Ogród
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Ogród
Ogród zajmujący spory kawałek włości Greengrassów, usytuowany jest na tyłach Dworu. Znajdziemy w nim rozmaite gatunki kwiatów, drzew i krzewów; niektóre z nich zostały sprowadzone na specjalne zamówienie rodziny, z odległych krańców świata.
Lilith Greengrass
Zawód : Auror
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Don't mistake my kindness for weakness,
I'll choke you with the same hands I fed you with.
I'll choke you with the same hands I fed you with.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
4 listopad 1955
Dopiero list od Lilith otworzył mu oczy. Był najwyraźniej kiepskim kuzynem, skoro tak bardzo dał się wciągnąć swej pracy oraz sprawom osobistym, całkowicie zapominając o rodzinie. Oprócz matki, matka ciągle zaprzątała jego myśli, pojawiając się w nich aż nazbyt często. Zapewne wolała aby w myślach syna jej miejsce zajmowała kobieta, która kroczyłaby przez życie u jego boku, ale ku jej wielkiemu zawodowi - Alan nikogo takiego nie posiadał. W jego myślach oraz sercu specjalne miejsce miały dwie osoby - jego matka, oraz Eileen. Obie kochał, ale to właśnie rodzicielka pojawiała się w jego głowie znacznie częściej. Była chora a on, jak to kochający całym sercem syn, cholernie się martwił. Pisał do niej listy całkiem często, z czego ta była zapewne niezmiernie zadowolona. Momentami już nie wiedział co mam jej pisać, co opowiadać, skoro jego życie toczyło się głównie do szpitala, a o niektórych sprawach wolał nie mówić. Jednak pomimo tego, że z matką miał ciągły kontakt, o reszcie rodziny zdawał się zapomnieć. Gdy jednak otrzymał list od Lilith, zdał sobie sprawę z tego jakże nieuprzejme było to zachowanie. Wyrzuty sumienia paliły jego serce i regularnie podsyłały mu myśli, w których karcił siebie za to, że tak dawno nie odwiedził swych kuzynek. Musiał to naprawić i choć chciał z całe go serca, okoliczności zmusiły go do tego, aby przełożył owe spotkanie. Środa, bo tak się umawiali przez listy, okazała się dniem, w którym nie mógł się zjawić u niej. To jedynie spowodowało rozrost tego nieznośnego poczucia winy i bycia beznadziejnym kuzynem. Byłby jednak jeszcze bardziej beznadziejny, gdyby z tego powodu całkowicie zrezygnował z pojawienia się u niej.
Gdy dotarł do posiadłości, specjalnie przemierzył jej całość piechotą. Mógł się teleportować prosto do środka lub chociaż przez drzwi, lecz nie uczynił tego. Posiadłość Greengrassów zawsze go zachwycała. Była miłą odmianą przy nieustannym spędzaniu czasu w szarych ścianach Munga, bądź pustego mieszkania. Szedł więc o własnych nogach, aż znalazł się przy drzwiach, które ciągle dziwiły go swoim ogromem. Lubił przywoływać ich wspomnienie z czasów młodości, kiedy to wydawały mu się jeszcze większe. Ale nie miał teraz na to czasu. Poprawił kołnierz, zapiął niesforny guzik, po czym zapukał. Echo wytworzonych przez niego dźwięków rozległo się dookoła, bardzo wyraźnie docierając także do jego uszu.
Drzwi zostały otwarte. Nie ważne czy osobiście przez Lilith, czy przez kogoś ze służby. Ważny był fakt, że wszystko sprowadzało się do jednego - do spotkania z kuzynkom. Więc nie liczyło się to, czy już po chwili przekroczył próg, by móc się z nią przywitać, czy został w tym celu gdzieś poprowadzony. Ważny był fakt, że gdy stanął już wreszcie nad nią, jak zwykle wyższy, jak zwykle górujący nad nią fizycznie jak na faceta przystało, wyciągnął zza pleców kwiaty i wręczył jej. Uśmiechnął się przepraszająco.
- To na przeprosiny za zaniedbanie Cię. Wybacz mi również za to, że nie byłem w stanie spotkać się w środę. Coś mi wypadło. - Przeprosił ze szczerych intencji. Kochał ją, cholera. Kochał jak młodszą siostrę. Chciał więc dla niej jak najlepiej, nie chciał sprawiać jej smutku, przykrości. Byli rodziną, prawda? A Alan nigdy nie miał jej zbyt wiele.
Dopiero list od Lilith otworzył mu oczy. Był najwyraźniej kiepskim kuzynem, skoro tak bardzo dał się wciągnąć swej pracy oraz sprawom osobistym, całkowicie zapominając o rodzinie. Oprócz matki, matka ciągle zaprzątała jego myśli, pojawiając się w nich aż nazbyt często. Zapewne wolała aby w myślach syna jej miejsce zajmowała kobieta, która kroczyłaby przez życie u jego boku, ale ku jej wielkiemu zawodowi - Alan nikogo takiego nie posiadał. W jego myślach oraz sercu specjalne miejsce miały dwie osoby - jego matka, oraz Eileen. Obie kochał, ale to właśnie rodzicielka pojawiała się w jego głowie znacznie częściej. Była chora a on, jak to kochający całym sercem syn, cholernie się martwił. Pisał do niej listy całkiem często, z czego ta była zapewne niezmiernie zadowolona. Momentami już nie wiedział co mam jej pisać, co opowiadać, skoro jego życie toczyło się głównie do szpitala, a o niektórych sprawach wolał nie mówić. Jednak pomimo tego, że z matką miał ciągły kontakt, o reszcie rodziny zdawał się zapomnieć. Gdy jednak otrzymał list od Lilith, zdał sobie sprawę z tego jakże nieuprzejme było to zachowanie. Wyrzuty sumienia paliły jego serce i regularnie podsyłały mu myśli, w których karcił siebie za to, że tak dawno nie odwiedził swych kuzynek. Musiał to naprawić i choć chciał z całe go serca, okoliczności zmusiły go do tego, aby przełożył owe spotkanie. Środa, bo tak się umawiali przez listy, okazała się dniem, w którym nie mógł się zjawić u niej. To jedynie spowodowało rozrost tego nieznośnego poczucia winy i bycia beznadziejnym kuzynem. Byłby jednak jeszcze bardziej beznadziejny, gdyby z tego powodu całkowicie zrezygnował z pojawienia się u niej.
Gdy dotarł do posiadłości, specjalnie przemierzył jej całość piechotą. Mógł się teleportować prosto do środka lub chociaż przez drzwi, lecz nie uczynił tego. Posiadłość Greengrassów zawsze go zachwycała. Była miłą odmianą przy nieustannym spędzaniu czasu w szarych ścianach Munga, bądź pustego mieszkania. Szedł więc o własnych nogach, aż znalazł się przy drzwiach, które ciągle dziwiły go swoim ogromem. Lubił przywoływać ich wspomnienie z czasów młodości, kiedy to wydawały mu się jeszcze większe. Ale nie miał teraz na to czasu. Poprawił kołnierz, zapiął niesforny guzik, po czym zapukał. Echo wytworzonych przez niego dźwięków rozległo się dookoła, bardzo wyraźnie docierając także do jego uszu.
Drzwi zostały otwarte. Nie ważne czy osobiście przez Lilith, czy przez kogoś ze służby. Ważny był fakt, że wszystko sprowadzało się do jednego - do spotkania z kuzynkom. Więc nie liczyło się to, czy już po chwili przekroczył próg, by móc się z nią przywitać, czy został w tym celu gdzieś poprowadzony. Ważny był fakt, że gdy stanął już wreszcie nad nią, jak zwykle wyższy, jak zwykle górujący nad nią fizycznie jak na faceta przystało, wyciągnął zza pleców kwiaty i wręczył jej. Uśmiechnął się przepraszająco.
- To na przeprosiny za zaniedbanie Cię. Wybacz mi również za to, że nie byłem w stanie spotkać się w środę. Coś mi wypadło. - Przeprosił ze szczerych intencji. Kochał ją, cholera. Kochał jak młodszą siostrę. Chciał więc dla niej jak najlepiej, nie chciał sprawiać jej smutku, przykrości. Byli rodziną, prawda? A Alan nigdy nie miał jej zbyt wiele.
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Tęskniłam za nim, tak jak tylko tęsknić można za kimś bliskim, za kimś kto jest za dla nas ważny i kogo kochamy z całego serca.
Poza siostrą i Alanem nie miałam nikogo. Teoretycznie miałam jeszcze ojca, teoretycznie bo mężczyzna który nosił to miano zdawał się interesować tylko i wyłącznie swoją osobą. Tak naprawdę już dawno stracił przywilej określania się w ten sposób, jedyne co go teraz ze mną łączyło to jakiś zlepek wspólnych genów i nic, absolutnie nic więcej. Długo nie mogłam przeboleć tego, kim stał się po śmierci mojej matki, cały czas próbowałam znaleźć w nim choć trochę miłości, dotrzeć do niego, jednak nawet najsilniejsza nadzieja kiedyś umiera. Postanowiłam pójść za głosem rozsądku i odpuścić, pozwolić mu być kim jest i skupić się na tych którzy mi pozostali, tych którzy mnie kochają i troszczą się o mnie. Nie można ciągle gonić za duchem. Dlatego też, tak bardzo chciałam zobaczyć Alana, spędzić z nim choć trochę czasu. Wiedziałam, że był bardzo zapracowany, praktycznie całe dnie spędzał w szpitalu lub odwiedzał pacjentów w ich domach. W pewien sposób miałam wyrzuty sumienia, czy to nie egoistyczne zabierać go tak na cały dzień? Odciągać od obowiązków? Ale nic na to nie poradzę, że go potrzebuję, potrzebuje żeby poświęcił mi chodź jeden dzień nim znów zniknie za szarymi szpitalnymi murami.
Całe przedpołudnie nie umiałam znaleźć sobie miejsca, moje myśli cały czas błądziły gdzieś wokół obiecanego spotkania; miałam ogromną nadzieję, że tym razem do niego dojdzie. Nie byłam na niego zła, był jedną z tych osób do których nie potrafiłam chować urazy; w środę na pewno zatrzymało go coś ważnego, inaczej by przyszedł, na pewno. Zastanawiałam się co dzieje się w jego życiu, czy poznał kogoś nowego a może jakoś uroczą dziewczynę, która pomogłaby mu kroczyć przez życie. Zastanawiałam się co u mojej ciotki, jak się czuję... Co prawda wymieniłam z nią parę listów, pytając o stan zdrowia oraz samopoczucie jednak jak długo znam tą kobietę tak wiem, że za nic w świecie nie poskarży się na jedno czy drugie. Szczerze mówią, często budziła mój podziw, pomimo tak cierpkiego życia, on ciągle potrafiła się uśmiechać; nigdy też nie zapomnę, co zrobiła dla mnie i mojej siostry.
Pogrążona we własnych myślach, opierałam się dłońmi o kamienny mur na tarasie z którego rozciągał się widok na ogród; korzystając z okazji, łapałam ostatnie promienie słońca w tym roku. Listopad przyszedł tak nagle, nawet nie zdążyłam zauważyć kiedy kartki kalendarza wskazały następny miesiąc; trochę mnie to przerażało, czas zdawał się przeciekać mi przez palce, wszystko zmieniało się tak szybko, za szybko. W takich momentach tęskniłam za niewinnymi latami dziecięcymi, kiedy nasza trójka biegała beztrosko po włościach nie przejmując się niczym, byliśmy tacy szczęśliwi... Na mojej twarzy pojawił się szeroki uśmiech, został on wywołany tym konkretnym wspomnieniem, które z pewnością było jednym z tych szczęśliwszych.
Nagle za swoimi plecami usłyszałam głos swojego lokaja, mówiącego coś o przybyłym gościu. Alan! Odwróciłam się gwałtownie i nie pozwalając Alanowi zrobić nawet kroku pobiegłam w jego stronę (jak na prawdziwą damę przystało, oczywiście) rzuciłam mu się na szyje.
- Merlinie! Mam wrażenie, że wieki Cie nie widziałam! - Pisnęłam z podekscytowania, kiedy wypuściłam go z morderczych objęć i z powrotem znalazłam się na ziemi. Powiodłam wzrokiem po całej jego osobie, dokładnie mu się przyglądając; nadal był wyższy ode mnie, nieszczęsne centymetry! Znaczy się, szczęsne dla niego, im mężczyzna wyższy tym lepiej, nieszczęsne dla mnie! Niemal zawsze muszę zadzierać głowę do góry. Tym razem jednak ją przechyliłam, patrząc z pobłażliwością na mojego kuzyna, który właśnie wręczył mi kwiaty.
- Są bardzo piękne, dziękuję. - Odparłam, odruchowo przybliżając je do twarzy by sprawdzić jak pachną. - Następnym razem jednak zjawiaj się o umówionej godzinie i w umówionym dniu a nie będziesz musiał wydawać na mnie pieniędzy. - Zażartowałam nieco kąśliwie, jednak nie miałam na celu obrazić go w żaden sposób, wiedziałam, że gdyby tylko mógł, zjawił by się poprzednio. Podeszłam do lokaja, który nadal znajdował się obok nas; oddałam mu bukiet, nakazując wstawienie go do wazonu i wróciłam do Alana.
- Masz ochotę się przejść? - Zapytałam, unosząc przy tym jedną brew ku górze. Dzisiejszy dzień był naprawdę ładny, ku (jak mniemam) zdziwieniu wszystkich nie padało jak to zwykło bywać na początku listopada, nawet temperatura utrzymywała się w przyzwoitych kreskach. Szkoda więc byłoby zmarnować go na siedzenie w domu. Chwyciłam go więc pod rękę i ruszyłam w stronę schodów prowadzących do ogrodu. - Musisz mi wszystko opowiedzieć. W s z y s t k o, rozumiesz? - Zaznaczyłam już zaraz po przekroczeniu pierwszego stopnia. W mojej głowie już zaczynał się ustawiać szereg pytań jakie mogłabym mu zadać, jednak nie chcąc go atakować, pozwoliłam, żeby sam się rozwinął. Dopytam go o wszystko, o czym nie wspomni. - Dla uproszczenia, możesz zacząć od siebie. - Dodałam posyłając mu nieco złośliwy uśmiech.
Poza siostrą i Alanem nie miałam nikogo. Teoretycznie miałam jeszcze ojca, teoretycznie bo mężczyzna który nosił to miano zdawał się interesować tylko i wyłącznie swoją osobą. Tak naprawdę już dawno stracił przywilej określania się w ten sposób, jedyne co go teraz ze mną łączyło to jakiś zlepek wspólnych genów i nic, absolutnie nic więcej. Długo nie mogłam przeboleć tego, kim stał się po śmierci mojej matki, cały czas próbowałam znaleźć w nim choć trochę miłości, dotrzeć do niego, jednak nawet najsilniejsza nadzieja kiedyś umiera. Postanowiłam pójść za głosem rozsądku i odpuścić, pozwolić mu być kim jest i skupić się na tych którzy mi pozostali, tych którzy mnie kochają i troszczą się o mnie. Nie można ciągle gonić za duchem. Dlatego też, tak bardzo chciałam zobaczyć Alana, spędzić z nim choć trochę czasu. Wiedziałam, że był bardzo zapracowany, praktycznie całe dnie spędzał w szpitalu lub odwiedzał pacjentów w ich domach. W pewien sposób miałam wyrzuty sumienia, czy to nie egoistyczne zabierać go tak na cały dzień? Odciągać od obowiązków? Ale nic na to nie poradzę, że go potrzebuję, potrzebuje żeby poświęcił mi chodź jeden dzień nim znów zniknie za szarymi szpitalnymi murami.
Całe przedpołudnie nie umiałam znaleźć sobie miejsca, moje myśli cały czas błądziły gdzieś wokół obiecanego spotkania; miałam ogromną nadzieję, że tym razem do niego dojdzie. Nie byłam na niego zła, był jedną z tych osób do których nie potrafiłam chować urazy; w środę na pewno zatrzymało go coś ważnego, inaczej by przyszedł, na pewno. Zastanawiałam się co dzieje się w jego życiu, czy poznał kogoś nowego a może jakoś uroczą dziewczynę, która pomogłaby mu kroczyć przez życie. Zastanawiałam się co u mojej ciotki, jak się czuję... Co prawda wymieniłam z nią parę listów, pytając o stan zdrowia oraz samopoczucie jednak jak długo znam tą kobietę tak wiem, że za nic w świecie nie poskarży się na jedno czy drugie. Szczerze mówią, często budziła mój podziw, pomimo tak cierpkiego życia, on ciągle potrafiła się uśmiechać; nigdy też nie zapomnę, co zrobiła dla mnie i mojej siostry.
Pogrążona we własnych myślach, opierałam się dłońmi o kamienny mur na tarasie z którego rozciągał się widok na ogród; korzystając z okazji, łapałam ostatnie promienie słońca w tym roku. Listopad przyszedł tak nagle, nawet nie zdążyłam zauważyć kiedy kartki kalendarza wskazały następny miesiąc; trochę mnie to przerażało, czas zdawał się przeciekać mi przez palce, wszystko zmieniało się tak szybko, za szybko. W takich momentach tęskniłam za niewinnymi latami dziecięcymi, kiedy nasza trójka biegała beztrosko po włościach nie przejmując się niczym, byliśmy tacy szczęśliwi... Na mojej twarzy pojawił się szeroki uśmiech, został on wywołany tym konkretnym wspomnieniem, które z pewnością było jednym z tych szczęśliwszych.
Nagle za swoimi plecami usłyszałam głos swojego lokaja, mówiącego coś o przybyłym gościu. Alan! Odwróciłam się gwałtownie i nie pozwalając Alanowi zrobić nawet kroku pobiegłam w jego stronę (jak na prawdziwą damę przystało, oczywiście) rzuciłam mu się na szyje.
- Merlinie! Mam wrażenie, że wieki Cie nie widziałam! - Pisnęłam z podekscytowania, kiedy wypuściłam go z morderczych objęć i z powrotem znalazłam się na ziemi. Powiodłam wzrokiem po całej jego osobie, dokładnie mu się przyglądając; nadal był wyższy ode mnie, nieszczęsne centymetry! Znaczy się, szczęsne dla niego, im mężczyzna wyższy tym lepiej, nieszczęsne dla mnie! Niemal zawsze muszę zadzierać głowę do góry. Tym razem jednak ją przechyliłam, patrząc z pobłażliwością na mojego kuzyna, który właśnie wręczył mi kwiaty.
- Są bardzo piękne, dziękuję. - Odparłam, odruchowo przybliżając je do twarzy by sprawdzić jak pachną. - Następnym razem jednak zjawiaj się o umówionej godzinie i w umówionym dniu a nie będziesz musiał wydawać na mnie pieniędzy. - Zażartowałam nieco kąśliwie, jednak nie miałam na celu obrazić go w żaden sposób, wiedziałam, że gdyby tylko mógł, zjawił by się poprzednio. Podeszłam do lokaja, który nadal znajdował się obok nas; oddałam mu bukiet, nakazując wstawienie go do wazonu i wróciłam do Alana.
- Masz ochotę się przejść? - Zapytałam, unosząc przy tym jedną brew ku górze. Dzisiejszy dzień był naprawdę ładny, ku (jak mniemam) zdziwieniu wszystkich nie padało jak to zwykło bywać na początku listopada, nawet temperatura utrzymywała się w przyzwoitych kreskach. Szkoda więc byłoby zmarnować go na siedzenie w domu. Chwyciłam go więc pod rękę i ruszyłam w stronę schodów prowadzących do ogrodu. - Musisz mi wszystko opowiedzieć. W s z y s t k o, rozumiesz? - Zaznaczyłam już zaraz po przekroczeniu pierwszego stopnia. W mojej głowie już zaczynał się ustawiać szereg pytań jakie mogłabym mu zadać, jednak nie chcąc go atakować, pozwoliłam, żeby sam się rozwinął. Dopytam go o wszystko, o czym nie wspomni. - Dla uproszczenia, możesz zacząć od siebie. - Dodałam posyłając mu nieco złośliwy uśmiech.
And on purpose,
I choose you.
.
I choose you.
.
Lilith Greengrass
Zawód : Auror
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Don't mistake my kindness for weakness,
I'll choke you with the same hands I fed you with.
I'll choke you with the same hands I fed you with.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Zawsze przed zaplanowanym spotkaniem czuł nutkę napięcia, rozlewającego się po jego wnętrzu. Tym razem nie było inaczej. Miał wrażenie, że koniuszki palców mrowią go, a w żołądku grasuje coś niecodziennego. Nie zmieniał tego fakt, że miał się spotkać nie z wybranką serca, nie z jakąś inną, uroczą damą owianą tajemnicą, a jego własną kuzynką, którą znał właściwie od dziecka. Nie było to jednak napięcie towarzyszące spotkaniom z uroczymi damami czy ważnymi osobistościami. Było to napięcie mieszające się z uczuciem tęsknoty oraz z niecierpliwością. Cholera, kochał ją jak własną, rodzoną siostrę. Jakże mógł pozwolić na to, by tak długo jej nie widzieć?! Poczucie winy zaczęło cicho odzywać się w jego głowie, swoimi małymi widełkami kując go delikatnie. Nie było natrętne, nie dające spokoju, ale było, a on ciągle pamiętał o jego obecności.
Napięcie wcale nie uleciało w momencie, kiedy jego dłoń zetknęła się z kołatką na masywnych, acz znajomych drzwiach. Nie stało się to nawet, kiedy te zostały otwarte i stanął w nich znany mu już lokaj, któremu za młodu lubił sprawiać psikusy. Dopiero teraz zdawał sobie sprawę z faktu jakie pokłady cierpliwości musiał mieć w sobie ten człowiek, znosząc psikusy trójki młokosów. Z ulgą musiał przyjąć fakt, że wszyscy wyrośli już z tego etapu i odnosili się do niego z dużo większym szacunkiem. Alan również, pamiętając o wszystkich zniszczonych mu częściach ubrania, o wszystkich złośliwych słowach, które sypały się w jego kierunku niczym śnieg podczas śnieżycy, teraz skinął głową na przywitanie. A potem wszedł do środka i został poprowadzony tam, gdzie przebywała obecnie Lilith.
Dobrze znał swoją kuzynkę. Jej reakcje na jego widok były już wręcz rytuałem, który znał na pamięć. Dobrze wiedział co zaraz nastąpi, toteż nie pozwolił lokajowi odejść. Nie, jeszcze nie. Wsunął mu w dłonie bukiet kwiatów i kazał schować za sobą, jednocześnie czekając w pobliżu. Zaraz też zwrócił się w kierunku kuzynki, która już biegła w jego kierunku. Zwinnie złapał ją w objęcia, unosząc w górę, gdy ta uwiesiła mu się na szyi. Zawirował z nią w miejscu, robiąc kilka obrotów. Materiał jej sukni pofalował w powietrzu, a wszystkiemu towarzyszył ich donośny śmiech. Zupełnie jak wtedy, gdy byli dziećmi.
- Ja również się za Tobą stęskniłem. - Odparł, przyciskając ją do siebie. Zaraz jednak ostrożnie odstawił ją na ziemi i gdy był pewien, że stała na niej stabilnie, odsunął się o pół kroku w tył. Lokaj jak na zawołanie podszedł bliżej, a Alan ujął od niego kwiaty, które podał Lilith. Z przyjemnością obserwował jej reakcję, napawając się nią jak największym skarbem. Zaśmiał się, słysząc jej słowa. Nijak nie czuł, jakoby były one obraźliwe.
- Jeżeli będziesz tak marudzić dostając prezenty, żaden mężczyzna nie będzie Ci chciał ich dawać, Lilith - odparł, patrząc na nią. Jego oczy, uśmiechnięte tak jak jego usta i cała twarz, błyszczały z zadowolenia. Cieszył się, że ją widział. I że podobały jej się kwiaty. - O moje pieniądze również się nie martw. Mam ich pod dostatkiem, a nie mam ich na kogo i na co wydawać. - Bo przecież nie miał żony, narzeczonej, czy chociażby dziewczyny. Wzruszył ramionami. Odprowadził wzrokiem lokaja, który trzymając w dłoniach bukiet, opuścił ich.
- Oczywiście. Mamy co prawda jesień, ale dzisiejszy dzień nie jest tak chłodny, aby sobie pożałować spaceru - odparł, specjalnie nadając swym słowom ton godny szlachcica, jednocześnie unosząc brodę i naśladując lorda. Zginął łokieć czekając na moment, kiedy kobieta złapie go pod ramię. Ruszyli, gdy tylko to zrobiła. Przemierzali posiadłość po to, aby wkrótce znaleźć się na zewnątrz. Ogrody były na tyle ogromne, że aby obejść je całe, musieliby poświęcić na to sporo czasu. A przy tym piękne. Zwłaszcza wiosną.
- Nie ma co opowiadać, Lilith - mruknął, gdy tylko zapytała o to, co ma do powiedzenia. Nie bardzo wiedział co ma jej mówić, choć wiele się wydarzyło od ich ostatniego spotkania. Niestety, były to głównie złe rzeczy, którymi nie chciał jej martwić. Utrata przyjaciela, śmierć siostry Eileen, pogarszający się stan matki, zamknięcie go w więzieniu. W pracy zbyt często musiał przekazywać ludziom złe wieści, mówić o tym, czego nie chcieli słyszeć. Nie chciał robić tego samego także poza nią. Zwłaszcza swojej drogiej kuzynce. I choć brzydził się kłamstwem, czasem wolał zataić kilka faktów. - Chodzę do pracy, gdzie spędzam całe dnie. Dzień jak co dzień. - Odparł, wzruszając ramionami. Uśmiechnął się lekko. - Lepiej mów co u Ciebie. Jestem pewien, że masz dużo do opowiadania.
Napięcie wcale nie uleciało w momencie, kiedy jego dłoń zetknęła się z kołatką na masywnych, acz znajomych drzwiach. Nie stało się to nawet, kiedy te zostały otwarte i stanął w nich znany mu już lokaj, któremu za młodu lubił sprawiać psikusy. Dopiero teraz zdawał sobie sprawę z faktu jakie pokłady cierpliwości musiał mieć w sobie ten człowiek, znosząc psikusy trójki młokosów. Z ulgą musiał przyjąć fakt, że wszyscy wyrośli już z tego etapu i odnosili się do niego z dużo większym szacunkiem. Alan również, pamiętając o wszystkich zniszczonych mu częściach ubrania, o wszystkich złośliwych słowach, które sypały się w jego kierunku niczym śnieg podczas śnieżycy, teraz skinął głową na przywitanie. A potem wszedł do środka i został poprowadzony tam, gdzie przebywała obecnie Lilith.
Dobrze znał swoją kuzynkę. Jej reakcje na jego widok były już wręcz rytuałem, który znał na pamięć. Dobrze wiedział co zaraz nastąpi, toteż nie pozwolił lokajowi odejść. Nie, jeszcze nie. Wsunął mu w dłonie bukiet kwiatów i kazał schować za sobą, jednocześnie czekając w pobliżu. Zaraz też zwrócił się w kierunku kuzynki, która już biegła w jego kierunku. Zwinnie złapał ją w objęcia, unosząc w górę, gdy ta uwiesiła mu się na szyi. Zawirował z nią w miejscu, robiąc kilka obrotów. Materiał jej sukni pofalował w powietrzu, a wszystkiemu towarzyszył ich donośny śmiech. Zupełnie jak wtedy, gdy byli dziećmi.
- Ja również się za Tobą stęskniłem. - Odparł, przyciskając ją do siebie. Zaraz jednak ostrożnie odstawił ją na ziemi i gdy był pewien, że stała na niej stabilnie, odsunął się o pół kroku w tył. Lokaj jak na zawołanie podszedł bliżej, a Alan ujął od niego kwiaty, które podał Lilith. Z przyjemnością obserwował jej reakcję, napawając się nią jak największym skarbem. Zaśmiał się, słysząc jej słowa. Nijak nie czuł, jakoby były one obraźliwe.
- Jeżeli będziesz tak marudzić dostając prezenty, żaden mężczyzna nie będzie Ci chciał ich dawać, Lilith - odparł, patrząc na nią. Jego oczy, uśmiechnięte tak jak jego usta i cała twarz, błyszczały z zadowolenia. Cieszył się, że ją widział. I że podobały jej się kwiaty. - O moje pieniądze również się nie martw. Mam ich pod dostatkiem, a nie mam ich na kogo i na co wydawać. - Bo przecież nie miał żony, narzeczonej, czy chociażby dziewczyny. Wzruszył ramionami. Odprowadził wzrokiem lokaja, który trzymając w dłoniach bukiet, opuścił ich.
- Oczywiście. Mamy co prawda jesień, ale dzisiejszy dzień nie jest tak chłodny, aby sobie pożałować spaceru - odparł, specjalnie nadając swym słowom ton godny szlachcica, jednocześnie unosząc brodę i naśladując lorda. Zginął łokieć czekając na moment, kiedy kobieta złapie go pod ramię. Ruszyli, gdy tylko to zrobiła. Przemierzali posiadłość po to, aby wkrótce znaleźć się na zewnątrz. Ogrody były na tyle ogromne, że aby obejść je całe, musieliby poświęcić na to sporo czasu. A przy tym piękne. Zwłaszcza wiosną.
- Nie ma co opowiadać, Lilith - mruknął, gdy tylko zapytała o to, co ma do powiedzenia. Nie bardzo wiedział co ma jej mówić, choć wiele się wydarzyło od ich ostatniego spotkania. Niestety, były to głównie złe rzeczy, którymi nie chciał jej martwić. Utrata przyjaciela, śmierć siostry Eileen, pogarszający się stan matki, zamknięcie go w więzieniu. W pracy zbyt często musiał przekazywać ludziom złe wieści, mówić o tym, czego nie chcieli słyszeć. Nie chciał robić tego samego także poza nią. Zwłaszcza swojej drogiej kuzynce. I choć brzydził się kłamstwem, czasem wolał zataić kilka faktów. - Chodzę do pracy, gdzie spędzam całe dnie. Dzień jak co dzień. - Odparł, wzruszając ramionami. Uśmiechnął się lekko. - Lepiej mów co u Ciebie. Jestem pewien, że masz dużo do opowiadania.
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Minęliśmy właśnie żelazną furtkę prowadzącą do ogrodu, kiedy mój kuzyn postanowił odpowiedzieć mi wymijająco jednym mruknięciem. Niemal od razu posłałam mu błagalne spojrzenie ale chyba nie zdawała się patrzeć na mnie, jego wzrok utkwiony był bowiem w czymś innym, gdzieś dalej. Patrzyłam na niego i widziałam, że było coś czego nie chciał mi powiedzieć. Oh naprawdę Alanie sądzisz, że możesz oszukać kogoś takiego jak ja? Myślałeś, że nie dostrzegę, że coś Cię trapi? Początkowo chciałam go zganić za to, że nie chce mi niczego powiedzieć. Chodzę do pracy, doprawdy kuzynie, mógłbyś zdobyć się na jakąś bardziej ubarwioną odpowiedź. Przecież załam go od dziecka, był dla mnie niczym brat, kiedy zna się kogoś tak dobrze nie sposób nie zauważyć, kiedy nie mówią prawdy lub po prostu próbują jej uniknąć. Postanowiłam jednak nie naciskać, musiał być jakiś powód dla którego zdecydował się mi nie zwierzać, dlatego też uszanowałam jego decyzję.
Uśmiechnęłam się już pod nosem. - Jeśli całe swoje życie będziesz skupiał na pracy to przyjdzie Ci umrzeć samotnie. - Zażartowałam, by nieco rozluźnić atmosferę, nie chciałam przecież by czuł się niezręcznie lub zobowiązany do mówienia mi czegokolwiek. - Szkoda, taki porządny mężczyzna pójdzie na zmarnowanie. - Dodałam jeszcze wzdychając, że niby strasznie nad tym ubolewam. W zasadzie nawet trochę nad tym ubolewałam o czym Alan doskonale wiedział, już od dłuższego czasu męczyłam go o narzeczoną, oczywiście taką odpowiednią z którą znalazłabym wspólny język i mogłabym ją kochać, zupełnie tak jak jego. Pod tym względem strasznie mu zazdrościłam, zero aranżowanych małżeństw, zero zagrywek politycznych czy szantaży, mógł wybrać sobie z kim chciałby spędzić resztę życia... mógł kogoś kochać naprawdę. Na mojej twarzy pojawił się gorzki uśmiech, taki trochę ironiczny, ta jedna rzecz którą musiałam zrobić, to jedno wspomnienie będzie mnie prześladować do końca życia. Skupiłam się więc na pytaniu Alana, by zabić ogromne poczucie winy które znowu zaczęło palić.
- Ah sama nie wiem co mogłabym Ci opowiedzieć. - Westchnęłam cicho skacząc myślami po ostatnich wydarzeniach, wybierając te o których mogłaby wspomnieć. - Nikt nie próbował mnie wydać za jakiegoś nadmuchanego szlachcica a to już coś. - Uśmiechnęłam się lekko na dźwięk własnych słów. - Poza tym jak już pewnie zdążyłeś zauważyć, mój Ojciec jest nieobecny. Wyjechał w jakąś ważną podróż, nie będzie więc go przez parę tygodni. - Chyba nie muszę tu dodawać jak bardzo jest mi z tego powodu... dobrze. Za każdym razem kiedy tylko znikał, czułam ogromną ulgę, zupełnie tak jak zwierzę któremu podarowano chwilę wolności.
Mijaliśmy kolejne drzewa i krzewy w ogrodzie, niektóre już niemal zupełnie ogołocone z liści, na innych można było dostrzec jakieś marne złotawe resztki.
- A tak to chyba nic więcej się u mnie nie działo, kurs idzie mi dobrze, dają nam trochę większy wycisk niż zwykle ale to wszystko. Odnowiłam kontakt z Luną, nie wiem czy ją kojarzysz, pracuje w Ministerstwie, taka drobna sympatyczna dziewczyna. Umówiłyśmy się nawet, że pójdziemy razem na wernisaż do Lady Avery. - Zamilkłam na chwilę zwracając swoją twarz w jego stronę. - Mogę liczyć, że gdzieś Cię tam spotkam? - Spytałam z wyraźną nutą nadziei w głosie.
Uśmiechnęłam się już pod nosem. - Jeśli całe swoje życie będziesz skupiał na pracy to przyjdzie Ci umrzeć samotnie. - Zażartowałam, by nieco rozluźnić atmosferę, nie chciałam przecież by czuł się niezręcznie lub zobowiązany do mówienia mi czegokolwiek. - Szkoda, taki porządny mężczyzna pójdzie na zmarnowanie. - Dodałam jeszcze wzdychając, że niby strasznie nad tym ubolewam. W zasadzie nawet trochę nad tym ubolewałam o czym Alan doskonale wiedział, już od dłuższego czasu męczyłam go o narzeczoną, oczywiście taką odpowiednią z którą znalazłabym wspólny język i mogłabym ją kochać, zupełnie tak jak jego. Pod tym względem strasznie mu zazdrościłam, zero aranżowanych małżeństw, zero zagrywek politycznych czy szantaży, mógł wybrać sobie z kim chciałby spędzić resztę życia... mógł kogoś kochać naprawdę. Na mojej twarzy pojawił się gorzki uśmiech, taki trochę ironiczny, ta jedna rzecz którą musiałam zrobić, to jedno wspomnienie będzie mnie prześladować do końca życia. Skupiłam się więc na pytaniu Alana, by zabić ogromne poczucie winy które znowu zaczęło palić.
- Ah sama nie wiem co mogłabym Ci opowiedzieć. - Westchnęłam cicho skacząc myślami po ostatnich wydarzeniach, wybierając te o których mogłaby wspomnieć. - Nikt nie próbował mnie wydać za jakiegoś nadmuchanego szlachcica a to już coś. - Uśmiechnęłam się lekko na dźwięk własnych słów. - Poza tym jak już pewnie zdążyłeś zauważyć, mój Ojciec jest nieobecny. Wyjechał w jakąś ważną podróż, nie będzie więc go przez parę tygodni. - Chyba nie muszę tu dodawać jak bardzo jest mi z tego powodu... dobrze. Za każdym razem kiedy tylko znikał, czułam ogromną ulgę, zupełnie tak jak zwierzę któremu podarowano chwilę wolności.
Mijaliśmy kolejne drzewa i krzewy w ogrodzie, niektóre już niemal zupełnie ogołocone z liści, na innych można było dostrzec jakieś marne złotawe resztki.
- A tak to chyba nic więcej się u mnie nie działo, kurs idzie mi dobrze, dają nam trochę większy wycisk niż zwykle ale to wszystko. Odnowiłam kontakt z Luną, nie wiem czy ją kojarzysz, pracuje w Ministerstwie, taka drobna sympatyczna dziewczyna. Umówiłyśmy się nawet, że pójdziemy razem na wernisaż do Lady Avery. - Zamilkłam na chwilę zwracając swoją twarz w jego stronę. - Mogę liczyć, że gdzieś Cię tam spotkam? - Spytałam z wyraźną nutą nadziei w głosie.
And on purpose,
I choose you.
.
I choose you.
.
Lilith Greengrass
Zawód : Auror
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Don't mistake my kindness for weakness,
I'll choke you with the same hands I fed you with.
I'll choke you with the same hands I fed you with.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
No tak... Przecież dobrze wiedział, że znała go jak mało kto. Chyba jedynie własna matka wiedziała o nim więcej, niż sama Lilith. Miał jednak złudną nadzieję, że uda mu się ją nabrać, zamydlić jej oczy i nie pokazać po sobie, że coś jest nie tak. A było. Sporo. Od jakichś dwóch miesięcy miał wrażenie, że wszystko waliło mu się, paliło i zamienione w popiół uciekało pomiędzy palcami. Nie chciał jej jednak o tym mówić. Jak zwykle nie chciał mówić o swoich problemach tym, którzy byli mu najbliżsi. Żeby ich nie martwić, a wiedział przecież, że Lilith przejmowałaby się nim tak samo, jak on przejmował się nią. Alan zawsze jednak miał tendencję do tego, aby pomagać innym, a o swoich kłopotach nie mówić nikomu i nieco się zaniedbywać. Był dobry, czasami zbyt dobry. I niektórzy lubili to wykorzystywać, a on nijak nie uczył się na błędach.
- I tak się to wydarzy, więc nie widzę powodu, by zmieniać mój tryb życia - mruknął w odpowiedzi. Lilith poruszyła wrażliwą strunę, przez co spochmurniał. Samotność, brak kobiety u boku, samotne życie. To wszystko coraz bardziej mu ciążyło i nie dawało spokoju. Doszło do tego, że zaczął miewać w nocy koszmary i dziwne sny, czasami bezpośrednio związane z samotnością, Eileen, bądź Danielem, a czasami inne. Ten temat był powodem jego złego samopoczucia w ostatnim czasie. Albo raczej jednym z powodów. Powoli zaczynał mieć dość stania u boku Eileen jedynie jako przyjaciel. Jego wytrzymałość powoli się kończyła. Ale czy Lilith wiedziała o jego wieloletniej miłości do nauczycielki z Hogwartu? Czy kiedykolwiek jej o tym wspominał? Czy sama się domyśliła? Nie był pewien.
- No już, nie chwal mnie tak. Nie jestem aż tak dobry i porządny - odparł w końcu, zdając sobie sprawę z tego, że swoim nagłym zmarkotnieniem mógł ją zmartwić. Uśmiechnął się lekko i jednym zwinnym ruchem przyciągnął ją do siebie, by ucałować w czubek głowy. Odkąd pamiętał była dla niego jak młodsza siostra. Kochał ją.
- No tak, zauważyłem, że go nie ma. Nie kryję, że również cieszę się z tego faktu. Wiesz, że również go nie lubię. - Spojrzał na dom, od którego się oddalali. Nie przepadał za ojcem Lilith i ona bardzo dobrze to wiedziała. Nie był on zresztą lubiany nawet przez własne dzieci, więc dlaczego Alan miałby pałać do niego sympatią? Sam również miał ojca, którego nie lubił. A przynajmniej pamiętał, że za nim nie przepadał. Miał o nim jedynie mgliste wspomnienia sprzed wielu lat. Był przecież dzieckiem, kiedy William zostawił go i jego matkę, za co skrycie był mu wdzięczny. Wolał nie mieć ojca niż obserwować jak jego rodzicielka jest bita przez niego.
- Nie martw się. Nie pozwolimy wydać Cię za kogoś, kto na Ciebie nie zasługuje - dodał, ponownie wykorzystując niewielką odległość ich dzielącą i całując ją w czoło. Był tak czuły, tak dobry, tak kochany... Dlaczego tacy mężczyźni byli samotni, a dranie miały kobiety, którymi pomiatali? Życie chyba robiło ich wszystkich w balona.
- Luna... - mruknął, unosząc wzrok w zamyśleniu. Chwilę milczał, przeszukując zakamarki swej pamięci w poszukiwaniu odpowiednich wspomnień. Kojarzył to imię. - Ach, ona. Kojarzę mniej więcej, że kiedyś mi o niej opowiadałaś, ale nie wiem czy ją kiedykolwiek poznałem. - Wzruszył ramionami. Jego twarz już po chwili rozjaśnił szeroki uśmiech. Obecność Lilith dobrze na niego działała, uspokajała go, pozwalała zapomnieć mu o zmartwieniach. Był jej za to wdzięczny, choć poniekąd robiła to nieświadomie.
- Cieszę się, że odnowiłaś z nią kontakt. Mam nadzieję, że to utrzyma się jak najdłużej. A co do wernisażu... - zamilkł chwilowo. Westchnął. Wiedział, że jego odpowiedź ją zawiedzie. Wyczuł przecież tak wyraźnie tę nadzieję w jej głosie. - Niestety, nie wybieram się na niego. - Wernisaże w ostatnim czasie były ostatnim na co miał ochotę chodzić. Jeszcze, nie daj boże, spotkałby tam Kruegera. Ostatnio zbyt często na siebie wpadali.
- I tak się to wydarzy, więc nie widzę powodu, by zmieniać mój tryb życia - mruknął w odpowiedzi. Lilith poruszyła wrażliwą strunę, przez co spochmurniał. Samotność, brak kobiety u boku, samotne życie. To wszystko coraz bardziej mu ciążyło i nie dawało spokoju. Doszło do tego, że zaczął miewać w nocy koszmary i dziwne sny, czasami bezpośrednio związane z samotnością, Eileen, bądź Danielem, a czasami inne. Ten temat był powodem jego złego samopoczucia w ostatnim czasie. Albo raczej jednym z powodów. Powoli zaczynał mieć dość stania u boku Eileen jedynie jako przyjaciel. Jego wytrzymałość powoli się kończyła. Ale czy Lilith wiedziała o jego wieloletniej miłości do nauczycielki z Hogwartu? Czy kiedykolwiek jej o tym wspominał? Czy sama się domyśliła? Nie był pewien.
- No już, nie chwal mnie tak. Nie jestem aż tak dobry i porządny - odparł w końcu, zdając sobie sprawę z tego, że swoim nagłym zmarkotnieniem mógł ją zmartwić. Uśmiechnął się lekko i jednym zwinnym ruchem przyciągnął ją do siebie, by ucałować w czubek głowy. Odkąd pamiętał była dla niego jak młodsza siostra. Kochał ją.
- No tak, zauważyłem, że go nie ma. Nie kryję, że również cieszę się z tego faktu. Wiesz, że również go nie lubię. - Spojrzał na dom, od którego się oddalali. Nie przepadał za ojcem Lilith i ona bardzo dobrze to wiedziała. Nie był on zresztą lubiany nawet przez własne dzieci, więc dlaczego Alan miałby pałać do niego sympatią? Sam również miał ojca, którego nie lubił. A przynajmniej pamiętał, że za nim nie przepadał. Miał o nim jedynie mgliste wspomnienia sprzed wielu lat. Był przecież dzieckiem, kiedy William zostawił go i jego matkę, za co skrycie był mu wdzięczny. Wolał nie mieć ojca niż obserwować jak jego rodzicielka jest bita przez niego.
- Nie martw się. Nie pozwolimy wydać Cię za kogoś, kto na Ciebie nie zasługuje - dodał, ponownie wykorzystując niewielką odległość ich dzielącą i całując ją w czoło. Był tak czuły, tak dobry, tak kochany... Dlaczego tacy mężczyźni byli samotni, a dranie miały kobiety, którymi pomiatali? Życie chyba robiło ich wszystkich w balona.
- Luna... - mruknął, unosząc wzrok w zamyśleniu. Chwilę milczał, przeszukując zakamarki swej pamięci w poszukiwaniu odpowiednich wspomnień. Kojarzył to imię. - Ach, ona. Kojarzę mniej więcej, że kiedyś mi o niej opowiadałaś, ale nie wiem czy ją kiedykolwiek poznałem. - Wzruszył ramionami. Jego twarz już po chwili rozjaśnił szeroki uśmiech. Obecność Lilith dobrze na niego działała, uspokajała go, pozwalała zapomnieć mu o zmartwieniach. Był jej za to wdzięczny, choć poniekąd robiła to nieświadomie.
- Cieszę się, że odnowiłaś z nią kontakt. Mam nadzieję, że to utrzyma się jak najdłużej. A co do wernisażu... - zamilkł chwilowo. Westchnął. Wiedział, że jego odpowiedź ją zawiedzie. Wyczuł przecież tak wyraźnie tę nadzieję w jej głosie. - Niestety, nie wybieram się na niego. - Wernisaże w ostatnim czasie były ostatnim na co miał ochotę chodzić. Jeszcze, nie daj boże, spotkałby tam Kruegera. Ostatnio zbyt często na siebie wpadali.
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Zmarszczyłam nieco brwi, widząc grymas na jego twarzy, który najpewniej został wywołany moimi słowami. Pociągnęłam za nie tą strunę? Brawo Lil. To był tylko taki żarcik, chciałam rozluźnić atmosferę, może lekko dopytać nie pytając, czy kogoś ma ale na pewno nie chciałam sprawiać mu przykrości.. Już miałam się odezwać, kiedy Alan przycisnął mnie do siebie i złożył czuły pocałunek na czubku mojej głowy, tym samym sprawiając, że na moich ustach znów zagościł uśmiech. Takimi gestami jak ten sprawiał, że znowu czułam się jak mała dziewczynka, jakbym znowu miała te naście lat. Oczywiście to nie tak, że jestem stara, zmęczona życiem i po przejściach ale biorąc pod uwagę fakt, jak mocno niektóre rzeczy uległy ostatnimi czasy zmianie, tęskniłam za beztroskimi latami dzieciństwa.
Dorosłość równała się z wzięciem odpowiedzialności, nie tylko za siebie ale również za innych. Czas się z tym zmierzyć, Lily.
- I tak uważam, że jesteś najlepszy. - Mruknęłam cicho, jakby sama do siebie ale dobrze wiedziałam, że to usłyszał. Cóż, nie mogłam mu pozwolić na ostatnie słowo w tym temacie. Poza tym dobrze go znam, niemal na wylot, przecież nasza historia sięga moich urodzin, a to już coś. Dobrze więc wiedziałam, kim jest; a jest naprawdę porządnym facetem. Po raz kolejny moje usta wygięły się w ciepłym uśmiechu a po mojej twarzy przebiegł grymas ulgi. Z nim czułam się tak bezpiecznie, jego ramiona były jak mury twierdzy, która chroniła mnie przed wszystkim co złe; wiedziałam, że nie pozwoli zrobić mi krzywdy.
- Wiem, że na to nie pozwolisz. - Dodałam również półszeptem. Mój głos brzmiał spokojnie, jakbym była pewna słów swojego kuzyna w stu procentach, jakby raz wypowiedziana przez niego obietnica była świętością. I była. Nigdy nie pozwoliłby, żebym żyła nieszczęśliwie, splątana sidłami małżeństwa z jakimś tyranem. Nie dziwcie się, że mam takie a nie inne zdanie o arystokratach, przez ich wygórowanie mniemania o sobie i dużo lżejsze traktowanie, pozwalali sobie na o wiele więcej niż mogli, zarówno w stosunku do kobiet jak i w innych kwestiach. Och, gdybym tylko mogła poślubić kogoś, takiego jak on.
- Chyba nie, nie miałeś okazji jej poznać. - Stwierdziłam, na chwilę skupiając się nad myślą, czy Luna kiedykolwiek poznała Alana i jak mogłam do tego dopuścić, że nie. - Och to szkoda... Miałam nadzieję, że będę mogła gdzieś tam Cię złapać... - Spochmurniałam na chwilę. Alan faktycznie nie często pojawiał się na takich przyjęciach, szczególnie ostatnimi czasy a to kolejna rzecz o jaką chciałabym go dopytać ale nie teraz, nie dziś. - No nic, w sumie i tak nie moglibyśmy swobodnie porozmawiać, bo zaraz któreś z nas zostałoby porwane. - Machnęłam ręką, odpuszczając mu tę kwestię, by zaraz potem niespodziewanie podskoczyć.
- Na Merlina, jak mogłam zapomnieć! - Jęknęłam, teatralnie przykładając wewnętrzną część dłoni do czoła. Faktycznie, rzeczy istotne umykały mi najczęściej ale tym razem, może to wina tego, że całą swoją uwagę skupiłam na Alanie, którego nie widziałam tyle czasu. - Morticia wróciła do domu. - Pisnęłam nie kryjąc swojego podekscytowania. Cieszyłam się jak cholera, że i moja siostra wróci na dwór, że będę mieć ją przy sobie, z powrotem. Już dawno nic, nie sprawiło mi tak wielkiej radości. - W k o ń c u udało mi się ją namówić, na powrót a wierz mi, nie było łatwo. - Posłałam mu znaczące spojrzenie. Doskonale wiedział, co oznaczało. Wszak ani ja, ani on, ani Morti nie przepadaliśmy za starym Greengrassem a każdy kontakt z nim, można było traktować jak karę. Był naszym ojcem, zawsze będzie ale to teraz tylko puste słowo, straciło na znaczeniu dobrych parę lat temu, kiedy postanowił zdziczeć do reszty. Niby nie po to tez uciekłyśmy z domu, żeby potem do niego wracać a nasze najróżniejsze wybryki były traktowane z przymrużeniem oka, jednak na ten ruch nie mógł przystać nikt z naszej rodu.
Moje poszanowanie zasad i etykiety zna chyba każdy ale z tym jednym musiałam się zgodzić. Młode damy powinny mieszać w swoim domu rodzinnym.
Dorosłość równała się z wzięciem odpowiedzialności, nie tylko za siebie ale również za innych. Czas się z tym zmierzyć, Lily.
- I tak uważam, że jesteś najlepszy. - Mruknęłam cicho, jakby sama do siebie ale dobrze wiedziałam, że to usłyszał. Cóż, nie mogłam mu pozwolić na ostatnie słowo w tym temacie. Poza tym dobrze go znam, niemal na wylot, przecież nasza historia sięga moich urodzin, a to już coś. Dobrze więc wiedziałam, kim jest; a jest naprawdę porządnym facetem. Po raz kolejny moje usta wygięły się w ciepłym uśmiechu a po mojej twarzy przebiegł grymas ulgi. Z nim czułam się tak bezpiecznie, jego ramiona były jak mury twierdzy, która chroniła mnie przed wszystkim co złe; wiedziałam, że nie pozwoli zrobić mi krzywdy.
- Wiem, że na to nie pozwolisz. - Dodałam również półszeptem. Mój głos brzmiał spokojnie, jakbym była pewna słów swojego kuzyna w stu procentach, jakby raz wypowiedziana przez niego obietnica była świętością. I była. Nigdy nie pozwoliłby, żebym żyła nieszczęśliwie, splątana sidłami małżeństwa z jakimś tyranem. Nie dziwcie się, że mam takie a nie inne zdanie o arystokratach, przez ich wygórowanie mniemania o sobie i dużo lżejsze traktowanie, pozwalali sobie na o wiele więcej niż mogli, zarówno w stosunku do kobiet jak i w innych kwestiach. Och, gdybym tylko mogła poślubić kogoś, takiego jak on.
- Chyba nie, nie miałeś okazji jej poznać. - Stwierdziłam, na chwilę skupiając się nad myślą, czy Luna kiedykolwiek poznała Alana i jak mogłam do tego dopuścić, że nie. - Och to szkoda... Miałam nadzieję, że będę mogła gdzieś tam Cię złapać... - Spochmurniałam na chwilę. Alan faktycznie nie często pojawiał się na takich przyjęciach, szczególnie ostatnimi czasy a to kolejna rzecz o jaką chciałabym go dopytać ale nie teraz, nie dziś. - No nic, w sumie i tak nie moglibyśmy swobodnie porozmawiać, bo zaraz któreś z nas zostałoby porwane. - Machnęłam ręką, odpuszczając mu tę kwestię, by zaraz potem niespodziewanie podskoczyć.
- Na Merlina, jak mogłam zapomnieć! - Jęknęłam, teatralnie przykładając wewnętrzną część dłoni do czoła. Faktycznie, rzeczy istotne umykały mi najczęściej ale tym razem, może to wina tego, że całą swoją uwagę skupiłam na Alanie, którego nie widziałam tyle czasu. - Morticia wróciła do domu. - Pisnęłam nie kryjąc swojego podekscytowania. Cieszyłam się jak cholera, że i moja siostra wróci na dwór, że będę mieć ją przy sobie, z powrotem. Już dawno nic, nie sprawiło mi tak wielkiej radości. - W k o ń c u udało mi się ją namówić, na powrót a wierz mi, nie było łatwo. - Posłałam mu znaczące spojrzenie. Doskonale wiedział, co oznaczało. Wszak ani ja, ani on, ani Morti nie przepadaliśmy za starym Greengrassem a każdy kontakt z nim, można było traktować jak karę. Był naszym ojcem, zawsze będzie ale to teraz tylko puste słowo, straciło na znaczeniu dobrych parę lat temu, kiedy postanowił zdziczeć do reszty. Niby nie po to tez uciekłyśmy z domu, żeby potem do niego wracać a nasze najróżniejsze wybryki były traktowane z przymrużeniem oka, jednak na ten ruch nie mógł przystać nikt z naszej rodu.
Moje poszanowanie zasad i etykiety zna chyba każdy ale z tym jednym musiałam się zgodzić. Młode damy powinny mieszać w swoim domu rodzinnym.
And on purpose,
I choose you.
.
I choose you.
.
Lilith Greengrass
Zawód : Auror
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Don't mistake my kindness for weakness,
I'll choke you with the same hands I fed you with.
I'll choke you with the same hands I fed you with.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
- Oczywiście. Staram się. - Uśmiechnął się. Nie miał pojęcia jak to robiła, ale zawsze potrafiła ugasić ogień w jego wnętrzu, przepędzić burzę. Na ich miejsce wstępował spokój i uczucie ciepła. Była ciepłą, dobrą osobą. Zupełnie tak jak on. Dlatego chyba tak dobrze się dogadywali. Była dla niego bardzo ważna, kochał ją z całego serca. I nie zmieni się to nigdy.
Nikt jednak nie mógł mieć jej za złe jej słów. Zazwyczaj Alan zaśmiałby się z tego razem z nią, dopowiedział coś jeszcze i żartowaliby tak między sobą. Jednak w tej chwili temat ten był dla niego cholernie czułą, bolesną struną. Na tyle, że myśl o tym wszystkim spędzała mu sen z powiek pomimo tego, że i tak miał go bardzo mało. Eileen. Daniel. To wszystko nie dawało mu spokoju. Był na skraju wyczerpania, nie miał sił już znosić tego wszystkiego. A fakt, że życie ostatnimi czasy podsyłało mu pod nogi same kłody nijak mu nie pomagał.
- To dobrze, że o tym wiesz. Mam nadzieję, że wiesz także o tym, że musisz mi mówić o każdym nowym kandydacie, abym go dobrze sprawdził? - Zerknął na nią, a jego brew powędrowała w górę. Nie potrafił jednak ukryć niewielkiego rozbawienia, o którym zdradzał lekko uniesiony kącik ust. Mimo, że teraz żartowali, Lilith mogła być pewna, że biegłby jej na ratunek pierwszy, jeżeli tylko działaby się jej krzywda. Nie był od niej dużo starszy, jednak zawsze czuł się w obowiązku chronić ją i jej siostrę niczym starszy, bohaterski braciszek. I to się nie zmieniło nawet pod wpływem czasu.
- Możliwe, bo jej nie kojarzę. - Podsumował krótko rozmowę o przyjaciółce Lilith. Chętnie porozmawiałby o tym więcej, jednak nie miał o niej zbyt wielu informacji, skoro jej nie znał. Chciał jednak szczęścia swojej kuzynki, a więc oczywiście kibicował jej i jej przyjaciółce, aby ich przyjaźń trzymała się długo i jak najlepiej.
- Nie mam czasu, Lil. Poza tym dobrze wiesz, że nie przepadam za wydarzeniami tego typu. - No tak... Jego matka uwielbiała zawsze sztukę we wszelkiej postaci, on jednak nigdy nie podzielał jej zainteresowań. W dzieciństwie chodził z nią na wystawy, by sprawić jej przyjemność. Teraz nie była w stanie wstać sama z łóżka, więc nie chodziła na nie. On natomiast też nie chodził na tego typu wydarzenia z własnej woli. Poszedłby tam tylko ze względu na Lilith lecz wiedział, że zapewne nie mieliby okazji spędzić ze sobą zbyt wiele czasu, jeżeli zjawiliby się tam oboje. Dziewczyna zaś czytała mu w myślach, bo jej słowa tylko potwierdziły to.
Wzdrygnął się, kiedy nagle wykrzyknęła. Spojrzał na nią zaskoczony i zagubiony. O czym zapomniała? Co było tak ważnego i ekscytującego, że zareagowała w taki sposób? Spojrzał na nią pytająco. Wkrótce miał się tego dowiedzieć. Jego oczy stały się nieco większe, gdy zostało mu to wyjaśnione.
- Na Merlina, naprawdę?! - Wlepił w nią zaskoczone spojrzenie, nie wierząc jej słowom. Ileż razy on również próbował namówić ją do powrotu. Nie robił tego jednak równie przekonująco, nie chcąc przypadkiem wyrządzić jej krzywdy. A zrobiłby to gdyby wbrew swojej woli miała męczyć się w tym domu razem z ojcem. Miałby wyrzuty sumienia jeżeli coś takiego stało się z jego winy. Ale skoro to Lilith namówiła ją do powrotu to chyba znaczyło, że wszystko powinno być w porządku.
- Lilith nie wiem jak tego dokonałaś, ale jesteś wielka. - Znów przyciągnął ją do siebie i ucałował w czubek głowy. Zaśmiał się, łapiąc ją za dłoń i jednym ruchem sprawiając, że obróciła się wokół własnej osi niczym w tańcu. - Powiedz jej, żeby mnie odwiedziła. Albo wyślij mi list gdy będzie w domu, bo stęskniłem się za nią - dodał. Jego dobry humor niestety prysnął niczym bańka mydlana. Spochmurniał nieco i starając się to ukryć, spojrzał gdzieś w bok. Westchnął i wplótł palce w swoje włosy na czubku jego głowy.
- Poproś ją również o to, aby odwiedziła moją matkę. Będzie z pewnością bardzo szczęśliwa. - Starał się nie zdradzić po swoim tonie tego jak bardzo było z nią źle. To również było powodem jego zmartwień i złego humoru w ostatnim czasie. Nie potrafił jej pomóc i fakt ten męczył go niesamowicie.
Nikt jednak nie mógł mieć jej za złe jej słów. Zazwyczaj Alan zaśmiałby się z tego razem z nią, dopowiedział coś jeszcze i żartowaliby tak między sobą. Jednak w tej chwili temat ten był dla niego cholernie czułą, bolesną struną. Na tyle, że myśl o tym wszystkim spędzała mu sen z powiek pomimo tego, że i tak miał go bardzo mało. Eileen. Daniel. To wszystko nie dawało mu spokoju. Był na skraju wyczerpania, nie miał sił już znosić tego wszystkiego. A fakt, że życie ostatnimi czasy podsyłało mu pod nogi same kłody nijak mu nie pomagał.
- To dobrze, że o tym wiesz. Mam nadzieję, że wiesz także o tym, że musisz mi mówić o każdym nowym kandydacie, abym go dobrze sprawdził? - Zerknął na nią, a jego brew powędrowała w górę. Nie potrafił jednak ukryć niewielkiego rozbawienia, o którym zdradzał lekko uniesiony kącik ust. Mimo, że teraz żartowali, Lilith mogła być pewna, że biegłby jej na ratunek pierwszy, jeżeli tylko działaby się jej krzywda. Nie był od niej dużo starszy, jednak zawsze czuł się w obowiązku chronić ją i jej siostrę niczym starszy, bohaterski braciszek. I to się nie zmieniło nawet pod wpływem czasu.
- Możliwe, bo jej nie kojarzę. - Podsumował krótko rozmowę o przyjaciółce Lilith. Chętnie porozmawiałby o tym więcej, jednak nie miał o niej zbyt wielu informacji, skoro jej nie znał. Chciał jednak szczęścia swojej kuzynki, a więc oczywiście kibicował jej i jej przyjaciółce, aby ich przyjaźń trzymała się długo i jak najlepiej.
- Nie mam czasu, Lil. Poza tym dobrze wiesz, że nie przepadam za wydarzeniami tego typu. - No tak... Jego matka uwielbiała zawsze sztukę we wszelkiej postaci, on jednak nigdy nie podzielał jej zainteresowań. W dzieciństwie chodził z nią na wystawy, by sprawić jej przyjemność. Teraz nie była w stanie wstać sama z łóżka, więc nie chodziła na nie. On natomiast też nie chodził na tego typu wydarzenia z własnej woli. Poszedłby tam tylko ze względu na Lilith lecz wiedział, że zapewne nie mieliby okazji spędzić ze sobą zbyt wiele czasu, jeżeli zjawiliby się tam oboje. Dziewczyna zaś czytała mu w myślach, bo jej słowa tylko potwierdziły to.
Wzdrygnął się, kiedy nagle wykrzyknęła. Spojrzał na nią zaskoczony i zagubiony. O czym zapomniała? Co było tak ważnego i ekscytującego, że zareagowała w taki sposób? Spojrzał na nią pytająco. Wkrótce miał się tego dowiedzieć. Jego oczy stały się nieco większe, gdy zostało mu to wyjaśnione.
- Na Merlina, naprawdę?! - Wlepił w nią zaskoczone spojrzenie, nie wierząc jej słowom. Ileż razy on również próbował namówić ją do powrotu. Nie robił tego jednak równie przekonująco, nie chcąc przypadkiem wyrządzić jej krzywdy. A zrobiłby to gdyby wbrew swojej woli miała męczyć się w tym domu razem z ojcem. Miałby wyrzuty sumienia jeżeli coś takiego stało się z jego winy. Ale skoro to Lilith namówiła ją do powrotu to chyba znaczyło, że wszystko powinno być w porządku.
- Lilith nie wiem jak tego dokonałaś, ale jesteś wielka. - Znów przyciągnął ją do siebie i ucałował w czubek głowy. Zaśmiał się, łapiąc ją za dłoń i jednym ruchem sprawiając, że obróciła się wokół własnej osi niczym w tańcu. - Powiedz jej, żeby mnie odwiedziła. Albo wyślij mi list gdy będzie w domu, bo stęskniłem się za nią - dodał. Jego dobry humor niestety prysnął niczym bańka mydlana. Spochmurniał nieco i starając się to ukryć, spojrzał gdzieś w bok. Westchnął i wplótł palce w swoje włosy na czubku jego głowy.
- Poproś ją również o to, aby odwiedziła moją matkę. Będzie z pewnością bardzo szczęśliwa. - Starał się nie zdradzić po swoim tonie tego jak bardzo było z nią źle. To również było powodem jego zmartwień i złego humoru w ostatnim czasie. Nie potrafił jej pomóc i fakt ten męczył go niesamowicie.
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Jego reakcja, raczej nie zaskoczyła mnie tak bardzo, jak moja jego. Czułość jaką mnie obdarzał, w każdym, nawet najmniejszym geście, była niesamowita i może właśnie to ona sprawiała, że czułam się dla niego taka ważna. Za każdym razem więc, kiedy przytulał mnie do siebie, całowała w czoło lub czubek głowy, czułam się na powrót małą dziewczynką. Okręcił mnie beztrosko w okół własnej osi, a moja sukienka poniosła się lekko od ziemi, wirując wokół mnie zupełnie tak, jakby nasza dwójka była w tańcu. Tym razem nie kryłam już ani uśmiechu ani chichotu wydobywającego się z moich ust. Zatrzymałam się i wbiłam w niego swoje spojrzenie; w moich ciemnych oczach można było zobaczyć tańczące iskierki, jakby obudził ten szczególny kawałek mnie - na mojej twarzy znów gościła radość, taka szczera i beztroska. Chyba właśnie to lubiłam w naszych spotkaniach najbardziej, fakt, że obydwoje byliśmy sobą, nie musieliśmy niczego ukrywać, pod nic się podporządkowywać, po prostu byliśmy, ja i on; zupełnie tak, jakby nie istniało nic innego. Tak bardzo byłam mu za to wdzięczna, za ten moment w którym czułam się wolna od wszelkich zmartwień i mogła cieszyć się prostym, drobnym gestem - rzeczom nienamacalną a jednak tak cenną.
Już chciałam mu coś opowiedzieć, o Moticii, o tym jak udało mi się ją nakłonić do rozmowy, o planowanej kolacji z okazji jej powrotu ale kiedy zobaczyłam jego wyraz twarzy, zaniechałam podobnej odpowiedzi. Zamiast tego, zrobiłam te parę kroków do przodu, by znaleźć się blisko niego. Spojrzałam mu głęboko w oczy, na których teraz doskonale mogłam dostrzec malujący się ból i obawę. Ściągnęłam brwi, bardziej w geście zmartwienia się, niż złości. Znałam go tak długo, tak dobrze jak nikt inny na świecie, był więc dla mnie jak otwarta księga, mogłam z niego wyczytać wszystko, każdą radość, każdą troskę. Wzięłam więc głęboki oddech, pytanie które teraz zamierzałam zadać, nie będzie ani proste ani przyjemne.
- Jak bardzo jest źle?... - Spytałam, a mój głos nie potrafił być już dłużej niewzruszony, na samym końcu pytania, przy słowie 'źle' zaczął się łamać. Patrzyłam na niego, wiedziałam a on powinien mi odpowiedzieć. Powinien zrzucić ten ciężar ze swoich barków i oddać trochę go mnie, jesteśmy rodziną a rodzina powinna się wspierać, zawsze a już szczególnie w takich momentach jak ten, przykrych i prowadzących do najnieprzyjemniejszego. I on i ja wiedzieliśmy jak tak historia się skończy, bo choćbyśmy chcieli, nie mieliśmy możliwości by zrobić cokolwiek by temu zapobiec. Było mi przykro. Elizabeth, siostra mojej matki, kobieta dzięki która wzięła mnie i Morticię pod swoje skrzydła, matka Alana - umierała. Umierała a my nie mogliśmy temu zaradzić. Nie ma na świecie bardziej beznadziejnego uczucia od bezradności, od niemożności zrobienia czegokolwiek by dany proces zatrzymać i mimo, że wiedzieliśmy, wiedzieliśmy wszyscy od początku jaki czeka nas finał - bolało, tak cholernie bolało. Wpatrywałam się w Alana czekając aż z jego ust padnie chociażby jedno słowo, mimo, że nie musiało, przecież jego oczy mówiły mi wszystko.
Szybki świst powietrza jaki wydobył się przy braniu oddechu przez usta, które zaraz potem zostały przykryte dłonią, zupełnie tak jakbym chciała zatrzymać coś, co zamierzało się z nich zaraz wydobyć. W rzeczywistości był to jednak odruch przerażenia, nie miałam pojęcia, że było aż tak źle. Oczy zaszyły mi się łzami. Nie chciałam, żeby umierała, nie byłam gotowa.
Już chciałam mu coś opowiedzieć, o Moticii, o tym jak udało mi się ją nakłonić do rozmowy, o planowanej kolacji z okazji jej powrotu ale kiedy zobaczyłam jego wyraz twarzy, zaniechałam podobnej odpowiedzi. Zamiast tego, zrobiłam te parę kroków do przodu, by znaleźć się blisko niego. Spojrzałam mu głęboko w oczy, na których teraz doskonale mogłam dostrzec malujący się ból i obawę. Ściągnęłam brwi, bardziej w geście zmartwienia się, niż złości. Znałam go tak długo, tak dobrze jak nikt inny na świecie, był więc dla mnie jak otwarta księga, mogłam z niego wyczytać wszystko, każdą radość, każdą troskę. Wzięłam więc głęboki oddech, pytanie które teraz zamierzałam zadać, nie będzie ani proste ani przyjemne.
- Jak bardzo jest źle?... - Spytałam, a mój głos nie potrafił być już dłużej niewzruszony, na samym końcu pytania, przy słowie 'źle' zaczął się łamać. Patrzyłam na niego, wiedziałam a on powinien mi odpowiedzieć. Powinien zrzucić ten ciężar ze swoich barków i oddać trochę go mnie, jesteśmy rodziną a rodzina powinna się wspierać, zawsze a już szczególnie w takich momentach jak ten, przykrych i prowadzących do najnieprzyjemniejszego. I on i ja wiedzieliśmy jak tak historia się skończy, bo choćbyśmy chcieli, nie mieliśmy możliwości by zrobić cokolwiek by temu zapobiec. Było mi przykro. Elizabeth, siostra mojej matki, kobieta dzięki która wzięła mnie i Morticię pod swoje skrzydła, matka Alana - umierała. Umierała a my nie mogliśmy temu zaradzić. Nie ma na świecie bardziej beznadziejnego uczucia od bezradności, od niemożności zrobienia czegokolwiek by dany proces zatrzymać i mimo, że wiedzieliśmy, wiedzieliśmy wszyscy od początku jaki czeka nas finał - bolało, tak cholernie bolało. Wpatrywałam się w Alana czekając aż z jego ust padnie chociażby jedno słowo, mimo, że nie musiało, przecież jego oczy mówiły mi wszystko.
Szybki świst powietrza jaki wydobył się przy braniu oddechu przez usta, które zaraz potem zostały przykryte dłonią, zupełnie tak jakbym chciała zatrzymać coś, co zamierzało się z nich zaraz wydobyć. W rzeczywistości był to jednak odruch przerażenia, nie miałam pojęcia, że było aż tak źle. Oczy zaszyły mi się łzami. Nie chciałam, żeby umierała, nie byłam gotowa.
And on purpose,
I choose you.
.
I choose you.
.
Lilith Greengrass
Zawód : Auror
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Don't mistake my kindness for weakness,
I'll choke you with the same hands I fed you with.
I'll choke you with the same hands I fed you with.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Mógł z nią tak wirować całe wieki, niczym w tajemnym, znanym tylko im tańcu. Ile to już razy w życiu brał ją w ten sposób w ramiona, podnosił i okręcał dookoła własnej osi, przy akompaniamencie ich śmiechów? Nie pamiętał. Znał ją całe życie, odkąd tylko przyszła na świat. Mógł to więc robić niezliczoną liczbę razy. A rzeczywista liczba z pewnością wielokrotnie przewyższała tą, którą można uzyskać licząc wszystkie palce obu rąk. W takiej chwili zapominał o bożym świecie. Widział jedynie wirujący dookoła świat, zlewający się w jeden, zmienny obraz. I ją naprzeciwko niego, uśmiechniętą, rozradowaną. Słyszał jak suknia mocuje się z wiatrem, który rozwiewa ją dookoła, bawiąc się jej materiałem. Mógł tak pozostać na zawsze. Taki beztroski, wolny, szczęśliwy niczym w czasach, gdy był dzieckiem. Albo raczej gdy byli dziećmi, bo samotne dzieciństwo, dzieciństwo bez rodzeństwa to przykre dzieciństwo. Całe szczęście miał Lilith i Morticie. Teraz, choć był od nich niewiele starszy, uważał je za swoje własne, małe aniołki. Gdyby to usłyszały, zapewne zaczęłyby protestować, lecz on bardzo lubił tak o nich myśleć. Były dla niego bardzo ważne.
Nie chciał się zdradzać, nie miał tego w planach. Sam nie wiedział czemu słowa o matce wymsknęły mu się i poleciały w przestrzeń. Chciał trzymać je w niewiedzy, a przynajmniej na razie. Nie znosił przekazywać złych wiadomości i to nie uległo zmianie nawet po tylu latach praktyki lekarskiej, kiedy musiał robić to wielokrotnie. A może winą tego był fakt, że ów wiadomość miała zostać przekazana bliskiej mu osobie, a nie obcej? Tak czy owak, Morticia niestety odeszła na dalszy plan, kiedy między nimi zapanowała cisza. Wymowna cisza. I nagle, tuż przed jego oczami, pojawiła się Lilith, która wpatrywała się w niego swoimi rozumiejącymi wszystko oczami. Znała go. Cholera, znała go jak mało kto. Potrafiła dostrzec to, co starał się ukryć. I może właśnie dlatego, tak łatwo zorientowała się o co chodzi? Może to wcale nie była tak do końca jego wina? Nie był tego pewien, ale nie miało to teraz zbyt wielkiego znaczenia.
Słyszał jak jej głos załamuje się. Domyślała się, że pod jego złym nastrojem, pod jego słowami kryje się coś strasznego. Odwrócił wzrok, nie potrafiąc jej patrzeć w oczy. Chciał być silny, chciał nie pokazywać słabości. Ale nie potrafił od tak niewzruszenie iść naprzeciw temu, co miało się wydarzyć. Był słaby, o wiele słabszy niż sądził on i wszyscy dookoła niego. Chodziło o jego matkę - kobietę, którą kochał najbardziej na świecie. Przez chwilę milczał, nie potrafiąc nic wydukać. Słowa ugrzęzły mu w gardle, a wzrok skakał z jednego nic nie znaczącego punktu na drugi.
- Miesiąc - wydukał w końcu. Jego głos wcale nie przypominał jego głosu. - Może dwa - dodał po chwili. Jego ręce drżały, kiedy zaciskał je na materiale własnego ubrania. Zacisnął zęby. Alan, musisz być twardy. Kto ma być, jak nie Ty? - Nie potrafię jej pomóc - wydukał jeszcze. Jego głos łamał się niczym dziecku, które starało się nie płakać. Sam nie wiedział czy łzy chciały teraz popłynąć z jego oczu, czy powoli zbierały się i szykowały na tę najgorszą chwilę. Nie pozwolił im. Spojrzał na Lilith słysząc oznaki jej reakcji. Momentalnie objął ją, chowając we własnych ramionach. Nie był pewien czy przytulał ją do siebie, czy to on przytulał się do niej. On również bardzo przeżywał to wszystko. Jakże mogłoby być inaczej? Jednak czuł także pewien obowiązek, który nakazywał mu chronić ją i Morticię. Także przed smutkiem. Zakołysał się lekko razem z nią, chcąc w ten sposób uspokoić zarówno ją, jak i siebie.
- Czy to mój błąd? Zostałem lekarzem, żeby jej pomóc. Czy powinienem podawać jej eksperymentalne eliksiry, czy zabiłem ją nie próbując wynaleźć leku? Bałem się, że wyrządzę jej większą krzywdę. - Powiedział cicho, nie wypuszczając jej z objęć. Teraz to chyba on był tym, który potrzebował tej bliskości. Obwiniał się.
Nie chciał się zdradzać, nie miał tego w planach. Sam nie wiedział czemu słowa o matce wymsknęły mu się i poleciały w przestrzeń. Chciał trzymać je w niewiedzy, a przynajmniej na razie. Nie znosił przekazywać złych wiadomości i to nie uległo zmianie nawet po tylu latach praktyki lekarskiej, kiedy musiał robić to wielokrotnie. A może winą tego był fakt, że ów wiadomość miała zostać przekazana bliskiej mu osobie, a nie obcej? Tak czy owak, Morticia niestety odeszła na dalszy plan, kiedy między nimi zapanowała cisza. Wymowna cisza. I nagle, tuż przed jego oczami, pojawiła się Lilith, która wpatrywała się w niego swoimi rozumiejącymi wszystko oczami. Znała go. Cholera, znała go jak mało kto. Potrafiła dostrzec to, co starał się ukryć. I może właśnie dlatego, tak łatwo zorientowała się o co chodzi? Może to wcale nie była tak do końca jego wina? Nie był tego pewien, ale nie miało to teraz zbyt wielkiego znaczenia.
Słyszał jak jej głos załamuje się. Domyślała się, że pod jego złym nastrojem, pod jego słowami kryje się coś strasznego. Odwrócił wzrok, nie potrafiąc jej patrzeć w oczy. Chciał być silny, chciał nie pokazywać słabości. Ale nie potrafił od tak niewzruszenie iść naprzeciw temu, co miało się wydarzyć. Był słaby, o wiele słabszy niż sądził on i wszyscy dookoła niego. Chodziło o jego matkę - kobietę, którą kochał najbardziej na świecie. Przez chwilę milczał, nie potrafiąc nic wydukać. Słowa ugrzęzły mu w gardle, a wzrok skakał z jednego nic nie znaczącego punktu na drugi.
- Miesiąc - wydukał w końcu. Jego głos wcale nie przypominał jego głosu. - Może dwa - dodał po chwili. Jego ręce drżały, kiedy zaciskał je na materiale własnego ubrania. Zacisnął zęby. Alan, musisz być twardy. Kto ma być, jak nie Ty? - Nie potrafię jej pomóc - wydukał jeszcze. Jego głos łamał się niczym dziecku, które starało się nie płakać. Sam nie wiedział czy łzy chciały teraz popłynąć z jego oczu, czy powoli zbierały się i szykowały na tę najgorszą chwilę. Nie pozwolił im. Spojrzał na Lilith słysząc oznaki jej reakcji. Momentalnie objął ją, chowając we własnych ramionach. Nie był pewien czy przytulał ją do siebie, czy to on przytulał się do niej. On również bardzo przeżywał to wszystko. Jakże mogłoby być inaczej? Jednak czuł także pewien obowiązek, który nakazywał mu chronić ją i Morticię. Także przed smutkiem. Zakołysał się lekko razem z nią, chcąc w ten sposób uspokoić zarówno ją, jak i siebie.
- Czy to mój błąd? Zostałem lekarzem, żeby jej pomóc. Czy powinienem podawać jej eksperymentalne eliksiry, czy zabiłem ją nie próbując wynaleźć leku? Bałem się, że wyrządzę jej większą krzywdę. - Powiedział cicho, nie wypuszczając jej z objęć. Teraz to chyba on był tym, który potrzebował tej bliskości. Obwiniał się.
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Trzymałam dłoń przy ustach, z każdą chwilą przyciskając ją mocniej. Nie mogłam uwierzyć w to, co jeszcze nie zostało powiedziane ale wisiało w powietrzu, gdzieś w połowie, pomiędzy naszymi spojrzeniami. Nie mogłam w to uwierzyć, jak to się stało, tak szybko, tak nagle? Moja ciotka była chora już od dłuższego czasu, to fakt ale wizje jej śmierci, ukryłam gdzieś na końcu umysłu, w jakimś koncie, pudle, gdzieś gdzie zaglądać nie chciałam i przez tak długi okres czasu tego nie robiłam. Nie chciałam się z tym mierzyć, nie chciałam myśleć co będzie kiedy... Kiedy to się stanie? Kiedy umrze? Te słowa ledwo nabierały kształtu w moich myślach, nie było więc mowy o tym, by przeszły mi jakkolwiek przeszły przez gardło; po prostu za każdym razem kiedy ten temat się nasuwał - do tego czasu tak unikany i poklepywany po głowie, byleby tylko o nim nie mówić - wszystko było określane okrężną drogą, nikt nie odważył się nazwać rzeczy po imieniu. Nawet teraz, kiedy staliśmy na przeciwko siebie, tak samo przeszyci bólem, ze łzami w oczach, nie padły słowa które nazwałyby stan rzeczy po imieniu.
Miesiąc? Dwa? Powtórzyłam za swoim kuzynem w myślach a łzy mimowolnie spłynęły cienkimi stróżkami po moich policzkach. Nie mogłam się pohamować, nie mogłam zatrzymać tego przenikającego bólu, który ściskał mi żołądek i serce. Czułam się jakby ktoś porządnie przyłożył mi w brzuch a na odchodne wymierzył policzek. A więc tak właśnie prezentowała się dorosłość? Zostaniemy sami. Tylko my. We trójkę. Ta wizja przerażała mnie bardziej, niż kiedykolwiek mogłam sobie to wyobrazić. Jego następne zdanie, dotarło do mnie jak przez mgłę a następne co poczułam to zacisk jego silnych ramion na mojej smukłej sylwetce. Wtuliłam się w niego, przyciskając swoją twarz do jego klatki piersiowej, bo mniej więcej właśnie na tej wysokości się znajdowałam. Przerażona, nie zauważyłam nawet, że to właśnie Alan potrzebował mnie teraz bardziej niż ja jego, oswobodziłam więc ręce, wyciągając je z potrzasku między naszymi ciałami i powoli, otoczyłam go ramionami by w następnym ruchu przytulić go mocno do siebie. Nie mogłam sobie nawet wyobrazić jak źle się czuje. Moja mama zmarła tak dawno temu, gdyby nie pamięć podtrzymywana fotografiami, już dawno stałaby się jedynie niewyraźnym obrazem w mojej głowie. Nachodziła mnie czasami, jej widok, w snach czy w myślach, zawsze napawał mnie swoistego rodzaju nostalgią a w następstwie skłaniał do najróżniejszych przemyśleń. Była taką dobrą kobietą... tak jak i mama Alana, obydwie były wyjątkowe, unikatowe. Najpierw jedna opuściła nasz świat przedwcześnie, teraz druga zamierzała pójść w ślady swojej siostry. Ścisnęłam go mocniej.
Oderwałam od niego swoje ciało, unosząc nieco głowę, zadzierając przy tym wyraźnie podbródek. Co też mu przyszło do głowy? Nie miał prawa się obwiniać! To nie było w żaden sposób zależne od niego, lekarze, alchemicy i całe stado innych czarodziejów pracuje czasem nad zdiagnozowaniem jednej choroby przez cały życie a co dopiero nad stworzeniem leku. Pokręciłam przecząco głową, wykręcając się z jego objęć, by w następnym geście, delikatnie ująć jego - niemal niedostępną dla mojej osoby - twarz w dłonie.
- Alan nie możesz tak mówić. Nie pozwalam Ci na obarczanie się winą, nic co przydarzyło się Twojej mamie nie jest Twoją winą. Zostałeś lekarzem aby ratować ludzi ale czasami, pomimo ogromnego wysiłku w to włożonego, nie możemy kogoś uratować... A jeśli tylko próbowaliśmy z całych sił i po granice naszych możliwości, nie powinniśmy mieć sobie nic do zarzucenia... - Wyrzuciłam z siebie niemal na jednym wdechu, lustrując przy tym jego twarz bardzo uważnie. Nie pozwolę mu się zadręczać, jeśli jest osoba która próbowała wszystkiego by ocalić tą drugą, to na pewno był nią Alan. Jedyny który trwał przy niej tak długo, rezygnował z własnego życia na rzecz ratowania jej. Ta batalia o życie Elizabeth trwała długo, była wyczerpująca i ciężka... a jednak młody Bennett robił wszystko co tylko co w jego siłach, by ratować ukochaną matkę. Ktoś kiedyś powiedział, że tylko ten który nie podejmuje się próby, jest przegranym.
- Nie pozwolę Ci się zadręczać. Jesteśmy rodziną i przejdziemy prze to razem, nie zostawię Cię, rozumiesz? - Spytałam posyłając mu znaczące spojrzenie, nie posłałam mu tym razem żadnego uśmiechu, sytuacja na to nie pozwalała a i mnie samej nie było ani trochę do śmiechu. Musiałam być silna, dla niego, dla Morticii (która, na Merlina! nic nie wiedziała) dla całej naszej rodziny. Poradzimy sobie, tak jak zawsze. Delikatnie odsunęłam dłonie z jego twarzy, jedną z nich przesuwając po jego policzku w czuły geście, po czym zawinęłam ją wokół jego ramienia, obracając nas przodem do dworku. Nie musiałam nic więcej mu mówić, z resztą... nawet nie chciałam. Położyłam głowę na jego ramieniu i wolnym krokiem ruszyliśmy z powrotem w stronę dworku.
| ztx2
Miesiąc? Dwa? Powtórzyłam za swoim kuzynem w myślach a łzy mimowolnie spłynęły cienkimi stróżkami po moich policzkach. Nie mogłam się pohamować, nie mogłam zatrzymać tego przenikającego bólu, który ściskał mi żołądek i serce. Czułam się jakby ktoś porządnie przyłożył mi w brzuch a na odchodne wymierzył policzek. A więc tak właśnie prezentowała się dorosłość? Zostaniemy sami. Tylko my. We trójkę. Ta wizja przerażała mnie bardziej, niż kiedykolwiek mogłam sobie to wyobrazić. Jego następne zdanie, dotarło do mnie jak przez mgłę a następne co poczułam to zacisk jego silnych ramion na mojej smukłej sylwetce. Wtuliłam się w niego, przyciskając swoją twarz do jego klatki piersiowej, bo mniej więcej właśnie na tej wysokości się znajdowałam. Przerażona, nie zauważyłam nawet, że to właśnie Alan potrzebował mnie teraz bardziej niż ja jego, oswobodziłam więc ręce, wyciągając je z potrzasku między naszymi ciałami i powoli, otoczyłam go ramionami by w następnym ruchu przytulić go mocno do siebie. Nie mogłam sobie nawet wyobrazić jak źle się czuje. Moja mama zmarła tak dawno temu, gdyby nie pamięć podtrzymywana fotografiami, już dawno stałaby się jedynie niewyraźnym obrazem w mojej głowie. Nachodziła mnie czasami, jej widok, w snach czy w myślach, zawsze napawał mnie swoistego rodzaju nostalgią a w następstwie skłaniał do najróżniejszych przemyśleń. Była taką dobrą kobietą... tak jak i mama Alana, obydwie były wyjątkowe, unikatowe. Najpierw jedna opuściła nasz świat przedwcześnie, teraz druga zamierzała pójść w ślady swojej siostry. Ścisnęłam go mocniej.
Oderwałam od niego swoje ciało, unosząc nieco głowę, zadzierając przy tym wyraźnie podbródek. Co też mu przyszło do głowy? Nie miał prawa się obwiniać! To nie było w żaden sposób zależne od niego, lekarze, alchemicy i całe stado innych czarodziejów pracuje czasem nad zdiagnozowaniem jednej choroby przez cały życie a co dopiero nad stworzeniem leku. Pokręciłam przecząco głową, wykręcając się z jego objęć, by w następnym geście, delikatnie ująć jego - niemal niedostępną dla mojej osoby - twarz w dłonie.
- Alan nie możesz tak mówić. Nie pozwalam Ci na obarczanie się winą, nic co przydarzyło się Twojej mamie nie jest Twoją winą. Zostałeś lekarzem aby ratować ludzi ale czasami, pomimo ogromnego wysiłku w to włożonego, nie możemy kogoś uratować... A jeśli tylko próbowaliśmy z całych sił i po granice naszych możliwości, nie powinniśmy mieć sobie nic do zarzucenia... - Wyrzuciłam z siebie niemal na jednym wdechu, lustrując przy tym jego twarz bardzo uważnie. Nie pozwolę mu się zadręczać, jeśli jest osoba która próbowała wszystkiego by ocalić tą drugą, to na pewno był nią Alan. Jedyny który trwał przy niej tak długo, rezygnował z własnego życia na rzecz ratowania jej. Ta batalia o życie Elizabeth trwała długo, była wyczerpująca i ciężka... a jednak młody Bennett robił wszystko co tylko co w jego siłach, by ratować ukochaną matkę. Ktoś kiedyś powiedział, że tylko ten który nie podejmuje się próby, jest przegranym.
- Nie pozwolę Ci się zadręczać. Jesteśmy rodziną i przejdziemy prze to razem, nie zostawię Cię, rozumiesz? - Spytałam posyłając mu znaczące spojrzenie, nie posłałam mu tym razem żadnego uśmiechu, sytuacja na to nie pozwalała a i mnie samej nie było ani trochę do śmiechu. Musiałam być silna, dla niego, dla Morticii (która, na Merlina! nic nie wiedziała) dla całej naszej rodziny. Poradzimy sobie, tak jak zawsze. Delikatnie odsunęłam dłonie z jego twarzy, jedną z nich przesuwając po jego policzku w czuły geście, po czym zawinęłam ją wokół jego ramienia, obracając nas przodem do dworku. Nie musiałam nic więcej mu mówić, z resztą... nawet nie chciałam. Położyłam głowę na jego ramieniu i wolnym krokiem ruszyliśmy z powrotem w stronę dworku.
| ztx2
And on purpose,
I choose you.
.
I choose you.
.
Lilith Greengrass
Zawód : Auror
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Don't mistake my kindness for weakness,
I'll choke you with the same hands I fed you with.
I'll choke you with the same hands I fed you with.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
| 29 marca?
Smukłe palce zaciskała na niedużym pakunku, do tej pory tkwiącego w torebce. Teraz przyglądała się ciemnej materii okrywającej skrupulatnie zapakowaną zawartość - dokończoną jeszcze dzisiaj. I zamiast w naturalnym odruchu, posłać pakunek sową, Inara wsunęła na ramiona cienki, czarny płaszcz i teleportowała się w okolice bardzo znajomego ogrodu. Zazwyczaj - witała ją w nim przyjaciółka. Tym jednak razem cel jej wizyty sięgał zupełnie innej osoby.
Obiecała dostarczyć tradycyjny już eliksir dzisiejszego wieczoru, dlatego zakładała, że i adresat powinien znajdować się na miejscu. Co nie znaczyło, że miała rację. ostatnimi czasy - szczególnie - wydawało się, że jej decyzje kończyły się...niekontrolowanym smutkiem. Chciała więc zapomnieć, oderwać się od ciągu błędnego koiła, które wciąż wrzucało ją w niestabilną chwiejność emocji. A przygotowywanie eliksiru - wymagające maksymalnego skupienia i dokładności - dawało podobną szansę. A jeśli przy tym miała okazję dla wyjątkowego spotkania - czemu miała zrezygnować.?
Ciche drgnienie powietrza i charakterystyczny dźwięk mógłby potencjalnemu obserwatorowi zaznaczyć obecność Inary. ta jednak - nie miała widzów. Stanęła na ścieżce, niedaleko budynku dworku. Znajdowała się na tyłach i - teoretycznie powinna grzecznie przejść fragment drogi i dotrzeć do frontowych drzwi. A jednak - coś podkusiło ja, by zrobiła inaczej. czy pamiętała, gdzie miał swoja komnatę Raleigh?
Wsunęła trzymany do tej pory pakunek w zakładkę płaszcza, a zajmowana do tej pory dłoń, zsunęła kaptur. ogród wydawał się dziwnie cichy, a wieczorny marzec - wciąż chłodny - nadawał melancholijnie cichej aury. Przyglądała się cieniom rzucanym przed drzewa, stąpała miękko po nieco wyblakłej trawie. Tylko wiatr czasem szarpał brzegiem sukienki i płaszcza. Dotarła do celu?
Spojrzała w górę, odnajdując nikły blask odbijający się w szybie. Czy widziała tam poruszający się kontur postaci? Czy wieczór płatał figle, organizując taniec cieni zmęczonemu umysłowi?
Musiała zapukać.
Szybkie spojrzenie na otaczający ją krajobraz pozwolił odnaleźć obły kamienny kształt i drobny kamyk. Nie była pewna co do swoich zdolności strzeleckich i chociaż była Carrow - wyniosła z domu większe skupienie na nauce postępowania z aetonatami, niż tak popularnego kusznictwa. Wyciągnęła różdżkę, wsunięta do tej pory w rękawie płaszcza i jednym, cichym gestem skierowała drobny element w stronę upatrzonego okna. Uderzyła nim kilkukrotnie w mieniący się blaskiem wzór na szybie. Może była niepoważna, ale nie sądziła, by akurat Ral mógł ją za to zbesztać. Znali się nie od dziś i każde zaakceptowało wzajemne dziwactwa. I ta myśl, ukłuła ja ciepłem i nieświadomym uśmiechem.
Smukłe palce zaciskała na niedużym pakunku, do tej pory tkwiącego w torebce. Teraz przyglądała się ciemnej materii okrywającej skrupulatnie zapakowaną zawartość - dokończoną jeszcze dzisiaj. I zamiast w naturalnym odruchu, posłać pakunek sową, Inara wsunęła na ramiona cienki, czarny płaszcz i teleportowała się w okolice bardzo znajomego ogrodu. Zazwyczaj - witała ją w nim przyjaciółka. Tym jednak razem cel jej wizyty sięgał zupełnie innej osoby.
Obiecała dostarczyć tradycyjny już eliksir dzisiejszego wieczoru, dlatego zakładała, że i adresat powinien znajdować się na miejscu. Co nie znaczyło, że miała rację. ostatnimi czasy - szczególnie - wydawało się, że jej decyzje kończyły się...niekontrolowanym smutkiem. Chciała więc zapomnieć, oderwać się od ciągu błędnego koiła, które wciąż wrzucało ją w niestabilną chwiejność emocji. A przygotowywanie eliksiru - wymagające maksymalnego skupienia i dokładności - dawało podobną szansę. A jeśli przy tym miała okazję dla wyjątkowego spotkania - czemu miała zrezygnować.?
Ciche drgnienie powietrza i charakterystyczny dźwięk mógłby potencjalnemu obserwatorowi zaznaczyć obecność Inary. ta jednak - nie miała widzów. Stanęła na ścieżce, niedaleko budynku dworku. Znajdowała się na tyłach i - teoretycznie powinna grzecznie przejść fragment drogi i dotrzeć do frontowych drzwi. A jednak - coś podkusiło ja, by zrobiła inaczej. czy pamiętała, gdzie miał swoja komnatę Raleigh?
Wsunęła trzymany do tej pory pakunek w zakładkę płaszcza, a zajmowana do tej pory dłoń, zsunęła kaptur. ogród wydawał się dziwnie cichy, a wieczorny marzec - wciąż chłodny - nadawał melancholijnie cichej aury. Przyglądała się cieniom rzucanym przed drzewa, stąpała miękko po nieco wyblakłej trawie. Tylko wiatr czasem szarpał brzegiem sukienki i płaszcza. Dotarła do celu?
Spojrzała w górę, odnajdując nikły blask odbijający się w szybie. Czy widziała tam poruszający się kontur postaci? Czy wieczór płatał figle, organizując taniec cieni zmęczonemu umysłowi?
Musiała zapukać.
Szybkie spojrzenie na otaczający ją krajobraz pozwolił odnaleźć obły kamienny kształt i drobny kamyk. Nie była pewna co do swoich zdolności strzeleckich i chociaż była Carrow - wyniosła z domu większe skupienie na nauce postępowania z aetonatami, niż tak popularnego kusznictwa. Wyciągnęła różdżkę, wsunięta do tej pory w rękawie płaszcza i jednym, cichym gestem skierowała drobny element w stronę upatrzonego okna. Uderzyła nim kilkukrotnie w mieniący się blaskiem wzór na szybie. Może była niepoważna, ale nie sądziła, by akurat Ral mógł ją za to zbesztać. Znali się nie od dziś i każde zaakceptowało wzajemne dziwactwa. I ta myśl, ukłuła ja ciepłem i nieświadomym uśmiechem.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Ostatnio zmieniony przez Inara Nott dnia 04.02.17 18:57, w całości zmieniany 1 raz
Nie zdawałem sobie sprawy z podchodów Inary. Spodziewałem się listu lub przesyłki, w związku z czym niemalże cały dzień trwałem przy oknie, wypatrując drgnięcia skrzydeł i nasłuchując cichego pohukiwania. Uchylone, wpuszczało do wnętrza mojej jamy odrobinę chłodnego powietrza, kojącego moje napięte po wczorajszym dniu nerwy, a cichy szmer niespiesznie padającego kapuśniaku wspomagał to pozytywne oddziaływanie. Wciąż trzymała się mnie złość, którego nie rozwiała nawet cudowna, zwycięska walka z trollem. Satysfakcja nigdy nie okazywała się silniejsza od goryczy. Moje myśli były naprawdę ponure. Rozpatrywałem przeróżne opcje. Może czegoś nie dostrzegłem, a może udałem się w złe miejsce? Ferrels Wood było nie tylko ogromne, ale również niebezpieczne, przesiąknięte magią. Czy mogło mnie zwodzić? Było to wielce prawdopodobne, ale tej świadomości chyba bym nie zniósł. Byłem na to zbyt dumny i ambitny, a chociaż cała ta moja upartość w działaniu na nic się zdała, miałem nadzieję na sukces na innej płaszczyźnie. Rozciągnięty na posłanym, miękkim łóżku, ustawicznie poruszałem palcami, gładząc się po szorstkości policzka. Badałem nią wyżłobienia i nierówności własnej twarzy, po raz wtóry przypominając sobie o własnej ułomności i chmurząc się dzięki temu coraz silniej, a i z drugiej strony napełniając się nadzieją. Wierzyłem w zdolności i twórczą zaciekłość Inary. Już nie jeden raz jej specyfiki zdołały przywrócić mojemu ciału świetność, która odrobinę przygasła w wyniku mojego ryzykownego zajęcia życiowego, a ja wraz z każdym kolejnym eliksirem coraz bardziej nakręcałem się na osiągnięcie właściwego celu. Chciałem wreszcie wyglądać normalnie w naturze. Bez całej tej śmiesznej, kłamliwej otoczki jaką wokół siebie stworzyłem. Pragnąłem móc budzić się przy kobiecie bez strachu, iż odkryje ona moją tajemnicę, chciałem móc obejmować ją podczas wspólnej nocy bez ciągłej potrzeby kontroli swoich poczynań. Czułem się jak dzikie zwierzę, nieustannie dbające o maskowanie swej obecności na terenie swego śmiertelnego wroga. Miałem nadzieję, że Carrow nie czuje jak wielkie nadzieje w niej pokładam. Nie chciałem, aby zbyt dużo wiedziała czy czegoś się domyślała, chociaż przecież nie uważałem jej za niemądrą. Do czegoś było mi to wszystko potrzebne, a jednak kto spodziewa się, że osoba przyjmująca preparaty regenerujące skórę w istocie ukrywa swoje kalectwo naturalną dlań transmutacją? Drgnąłem gwałtownie, kiedy coś dziwnie zastukało w okno. Zerwałem się z miejsca, dzierżąc w dłoni różdżkę i czując jak serce bije mi silnie w piersi. Zamyślony, zupełnie straciłem kontakt z rzeczywistością, a powrót do niej okazał się niezwykle niepokojący dla mego ciała. Spojrzałem dziko w stronę okna, szukając w nim przeciwnika, wyimaginowanego smoka, gotowego do rozchylenia paszczy, ale nie dostrzegłem niczego poza niewielkim kamieniem, skrobiącym rytmicznie po szybie. W zdenerwowaniu przeczesałem włosy dłonią i wtedy przypomniałem sobie o swoim wyglądzie. Zapiąłem kilka guzików koszuli i pozbyłem się żłobień na swoim policzku. Dopiero wówczas wystawiłem głowę za okno, aby dostrzec drobną, kobiecą sylwetkę. - Drzwi są z drugiej strony. - oznajmiłem, wskazując jej ruchem dłoni przód posiadłości, który świadomie wyminęła, ale nie zamierzałem zapraszać Inary na górę. Zbyt dużo uszu śledziło mój aktualny stan emocjonalny, abym mógł bez przeszkód z nią porozmawiać nawet we własnym pokoju. - Zaczekaj chwilę - poprosiłem, a następnie cofnąłem się od okna aby włożyć na siebie coś odpowiedniejszego do spotkania. Prosta szata i narzucony na ramiona płaszcz musiały mi wystarczyć, wszak spieszyłem się, aby zejść na dół. Wyłoniwszy się z głębi domu, zbliżyłem się do samotnej postaci sterczącej pod moim oknem. - Wybacz, że musiałaś czekać. Wypatrywałem raczej sowy. - zdradziłem, chociaż moją twarz rozjaśniał teraz uśmiech. Porzucenie pesymistycznych analiz nie mogło mi przecież wyjść na gorsze. - Chodźmy się przejść, starzec jest w domu. - poprosiłem, wskazując jej przejście w głąb ogrodu, jednocześnie zerkając w stronę niewidocznego stąd salonu. Kiedy schodziłem, dostrzegłem rozpalone światła. Podejrzewałem Waltera, a jednak mógł to być każdy. Nie tłumaczyłem się z tego.
Gość
Gość
Zaciskała drobne palce na trzonku różdżki czując, jak chłód kłuje ją w skórę. Powinna brać rękawiczki, tym bardziej że była wrażliwa na zimno. Poruszyła dłonią, starając się wrócić przyspieszone krążenie. Możliwe jednak, ze Inarze brakowało ciepła nie tylko tego fizycznego. od pewnego czasu czuła oplatające jej serce, niewidzialne nici mroźnej wici. Wspomnienia sprzed kilku dni obrastały w podobny rodzaj chłodu. I nawet jeśli Carrow uparcie trzymała się nadziei, wyrywane z palców fakty, rzucały się w twarz alchemiczki ironicznym śmiechem. Czy wykorzystywała sposobność spotkania, by wyrwać się chociaż na trochę z dręczącego ją smutku?
Znała tylko dwie osoby, które w niecodzienny sposób potrafiły ją wyciszyć. Nie chodziło o zwykłe milczenie, nieporadne, nieznośne i nawet drażniące w obliczu bliskich. Cisza miała wiele twarzy i tej prawdziwej uczyła się od Wynony i ...Raleigha. Ich brak słów, nawet przebywając obok w żaden sposób nie ranił. Zastanawiała się nawet przez monet, czy ta dwójka się znała, a jeśli nie - czy nie powinna się poznać. Czasem słyszała, że bardzo różniła się od Lady Burke, ale jak widać żadnej to nie przeszkadzało w najmniejszym wypadku. W to przynajmniej wierzyła Inara. Tak jak w przypadku Greengrassa. Czy to w końcu Carrow udało się przebić przez maskę dystansu, która otaczał się szlachcic, czy to on dotarł przez otoczkę beztroski trafiając poza naturalnie dostępne rejony serca?
Ostatnich kilka dni uporczywie udowadniało alchemiczce, że jest skończoną idiotką. Chwilami nawet wierzyła, że te wszystkie przytyki o jej dziecinnej naiwności były prawdziwe. Przecież zawsze się z tego śmiała, wiedząc, jaka jest prawda. Dziś była pogubiona, ale swoimi wątpliwościami nie mogła przysłonić spotkania. Nie po to tu była. Chociaż cel rozmywał się niby ciepły oddech w marcowym powietrzu.
W szybie zamajaczyła postać, przez kilka uderzeń serca zawieszona w bezruchu niczym szykujący się do ataku lub...obrony? smok. Nie mogła stwierdzić skąd to dziwne porównanie, ale dragonitowe wyobrażenia już od jakiegoś czasu częściej zaprzątały jej umysł. Wszystko przez jedną osobę. Te samą, oddalą od niej długa granicą odległości. Tęskniła. I jednocześnie narastała w niej panika, której - znowu - nie odnajdowała źródła, skumulowanego w zbitce splątanych uczuć. Dowie się, gdy on wróci. Do niej. Dla niej.
Znajomy zarys twarzy nie mógł należeć do kogoś innego niż właściciela (przyszłego) pakunku, który trzymała w kieszeni. Kiwnęła głową na pierwsze i kolejne słowa, chociaż nie była pewna, czy gest ten zostanie zauważony. Poruszyła się w miejscu, mając ochotę - mimo chłodu - ściągnąć trzewiczki, które kryły jej stopy. Pomysł o tyle głupi, że potem cierpiałaby z chłodu, zapominając o przyjemności biegania po trawie, nawet tej jeszcze zeszklonej mrozem. Czekała cierpliwie, marszcząc w dłoni rąbek ciemnej sukienki.
- Mam nadzieję, że nie pomyliłeś mnie z moją sówką - odezwała się nieco ciszej, zerkając w odległy blask w oknie - Chociaż... - zerknęła w górę w udawanym zamyśleniu - tak, jeszcze brakuje mi skrzydeł - dodała, gdy potwierdziła propozycję, chwytając ramię arystokraty. Zwyczajowo już, by chwycić spojrzenie, musiała spoglądać w górę - Ale mam coś dla ciebie, więc teoretycznie odebrałam zadanie sówce - poruszyła wolną dłonią w kieszeni, do której wsunęła różdżkę, a palce zatrzymała na pakunku. Jeszcze go nie wyciągając. Nie spieszyło się jej, a Ral nie wyglądał, jakby chciał jej się teraz pozbyć, odbierając obiecany eliksir.
Znała tylko dwie osoby, które w niecodzienny sposób potrafiły ją wyciszyć. Nie chodziło o zwykłe milczenie, nieporadne, nieznośne i nawet drażniące w obliczu bliskich. Cisza miała wiele twarzy i tej prawdziwej uczyła się od Wynony i ...Raleigha. Ich brak słów, nawet przebywając obok w żaden sposób nie ranił. Zastanawiała się nawet przez monet, czy ta dwójka się znała, a jeśli nie - czy nie powinna się poznać. Czasem słyszała, że bardzo różniła się od Lady Burke, ale jak widać żadnej to nie przeszkadzało w najmniejszym wypadku. W to przynajmniej wierzyła Inara. Tak jak w przypadku Greengrassa. Czy to w końcu Carrow udało się przebić przez maskę dystansu, która otaczał się szlachcic, czy to on dotarł przez otoczkę beztroski trafiając poza naturalnie dostępne rejony serca?
Ostatnich kilka dni uporczywie udowadniało alchemiczce, że jest skończoną idiotką. Chwilami nawet wierzyła, że te wszystkie przytyki o jej dziecinnej naiwności były prawdziwe. Przecież zawsze się z tego śmiała, wiedząc, jaka jest prawda. Dziś była pogubiona, ale swoimi wątpliwościami nie mogła przysłonić spotkania. Nie po to tu była. Chociaż cel rozmywał się niby ciepły oddech w marcowym powietrzu.
W szybie zamajaczyła postać, przez kilka uderzeń serca zawieszona w bezruchu niczym szykujący się do ataku lub...obrony? smok. Nie mogła stwierdzić skąd to dziwne porównanie, ale dragonitowe wyobrażenia już od jakiegoś czasu częściej zaprzątały jej umysł. Wszystko przez jedną osobę. Te samą, oddalą od niej długa granicą odległości. Tęskniła. I jednocześnie narastała w niej panika, której - znowu - nie odnajdowała źródła, skumulowanego w zbitce splątanych uczuć. Dowie się, gdy on wróci. Do niej. Dla niej.
Znajomy zarys twarzy nie mógł należeć do kogoś innego niż właściciela (przyszłego) pakunku, który trzymała w kieszeni. Kiwnęła głową na pierwsze i kolejne słowa, chociaż nie była pewna, czy gest ten zostanie zauważony. Poruszyła się w miejscu, mając ochotę - mimo chłodu - ściągnąć trzewiczki, które kryły jej stopy. Pomysł o tyle głupi, że potem cierpiałaby z chłodu, zapominając o przyjemności biegania po trawie, nawet tej jeszcze zeszklonej mrozem. Czekała cierpliwie, marszcząc w dłoni rąbek ciemnej sukienki.
- Mam nadzieję, że nie pomyliłeś mnie z moją sówką - odezwała się nieco ciszej, zerkając w odległy blask w oknie - Chociaż... - zerknęła w górę w udawanym zamyśleniu - tak, jeszcze brakuje mi skrzydeł - dodała, gdy potwierdziła propozycję, chwytając ramię arystokraty. Zwyczajowo już, by chwycić spojrzenie, musiała spoglądać w górę - Ale mam coś dla ciebie, więc teoretycznie odebrałam zadanie sówce - poruszyła wolną dłonią w kieszeni, do której wsunęła różdżkę, a palce zatrzymała na pakunku. Jeszcze go nie wyciągając. Nie spieszyło się jej, a Ral nie wyglądał, jakby chciał jej się teraz pozbyć, odbierając obiecany eliksir.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Hiacynta bardzo nie lubiła kuchni w dworze Greengrassów, być może ze względu na traumatyczne wspomnienia z przeszłości, kiedy to podała młodemu paniczowi nieposłodzoną herbatę, czym wywołała u dziecka histeryczny płacz. Wstyd z powodu tej okrutnej pomyłki, z pewnością obdarzającą chłopczyka traumą na całe życie, nie opuścił jej przez te wszystkie lata i chociaż nie spotkała się wtedy z surową karą, przeżywała to aż po dziś dzień. Podchodziła do kulinarnych obowiązków z denerwującą precyzją, dlatego odsuwano ją od przygotowywania posiłków, przeznaczając zdolności Hiacynty w inne rejony. Sprzątała komnaty, układała bukiety świeżych kwiatów, by uprzyjemniać lordom i damom pobudkę, omiatała ramy obrazów z kurzu, ucinając wesołe pogawędki z ich bohaterami, a także służyła za dworską sówkę pocztową, anonsującą gości i zarazem roznoszącą po posiadłości informacje i drobne przedmioty.
Tego popołudnia także wysłano ją z ważną misją. Nie z winem, nie z herbatą - do tej miała ciągle uraz - a z pieczołowicie zamkniętą kopertą, jaką przekazał jej jeden ze służących, przy okazji zdawkowo informując o treści listu, który miała jak najszybciej dostarczyć Raleigh'owi. Cała drżąc, ruszyła w poszukiwania, dowiadując się od jednej ze skrzatek o miejscu pobytu lorda. Z zaprzyjaźnioną panienką z rodu Carrowów. O dziwo, spotkanie odbywało się bez przyzwoitki, ale opinia Inary była nieskalana, podobnie jak godnego lorda Greengrassa. Hiacynta czym prędzej przeteleportowała się do ogrodu, nasłuchując ludzkich głosów. Wyłapała je spośród świergolenia ptaków i z gracją podbiegła w stronę ścieżki, przystając w odpowiedniej odległości, by zaznaczyć swą obecność - nie chciała przeszkodzić w rozmowie. Dopiero upewniwszy się, że jest widziana, dygnęła, długim nosem dotykając wilgotnej od wieczornej rosy trawy.
- Sir, lady - powitała ich piskliwym acz sympatycznym głosikiem. - Nie chciałabym przeszkadzać w rozmowie, ale mam ważną wiadomość dla lorda. Proszę najmocniej wybaczyć to najście - dodała, z ustami w podkówkę, wyciągając przed siebie kopertę.
Tego popołudnia także wysłano ją z ważną misją. Nie z winem, nie z herbatą - do tej miała ciągle uraz - a z pieczołowicie zamkniętą kopertą, jaką przekazał jej jeden ze służących, przy okazji zdawkowo informując o treści listu, który miała jak najszybciej dostarczyć Raleigh'owi. Cała drżąc, ruszyła w poszukiwania, dowiadując się od jednej ze skrzatek o miejscu pobytu lorda. Z zaprzyjaźnioną panienką z rodu Carrowów. O dziwo, spotkanie odbywało się bez przyzwoitki, ale opinia Inary była nieskalana, podobnie jak godnego lorda Greengrassa. Hiacynta czym prędzej przeteleportowała się do ogrodu, nasłuchując ludzkich głosów. Wyłapała je spośród świergolenia ptaków i z gracją podbiegła w stronę ścieżki, przystając w odpowiedniej odległości, by zaznaczyć swą obecność - nie chciała przeszkodzić w rozmowie. Dopiero upewniwszy się, że jest widziana, dygnęła, długim nosem dotykając wilgotnej od wieczornej rosy trawy.
- Sir, lady - powitała ich piskliwym acz sympatycznym głosikiem. - Nie chciałabym przeszkadzać w rozmowie, ale mam ważną wiadomość dla lorda. Proszę najmocniej wybaczyć to najście - dodała, z ustami w podkówkę, wyciągając przed siebie kopertę.
I show not your face but your heart's desire
Strona 1 z 2 • 1, 2
Ogród
Szybka odpowiedź