wrażenie części krajobrazu.
Nic nie zapowiada zbliżającej się katastrofy. Pomimo informacji na temat misji przeprowadzanych przez Śmierciożerców oraz innych Rycerzy, wydaje się, że wszystko będzie szło jak po maśle. Nie śpię, czuwając w pracowni, gdzie kociołki z pojedynczymi porcjami eliksirów bulgoczą leniwie. Nic, co wymagałoby wysiłku intelektualnego, bo ciężko znaleźć mi pokłady jasnego rozumu kiedy zbliża się wieczór. Nie, żebym chodził wcześnie spać, chociaż czasem przez postępującą traumę krwi tak się dzieje. Mój organizm męczy się szybciej niż każdy jeden przeciętny należący do czarodzieja i to jest w tym wszystkim najgorsze. Na szczęście wypijam jeden z przepisanych mi eliksirów wzmacniających krew i dzięki temu jestem gotów na wszystko. Prawie.
Wiadomość od Czarnego Pana wreszcie nadchodzi, zaś przede mną materializuje się świstoklik. Dość ciężki, duży krążek z wytłoczonym symbolem węża. Surowy, metalowy, piękny w swej prostocie. Tak mocno przypomina o dziedzictwie mej rodziny, a przecież jest znakiem Slytherinu oraz potęgi Tego, Którego Imienia Nie Wolno Wypowiadać. Wraz z przedmiotem nadlatuje sowa, trzymając w dziobie ważny list wyjaśniający wszystko, co wiedzieć powinienem. Elijah Zabini, podchodzę do niego neutralnie. Skoro zasłużył sobie na miejsce wśród Jego popleczników, nie mam żadnych wątpliwości co do tego, że można mu ufać. Niepokoi mnie wywoływanie szczęśliwego wspomnienia oraz przezwyciężanie ogromu magii, gdyż nie jestem w tym ani trochę dobry, ale muszę przynajmniej podjąć próbę wykonania woli Lorda Voldemorta. Taki jest jego przykaz, zatem nie zamierzam się mu przeciwstawiać.
Jestem ubrany oraz gotowy do drogi. Oprócz różdżki zabieram ze sobą dwie porcje wywaru wzmacniającego krew oraz trzy porcje czuwającego strażnika, których to fiolki spoczywają miękko w mojej torbie. Przezorny zawsze ubezpieczony, wolę dmuchać na zimne i tak dalej. Może żaden z eliksirów się nie przyda, a może wszystkie, zawsze warto mieć na uwadze różne scenariusze jakie mogą mieć miejsce w najmniej oczekiwanym momencie.
Docieram kominkiem do rezerwatu Albionów i trochę mnie aż trzęsie ze stresu na myśl, że za moment mógłby zjawić się smok i spopielić nas żywcem. Od spłonięcia Białej Wywerny powiedzmy, że nie przepadam za ogniem. I to eufemizm, zdecydowanie. Tak czy inaczej, sprytne kłamstwo, żeby stróżowie pozwolili nam wejść do środka, okazuje się być nie lada wyzwaniem. Na szczęście to Elijah zabiera głos, zaś ja mu tylko przytakuję. Z duszą na ramieniu ruszam przez bramę.
- To tutaj - mruczę oczywistą oczywistość, trzymając w dłoni zabezpieczony świstoklik. Jeden z dwóch. Wzrokiem staram się odnaleźć mu dogodne miejsce. - Teraz chyba powinniśmy udać się na obrzeża Londynu i tam dokończyć dzieła - dodaję nie przestając się rozglądać. Tak, odczuwam strach, ale nie możemy się już wycofać. Ostrożnie odkładam przedmiot w miejsce, gdzie nie powinien zostać uszkodzony lub zauważony przez kogoś niepowołanego. Ma sprawiać wrażenie części krajobrazu.
Milczenie, cisza grobowa, a jakże wymowna. Zdmuchnęła iskry złudzeń. Zostawiła tło straconych nadziei.
I powiedziała więcej niż słowa.
I powiedziała więcej niż słowa.
Quentin Burke
Zawód : alchemik, ale pomaga u Borgina & Burke'a
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Unikaj milczenia
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Sowa odnalazła go o zmierzchu.
Nie znosił niespodzianek; szczególnie tych, który dobijały się do jego okien wraz z rozpoczęciem wieczoru, niecierpliwie wprawiając szybę w drżenie nieustannym uderzaniem w nią dzioba. Troska o stan okiennicy była zresztą głównym powodem, dla którego finalnie zdecydował się wpuścić ptaszysko do środka i niechętnie odwiązać od wychłodzonej nóżki pergamin.
Chwilę później gotował się już do wyjścia. W chwilach takich jak ta błogosławił milcząco złoty stan kawalerstwa; łatwiej było opuszczać nocą puste łóżko, łatwiej ubrać ciemne szaty i przekroczyć próg domu w milczeniu, niż w akompaniamencie niewygodnych pytań, na które nie chciał- i, gwoli ścisłości, nie mógł- udzielić odpowiedzi. A z pewnością nie takiej, jaka mogłaby na dobre zamknąć kobiece usta i ukołysać nieukochaną do snu.
Do tej pory skutecznie udawało mu się jednak unikać sideł złotej obrączki. Jedyną przysięgą, jaką składał, pozostała ta przeznaczona dla uszu Czarnego Pana, dlatego też cieszył się przywilejem odpowiadania tylko i wyłącznie przed nim samym. W idealnej wizji świata, jaką cierpliwie kreował w swojej głowie, wypełniał jedynie swoje własne polecenia i nakazy- nie wahał się jednak, otrzymując rozkaz z rąk kogoś, kto był w stanie wskrzesić w nim choćby iskrę tego nabożnego, pokornego szacunku, której tak bardzo próbował doszukać się w nim pan ojciec. Z cieniem podobnego szacunku potraktował otrzymany wraz z listem świstoklik; przed opuszczeniem mieszkania starannie owinął go w czarny, lejący się aksamit, kryjąc pod materiałem wizerunek wytłoczonego w metalu węża. Po raz kolejny znak Slytherina jednoczył ich wszystkich pod jednym sztandarem. Lubił postrzegać to w ten sposób; nawet pomimo gorzkiego, podszytego ironią sceptycyzmu, z jakim przyjmował wszystkie idealistyczne hasła, wizję samego siebie w roli Rycerza, walczącego o lepszy, czystszy świat magii, przyjmował z pewną satysfakcją. Nie aspirował do miana bohatera kart historii- widząc bitewny pożar, nie próbował w niego wskoczyć, próbując wykazać się brawurą. Zamiast tego wolał pozostać z boku, zajmując się tym, co było znacznie bliższe jego naturze- czyli przeprowadzając szybki, skrupulatny rachunek zysków i strat, gotów rozpocząć odbudowę nowego świata na pozostałych po bitwie gruzach.
Z podobnych też względów nie prowadził drużyny śmiałków prosto w objęcia czekającej nań w Azkabanie śmierci. Nie dywagował nad sensem misji, fakt jej istnienia przyjmując ze zwyczajowo chłodną obojętnością; Czarny Pan wielokrotnie przewyższał ich wszystkich rozumiem i umiejętnościami. Jeśli więc polecił im udać się za mury więzienia, dostrzegł w tym przedsięwzięciu potencjał lub uznał je za konieczne poświęcenie. Elijah nie kwestionował też więc polecenia, którego wykonanie Czarny Pan polecił wykonać własnie jemu, po krótkiej podróży kominek zjawiając się tuż przed bramą smoczego rezerwatu w Kent.
Pierwsze słowa do Quentina Burke'a skierował dopiero po przekroczeniu progu i znalezieniu się w odpowiedniej odległości od jego strażników.
-Burke- Krótkie, lakoniczne powitanie zwieńczył równie zdawkowym skinieniem głowy. Uważnie śledził wzrokiem trasę Quentina, poszukującego odpowiedniej kryjówki dla jednego z dwóch świstoklików, które przyszło im przygotować tej nocy.- Słuszny wybór. Jest wystarczająco ciemno, nie dostrzegą go; zakładając, że mogliby spróbować go szukać.
Podszedł bliżej, upewniając się jeszcze, że półmrok rzucany przez liście rosnącej bujnie roślinności wystarczająco sprawnie skrył to, co ukryć pragnęli.
-Sierociniec, o którym mowa w liście. Wiesz, jak tam dotrzeć?- Najszybciej, jak to możliwe; tego jednak zdecydował się nie dodawać. Skoro Quentin tu był, skoro był tu w Jego służbie, rozumiał znaczenie czasu i jego cenę.
Nie znosił niespodzianek; szczególnie tych, który dobijały się do jego okien wraz z rozpoczęciem wieczoru, niecierpliwie wprawiając szybę w drżenie nieustannym uderzaniem w nią dzioba. Troska o stan okiennicy była zresztą głównym powodem, dla którego finalnie zdecydował się wpuścić ptaszysko do środka i niechętnie odwiązać od wychłodzonej nóżki pergamin.
Chwilę później gotował się już do wyjścia. W chwilach takich jak ta błogosławił milcząco złoty stan kawalerstwa; łatwiej było opuszczać nocą puste łóżko, łatwiej ubrać ciemne szaty i przekroczyć próg domu w milczeniu, niż w akompaniamencie niewygodnych pytań, na które nie chciał- i, gwoli ścisłości, nie mógł- udzielić odpowiedzi. A z pewnością nie takiej, jaka mogłaby na dobre zamknąć kobiece usta i ukołysać nieukochaną do snu.
Do tej pory skutecznie udawało mu się jednak unikać sideł złotej obrączki. Jedyną przysięgą, jaką składał, pozostała ta przeznaczona dla uszu Czarnego Pana, dlatego też cieszył się przywilejem odpowiadania tylko i wyłącznie przed nim samym. W idealnej wizji świata, jaką cierpliwie kreował w swojej głowie, wypełniał jedynie swoje własne polecenia i nakazy- nie wahał się jednak, otrzymując rozkaz z rąk kogoś, kto był w stanie wskrzesić w nim choćby iskrę tego nabożnego, pokornego szacunku, której tak bardzo próbował doszukać się w nim pan ojciec. Z cieniem podobnego szacunku potraktował otrzymany wraz z listem świstoklik; przed opuszczeniem mieszkania starannie owinął go w czarny, lejący się aksamit, kryjąc pod materiałem wizerunek wytłoczonego w metalu węża. Po raz kolejny znak Slytherina jednoczył ich wszystkich pod jednym sztandarem. Lubił postrzegać to w ten sposób; nawet pomimo gorzkiego, podszytego ironią sceptycyzmu, z jakim przyjmował wszystkie idealistyczne hasła, wizję samego siebie w roli Rycerza, walczącego o lepszy, czystszy świat magii, przyjmował z pewną satysfakcją. Nie aspirował do miana bohatera kart historii- widząc bitewny pożar, nie próbował w niego wskoczyć, próbując wykazać się brawurą. Zamiast tego wolał pozostać z boku, zajmując się tym, co było znacznie bliższe jego naturze- czyli przeprowadzając szybki, skrupulatny rachunek zysków i strat, gotów rozpocząć odbudowę nowego świata na pozostałych po bitwie gruzach.
Z podobnych też względów nie prowadził drużyny śmiałków prosto w objęcia czekającej nań w Azkabanie śmierci. Nie dywagował nad sensem misji, fakt jej istnienia przyjmując ze zwyczajowo chłodną obojętnością; Czarny Pan wielokrotnie przewyższał ich wszystkich rozumiem i umiejętnościami. Jeśli więc polecił im udać się za mury więzienia, dostrzegł w tym przedsięwzięciu potencjał lub uznał je za konieczne poświęcenie. Elijah nie kwestionował też więc polecenia, którego wykonanie Czarny Pan polecił wykonać własnie jemu, po krótkiej podróży kominek zjawiając się tuż przed bramą smoczego rezerwatu w Kent.
Pierwsze słowa do Quentina Burke'a skierował dopiero po przekroczeniu progu i znalezieniu się w odpowiedniej odległości od jego strażników.
-Burke- Krótkie, lakoniczne powitanie zwieńczył równie zdawkowym skinieniem głowy. Uważnie śledził wzrokiem trasę Quentina, poszukującego odpowiedniej kryjówki dla jednego z dwóch świstoklików, które przyszło im przygotować tej nocy.- Słuszny wybór. Jest wystarczająco ciemno, nie dostrzegą go; zakładając, że mogliby spróbować go szukać.
Podszedł bliżej, upewniając się jeszcze, że półmrok rzucany przez liście rosnącej bujnie roślinności wystarczająco sprawnie skrył to, co ukryć pragnęli.
-Sierociniec, o którym mowa w liście. Wiesz, jak tam dotrzeć?- Najszybciej, jak to możliwe; tego jednak zdecydował się nie dodawać. Skoro Quentin tu był, skoro był tu w Jego służbie, rozumiał znaczenie czasu i jego cenę.
Gość
Gość
Czysty świat powinien być priorytetem każdego czarodzieja. Mocno ubolewam nad tym, że tych wydaje się być coraz mniej, zaś buntowniczość oraz zgubny postęp coraz bardziej są w cenie. Ja nie zmienię się nigdy i będąc wśród Rycerzy posiadam namiastkę bezpieczeństwa, że istnieją jeszcze ludzie wyznający słuszne idee. To znak, że takim osobom można zaufać, gdyż spaja nas wspólne dobro. Nawet ja zacząłem zauważać, że w społeczności nie dzieje się dobrze. Życie, które dotąd znaliśmy, rozpada się przez nas samych. I istnieją jeszcze ludzie, którym to przeszkadza - co więcej, pragną coś z tym zrobić poprzez działanie, nie zaś bierne obserwowanie wydarzeń. To pokrzepiające. Nie ośmieliłbym się odmówić im pomocy, nie tylko przez wzgląd na Czarnego Pana, ale właśnie przede wszystkim dzięki samoświadomości oraz poczuciu, że osoby dążące do oddania władzy tradycjom są warte tych wszystkich poświęceń. Przecież dziś może zdarzyć się wszystko, mogę zasłabnąć przez chorobę genetyczną, mogę nawet zginąć, a mimo tego bez obaw oddaję się sprawom organizacji w towarzystwie ledwie znanego człowieka. Zapuszczam się z nim w mrok wieczoru w przeświadczeniu, że nie zaatakuje mnie przy pierwszej lepszej okazji. Wzajemna pomoc w osiąganiu rzeczy wielkich - może rzeczywiście nikt z nas nie pała do siebie szczególną sympatią, może pozornie nas nic nie łączy, jednak zwyciężymy i to wydaje się piękne. Zwłaszcza w podobnych sytuacjach jak obecna, kiedy na szali stawiamy własne życia, honor oraz reputację. To ma sens. Dziwne, że podobnie patetyczne myśli nachodzą mnie właśnie teraz podczas wpasowywania świstoklika w tło, ale to nie ma większego znaczenia. Te dywagacje pomagają mi uspokoić oddech, który znacząco przyspieszył przez świadomość wystawiania się smokom na widok. Nie znam się na tych stworzeniach, przynajmniej nie bardziej niż wiedza o nich potrzebna jest mi w alchemii, wiem tylko, że są niebezpieczne. Śmiertelnie. I nic nas nie uratuje przed ich gniewem.
Kiwam głową w podzięce na werbalne uznanie, niepomny na to, że tak naprawdę jest ono niepotrzebne. Jak na razie to najprostsza część naszego zadania, pomimo paskudnego miejsca wybranego na przeniesienie Śmierciożerców.
- Na wszelki wypadek warto postarać się o jego skrzętne ukrycie. Ktoś, kto pracuje w monotonii ileś czasu w jednakim środowisku łatwo wyłapuje niepasujące do siebie elementy. Zainteresowanie świstoklikiem nie jest czymś, czego nam trzeba - potwierdzam jego słowa, wyjaśniając przy okazji powód przedsięwziętych przeze mnie działań. Nie wiemy w końcu ile czasu czarodzieje spędzą w Azkabanie, może nadejść już poranna zmiana, która mogłaby wściubiać nos w nieswoje sprawy. Brak Rosiera mogącego zagwarantować nietykalność przedmiotu jest nie na rękę. - Wiem. Chodź - odpowiadam na pytanie. Naturalnie, że wiem. Zawsze przygotowuję się do powierzonych mi zadań skrupulatnie, taką mam naturę.
Wreszcie odchodzimy, zostawiając za sobą nieprzychylnych strażników. Znikamy w kolejnych oparach zielonych płomieni i nie pozostaje po nas nic prócz wolno opadającej sadzy. I świstoklika pozostawionego w bezpiecznym miejscu.
zt. x2
Kiwam głową w podzięce na werbalne uznanie, niepomny na to, że tak naprawdę jest ono niepotrzebne. Jak na razie to najprostsza część naszego zadania, pomimo paskudnego miejsca wybranego na przeniesienie Śmierciożerców.
- Na wszelki wypadek warto postarać się o jego skrzętne ukrycie. Ktoś, kto pracuje w monotonii ileś czasu w jednakim środowisku łatwo wyłapuje niepasujące do siebie elementy. Zainteresowanie świstoklikiem nie jest czymś, czego nam trzeba - potwierdzam jego słowa, wyjaśniając przy okazji powód przedsięwziętych przeze mnie działań. Nie wiemy w końcu ile czasu czarodzieje spędzą w Azkabanie, może nadejść już poranna zmiana, która mogłaby wściubiać nos w nieswoje sprawy. Brak Rosiera mogącego zagwarantować nietykalność przedmiotu jest nie na rękę. - Wiem. Chodź - odpowiadam na pytanie. Naturalnie, że wiem. Zawsze przygotowuję się do powierzonych mi zadań skrupulatnie, taką mam naturę.
Wreszcie odchodzimy, zostawiając za sobą nieprzychylnych strażników. Znikamy w kolejnych oparach zielonych płomieni i nie pozostaje po nas nic prócz wolno opadającej sadzy. I świstoklika pozostawionego w bezpiecznym miejscu.
zt. x2
Milczenie, cisza grobowa, a jakże wymowna. Zdmuchnęła iskry złudzeń. Zostawiła tło straconych nadziei.
I powiedziała więcej niż słowa.
I powiedziała więcej niż słowa.
Quentin Burke
Zawód : alchemik, ale pomaga u Borgina & Burke'a
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Unikaj milczenia
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Z powrotem z sierocińca
Po jakże intensywnej rozmowie towarzyskiej w pobliżu ruin sierocińca, udaję się na nowo do Dover. Jestem umiarkowanie szczęśliwy z tego powodu, wręcz boję się spotkania ze smokami, ale nie mam innego wyjścia. Nabieram w dłoń proszek sieci Fiuu i znikam w zielonym dymie przenosin. Kilka chwil podróży oraz drażniącego nozdrza pyłu wystarczają, żeby to wszystko mocno mi się nie podobało. Pojawiam się w rezerwacie ponownie, nie unikając podejrzliwych spojrzeń osób pilnujących tego miejsca za dnia i w nocy. Dobrze, że na miejscu czeka już na mnie Elijah, który zgrabnie wytłuszcza całą sprawę ponownie. Przecież byliśmy tu jakieś kilkadziesiąt minut temu - nie mogą nas nie pamiętać. Czuję, że gdyby nie gadka Zabiniego oraz moje nazwisko, w życiu nie dostalibyśmy się do środka. Nic to, wreszcie udaje nam się przekroczyć bramę. Rozglądam się dookoła i stwierdzam, że ukrywanie świstoklika było rzeczą bezcelową. Nie spodziewałem się jednak takiego obrotu spraw. Plan zmienił się w zasadzie w ostatniej chwili. Nie drążę tematu, po prostu stając nieopodal metalowego krążka.
- Wszystko już gotowe. Zajęliśmy się aktywacją punktu ściągającego - sporządzam mężczyźnie krótkie sprawozdanie z naszych postępów. To istotne dla dalszej sprawy. - Teraz pozostaje nam czekać - dodaję beznamiętnie, rozglądając się wokół. Wkrótce zadzieram głowę do góry wypatrując przerażającej sylwetki potężnego smoka przecinającej czarne niebo. Wolałbym jej nie dostrzec, ani teraz, ani nigdy. Chodzi o nasze bezpieczeństwo.
- Pozostaje nam teraz czekać. Nie wiadomo jak długo, być może całą noc - stwierdzam, nie wiedzieć po co. Chyba chodzi o to, że musimy nastawić się na wszystko, w tym na najgorsze. I długie oczekiwanie. Zaczynam więc krążyć nieopodal wejścia oraz miejsca, w którym umieściliśmy wcześniej świstoklik. Sięgam do kieszeni szaty, gdzie spoczywa kieszonkowy zegarek. Zerkam na godzinę chcąc wiedzieć ile czasu mi zajęła cała podróż w obie strony i ile jeszcze możliwe zostało czasu na oczekiwanie na Rycerzy powracających z Azkabanu.
Po jakże intensywnej rozmowie towarzyskiej w pobliżu ruin sierocińca, udaję się na nowo do Dover. Jestem umiarkowanie szczęśliwy z tego powodu, wręcz boję się spotkania ze smokami, ale nie mam innego wyjścia. Nabieram w dłoń proszek sieci Fiuu i znikam w zielonym dymie przenosin. Kilka chwil podróży oraz drażniącego nozdrza pyłu wystarczają, żeby to wszystko mocno mi się nie podobało. Pojawiam się w rezerwacie ponownie, nie unikając podejrzliwych spojrzeń osób pilnujących tego miejsca za dnia i w nocy. Dobrze, że na miejscu czeka już na mnie Elijah, który zgrabnie wytłuszcza całą sprawę ponownie. Przecież byliśmy tu jakieś kilkadziesiąt minut temu - nie mogą nas nie pamiętać. Czuję, że gdyby nie gadka Zabiniego oraz moje nazwisko, w życiu nie dostalibyśmy się do środka. Nic to, wreszcie udaje nam się przekroczyć bramę. Rozglądam się dookoła i stwierdzam, że ukrywanie świstoklika było rzeczą bezcelową. Nie spodziewałem się jednak takiego obrotu spraw. Plan zmienił się w zasadzie w ostatniej chwili. Nie drążę tematu, po prostu stając nieopodal metalowego krążka.
- Wszystko już gotowe. Zajęliśmy się aktywacją punktu ściągającego - sporządzam mężczyźnie krótkie sprawozdanie z naszych postępów. To istotne dla dalszej sprawy. - Teraz pozostaje nam czekać - dodaję beznamiętnie, rozglądając się wokół. Wkrótce zadzieram głowę do góry wypatrując przerażającej sylwetki potężnego smoka przecinającej czarne niebo. Wolałbym jej nie dostrzec, ani teraz, ani nigdy. Chodzi o nasze bezpieczeństwo.
- Pozostaje nam teraz czekać. Nie wiadomo jak długo, być może całą noc - stwierdzam, nie wiedzieć po co. Chyba chodzi o to, że musimy nastawić się na wszystko, w tym na najgorsze. I długie oczekiwanie. Zaczynam więc krążyć nieopodal wejścia oraz miejsca, w którym umieściliśmy wcześniej świstoklik. Sięgam do kieszeni szaty, gdzie spoczywa kieszonkowy zegarek. Zerkam na godzinę chcąc wiedzieć ile czasu mi zajęła cała podróż w obie strony i ile jeszcze możliwe zostało czasu na oczekiwanie na Rycerzy powracających z Azkabanu.
Milczenie, cisza grobowa, a jakże wymowna. Zdmuchnęła iskry złudzeń. Zostawiła tło straconych nadziei.
I powiedziała więcej niż słowa.
I powiedziała więcej niż słowa.
Quentin Burke
Zawód : alchemik, ale pomaga u Borgina & Burke'a
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Unikaj milczenia
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Oczekiwanie na członków misji wybierającej się do Azkabanu okazało się dosyć długie, zdążyła zapaść noc. Urozmaiciła ją tylko wizyta znajomej sowy Czarnego Pana, która dostarczyła lakoniczną notatkę z dalszymi poleceniami. Wreszcie jednak powietrze zadrgało, zrobiło się duszno, następnie zimno, a ciemność jakby się pogłębiła. Wtedy wraz z hukiem pojawiło się oślepiające światło podobne do błyskawicy, która jednak została na niebie nieco dłużej. Wyglądała jak rozdarcie, z którego po chwili zaczęła sączyć się ciemna mgła materializująca się w osobę, człowieka. Zaraz za nią wypadł, już całkiem dosłownie, kolejny człowiek i zwalił ciężko na ziemię.
Ignotusa obudziło uderzenie o ziemię. Ostatnim, co pamiętał był wciągający wir w Azkabanie spowodowany anomalią. Teraz zaś nad sobą widział nocne niebo. Panowała cisza i spokój, powietrze, choć chłodne, nie było przesączone przenikliwym zimnem więzienia, w którym był chwilę wcześniej. Ból całego ciała oznaczać mógł tylko jedno - żył. Czuł się jednak źle, tak duża ekspozycja na czarną magię tuż po zapadnięciu na sinicę nie wpłynęła dobrze na jego organizm.
Tuż obok coś się poruszyło.
Elijah i Quentin doskonale widzieli, że postacią, która wypadła obok Ignotusa był zdrajca - Crispin Russel. Podniósł się z ziemi nieco niezdarnie, ale zdecydowanie za szybko jak na rany, które było u niego widać. Cały zakrwawiony, z siną skórą, wyglądał jakby się udusił i powstał z martwych. Coś w tym było, znające się na czarnej magii oczy Rycerzy, rozpoznały bowiem inferiusa. Który w tym właśnie momencie zaatakował leżącego na ziemi, odzyskującego przytomność Mulcibera. Rzucił się na niego próbując wbić w śmierciożercę swoje zęby i palce, rozszarpać go.
| ST wyrwania się Crispinowi wynosi 50, do rzutu doliczana jest podwojona statystyka sprawności. Elijah i Quentin mogą pomóc Ignotusowi, wtedy wasze wyniku sumują się. W przypadku niepowodzenia, Russel zada obrażenia w wysokości 5 jako obrażenia cięte.
W przypadku sukcesu, Crispin podejmie próbę ataku ponownie. Jego uniknięcie wynosi 30, a do rzutu doliczana jest podwojona statystyka zwinności.
Crispin jako inferius nie może ponownie umrzeć, nie czuje też bólu i nie traci żywotności.
Świstoklik przeniesie was tutaj.
Żywotność Ignotusa wraz z obrażeniami znajduje się poniżej.
Na odpis macie 48 godzin.
Każde z was ma tyle samo czasu na odpis w trakcie trwania wątku.
Punkty żywotności 87/232; Kara: -40
zabliźnione rozcięcie na łuku brwiowym;
kanapka Cassandry (+1);
pęknięty nos (-10),
osłabienie (-10);
psychiczne (-39);
migrena (-2);
osłabienie (-5);
czarna magia (-80);
sinica
Ignotusa obudziło uderzenie o ziemię. Ostatnim, co pamiętał był wciągający wir w Azkabanie spowodowany anomalią. Teraz zaś nad sobą widział nocne niebo. Panowała cisza i spokój, powietrze, choć chłodne, nie było przesączone przenikliwym zimnem więzienia, w którym był chwilę wcześniej. Ból całego ciała oznaczać mógł tylko jedno - żył. Czuł się jednak źle, tak duża ekspozycja na czarną magię tuż po zapadnięciu na sinicę nie wpłynęła dobrze na jego organizm.
Tuż obok coś się poruszyło.
Elijah i Quentin doskonale widzieli, że postacią, która wypadła obok Ignotusa był zdrajca - Crispin Russel. Podniósł się z ziemi nieco niezdarnie, ale zdecydowanie za szybko jak na rany, które było u niego widać. Cały zakrwawiony, z siną skórą, wyglądał jakby się udusił i powstał z martwych. Coś w tym było, znające się na czarnej magii oczy Rycerzy, rozpoznały bowiem inferiusa. Który w tym właśnie momencie zaatakował leżącego na ziemi, odzyskującego przytomność Mulcibera. Rzucił się na niego próbując wbić w śmierciożercę swoje zęby i palce, rozszarpać go.
| ST wyrwania się Crispinowi wynosi 50, do rzutu doliczana jest podwojona statystyka sprawności. Elijah i Quentin mogą pomóc Ignotusowi, wtedy wasze wyniku sumują się. W przypadku niepowodzenia, Russel zada obrażenia w wysokości 5 jako obrażenia cięte.
W przypadku sukcesu, Crispin podejmie próbę ataku ponownie. Jego uniknięcie wynosi 30, a do rzutu doliczana jest podwojona statystyka zwinności.
Crispin jako inferius nie może ponownie umrzeć, nie czuje też bólu i nie traci żywotności.
Świstoklik przeniesie was tutaj.
Żywotność Ignotusa wraz z obrażeniami znajduje się poniżej.
Na odpis macie 48 godzin.
Każde z was ma tyle samo czasu na odpis w trakcie trwania wątku.
Punkty żywotności 87/232; Kara: -40
zabliźnione rozcięcie na łuku brwiowym;
kanapka Cassandry (+1);
pęknięty nos (-10),
osłabienie (-10);
psychiczne (-39);
migrena (-2);
osłabienie (-5);
czarna magia (-80);
sinica
Oczekiwanie okazuje się długie, ale mam tego świadomość. Nie niecierpliwię się, raczej nerwowo zerkam ku niebu zastanawiając się czy nie pożre nas za moment jakiś smok. Wzdrygam się więc słysząc dźwięk trzepotu skrzydeł i zdecydowanie zbyt późno dociera do mnie, że to tylko sowa. Sądząc po jej wyglądzie, raczej aż sowa. Ptak ten należy nie do kogo innego, jak do Czarnego Pana, więc ponownie zapoznaję się z jego wytycznymi. Morsmordre. Dziwne słowo, ale nie kwestionuję tego. Pozwalam zwierzęciu odlecieć, chociaż tak naprawdę to one same uciekają ode mnie w popłochu, nie muszę nic przy tym specjalnie robić. To cud, że nie zostałem podziobany.
Powracam do bycia czujnym oraz ostrożnym, staram się też już nie przemieszczać za bardzo, nie robiąc hałasu. W nocy wszystko słychać wyraźniej, a nie chciałbym żadnego mieszkańca tego miejsca naprowadzić na nasz trop. Stoimy więc milczący, pilnując świstoklika oraz własnego życia.
Wreszcie coś się dzieje. Pojawia się człowiek, czy raczej dwóch ludzi, zupełnie znikąd. Pyk i nagle są na ziemi, tuż przed nami. I nie wyglądają najlepiej. Z drugiej strony coś tu nie gra. Od razu rozpoznaję Ignotusa, a tym drugim osobnikiem okazuje się być tamten zdrajca, przez którego Craig w ogóle znalazł się w Azkabanie. Krew od razu uderza mi do głowy, gniew buzuje w żyłach, ale nim jestem w stanie cokolwiek zrobić, dociera do mnie, że ten plugawiec już nie żyje. Inferius, najprawdziwszy. Oczy mi się rozszerzają z fascynacji, w końcu te pokraczne bestie interesują mnie już od dzieciństwa i to im właśnie postanowiłem poświęcić uwagę podczas moich badań. Wszystko składa się we wspaniałą całość. Szkoda tylko, że ten okaz jest wyjątkowo niesubordynowany, gdyż próbuje zaatakować Mulcibera, na co nie możemy pozwolić. Szkoda, wielka szkoda, że nie mogę teraz zająć się nim od strony naukowej.
Zamiast tego doskakuję do Śmierciożercy, próbując wyswobodzić go z napadu furii dzikiej bestii. Nie jest to zadaniem prostym, bo człowiek ze mnie wątły i chorowity, ale i tak w tej chwili mam więcej siły niż leżący na ziemi czarodziej.
- Tu leży świstoklik, musimy powiedzieć morsmordre i go chwycić, przeniesie nas w bezpieczne miejsce - mówię szybko, relacjonując sytuację Ignotusowi, jednocześnie chcąc dociągnąć go do metalowego krążka. Nie łudzę się, że pokonamy inferiusa, anomalie nadal pozostają niebezpieczne. Życzę mu jednak, żeby zeżarł go jakiś smok. - Nie stój jak słup soli Zabini, rzuć na niego ignitio lub mi pomóż - warczę do drugiego mężczyzny, bo zaczyna mnie irytować jego bierność. Nie mamy czasu, musimy działać i to prędko, sam mogę nie dać rady.
Powracam do bycia czujnym oraz ostrożnym, staram się też już nie przemieszczać za bardzo, nie robiąc hałasu. W nocy wszystko słychać wyraźniej, a nie chciałbym żadnego mieszkańca tego miejsca naprowadzić na nasz trop. Stoimy więc milczący, pilnując świstoklika oraz własnego życia.
Wreszcie coś się dzieje. Pojawia się człowiek, czy raczej dwóch ludzi, zupełnie znikąd. Pyk i nagle są na ziemi, tuż przed nami. I nie wyglądają najlepiej. Z drugiej strony coś tu nie gra. Od razu rozpoznaję Ignotusa, a tym drugim osobnikiem okazuje się być tamten zdrajca, przez którego Craig w ogóle znalazł się w Azkabanie. Krew od razu uderza mi do głowy, gniew buzuje w żyłach, ale nim jestem w stanie cokolwiek zrobić, dociera do mnie, że ten plugawiec już nie żyje. Inferius, najprawdziwszy. Oczy mi się rozszerzają z fascynacji, w końcu te pokraczne bestie interesują mnie już od dzieciństwa i to im właśnie postanowiłem poświęcić uwagę podczas moich badań. Wszystko składa się we wspaniałą całość. Szkoda tylko, że ten okaz jest wyjątkowo niesubordynowany, gdyż próbuje zaatakować Mulcibera, na co nie możemy pozwolić. Szkoda, wielka szkoda, że nie mogę teraz zająć się nim od strony naukowej.
Zamiast tego doskakuję do Śmierciożercy, próbując wyswobodzić go z napadu furii dzikiej bestii. Nie jest to zadaniem prostym, bo człowiek ze mnie wątły i chorowity, ale i tak w tej chwili mam więcej siły niż leżący na ziemi czarodziej.
- Tu leży świstoklik, musimy powiedzieć morsmordre i go chwycić, przeniesie nas w bezpieczne miejsce - mówię szybko, relacjonując sytuację Ignotusowi, jednocześnie chcąc dociągnąć go do metalowego krążka. Nie łudzę się, że pokonamy inferiusa, anomalie nadal pozostają niebezpieczne. Życzę mu jednak, żeby zeżarł go jakiś smok. - Nie stój jak słup soli Zabini, rzuć na niego ignitio lub mi pomóż - warczę do drugiego mężczyzny, bo zaczyna mnie irytować jego bierność. Nie mamy czasu, musimy działać i to prędko, sam mogę nie dać rady.
Milczenie, cisza grobowa, a jakże wymowna. Zdmuchnęła iskry złudzeń. Zostawiła tło straconych nadziei.
I powiedziała więcej niż słowa.
I powiedziała więcej niż słowa.
Quentin Burke
Zawód : alchemik, ale pomaga u Borgina & Burke'a
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Unikaj milczenia
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Quentin Burke' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 1
'k100' : 1
Ból. Do niego zamknął się mój świat, gdy wirując jako czarna mgła straciłem całkowicie kontakt z rzeczywistością. Takiej potęgi anomalii nie czułem nigdy wcześniej. Nie byłem zdolny myśleć, podejmować decyzji, nie byłem nawet świadomy wszystkiego, co się dzieje. Stałem się wirującym kłębkiem niczego porwanym przez magię silniejszą niż potrafiłem sobie wyobrazić. Wirowałem jednocześnie nie poruszając się. Ja, przemieniony w chmurę, porywany tam, gdzie anomalia uznała za stosowne, całkowicie zdany na jej łaskę, pozbawiony nawet resztek kontroli. Ból przesłaniał jednak wszystko. Zawisłem w jakimś niebycie, w którym nie płynął czas. A potem zacząłem się budzić, co było równie nieprzyjemne. Wiatr na twarzy nieco mnie otrzeźwił. Był przyjemny. Pozbawiony azkabanowego chłodu. Samo to sprawiło, że poczułem się nieco lepiej. Otworzyłem oczy spoglądając w nocne niebo. Nie przypuszczałem, że dane mi je będzie jeszcze ujrzeć. To naprawdę miła niespodzianka po całej serii tych mniej przyjemnych. Przeżyłem. Jakimś cudem udało mi się wyjść cało z Azkabanu. Nie miałem pojęcia, jak skończyli inni. Ramsey? Czy przeżył? Albo grupa, którą przyszło mi dowodzić. Deirdre, Morgoth, Sigrun i oczywiście Craig. Zdołaliśmy go wyciągnąć? Musiałem zebrać w sobie dość siły, by odpowiedzieć na te pytania. Zanim jednak zdążyłem stanąć na nogi, poczułem ciężar. Jednak nie byłem bezpieczny. Trupioblada twarz Russela mogła być sennym koszmarem udręczonego Azkabanem umysłu. Ale ból, jaki powodowały jego wbijające się w moje ciało palce z pewnością był prawdziwy. Ktoś próbował odciągnąć mnie od Crispina. Słyszę znajomy głos. Burke? Zakrwawiony i słaby staram się zmusić do pracy coś, na czym zawsze mogłem polegać - zdolność myślenia. W tej sytuacji nie było jednak nic mądrzejszego oprócz wyszarpnięcia się Russelowi z uścisku. Spróbowałem więc zmusić swoje ciało do jeszcze jednego wysiłku, czując jak z każdą chwilą dochodzę do siebie. Był tu Quentin Burke i Zabini. A nieopodal świstoklik, do którego musieliśmy się dostać. Ale najpierw, niech Russel przestanie uprzykrzać nam wszystkim życie. Czy śmierć to dla tego sukinsyna za mało?
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Ignotus Mulciber' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 3
'k100' : 3
To było do przewidzenia. Naprawdę nie łudziłem się, że ktoś tak wątłego zdrowia jak ja zdoła odciągnąć inferiusa od Śmierciożercy. Przyznaję jednak, że wciąż tliła się we mnie nadzieja, że Zabini ruszy wreszcie swoje dupsko i mi pomoże. Zaklęciem, siłą, czymkolwiek. Niestety mężczyzna chyba został zahipnotyzowany przez ten jakże wspaniały widok żywego trupa, bo ani myśli ruszyć się do pomocy. Moja niestety na nic się zdaje. Nim udaje mi się obejrzeć za siebie i spojrzeć ponaglająco na Elijaha, zdrajca zdołał już zranić Ignotusa. Cholera. Najłatwiej byłoby spróbować z zaklęciem, ale boję się, że unosząca się w powietrzu anomalia przysporzy nam więcej problemu niż to warte. Gdyby teraz odezwała się we mnie choroba genetyczna, to niby mam przy sobie eliksir wzmacniający krew, ale nie miałby mi go kto podać patrząc na bierność mężczyzny, z którym tu przyszedłem. Muszę więc dalej próbować chwycić Mulcibera za fraki oraz odseparować go od pobudzonego czymś Russella. Niech to szlag.
- Zabini, rusz się wreszcie do cholery - krzyczę dalej do mężczyzny, jeszcze w szczątkowej nadziei, że przestanie stać jak spetryfikowany i naprawdę postanowi zadziałać. Sam to mogę tak do końca świata działać a i tak to nic nie da, inferius prędzej nas tutaj zeżre. Nie ma czasu na ociąganie się. Chcąc zastosować się do swej własnej myśli chwytam leżącego czarodzieja pod ramiona, znów starając się go przesunąć. Usunąć z pola rażenia Crispina, a przy okazji przybliżyć go do leżącego świstoklika. Żeby łatwiej mógł po niego sięgnąć i żebyśmy się wreszcie przenieśli tam, gdzie mamy się znaleźć. Z dala od atakujących nas rozkładających się ciał. Naprawdę szkoda, że nie mamy warunków do prowadzenia badań naukowych, z chęcią bym się ich podjął.
- Zrób coś - sapię jeszcze, naprężając mięśnie, które mi jeszcze zostały. Musimy jakoś podołać, nie wiem jak, ale to się nie może tak skończyć. To nie tak miało wyglądać. Muszę się zmobilizować, koniecznie. Czas ucieka, a napastnik nie wygląda na takiego, który chciałby przestać lub zrobić sobie przerwę na złapanie oddechu.
- Zabini, rusz się wreszcie do cholery - krzyczę dalej do mężczyzny, jeszcze w szczątkowej nadziei, że przestanie stać jak spetryfikowany i naprawdę postanowi zadziałać. Sam to mogę tak do końca świata działać a i tak to nic nie da, inferius prędzej nas tutaj zeżre. Nie ma czasu na ociąganie się. Chcąc zastosować się do swej własnej myśli chwytam leżącego czarodzieja pod ramiona, znów starając się go przesunąć. Usunąć z pola rażenia Crispina, a przy okazji przybliżyć go do leżącego świstoklika. Żeby łatwiej mógł po niego sięgnąć i żebyśmy się wreszcie przenieśli tam, gdzie mamy się znaleźć. Z dala od atakujących nas rozkładających się ciał. Naprawdę szkoda, że nie mamy warunków do prowadzenia badań naukowych, z chęcią bym się ich podjął.
- Zrób coś - sapię jeszcze, naprężając mięśnie, które mi jeszcze zostały. Musimy jakoś podołać, nie wiem jak, ale to się nie może tak skończyć. To nie tak miało wyglądać. Muszę się zmobilizować, koniecznie. Czas ucieka, a napastnik nie wygląda na takiego, który chciałby przestać lub zrobić sobie przerwę na złapanie oddechu.
Milczenie, cisza grobowa, a jakże wymowna. Zdmuchnęła iskry złudzeń. Zostawiła tło straconych nadziei.
I powiedziała więcej niż słowa.
I powiedziała więcej niż słowa.
Quentin Burke
Zawód : alchemik, ale pomaga u Borgina & Burke'a
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Unikaj milczenia
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Quentin Burke' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 88
'k100' : 88
Ogrody
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kent :: Smocze Ogrody