Targ uliczny na Portobello Road
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Targ uliczny na Portobello Road
Targ przy Portobello Road otwarty jest w każdy dzień tygodnia. Można natknąć się tutaj na różnych artystów i lokalnych, mocno ekstrawaganckich, mieszkańców, choć bez wątpienia nie uświadczy się tłumów. Zainteresowanie oferowanymi towarami czy usługami jest dużo mniejsze niż niegdyś, gdy stolicę zamieszkiwali nie tylko czarodzieje, a na targu można było znaleźć głównie wytwory mugoli. Stragany rozlokowane są po dwóch stronach wąskiej, aczkolwiek długiej, bo prawie dwumilowej ulicy Portobello Road, biegnącej do samego serca kolorowego Notting Hill; część z nich jest pusta i porzucona, część została rozebrana, wszak po przejściu targu w ręce czarodziejów nie ma tutaj aż tylu wystawców, by zajęli wszystkie stanowiska. W zależności od dnia pojawiają się tu różni wystawcy - przykładowo w każdy piątek odbywają się wyprzedaże magicznych rzeczy używanych, w tym szat najróżniejszych krojów i barw, natomiast w soboty odnaleźć tu można całe narzecza antyków, począwszy od mebli, a kończąc na mniejszych szpargałach. W powietrzu unosi się zapach świeżego pieczywa i wypieków, curry i pomarańczy, a także kredek i farb nielicznych artystów, którzy akurat tworzą coś na chodniku.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:32, w całości zmieniany 1 raz
Nie tylko Olivera przepełniał strach o bliskich. Nie wiedziała co działo się z jej synem, braćmi, rodzicami, kuzynostwem, czy nawet i Yaxleyami. Uczucie niemocy dopełniała jeszcze ślepota. W swym obecnym stanie i tak nie mogłaby im pomóc. Ogarnęła ją bezradność, którą nią wstrząsnęła przeszywając ją na wskroś. Co jeśli faktycznie coś im się stało? Co jeśli odzyskanie przez nią wzroku okaże się być znacznie trudniejsze niż myślała? Co jeśli okaże się faktycznie bezużyteczną i nie będzie w stanie im pomóc? Zacisnęła szczękę na chwile zamykając i tak nic nie widzące oczy. Nie czas na tego typu rozmyślania. Musiała wziąć się w garść. Odetchnęła głęboko wzmacniając swój chwyt. Jej towarzysz słabnął z każdą chwilą. Oboje potrzebowali natychmiastowej pomocy. Pytanie jeszcze, czy taką zdążą otrzymać...
- Średnio? - Od razu zapytała próbując nasłuchać mogącego zaatakować ich w każdej chwili mugola. Słysząc kolejne słowa mężczyzny uspokoiła się trochę.
Przynajmniej zaklęcie udało się choć częściowo. Zapewne nie udało się zważywszy na stan czarodzieja, bądź może miała w tym mały udział otaczająca ich magia? Nie potrafiła odpowiedzieć na to pytanie.
czując lekkie szarpnięcie, nie czekając dłużej udała się w kierunku wskazywanym przez mężczyznę.
Faktycznie. Mieli sporo szczęścia. Choć starała się być opanowana nagła utrata wzroku przeraziła ją. Była w zupełnie obcym miejscu, w ciągłym niebezpieczeństwie. gdyby nie Leo... prawdopodobnie nie wydostałaby się stąd w jednym kawałku. On zresztą pewnie też nie... Była mu wdzięczna, choć nie chciała tego po sobie poznać. Wdzięczność i słabość były rzeczami, które nie tylko Oliver chciał ukryć. Nie miała zamiaru dziękować. Miała jednak nadzieję, że mężczyzna zrozumie ją bez wszelkich zbędnych słów, bo przecież była wdzięczna, tylko zdecydowanie zbyt dumna...
- Tak, mieliśmy. - Odpowiedziała jedynie patrząc się swym niewidomym spojrzeniem przed siebie i mając cichą nadzieję, że mężczyzna prowadzi ich w dobrym kierunku. Musi jak najszybciej wrócić do domu i najwidoczniej nie tylko ona.
|ztx2
- Średnio? - Od razu zapytała próbując nasłuchać mogącego zaatakować ich w każdej chwili mugola. Słysząc kolejne słowa mężczyzny uspokoiła się trochę.
Przynajmniej zaklęcie udało się choć częściowo. Zapewne nie udało się zważywszy na stan czarodzieja, bądź może miała w tym mały udział otaczająca ich magia? Nie potrafiła odpowiedzieć na to pytanie.
czując lekkie szarpnięcie, nie czekając dłużej udała się w kierunku wskazywanym przez mężczyznę.
Faktycznie. Mieli sporo szczęścia. Choć starała się być opanowana nagła utrata wzroku przeraziła ją. Była w zupełnie obcym miejscu, w ciągłym niebezpieczeństwie. gdyby nie Leo... prawdopodobnie nie wydostałaby się stąd w jednym kawałku. On zresztą pewnie też nie... Była mu wdzięczna, choć nie chciała tego po sobie poznać. Wdzięczność i słabość były rzeczami, które nie tylko Oliver chciał ukryć. Nie miała zamiaru dziękować. Miała jednak nadzieję, że mężczyzna zrozumie ją bez wszelkich zbędnych słów, bo przecież była wdzięczna, tylko zdecydowanie zbyt dumna...
- Tak, mieliśmy. - Odpowiedziała jedynie patrząc się swym niewidomym spojrzeniem przed siebie i mając cichą nadzieję, że mężczyzna prowadzi ich w dobrym kierunku. Musi jak najszybciej wrócić do domu i najwidoczniej nie tylko ona.
|ztx2
Anguis in herba
But I'm holding on for dear life
Won't look down, won't open my eyes
'Cause I'm just holding on for tonight
Won't look down, won't open my eyes
'Cause I'm just holding on for tonight
Rowan Yaxley
Zawód : Tłumacz i nauczyciel języków obcych, były koroner
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
When the fires,
when the fires are consuming you
And your sacred stars
won't be guiding you
I got blood, I got blood,
blood on my name
when the fires are consuming you
And your sacred stars
won't be guiding you
I got blood, I got blood,
blood on my name
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nikt nigdy nie dbał o sowy. Latały w jedną i drugą stronę, zostawiały na parapetach przesyłki, drobne paczuszki, listy – miłosne, ostrzegające przed niebezpieczeństwem, upominające, pełne gróźb. Nikt nie przejmował się momentami, gdy jedna z sów padała na ziemię, wyczerpana długą podróżą albo gdy siedziała na parapecie niemal cały dzień, kurcząc się pod ciężarem kropel spływających z nieba. A mimo to czarodzieje wykorzystywali je z pełną odpowiedzialnością, nie zważając jednak na konsekwencje swoich działań. Pogrzeby zdarzały się nader często, ale to nic złego, bo w końcu na Pokątnej można było zakupić za garść kilka galeonów kolejny nabytek.
Merminda, sowa należąca do starszej uzdrowicielki zajmującej się oddziałem ratunkowym Ministerstwa Magii, była właśnie takim nabytkiem. Jej pióra pamiętały jeszcze troskliwe dłonie sprzedawczyni magicznej menażerii, a teraz, cóż, została przeniesiona do miejsca, które z przyjemnym kątem miało zaprawdę niewiele wspólnego. Wiecznie ją po coś wysyłano – a to oddać przekaz do rąk własnych uzdrowiciela Munga, a to oddać dokumentację do innego gabinetu, a to podlecieć z szybkim liścikiem do syna. Tym razem jednak do jej nóżki przywiązano niewielką kopertę zaadresowaną do Justine Tonks.
Sowi instynkt odnalazł ją całkiem szybko. Sowa wylądowała zgrabnie na brukowanej ulicy, przyciągając uwagę kilkunastu mugoli, i zahukała donośnie na pannę Tonks, domagając się odpięcia koperty od swojej nóżki.
Czerwone, papierowe prostokąty nigdy nie zwiastowały niczego dobrego. A wszystko dlatego, bo były wyjcami.
Merminda, sowa należąca do starszej uzdrowicielki zajmującej się oddziałem ratunkowym Ministerstwa Magii, była właśnie takim nabytkiem. Jej pióra pamiętały jeszcze troskliwe dłonie sprzedawczyni magicznej menażerii, a teraz, cóż, została przeniesiona do miejsca, które z przyjemnym kątem miało zaprawdę niewiele wspólnego. Wiecznie ją po coś wysyłano – a to oddać przekaz do rąk własnych uzdrowiciela Munga, a to oddać dokumentację do innego gabinetu, a to podlecieć z szybkim liścikiem do syna. Tym razem jednak do jej nóżki przywiązano niewielką kopertę zaadresowaną do Justine Tonks.
Sowi instynkt odnalazł ją całkiem szybko. Sowa wylądowała zgrabnie na brukowanej ulicy, przyciągając uwagę kilkunastu mugoli, i zahukała donośnie na pannę Tonks, domagając się odpięcia koperty od swojej nóżki.
Czerwone, papierowe prostokąty nigdy nie zwiastowały niczego dobrego. A wszystko dlatego, bo były wyjcami.
I show not your face but your heart's desire
I gdy tak stoję i czekam, to w sumie i niecierpliwa robić się zaczynam. Raczej z grona osób które działają, niż które na działanie czekają, byłam – jestem. Mama zawsze mówi, że głowę kiedyś w domu zostawię przez to, że często też nie przemyślę rzeczy tylko pozwalam, żeby serce dyktowało mi co mam robić. Tak jak teraz, nie rozumiem, jak można nie odnajdywać szczęścia w chwilach i momentach. Nie przyjmuję tego do wiadomości, bo widzę je wszędzie i dostrzec potrafię we wszystkim. Strasznie ten mój entuzjazm zawsze też mi siostrę denerwował. Zdawała się… zirytowana. W sumie ją ogólnie łatwo było zdenerwować, więc i tym starałam się nie przejmować.
Ale wracając do sprawy. Stałam tak z uniesiona brwią i dłonią na biodrze czekając, czy przyje ten mały zakład. W sumie żadną tajemnicą nie były to, że mężczyźni to rywalizację lubili. A ja przecież za punkt honoru powzięłam sobie, że coś zrobić zamierzam. A jak już coś przyszło mi postanowić, to też starałam się do końca to doprowadzić. I pewnie i bym doprowadziła, gdyby nie to, że obok nas przystanęła sowa. Spojrzałam na nią, a potem na Traversa, a potem znów na nią nie bardzo wiedząc czy ptaszysko mnie szuka, czy też jego. Szybko też dostrzegłam kopertę przy jej nóżce - czerwoną. Najgorsze obawy owładnęły mnie całą, ale jeszcze nie ruszyłam, czując lekko tlącą się nadzieję, że to może nie mnie, a jego szuka. Kilku mugoli spojrzało w naszą stronę - no tak, nie dziwne to wcale, przecież oni do noszenia listów sami siebie używają. Listonasze im listy noszą - tata tak mowił. Trochę dziwne mi się to wydało, ale może to i lepiej. Mugole boją się wielu rzeczy, pewnie samych siebie też.
W końcu sowa huknęła jeszcze raz i Merlin mi świadkiem, że wrażenie miałam że z pretensją ten dźwięk z siebie wydała. Nachyliłam się, a ona nóżkę wyciągnęła. Westchnęłam mocno. Westchnęłam bardzo. Spojrzałam na Traversa.
- Muszę znikać, lepiej żeby nikt tego nie widział - i nie słyszał, pomyślałam sobie. W końcu odwiązałam od nóżki list i rzuciłam się w bieg, wiedząc, że list prędzej, czy później i tak się otworzy. I to w sumie prędzej niż później. dobiegłam zaraz do jednej z uliczek, ale i tam kręcili się ludzie, wbiegłam więc w kamienice i upewniwszy się, że jest pusta teleportowałam pod drzwi domu, ledwo przekroczyłam jego próg a czerwona koperta zapulsowała, otwierając jazgot na cały dom. Zmarszczyłam brwi i zamknęłam oczy ciesząc się, że jedynymi osobami które mogą to usłyszeć jest Margo i Śnieżka.
| zt
Ale wracając do sprawy. Stałam tak z uniesiona brwią i dłonią na biodrze czekając, czy przyje ten mały zakład. W sumie żadną tajemnicą nie były to, że mężczyźni to rywalizację lubili. A ja przecież za punkt honoru powzięłam sobie, że coś zrobić zamierzam. A jak już coś przyszło mi postanowić, to też starałam się do końca to doprowadzić. I pewnie i bym doprowadziła, gdyby nie to, że obok nas przystanęła sowa. Spojrzałam na nią, a potem na Traversa, a potem znów na nią nie bardzo wiedząc czy ptaszysko mnie szuka, czy też jego. Szybko też dostrzegłam kopertę przy jej nóżce - czerwoną. Najgorsze obawy owładnęły mnie całą, ale jeszcze nie ruszyłam, czując lekko tlącą się nadzieję, że to może nie mnie, a jego szuka. Kilku mugoli spojrzało w naszą stronę - no tak, nie dziwne to wcale, przecież oni do noszenia listów sami siebie używają. Listonasze im listy noszą - tata tak mowił. Trochę dziwne mi się to wydało, ale może to i lepiej. Mugole boją się wielu rzeczy, pewnie samych siebie też.
W końcu sowa huknęła jeszcze raz i Merlin mi świadkiem, że wrażenie miałam że z pretensją ten dźwięk z siebie wydała. Nachyliłam się, a ona nóżkę wyciągnęła. Westchnęłam mocno. Westchnęłam bardzo. Spojrzałam na Traversa.
- Muszę znikać, lepiej żeby nikt tego nie widział - i nie słyszał, pomyślałam sobie. W końcu odwiązałam od nóżki list i rzuciłam się w bieg, wiedząc, że list prędzej, czy później i tak się otworzy. I to w sumie prędzej niż później. dobiegłam zaraz do jednej z uliczek, ale i tam kręcili się ludzie, wbiegłam więc w kamienice i upewniwszy się, że jest pusta teleportowałam pod drzwi domu, ledwo przekroczyłam jego próg a czerwona koperta zapulsowała, otwierając jazgot na cały dom. Zmarszczyłam brwi i zamknęłam oczy ciesząc się, że jedynymi osobami które mogą to usłyszeć jest Margo i Śnieżka.
| zt
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
| 02.06
Miejsca takie jak to miały swój urok, choć bez wątpienia w normalnych okolicznościach byłby dużo bardziej zauważalny. Teraz, w dobie szalejących anomalii okolice targu były dużo bardziej puste niż zwykle, a odkąd zamieszkała w Londynie lubiła się tu raz na jakiś czas pojawiać, zwykle w poszukiwaniu interesujących szpargałów które mogła znosić do domu lub z chęci poobserwowania z ciekawością gwaru zwykłego życia zwykłych ludzi, nieświadomych że właśnie mija ich prawdziwa czarownica. Ale choć miejsce było mugolskie czasem zdarzało jej się tu widywać czarodziejów, głównie tych bardziej postępowych którzy ciekawili się światem, obok którego żyli.
Kiedy przyszła tu dziś po pracy poczuła ukłucie smutku widząc że targ był mniej ożywiony niż kilka miesięcy temu, podczas jej ostatniej wizyty. Nawet straganów było mniej, anomalie nie oszczędzały nikogo, a mugole niewątpliwie się bali tych wszystkich dziwnych zjawisk, które nie omijały nawet pogody. Przyjście tu było w zasadzie nie tylko chęcią zobaczenia jak wygląda to miejsce i czy nadal funkcjonuje, ale też próbą wybadania nastrojów, spojrzenia na mugolskie otoczenie z bliska. Siedząc większość czasu w Mungu lub zajmując się innymi sprawami w świecie magii nie miała tyle czasu by błąkać się po Londynie, a zawsze lubiła zwiedzać miasto, często z kociej perspektywy, kiedy wszystko wyglądało inaczej. Jako członkini Zakonu Feniksa musiała się interesować nastrojami po stronie mugolskiej, nie mogła być obojętna na ich nieszczęście, choć oczywiście swą magiczność starannie ukrywała, odziewając się w zwykłą, neutralnie wyglądającą sukienkę i starając się zachowywać jak najbardziej normalnie.
Coraz bardziej zbliżała się do straganów, obcasiki jej bucików stukały po kostce brukowej, a odrzucony ruchem drobnej dłoni warkocz opadł na plecy. Odwiedzających nie było dużo, podobnie jak sprzedających, i można było wyczuć, że nawet atmosfera była inna, mniej radosna niż poprzednim razem, kiedy co rusz mijały ją roześmiane dzieci, a sprzedawcy z entuzjazmem zachwalali swoje towary. Pamiętała że kupiła wtedy parę używanych szpargałów do domu; niektóre mugolskie przedmioty posiadały swój specyficzny urok.
Zaczęło padać. Charlene, nieświadoma jeszcze że to nie będzie taki zwyczajny deszcz, ruszyła w stronę zadaszenia przy jednym ze stoisk mając zamiar na chwilę się schować i przeczekać. Kilka kropel spadło na jej twarz i ubrania, przez krótki moment miała wrażenie, że w jej nosie zakręciła się charakterystyczna woń kocimiętki, a może to było inne zioło? I... stare książki? Na stoisku przed nią leżały jednak książki, więc woń musiała pochodzić od nich.
Po chwili przesunęła wzrok w bok, nie wiedząc jeszcze, co czeka ją za krótki moment...
Miejsca takie jak to miały swój urok, choć bez wątpienia w normalnych okolicznościach byłby dużo bardziej zauważalny. Teraz, w dobie szalejących anomalii okolice targu były dużo bardziej puste niż zwykle, a odkąd zamieszkała w Londynie lubiła się tu raz na jakiś czas pojawiać, zwykle w poszukiwaniu interesujących szpargałów które mogła znosić do domu lub z chęci poobserwowania z ciekawością gwaru zwykłego życia zwykłych ludzi, nieświadomych że właśnie mija ich prawdziwa czarownica. Ale choć miejsce było mugolskie czasem zdarzało jej się tu widywać czarodziejów, głównie tych bardziej postępowych którzy ciekawili się światem, obok którego żyli.
Kiedy przyszła tu dziś po pracy poczuła ukłucie smutku widząc że targ był mniej ożywiony niż kilka miesięcy temu, podczas jej ostatniej wizyty. Nawet straganów było mniej, anomalie nie oszczędzały nikogo, a mugole niewątpliwie się bali tych wszystkich dziwnych zjawisk, które nie omijały nawet pogody. Przyjście tu było w zasadzie nie tylko chęcią zobaczenia jak wygląda to miejsce i czy nadal funkcjonuje, ale też próbą wybadania nastrojów, spojrzenia na mugolskie otoczenie z bliska. Siedząc większość czasu w Mungu lub zajmując się innymi sprawami w świecie magii nie miała tyle czasu by błąkać się po Londynie, a zawsze lubiła zwiedzać miasto, często z kociej perspektywy, kiedy wszystko wyglądało inaczej. Jako członkini Zakonu Feniksa musiała się interesować nastrojami po stronie mugolskiej, nie mogła być obojętna na ich nieszczęście, choć oczywiście swą magiczność starannie ukrywała, odziewając się w zwykłą, neutralnie wyglądającą sukienkę i starając się zachowywać jak najbardziej normalnie.
Coraz bardziej zbliżała się do straganów, obcasiki jej bucików stukały po kostce brukowej, a odrzucony ruchem drobnej dłoni warkocz opadł na plecy. Odwiedzających nie było dużo, podobnie jak sprzedających, i można było wyczuć, że nawet atmosfera była inna, mniej radosna niż poprzednim razem, kiedy co rusz mijały ją roześmiane dzieci, a sprzedawcy z entuzjazmem zachwalali swoje towary. Pamiętała że kupiła wtedy parę używanych szpargałów do domu; niektóre mugolskie przedmioty posiadały swój specyficzny urok.
Zaczęło padać. Charlene, nieświadoma jeszcze że to nie będzie taki zwyczajny deszcz, ruszyła w stronę zadaszenia przy jednym ze stoisk mając zamiar na chwilę się schować i przeczekać. Kilka kropel spadło na jej twarz i ubrania, przez krótki moment miała wrażenie, że w jej nosie zakręciła się charakterystyczna woń kocimiętki, a może to było inne zioło? I... stare książki? Na stoisku przed nią leżały jednak książki, więc woń musiała pochodzić od nich.
Po chwili przesunęła wzrok w bok, nie wiedząc jeszcze, co czeka ją za krótki moment...
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
W przybrudzonej szybie zwyczajnego, londyńskiego autobusu migotały mu przed oczami sylwetki spieszących się przechodniów i choć zabrzmi to nieprawdopodobnie, w tym momencie nie istniało żadne inne miejsce, w którym wolałby się znaleźć. Wpatrywał się w mijane miejskie krajobrazy wszystko jak urzeczony, tłumiąc cisnące się na usta pytania, których nie miał komu zadać. Jego podróż trwała niezmiernie długo, aż niecałe trzydzieści pięć minut, na co zdawał się narzekać niemal każdy, kto stawał obok niego i decydował się zwierzyć nieznajomemu z irytujących drobnostek dnia codziennego. W jego świecie teleportacji oraz magicznych środków transportu rzeczywiście dało się szybciej pokonać dystans dzielący go od Notting Hill, gdzie miał czekać na niego przyjaciel. Coś w tej atmosferze przypominało mu wrześniowe powrotu do Hogwartu, przez co uśmiechnął się bezwiednie do swojego odbicia i pogrążony w wymyślaniu historii dla obco wyglądających obiektów, które mijał, zagapił się i wysiadł o dwa przystanki za daleko. Był zbyt zaaferowany swymi planami, by takie małe fiasko wpłynęło na jego humor, uznał, iż po prostu przespaceruje się stąd do umówionej lokacji. Nieczęsto wybierał się gdzieś na piechotę – botaniczne wyprawy to co innego, ich podbudową oraz całym sednem były rozległe wędrówki, nie miały one typowego celu ostatecznego – dlatego miał dość naiwne przeświadczenie o docieraniu gdziekolwiek, tym bardziej nie będąc w posiadaniu mapy, nie znając terenu i przebywając w części zamieszkałej przez mugoli. Z każdą mijającą minutą zdawał sobie jednak sprawę, że tym razem mógł nieco przecenić swoje możliwości. Wszystkie uliczki, bardzo urokliwe, musiał przyznać, wyglądały dość podobnie, a od odczytywania nazw i prób ułożenia ich jakoś w pamięci tylko bardziej się gubił. Obiecał ojcu, iż nie będzie się wychylać, także wstrzymywał się od rozmów z obcymi jak najdłużej potrafił, w obawie, że narastające zażenowanie i pragnienie rozwiązania tej komplikacji za pomocą różdżki, popchną go do popełnienia pomyłki. Kilka razy westchnął głęboko, przytrzymując się, by ogrzać dłonie oraz zerknąć na zegarki wystawione na stoisku tuż obok. Jego zaciekawienie zatrzymało się na tarczy największego z nich, z której odczytał godzinę. Nachmurzył się nieco, oceniając, że jeśli zaraz nie zapyta kogoś o drogę to jego przyjaciel najpewniej wróci do domu, a Constantine będzie zdany na siebie. W końcu sprzedawca zwrócił się do niego, przywracając go do rzeczywistości i stwierdzając, że jeśli nie ma zamiaru nic kupować, to powinien stąd iść i zrobić miejsce innym. Młody badacz przeprosił, uchylił w jego stronę rąbka kapelusza, po czym odwrócił się na pięcie, by odejść. Zanim zdążył to zrobić, starsza kobieta chwyciła delikatnie jego łokieć i zaproponowała mu ciepłą herbatę w p a p i e r o w y m kubeczku.
— Zaraz będzie padało, drogi panie! Robi się coraz chłodniej… — wymruczała, podając mu napar i ciągnąc go w stronę kilku stoliczków na uboczu, jednakże kiedy przyznał się przed nią, że nie ma pieniędzy, zupełnie przestała się nim interesować, nie odpowiadając nawet na jego zagadywanie o pobliską galerię sztuki. Zrezygnowany miał nawet ochotę wyciągnąć kilka galeonów, lecz wystarczająco już miał kłopotów, by dodawać sobie kolejnych. Zamiast tego zabrał się dalej i powłócząc nogami wszedł prosto w drobny deszczyk, który wraz z wiatrem przyniósł mu woń mięty i lasu. Przymknął powieki, zapominając o tym, że może na kogoś przypadkiem wpaść, rozpoznając w powietrzu jeszcze farby, być może spływające strużkami po wystawianych w pobliżu obrazach na sprzedaż. Zaintrygowany, skręcił nagle, by nie zgubić przyjemnego zapachu i zaraz napotkał przed sobą pewien opór, na co zatrzymał się i spróbował złapać dziewczynę, którą niechybnie wytrącił z równowagi.
— Przepraszam! — wyrzekł pospiesznie, pochylając się nieco, by upewnić się, że nic się jej nie stało. Przed sobą ujrzał tylko parę szmaragdowych oczu, przypominających mu nieco oczy kota, ale nie to było najbardziej niezwykłe w tym wszystkim. Gdzieś odbiło się echem odczucie, iż gdzieś ją wcześniej widział... tylko dlaczego było takie wątłe, takie blade? Przecież gdyby się spotkali choćby i dziesięć lat temu to na pewno pamiętałby każdy detal, tak jak teraz w tej sekundzie starał się wyrysować konstelacje drobnych piegów, bladość jej lica i–
— Czy... czy nic pani nie jest? — zapytał, zawstydzony, robiąc ogromny krok do tyłu i puszczając jej ramiona, które w porywie chwili gdzieś chwytał. Zarumienił się, pewnie pierwszy raz w życiu, po czym odchrząknął i zdjął kapelusz, w niecierpliwości odczekiwania miętoląc go w smukłych palcach.
— Zaraz będzie padało, drogi panie! Robi się coraz chłodniej… — wymruczała, podając mu napar i ciągnąc go w stronę kilku stoliczków na uboczu, jednakże kiedy przyznał się przed nią, że nie ma pieniędzy, zupełnie przestała się nim interesować, nie odpowiadając nawet na jego zagadywanie o pobliską galerię sztuki. Zrezygnowany miał nawet ochotę wyciągnąć kilka galeonów, lecz wystarczająco już miał kłopotów, by dodawać sobie kolejnych. Zamiast tego zabrał się dalej i powłócząc nogami wszedł prosto w drobny deszczyk, który wraz z wiatrem przyniósł mu woń mięty i lasu. Przymknął powieki, zapominając o tym, że może na kogoś przypadkiem wpaść, rozpoznając w powietrzu jeszcze farby, być może spływające strużkami po wystawianych w pobliżu obrazach na sprzedaż. Zaintrygowany, skręcił nagle, by nie zgubić przyjemnego zapachu i zaraz napotkał przed sobą pewien opór, na co zatrzymał się i spróbował złapać dziewczynę, którą niechybnie wytrącił z równowagi.
— Przepraszam! — wyrzekł pospiesznie, pochylając się nieco, by upewnić się, że nic się jej nie stało. Przed sobą ujrzał tylko parę szmaragdowych oczu, przypominających mu nieco oczy kota, ale nie to było najbardziej niezwykłe w tym wszystkim. Gdzieś odbiło się echem odczucie, iż gdzieś ją wcześniej widział... tylko dlaczego było takie wątłe, takie blade? Przecież gdyby się spotkali choćby i dziesięć lat temu to na pewno pamiętałby każdy detal, tak jak teraz w tej sekundzie starał się wyrysować konstelacje drobnych piegów, bladość jej lica i–
— Czy... czy nic pani nie jest? — zapytał, zawstydzony, robiąc ogromny krok do tyłu i puszczając jej ramiona, które w porywie chwili gdzieś chwytał. Zarumienił się, pewnie pierwszy raz w życiu, po czym odchrząknął i zdjął kapelusz, w niecierpliwości odczekiwania miętoląc go w smukłych palcach.
by the sacred grove, where the waters flowwe will come and go, in the forest
Constantine L. Ollivander
Zawód : badacz i ilustrator flory magicznej
Wiek : 21/22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
broken boy
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Świat mugoli miał swój specyficzny urok. Rozwijał się inaczej niż świat magii, szybciej – może dlatego Charlene nie była z nim na bieżąco, spędziła siedem lat życia w Hogwarcie, a potem dzieliła czas na kurs alchemiczny, naukę animagii i szlifowanie innych umiejętności niezbędnych jej do zawodu. Minęło wiele lat odkąd jako dziecko z ciekawością obserwowała poczynania mugoli z kornwalijskich klifów, przy których mieszkała. Tamci mugole wyglądali dziwacznie i mieli przy sobie dziwne sprzęty których przeznaczenia nijak nie potrafiła wtedy rozgryźć. Była to jedna z nielicznych sposobności do zobaczenia mugoli w dzieciństwie, bo jej rodzinny domek znajdował się na uboczu i mugole raczej rzadko pojawiali się w bezpośredniej okolicy, choć można ich było znaleźć w pobliskim na wpół magicznym małym miasteczku Tinworth.
Ci, których mijała dzisiaj, wydawali się spieszyć za swoimi sprawami. Choć świat stawał na głowie, zwykli ludzie starali się po prostu normalnie żyć. A Charlie poszukiwała odrobiny odskoczni od swojej pracy, od oparów z kociołka i uzdrowicieli wpadających co chwila po nowe porcje medykamentów. Oczywiście po obejściu targu miała w planach zahaczyć jeszcze o bibliotekę londyńską, w nadziei że tym razem uda jej się wypożyczyć poszukiwaną aktualnie księgę dotyczącą alchemii; zawsze lubiła być na bieżąco ze stanem wiedzy.
Nie spodziewała się jeszcze że nagły deszcz zmąci jej plany. Była pewna że to zwykła mżawka; w maju ich nie brakowało, zaś przełom miesięcy obfitował w regularne burze. Spodziewała się, że i dziś może pojawić się kolejna, choć jeszcze nie śniła, że za kilka dni spadnie najprawdziwszy śnieg. W czerwcu.
Początkowo była pewna że przyjemna woń pochodzi z pobliskich stoisk. Widziała przecież książki, kawałek dalej było stoisko z kwiatami, a zapach kocimiętki i ziół mógł pochodzić z małego mieszka, który nosiła zawieszony na szyi; lubiła otaczać się woniami ziół, możliwe że deszczowa woda przesiąkła przez błękitny materiał i wyzwoliła zapach.
Odwracając się, niechcący zawadziła o kogoś ramieniem, a może to ten ktoś niechcący wpadł na nią? Odruchowo spojrzała w tamtą stronę, a była to pierwsza osoba z którą w tamtym momencie spotkało się jej spojrzenie, choć musiała zadrzeć głowę nieco wyżej; młody mężczyzna był bardzo wysoki, szczupły i blady, o melancholijnych piwnych oczach i ciemnych, nonszalancko opadających na czoło włosach. Była niemal pewna że kiedyś już widziała tę twarz, ale teraz czuła się nieco jakby przesadziła z kocimiętką, przynajmniej z tym skojarzył jej się w pierwszej chwili obecny stan. Kocimiętka działała na nią najsilniej w kociej postaci, ale i w ludzkiej w pewien sposób ją pociągała. Uniosła lekko brwi, a jasne policzki zarumieniły się pod piegami.
On też się rumienił i z jakiegoś powodu uznała to za niezwykle urocze, i początkowo była tym tak zaaferowana że nawet nie poczuła że mężczyzna ją chwycił, a później puścił jej ramiona i odsunął się nieco.
- Wszystko w porządku, nic mi nie jest. Nie zauważyłam pana, przepraszam – wybąkała po chwili, wciąż na niego patrząc. Było to o tyle dziwne, że spotkali się tu przypadkiem, a po chwili przypomniała sobie, gdzie go widziała – na korytarzach Munga, a wcześniej w Hogwarcie. Ale nigdy nie pozwalała sobie na czynienie tak szczegółowych obserwacji, ani myśli o tym, jak uroczo się rumienił.
- A... panu? – zapytała go, widząc, jak niespokojnie miął w palcach swój kapelusz, najwyraźniej zawstydzony. – Proszę się nie martwić. Wszystko jest w jak najlepszym porządku – powtórzyła nieco niepewnie, choć to nie wyjaśniało, czemu czuła się tak dziwnie, czemu jej policzki zaczynały coraz intensywniej płonąć, a zapach kocimiętki zmieszanej z wonią ziół, kwiatów i starych książek kręcił się w nosie, deszcz wydawał się nieść go ze sobą, choć znajdowali się w Londynie, z daleka od łąk, pól i lasów. A ona wciąż stała i na niego patrzyła, choć normalnie zawstydzenie kazałoby jej szybko czmychnąć.
Ci, których mijała dzisiaj, wydawali się spieszyć za swoimi sprawami. Choć świat stawał na głowie, zwykli ludzie starali się po prostu normalnie żyć. A Charlie poszukiwała odrobiny odskoczni od swojej pracy, od oparów z kociołka i uzdrowicieli wpadających co chwila po nowe porcje medykamentów. Oczywiście po obejściu targu miała w planach zahaczyć jeszcze o bibliotekę londyńską, w nadziei że tym razem uda jej się wypożyczyć poszukiwaną aktualnie księgę dotyczącą alchemii; zawsze lubiła być na bieżąco ze stanem wiedzy.
Nie spodziewała się jeszcze że nagły deszcz zmąci jej plany. Była pewna że to zwykła mżawka; w maju ich nie brakowało, zaś przełom miesięcy obfitował w regularne burze. Spodziewała się, że i dziś może pojawić się kolejna, choć jeszcze nie śniła, że za kilka dni spadnie najprawdziwszy śnieg. W czerwcu.
Początkowo była pewna że przyjemna woń pochodzi z pobliskich stoisk. Widziała przecież książki, kawałek dalej było stoisko z kwiatami, a zapach kocimiętki i ziół mógł pochodzić z małego mieszka, który nosiła zawieszony na szyi; lubiła otaczać się woniami ziół, możliwe że deszczowa woda przesiąkła przez błękitny materiał i wyzwoliła zapach.
Odwracając się, niechcący zawadziła o kogoś ramieniem, a może to ten ktoś niechcący wpadł na nią? Odruchowo spojrzała w tamtą stronę, a była to pierwsza osoba z którą w tamtym momencie spotkało się jej spojrzenie, choć musiała zadrzeć głowę nieco wyżej; młody mężczyzna był bardzo wysoki, szczupły i blady, o melancholijnych piwnych oczach i ciemnych, nonszalancko opadających na czoło włosach. Była niemal pewna że kiedyś już widziała tę twarz, ale teraz czuła się nieco jakby przesadziła z kocimiętką, przynajmniej z tym skojarzył jej się w pierwszej chwili obecny stan. Kocimiętka działała na nią najsilniej w kociej postaci, ale i w ludzkiej w pewien sposób ją pociągała. Uniosła lekko brwi, a jasne policzki zarumieniły się pod piegami.
On też się rumienił i z jakiegoś powodu uznała to za niezwykle urocze, i początkowo była tym tak zaaferowana że nawet nie poczuła że mężczyzna ją chwycił, a później puścił jej ramiona i odsunął się nieco.
- Wszystko w porządku, nic mi nie jest. Nie zauważyłam pana, przepraszam – wybąkała po chwili, wciąż na niego patrząc. Było to o tyle dziwne, że spotkali się tu przypadkiem, a po chwili przypomniała sobie, gdzie go widziała – na korytarzach Munga, a wcześniej w Hogwarcie. Ale nigdy nie pozwalała sobie na czynienie tak szczegółowych obserwacji, ani myśli o tym, jak uroczo się rumienił.
- A... panu? – zapytała go, widząc, jak niespokojnie miął w palcach swój kapelusz, najwyraźniej zawstydzony. – Proszę się nie martwić. Wszystko jest w jak najlepszym porządku – powtórzyła nieco niepewnie, choć to nie wyjaśniało, czemu czuła się tak dziwnie, czemu jej policzki zaczynały coraz intensywniej płonąć, a zapach kocimiętki zmieszanej z wonią ziół, kwiatów i starych książek kręcił się w nosie, deszcz wydawał się nieść go ze sobą, choć znajdowali się w Londynie, z daleka od łąk, pól i lasów. A ona wciąż stała i na niego patrzyła, choć normalnie zawstydzenie kazałoby jej szybko czmychnąć.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Nie bardzo musiałby natrudzić się ktoś, kto chciałby wzbudzić ciekawość małego chłopca, którym niegdyś był Constantine. Z rosnącą fascynacją słuchał każdej zagadki, sięgał do sedna każdej legendy i historii oraz eksplorował inne światy – baśniowe czy też te prawdziwe, a jeden z nich istniał tak blisko, był wręcz na wyciągnięcie ręki. Mimo to, wiele lat upłynęło między opowieściami ich kucharki o mugolach do dnia, gdy mógł go oglądać na własne oczy. Wynikało to z kilku prostych przyczyn, urodził się przecież w rodzinie czarodziejów o tak długiej tradycji, że ich krew określano jako szlachetną, co niosło ze sobą szereg obowiązków oraz, w pewnym stopniu, oczekiwań. Choć nie w ich zwyczaju było odnoszenie się do niemagicznych z wrogością, to właściwie dopiero od niedawna, pod presją obecnych wydarzeń, Ollivanderowie zadeklarowali swą stronę. On sam był jednym z niewielu, którzy zaangażowali się do tego stopnia, by dołączyć do Zakonu i poświęcić się nie tylko dla najbliższych, lecz także dla zupełnie obcych ludzi. Dalej wierzył w swój cel, w niesienie pomocy potrzebującym, tylko od jakiegoś czasu nie był w stanie stwierdzić, czy pokrywa się on z przekonaniami pozostałych. Do tego dochodziły troski i obawy zrodzone w kotle majowych anomalii, jego pechowe próby udowodnienia swej wartości, nieporozumienia między przyjaciółmi; może rzeczywiście wcześniej żył pod kloszem i nie wszystko było takie, jak sobie to wyobrażał. Podjąwszy decyzję o poszerzeniu horyzontów, powrócił do badań, a dzisiejszy dzień miał być dla niego oddechem, oderwaniem się od chaosów, czających się tak blisko jak i w jego własnej sypialni. Nadal cechowała go krukońska dociekliwość, widział zatem, iż podróż do Londynu pochwyci jego uwagę, zaabsorbuje go na wystarczająco długo, by jego umysł mógł odpocząć i wrócić do tłumaczenia nieznośnie ciągnącego się artykułu, którym obiecał się zająć dla swojego byłego profesora zielarstwa. Nie spodziewał się chyba, że nawet tu sprawy nie miały się za dobrze. W zamyśleniu często obserwował twarze, przemykające w jego otoczeniu, tym razem nie było inaczej. Miał nadzieję się czegoś od nich nauczyć, poruszać się podobnym do ich krokiem czy poprawiać przymały, beżowy sweter dokładnie takim samym, błahym gestem. Było ich jednak znacznie mniej niż by podejrzewał, ich twarze były znacznie bardziej ciemne i nachmurzone, czy nie mówiono mu, że wiedli oni znacznie prostsze życie? Jakby nie było, wisiało nad nimi tak wiele nieszczęść, a oni może wyczuwali wiszącą w ciężkim powietrzu niewyjaśnioną złowieszczość, ale co mieliby z tym zrobić? Może powinien podbiec do któregoś z nich, potrząsnąć nim i… co właściwie? Nie należał im się ten los, musiał coś z tym zrobić, nie mogli dopuścić do większych zniszczeń niż już nastąpiły w wyniku lekkomyślności jakiegoś czarodzieja. Jeśli znajdzie swojego towarzysza to najwyżej go przeprosi i wróci do domu, dość tej bezczynności.
Jak wiemy, coś stanęło na drodze temu postanowieniu.
Jego umysł był teraz czystą kartką, z której jedno spojrzenie wymazało jakiś deszcz – ani trochę mu on nie przeszkadzał, umówione spotkanie – pewnie i tak było już na nie za późno, zapomniał nawet o kubeczku z resztką herbaty na dnie, trzymaną w okalanych rękawiczkami dłoniach. Herbata. Serce ścisnął uciążliwy skurcz, jak mógł być taki nieuważny, jeszcze w dodatku przy niej! Z wielkim trudem przeniósł wzrok z jej twarzy nieco w dół, wypatrując znaków swojego uczynku i oczywiście dostrzegł mnóstwo kropelek na jej ubiorze, co pewnie było dziełem spadających wciąż kropli z nieba, ale dla niego mogły świadczyć tylko jedno. Zbliżył się do niej nerwowo, wskazując wolną ręką przed siebie.
— Przecież wylałem na panią herbatę, w taki dzień, to niewybaczalne. — Zaczął mówić szybko, krzywiąc się nieco, starając się uformować przepraszający uśmiech pomimo tego, że mięśnie niekoniecznie chciały go słuchać w tym stanie dziwnego transu. Jeszcze ta mięta, może była w jego naparze, dlatego jej woń unosiła się wokół nich? I farbki… no tak, nie zdziwiłby się, gdyby pani przed nim była czyjąś kreacją, arcydziełem na płótnie, bo jakże inaczej wyjaśnić jego zachwyt?
Otrząsnął się na moment, nagle świadom, że dama z obrazu do niego przemówiła. — Ja? Dla mnie? Nie, proszę się mną nie przejmować, nie wiem jak mogłem być tak nieuważny — wybąkał, miękkim głosem, który z każdym wypowiadanym zdaniem to przyspieszał, to zwalniał, jakby ktoś nim sterujący zupełnie stracił kontrolę. — Pani... pani się nie da nie zauważyć. — Gdyby to było możliwe, zarumieniłby się nawet mocniej, ale wtedy chyba wynalazłby nowy odcień głębokiego pąsu. Chłodny deszcz koił jego piekące policzki i jednocześnie skrapiał jego włosy, sprawiając, iż przypominał pewnie zdesperowanego amanta spośród kart średniowiecznego rycerskiego romansu.
— Przepraszam, ja wiem, że nie powinienem, ale… czy mógłbym proszę poznać pani imię? — Odważył się, żałując przez moment, że nie ma przy nim Bertie’go. Na pewno znał się na takich sprawach lepiej niż on, chociaż z drugiej strony, pewnie zaraz palnąłby coś żeby go dalej pogrążyć. — A w ramach rekompensaty, może jakoś to naprawię? Nie jestem stąd, ale… ale… — usiłował sobie przypomnieć o jakiekolwiek mugolskiej rzeczy, którą znał, gdyż nadal nie skojarzył, skąd się znali. Niestety jedyne wspomnienie, jakie krążyło mu w głowie dotyczyło mężczyzny, który w kwietniu spadł z nieba w ich ogrodzie. — mogę pani kupić spa-do-chron? Wtedy będzie się pani mogła obronić przed kolejnym nieroztropnym przechodniem, który na panią wpadnie. — I jemu wydawało się, że są gdzieś indziej, tak wyraźnie odciskał się w jej słowach zapach leśnej ściółki.
Jak wiemy, coś stanęło na drodze temu postanowieniu.
Jego umysł był teraz czystą kartką, z której jedno spojrzenie wymazało jakiś deszcz – ani trochę mu on nie przeszkadzał, umówione spotkanie – pewnie i tak było już na nie za późno, zapomniał nawet o kubeczku z resztką herbaty na dnie, trzymaną w okalanych rękawiczkami dłoniach. Herbata. Serce ścisnął uciążliwy skurcz, jak mógł być taki nieuważny, jeszcze w dodatku przy niej! Z wielkim trudem przeniósł wzrok z jej twarzy nieco w dół, wypatrując znaków swojego uczynku i oczywiście dostrzegł mnóstwo kropelek na jej ubiorze, co pewnie było dziełem spadających wciąż kropli z nieba, ale dla niego mogły świadczyć tylko jedno. Zbliżył się do niej nerwowo, wskazując wolną ręką przed siebie.
— Przecież wylałem na panią herbatę, w taki dzień, to niewybaczalne. — Zaczął mówić szybko, krzywiąc się nieco, starając się uformować przepraszający uśmiech pomimo tego, że mięśnie niekoniecznie chciały go słuchać w tym stanie dziwnego transu. Jeszcze ta mięta, może była w jego naparze, dlatego jej woń unosiła się wokół nich? I farbki… no tak, nie zdziwiłby się, gdyby pani przed nim była czyjąś kreacją, arcydziełem na płótnie, bo jakże inaczej wyjaśnić jego zachwyt?
Otrząsnął się na moment, nagle świadom, że dama z obrazu do niego przemówiła. — Ja? Dla mnie? Nie, proszę się mną nie przejmować, nie wiem jak mogłem być tak nieuważny — wybąkał, miękkim głosem, który z każdym wypowiadanym zdaniem to przyspieszał, to zwalniał, jakby ktoś nim sterujący zupełnie stracił kontrolę. — Pani... pani się nie da nie zauważyć. — Gdyby to było możliwe, zarumieniłby się nawet mocniej, ale wtedy chyba wynalazłby nowy odcień głębokiego pąsu. Chłodny deszcz koił jego piekące policzki i jednocześnie skrapiał jego włosy, sprawiając, iż przypominał pewnie zdesperowanego amanta spośród kart średniowiecznego rycerskiego romansu.
— Przepraszam, ja wiem, że nie powinienem, ale… czy mógłbym proszę poznać pani imię? — Odważył się, żałując przez moment, że nie ma przy nim Bertie’go. Na pewno znał się na takich sprawach lepiej niż on, chociaż z drugiej strony, pewnie zaraz palnąłby coś żeby go dalej pogrążyć. — A w ramach rekompensaty, może jakoś to naprawię? Nie jestem stąd, ale… ale… — usiłował sobie przypomnieć o jakiekolwiek mugolskiej rzeczy, którą znał, gdyż nadal nie skojarzył, skąd się znali. Niestety jedyne wspomnienie, jakie krążyło mu w głowie dotyczyło mężczyzny, który w kwietniu spadł z nieba w ich ogrodzie. — mogę pani kupić spa-do-chron? Wtedy będzie się pani mogła obronić przed kolejnym nieroztropnym przechodniem, który na panią wpadnie. — I jemu wydawało się, że są gdzieś indziej, tak wyraźnie odciskał się w jej słowach zapach leśnej ściółki.
by the sacred grove, where the waters flowwe will come and go, in the forest
Constantine L. Ollivander
Zawód : badacz i ilustrator flory magicznej
Wiek : 21/22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
broken boy
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Charlie nie wiedziała zbyt wiele o życiu magicznych wyższych sfer. Nie miała nigdy zbyt dużej styczności z przedstawicielami tego środowiska, większość jej znajomych stanowili mieszańcy tacy jak ona, ale jako osoba pozytywnie usposobiona do ludzi potrafiła się dogadać z każdym, kto tylko był w porządku. Stroniła od ludzi konserwatywnych i przepełnionych krzywdzącymi uprzedzeniami, ale nie szufladkowała nikogo za krew, wiedząc, jak bardzo absurdalne to było. Daleko jej było do fanatyzmu w jedną lub w drugą stronę, była zwyczajną dziewczyną która marzyła o tym, by na świecie zapanował spokój i by ludzie nie krzywdzili się w imię wyimaginowanych podziałów. Nikt nie stawiał przed nią oczekiwań i nie mówił, jak ma żyć, mogła decydować o sobie, pasjonować się tym co chciała i spotykać się z kim chciała. Czuła się wolna i nie znała tej presji, bo jej rodzina nigdy jej na niej nie wywierała, Leightonowie byli po prostu zwyczajnymi czarodziejami. Chciała być dobra i pomagać tym, którzy tego potrzebowali, i choć z czarami radziła sobie średnio, tak eliksiry i zdolność do animagii były jej mocną stroną i miała nadzieję, że przysłużą się też Zakonowi. Nie mogła być obojętna, minęły już czasy szkoły, gdzie mogła być zachowawczą, wycofaną Krukonką skupioną na nauce.
Ale teraz jej myśli nie krążyły już wokół alchemii, staroci na straganach, planów udania się do biblioteki czy nawet wokół anomalii i sytuacji mugoli. Jej uwagę zaabsorbował niosący ze sobą miłe zapachy deszcz... oraz młody, wysoki mężczyzna, który na nią wpadł. Reszta przechodniów jakby straciła teraz na znaczeniu, Charlie przestała wodzić za nimi wzrokiem jak wcześniej, próbując wypatrzeć oznak czegoś, co mogło mieć związek z niedawnymi anomaliowymi wydarzeniami. Intensywnie zielone oczy obserwowały urocze rumieńce i ciemne włosy kontrastujące z niezwykle jasną skórą młodzieńca, który wyglądał na osobę z zupełnie innego świata niż ona czy ludzie którzy ich otaczali. Było w nim coś co go wyróżniało, sprawiało, że instynktownie wyczuwała że nie jest zwyczajnym mugolskim przechodniem ani nawet zwyczajnym czarodziejem. A może to coś innego kazało jej tak myśleć i w tym momencie wyróżniać go z tłumu?
Choć jako alchemiczka miała do czynienia z amortencją i znała jej działanie, nie brała pod uwagę opcji, że oboje właśnie mogli paść ofiarą oparów tego eliksiru przyniesionego wraz z kroplami deszczu. Doszukiwała się źródeł rozkosznych zapachów raczej w najbliższym otoczeniu, a dziwny stan zrzuciła na karb dobrego nastroju i otumanienia tą wonią.
Jego słowa dotarły do niej po chwili, uniosła brwi nieco wyżej, ale spojrzała w dół, na swoją sukienkę, dopiero teraz zauważając plamy z herbaty, które wykwitły na materiale.
- Och – powiedziała, bezwiednie przesuwając po nim dłonią, czując wciąż jeszcze ciepłe plamy wilgoci, ale w tym momencie nie przejmowała się tym, że jej sukienka nadawała się już wyłącznie do prania, że deszcz wciąż padał, mocząc jej włosy i ubrania. To było teraz takie nieważne! – Nic się nie stało. Każdemu mogło się zdarzyć – powiedziała, bo to nie plamy były teraz ważne, a to, że tu był i tak uroczo się martwił o nią i jej sukienkę. Było to niezwykłe, biorąc pod uwagę, że większość ludzi po prostu poszłaby w swoją stronę, a on... on tu był. I patrzył na nią, tak uroczo się przy tym jąkając i rumieniąc. – A ja... po prostu się zagapiłam. I nie wiem, jak to się stało że nie zauważyłam pana wcześniej...
Jej policzki także były intensywnie zaróżowione pod piegami, a oczy dziwnie błyszczały. Jak mogła go nie zauważyć? Z tym wzrostem, którym górował nad innymi, nawet nad mężczyznami? Z tą młodzieńczą, zarumienioną z przejęcia twarzą, w tym ubraniu, w którym najwyraźniej próbował wtopić się w tłum?
- Charlene, ale może pan mówić Charlie – odpowiedziała miękko. – A jak panu na imię? Również nie jestem stąd, ale ten targ... Jest w nim coś urzekającego, prawda? – mówiła, zachowując się tak jak normalnie się nie zachowywała. Na pewno nie w stosunku do nieznajomych... ale czy ten mężczyzna na pewno był nieznajomy? Musiała widzieć jego twarz, jego widok wyzwalał coś w jej pamięci. – Co to jest spa-do-chron? – zapytała, powtarzając nazwę, którą wymówił, jej wiedza o mugolach również nie była imponująca, bo to czego się dowiedziała w dzieciństwie z jej głowy wywietrzało lub było już przestarzałe. Tymczasem w jej stronę powiał wiatr, niosący ze sobą kolejne kropelki deszczu, i znów owionął ją silny zapach kocimiętki, wysuwający się na pierwszy plan spośród innych kwiatowo-ziołowych woni. – Czy to... kocimiętka? – zapytała nagle, na moment zerkając przez ramię, odurzona jakby naprawdę nawdychała się zapachu tej rośliny. – Czuję kocimiętkę. I zioła. I... książki. Podoba mi się ten zapach, a panu?
Ale teraz jej myśli nie krążyły już wokół alchemii, staroci na straganach, planów udania się do biblioteki czy nawet wokół anomalii i sytuacji mugoli. Jej uwagę zaabsorbował niosący ze sobą miłe zapachy deszcz... oraz młody, wysoki mężczyzna, który na nią wpadł. Reszta przechodniów jakby straciła teraz na znaczeniu, Charlie przestała wodzić za nimi wzrokiem jak wcześniej, próbując wypatrzeć oznak czegoś, co mogło mieć związek z niedawnymi anomaliowymi wydarzeniami. Intensywnie zielone oczy obserwowały urocze rumieńce i ciemne włosy kontrastujące z niezwykle jasną skórą młodzieńca, który wyglądał na osobę z zupełnie innego świata niż ona czy ludzie którzy ich otaczali. Było w nim coś co go wyróżniało, sprawiało, że instynktownie wyczuwała że nie jest zwyczajnym mugolskim przechodniem ani nawet zwyczajnym czarodziejem. A może to coś innego kazało jej tak myśleć i w tym momencie wyróżniać go z tłumu?
Choć jako alchemiczka miała do czynienia z amortencją i znała jej działanie, nie brała pod uwagę opcji, że oboje właśnie mogli paść ofiarą oparów tego eliksiru przyniesionego wraz z kroplami deszczu. Doszukiwała się źródeł rozkosznych zapachów raczej w najbliższym otoczeniu, a dziwny stan zrzuciła na karb dobrego nastroju i otumanienia tą wonią.
Jego słowa dotarły do niej po chwili, uniosła brwi nieco wyżej, ale spojrzała w dół, na swoją sukienkę, dopiero teraz zauważając plamy z herbaty, które wykwitły na materiale.
- Och – powiedziała, bezwiednie przesuwając po nim dłonią, czując wciąż jeszcze ciepłe plamy wilgoci, ale w tym momencie nie przejmowała się tym, że jej sukienka nadawała się już wyłącznie do prania, że deszcz wciąż padał, mocząc jej włosy i ubrania. To było teraz takie nieważne! – Nic się nie stało. Każdemu mogło się zdarzyć – powiedziała, bo to nie plamy były teraz ważne, a to, że tu był i tak uroczo się martwił o nią i jej sukienkę. Było to niezwykłe, biorąc pod uwagę, że większość ludzi po prostu poszłaby w swoją stronę, a on... on tu był. I patrzył na nią, tak uroczo się przy tym jąkając i rumieniąc. – A ja... po prostu się zagapiłam. I nie wiem, jak to się stało że nie zauważyłam pana wcześniej...
Jej policzki także były intensywnie zaróżowione pod piegami, a oczy dziwnie błyszczały. Jak mogła go nie zauważyć? Z tym wzrostem, którym górował nad innymi, nawet nad mężczyznami? Z tą młodzieńczą, zarumienioną z przejęcia twarzą, w tym ubraniu, w którym najwyraźniej próbował wtopić się w tłum?
- Charlene, ale może pan mówić Charlie – odpowiedziała miękko. – A jak panu na imię? Również nie jestem stąd, ale ten targ... Jest w nim coś urzekającego, prawda? – mówiła, zachowując się tak jak normalnie się nie zachowywała. Na pewno nie w stosunku do nieznajomych... ale czy ten mężczyzna na pewno był nieznajomy? Musiała widzieć jego twarz, jego widok wyzwalał coś w jej pamięci. – Co to jest spa-do-chron? – zapytała, powtarzając nazwę, którą wymówił, jej wiedza o mugolach również nie była imponująca, bo to czego się dowiedziała w dzieciństwie z jej głowy wywietrzało lub było już przestarzałe. Tymczasem w jej stronę powiał wiatr, niosący ze sobą kolejne kropelki deszczu, i znów owionął ją silny zapach kocimiętki, wysuwający się na pierwszy plan spośród innych kwiatowo-ziołowych woni. – Czy to... kocimiętka? – zapytała nagle, na moment zerkając przez ramię, odurzona jakby naprawdę nawdychała się zapachu tej rośliny. – Czuję kocimiętkę. I zioła. I... książki. Podoba mi się ten zapach, a panu?
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
On zaś zanim nie przekroczył bram Hogwartu – swojego ulubionego zamku – nie miał wielkiego kontaktu z rówieśnikami, którzy wykraczali poza szlacheckie kręgi jego rodu. Zdarzyło mu się pewnie poznać podczas wyprawy na łyżwy kogoś o innym statusie krwi, może wyminął jakieś dziecko na korytarzu szpitala św. Munga czy złapał kontakt wzrokowy z zupełnie przypadkową duszyczką, odwiedzającą sklep z różdżkami wraz ze swoim rodzicem, poszukującym nowego narzędzia magicznego. Wszystkie te jednak spotkania były właśnie tym, incydentalnymi kaprysami losu, których kuriozalności uczestnicy niekoniecznie byli świadomi. Już wtedy stawiał wszystkich na jednym poziomie, dlaczego więc miałby tracić czas na jakieś rozróżnienia? Mimo całej prawdy i niewinności w tym zawartej, to dopiero w ostatnich latach nauki zawiązał bliższe znajomości z przedstawicielami innych sfer. Może w całym chaosie wymieniania listów z tajemniczym duszkiem, dążenia do bycia prefektem, udzielania się w Klubie Pojedynków oraz nauki ostrożnego dobierania swojego towarzystwa, zwyczajnie nie miał kiedy podejmować nowych znajomości, skoro wymagano od niego pielęgnowania konkretnych. Oddalił się od głównej sceny, przeobrażając niektóre nawyki w zachowania introwertyka i choć obserwował cienie innych uczniów z łagodną, roztropną uwagą, to niewiele jego związków sięgało głębiej. Obawiał się swojego wpływu, kolejnych wizji, mogących zdruzgotać młodzieńcze serca, a przede wszystkim – co przyznawał tylko późno w nocy, gdy robiło się zbyt ciemno na kontynuowanie szkicowania na błoniach i powieki same opadały ciągnięte nieubłaganą siłą przemęczenia, że znów ktoś nadszarpie jego wiarę w przyszłość. Ile czasu by nie poświęcił, naprawdę nie dostrzegał różnic w miejscach, w których wielu szlachciców widziało ziejące przepaście. Z jego perspektywy szacunek należał się naturze, zwierzętom, tak samo jak każdej żyjącej istocie. Nie mógłby patrzeć na świat inaczej; zamknąwszy oczy wciąż widział szmaragdową zieleń lasów, które znał lepiej aniżeli rozkład wąskich uliczek w Hogsmeade… co ciekawe, nie czuł nic podobnego wśród zabudowań Ministerstwa ani nawet tu, w brukowanej, ujmującej części Londynu, wypełnionej przez artystyczne dusze, sprzedające na straganach swe odpryski. To znaczy, nie czuł do tej pory. Przed sobą miał przecież dwa koraliki, wypełnione odcieniem dorównującym niemal wiosennych łąk, ach, a należały one podobno do żywej istoty. Czy pojawiła się ona na jego drodze wraz z tym deszczem? Nie śmiał oderwać od niej wzroku, mogła w każdej chwili się rozpłynąć i pozostawić go z bolesną pustką. Starał się pamiętać o oddychaniu, licząc w głowie raz, dwa, trzy, trzy minuty już minęły od kiedy spotkał ją na swej drodze, czy może już trzy godziny? Chciałby zatrzymać czas, zanim wydarzy się coś, co zburzy ten miraż, co ich rozdzieli. Na zawsze. Jego zwykła jasność umysłu zupełnie przepadła, robiąc miejsce wrażeniu, że przeszedł przez zasłonę i wtargnął niczym nieproszony gość do jakiejś bajki. Póki jeszcze to nie minęło, miał szansę napisać swoją historię, musiał więc porzucić zawstydzenie, podążając za głosem serca.
Uśpił swą czujność, pochylając się, by zmieścić głowę pod niskim daszkiem, gdzie w małym stopniu znajdowała się już ona, pod tym pretekstem mógł się do niej zbliżyć, zmuszając ją do cofnięcia się jeszcze bardziej, choć przed momentem to, iż stał na pełnym deszczu ani trochę mu nie przeszkadzało. — Nie chciałbym, żeby pani bardziej zmokła… — powiedział pogodnie, unosząc nieśmiało kąciki ust w szczerym uśmiechu. Kojący chłód pomógł mu się otrząsnąć z zawstydzenia, przywracając spokój wzburzonym falom jego gestów i myśli. Nie zmieniało to sytuacji; nadal pozostawał głęboko odurzony, wrażenie przebywania jakby we śnie, czy w drogim wspomnieniu opierało się na mieszance wszystkich jego życiowych pasji, opisanych w palecie zapachów. Mógłby w tym momencie, już zaraz, wyczarować bezbłędnego, zjawiskowego patronusa, który rozjaśniłby tę niepogodę i na jego grzbiecie zabrać Charlene daleko stąd, gdzie byliby bezpieczni. — Ja się zagapiłem, i pani też, jeśli mogę zaryzykować – wiele mamy ze sobą wspólnego. — Podobne słowa nie popłynęły nigdy wcześniej z jego ust, a najbardziej osobliwe było to, że wypowiadał je z pełnym przekonaniem, zupełnie nieświadomy ich błahości oraz całkowitej trywialności.
Bezwiednie powędrował palcami do swej wilgotnej grzywki, odgarniając ją subtelnym ruchem za prawe ucho. Posłał jej przy tym kolejny uśmiech, wciąż pozostając w tym samym miejscu, a i ona nie uciekała. Nawet chciała poznać jego imię! — Po prostu Constantine, tak mam na imię… — odpowiedział niemal od razu, żałując, że przy jej mianie jego własne wprost więdnie, zupełnie nie wyróżniając się w tłumu. Dokładnie tak jak jego skromny ubiór, którego najbardziej interesującą część stanowił pewnie stary kapelusz, zupełnie niepasujący do jego osoby. — Prawdę mówiąc jestem tu po raz pierwszy. Do tego chyba się zgubiłem… ale jak się gubić to tylko w dobrym towarzystwie — dodał, a cichy chichot odbił się echem między kroplami deszczu. Brzmiał łagodnie, był może trochę zaśniedziały od długiego nieużytku. Powtórzył go, uzupełniając o nutę zażenowania, kiedy znów poszło o ten mugolski przedmiot. — Do końca nie wiem, co to jest. Chciałbym się za to tego dowiedzieć — oznajmił, nie chcąc przed nią udawać, lecz nie mogąc zdradzić całej prawdy. Zrobił przy tym zamyśloną minę, bo była to nurtująca go kwestia. Liczył może na to, że właśnie teraz nadejdzie olśnienie i będzie mógł to wyjaśnić, jednakże pojawiło się coś znacznie lepszego.
Nie wyczuwał, co prawda, w powiewach wiatru kocimiętki, mógł się za to wykazać wiedzą na jej temat. — Nepeta cataria, jak mniemam? Zadziwiające, czyż nie? Tak, tak, to dobrze znane zioło o właściwościach, które wypływają także na koty. — Spuścił na chwilę wzrok, przypominając sobie o czymś. — Rzeczywiście, sama nazwa na to wskazuje, chociaż kocimiętka to chyba potoczny zwrot. Ona, jak i kozłek lekarski, valeriana officinalis, przyciągają do siebie te zwierzęta, lecz nie jestem właściwie pewien dlaczego. Można z nich robić napary i bez sięgania po specjalistyczne… — już miał powiedzieć, eliksiry — lekarstwa, można ukoić nerwy i przywrócić spokój swoim snom — dokończył, urywając szybko i orientując się, że się rozpędził.
Uśpił swą czujność, pochylając się, by zmieścić głowę pod niskim daszkiem, gdzie w małym stopniu znajdowała się już ona, pod tym pretekstem mógł się do niej zbliżyć, zmuszając ją do cofnięcia się jeszcze bardziej, choć przed momentem to, iż stał na pełnym deszczu ani trochę mu nie przeszkadzało. — Nie chciałbym, żeby pani bardziej zmokła… — powiedział pogodnie, unosząc nieśmiało kąciki ust w szczerym uśmiechu. Kojący chłód pomógł mu się otrząsnąć z zawstydzenia, przywracając spokój wzburzonym falom jego gestów i myśli. Nie zmieniało to sytuacji; nadal pozostawał głęboko odurzony, wrażenie przebywania jakby we śnie, czy w drogim wspomnieniu opierało się na mieszance wszystkich jego życiowych pasji, opisanych w palecie zapachów. Mógłby w tym momencie, już zaraz, wyczarować bezbłędnego, zjawiskowego patronusa, który rozjaśniłby tę niepogodę i na jego grzbiecie zabrać Charlene daleko stąd, gdzie byliby bezpieczni. — Ja się zagapiłem, i pani też, jeśli mogę zaryzykować – wiele mamy ze sobą wspólnego. — Podobne słowa nie popłynęły nigdy wcześniej z jego ust, a najbardziej osobliwe było to, że wypowiadał je z pełnym przekonaniem, zupełnie nieświadomy ich błahości oraz całkowitej trywialności.
Bezwiednie powędrował palcami do swej wilgotnej grzywki, odgarniając ją subtelnym ruchem za prawe ucho. Posłał jej przy tym kolejny uśmiech, wciąż pozostając w tym samym miejscu, a i ona nie uciekała. Nawet chciała poznać jego imię! — Po prostu Constantine, tak mam na imię… — odpowiedział niemal od razu, żałując, że przy jej mianie jego własne wprost więdnie, zupełnie nie wyróżniając się w tłumu. Dokładnie tak jak jego skromny ubiór, którego najbardziej interesującą część stanowił pewnie stary kapelusz, zupełnie niepasujący do jego osoby. — Prawdę mówiąc jestem tu po raz pierwszy. Do tego chyba się zgubiłem… ale jak się gubić to tylko w dobrym towarzystwie — dodał, a cichy chichot odbił się echem między kroplami deszczu. Brzmiał łagodnie, był może trochę zaśniedziały od długiego nieużytku. Powtórzył go, uzupełniając o nutę zażenowania, kiedy znów poszło o ten mugolski przedmiot. — Do końca nie wiem, co to jest. Chciałbym się za to tego dowiedzieć — oznajmił, nie chcąc przed nią udawać, lecz nie mogąc zdradzić całej prawdy. Zrobił przy tym zamyśloną minę, bo była to nurtująca go kwestia. Liczył może na to, że właśnie teraz nadejdzie olśnienie i będzie mógł to wyjaśnić, jednakże pojawiło się coś znacznie lepszego.
Nie wyczuwał, co prawda, w powiewach wiatru kocimiętki, mógł się za to wykazać wiedzą na jej temat. — Nepeta cataria, jak mniemam? Zadziwiające, czyż nie? Tak, tak, to dobrze znane zioło o właściwościach, które wypływają także na koty. — Spuścił na chwilę wzrok, przypominając sobie o czymś. — Rzeczywiście, sama nazwa na to wskazuje, chociaż kocimiętka to chyba potoczny zwrot. Ona, jak i kozłek lekarski, valeriana officinalis, przyciągają do siebie te zwierzęta, lecz nie jestem właściwie pewien dlaczego. Można z nich robić napary i bez sięgania po specjalistyczne… — już miał powiedzieć, eliksiry — lekarstwa, można ukoić nerwy i przywrócić spokój swoim snom — dokończył, urywając szybko i orientując się, że się rozpędził.
by the sacred grove, where the waters flowwe will come and go, in the forest
Constantine L. Ollivander
Zawód : badacz i ilustrator flory magicznej
Wiek : 21/22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
broken boy
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Mimo tej zwyczajności Charlene nigdy nie narzekała na swoje życie. Potrafiła w świecie wokół siebie znaleźć wystarczająco dużo piękna, by nie przejmować się czymś tak przyziemnym jak dzielenie się na lepszych i gorszych w imię wyimaginowanych podziałów. Otaczało ją dużo niezwykłości – najprawdziwsza magia, magiczne zwierzęta i rośliny, fascynujący świat alchemii, a także nocne niebo ze swoim bezkresem i niezliczonymi gwiazdami, które intrygowały ją od tak dawna. Jakie więc znaczenie miały błahe ludzkie problemy w obliczu ogromu wszechświata? Zgłębianie tajników astronomii pomagało jej spojrzeć na świat i życie z nieco innej perspektywy, bywała też czasem nieco oderwana od rzeczywistości.
Jednak jej teraźniejsze oderwanie było czymś innym, czego nawet nie potrafiła nazwać. W jednej chwili szła sobie spokojnie przez targ, oglądając stragany i zerkając na ludzi, a w kolejnej spadł deszcz, owionęła ją mieszanina cudownych zapachów raczej niecodziennych w tym wielkim, tłocznym mieście... a jej spojrzenie napotkało jego i to na nim się w tym momencie skupiła.
Gdy się przybliżył i schylił głowę, by zmieścić się pod zadaszeniem przesunęła się, także znajdując się pod nim, gdzie deszcz już na nią nie padał, choć wciąż czuła zapach i widziała krople rytmicznie uderzające w brukową kostkę, ściekające w przestrzenie pomiędzy nimi. Wyglądało na to że rozpadało się na dobre, bo oprócz roślinnych zapachów dało się wyczuć też zwyczajną woń deszczu.
- Tutaj jest dobrze – powiedziała, obrzucając spojrzeniem płócienną plandekę rozciągniętą nad ich głowami, chroniącą zawartość straganu. Jej niespodziewany towarzysz zapewne musiał dość mocno się schylić, by przy tak pokaźnym wzroście zmieścić się w tej przestrzeni, podczas gdy ona mogła stać zupełnie swobodnie. O dziwo nie przeszkadzało jej w ogóle że był tak blisko, w jego obecności było coś kojącego i cieszyła się, że nie jest sama. – To... całkiem możliwe – zgodziła się z nim, bo w tym momencie rzeczywiście jej się wydawało że coś ich łączyło; czy to ta dziwna sytuacja, ten zbieg okoliczności, czy może to, że naprawdę była pewna że już go widziała?
- To bardzo oryginalne imię – przytaknęła. – Constantine – wymówiła je wciąż tym miękkim, przyjemnym głosem. Imię też brzmiało znajomo, na pewno już je słyszała i próbowała teraz przypasować do twarzy. – Mamy imiona na tą samą literę – dodała wciąż będąc pod wpływem odurzenia. – Też chętnie się tego dowiem, bo to musi być coś bardzo interesującego!
Uśmiechnęła się, znów odrzucając na plecy długi, jasny warkocz, obecnie nieco wilgotny od deszczu.
- Właśnie tak – potwierdziła jego słowa. Niestety jej wiedza zielarska obejmowała głównie podstawy i zagadnienia potrzebne do warzenia eliksirów, ale o kocimiętce wiedziała sporo. Zaczęła ją hodować odkąd została animagiem. – Cudowna roślina. I... rzeczywiście kochają ją koty. Sama nie wiem dlaczego. Po prostu jest w niej coś... wyjątkowego. – Jako animag-kot sama w pewnym sensie była kotem, więc w kociej postaci czasem odczuwała podszepty zwierzęcego instynktu, z których część w ograniczonym stopniu czasem odzywała się też w ciele ludzkim. Lubiła zapach kocimiętki, a kiedyś, w tygodniach bezpośrednio po pierwszej przemianie, przyłapała się na tym, że coś kazało jej szukać buszującej po domu myszy lub skradać się w kierunku ptaka beztrosko pijącego wodę z kałuży w ogródku. – Widzę, że dużo o niej wiesz, Constantine. Twoja wiedza jest naprawdę imponująca i robi wrażenie – pochwaliła go; nie co dzień napotykała osoby które tyle wiedziały o kocimiętce. Ciekawe, czy równie dobrze był obeznany w innych roślinach? – Pasjonujesz się zielarstwem? – zapytała nagle, bardzo zaaferowana i ciekawa, co jej jeszcze opowie. Chciała słuchać jego głosu opowiadającego jej mądre rzeczy o roślinach. Zresztą... nawet w normalnym stanie wiedziała, że powinna popracować nad lepszą zielarską wiedzą, by jeszcze lepiej wykorzystywać składniki roślinne w eliksirach.
Jednak jej teraźniejsze oderwanie było czymś innym, czego nawet nie potrafiła nazwać. W jednej chwili szła sobie spokojnie przez targ, oglądając stragany i zerkając na ludzi, a w kolejnej spadł deszcz, owionęła ją mieszanina cudownych zapachów raczej niecodziennych w tym wielkim, tłocznym mieście... a jej spojrzenie napotkało jego i to na nim się w tym momencie skupiła.
Gdy się przybliżył i schylił głowę, by zmieścić się pod zadaszeniem przesunęła się, także znajdując się pod nim, gdzie deszcz już na nią nie padał, choć wciąż czuła zapach i widziała krople rytmicznie uderzające w brukową kostkę, ściekające w przestrzenie pomiędzy nimi. Wyglądało na to że rozpadało się na dobre, bo oprócz roślinnych zapachów dało się wyczuć też zwyczajną woń deszczu.
- Tutaj jest dobrze – powiedziała, obrzucając spojrzeniem płócienną plandekę rozciągniętą nad ich głowami, chroniącą zawartość straganu. Jej niespodziewany towarzysz zapewne musiał dość mocno się schylić, by przy tak pokaźnym wzroście zmieścić się w tej przestrzeni, podczas gdy ona mogła stać zupełnie swobodnie. O dziwo nie przeszkadzało jej w ogóle że był tak blisko, w jego obecności było coś kojącego i cieszyła się, że nie jest sama. – To... całkiem możliwe – zgodziła się z nim, bo w tym momencie rzeczywiście jej się wydawało że coś ich łączyło; czy to ta dziwna sytuacja, ten zbieg okoliczności, czy może to, że naprawdę była pewna że już go widziała?
- To bardzo oryginalne imię – przytaknęła. – Constantine – wymówiła je wciąż tym miękkim, przyjemnym głosem. Imię też brzmiało znajomo, na pewno już je słyszała i próbowała teraz przypasować do twarzy. – Mamy imiona na tą samą literę – dodała wciąż będąc pod wpływem odurzenia. – Też chętnie się tego dowiem, bo to musi być coś bardzo interesującego!
Uśmiechnęła się, znów odrzucając na plecy długi, jasny warkocz, obecnie nieco wilgotny od deszczu.
- Właśnie tak – potwierdziła jego słowa. Niestety jej wiedza zielarska obejmowała głównie podstawy i zagadnienia potrzebne do warzenia eliksirów, ale o kocimiętce wiedziała sporo. Zaczęła ją hodować odkąd została animagiem. – Cudowna roślina. I... rzeczywiście kochają ją koty. Sama nie wiem dlaczego. Po prostu jest w niej coś... wyjątkowego. – Jako animag-kot sama w pewnym sensie była kotem, więc w kociej postaci czasem odczuwała podszepty zwierzęcego instynktu, z których część w ograniczonym stopniu czasem odzywała się też w ciele ludzkim. Lubiła zapach kocimiętki, a kiedyś, w tygodniach bezpośrednio po pierwszej przemianie, przyłapała się na tym, że coś kazało jej szukać buszującej po domu myszy lub skradać się w kierunku ptaka beztrosko pijącego wodę z kałuży w ogródku. – Widzę, że dużo o niej wiesz, Constantine. Twoja wiedza jest naprawdę imponująca i robi wrażenie – pochwaliła go; nie co dzień napotykała osoby które tyle wiedziały o kocimiętce. Ciekawe, czy równie dobrze był obeznany w innych roślinach? – Pasjonujesz się zielarstwem? – zapytała nagle, bardzo zaaferowana i ciekawa, co jej jeszcze opowie. Chciała słuchać jego głosu opowiadającego jej mądre rzeczy o roślinach. Zresztą... nawet w normalnym stanie wiedziała, że powinna popracować nad lepszą zielarską wiedzą, by jeszcze lepiej wykorzystywać składniki roślinne w eliksirach.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Cóż to było – ta zwyczajność? Czy był to punkt na rozdrożach, gdzie kończyła się codzienność jednego, a zaczynała przeciętność drugiego? Dwie ścieżki, rozbiegające się odtąd w przeciwne strony, proste, przecinające się w tym jedynie miejscu i już nigdy więcej. Dla czarodziejów, tak w przybliżeniu wyglądała odpowiedź, chociaż jak podejrzewał, niewielu tak naprawdę się nad tym zastanawiało. Tak przecież przyzwyczajeni do swej niezwykłości, uznawali ją już za nowy standard, lawirując z zupełnie naturalnym talentem wśród nieprawdopodobnych stworzeń, zjawisk możliwych do wyjaśnienia tylko za pomocą magii, l a t a n i a i przemierzania mil za jednym krokiem, dzięki świstoklikom czy teleportacji. Odnajdując się w takim trudnym do przewidzenia natłoku urokliwych komplikacji, uczyli się, jak funkcjonować w równowadze – choć jednym przychodziło to łatwiej niż innym, byli też tacy, którzy otwierali swoje oczy odrobinę szerzej i dzięki temu dostrzegali piękno, pomijane przez zapatrzonych w swą własną sławę i potęgę osób. Może z tej radości czerpanej z drobnostek, jak odkrycie nowego gatunku roślin lub spacer pośród drzew, pochodziło to domniemane szczęście, którego ogon każdy pragnął schwycić, lecz nie wiedział, że szuka w utraconym raju. To nie tak, że on wiedział lepiej, wszak zwłaszcza w tym okresie zdawał sobie sprawę z własnej kruchości, z błędnych przekonań i złudzeń, posiadał jednak silny kompas moralny, stanowiący jego niewzruszoną ostoję, czasem przejawiającą się w postaci porad jego ojca czy obecności brata. I to, osadzone głęboko w jego wnętrzu, szeptało, by brnął do przodu i nie zważał na małe niepowodzenia, ponieważ to mogło go tylko wzmocnić. Pokładanie nadziei w pustce stawało się coraz trudniejsze, nawet dla niego. Maj wczepił w niego swoje szpony, naruszając jego marzycielską naturę; tak jakby ktoś chwycił jego skrzydła i zaczął mozolny proces wbijania ich w ziemię. Na razie pozostawał sobą, co oznaczało, iż w wielu kwestiach zgodziłby się z tą alchemiczką, zwłaszcza, że nie raz słyszał jak mówiono o nim, iż zbyt często przebywa w świecie tkanym przez swą wyobraźnię.
Nie tym razem, tak nie mogło być. Oznaczałoby to przecież, że nic z tego, czego w tym momencie doświadczał, nie jest prawdziwe. Choć w nagłym uczuciu było coś tragicznego, to wcześniej znał tylko ze swoich książek, dzielił z literackimi bohaterami, zastanawiając się czy go to kiedyś również spotka. Ta nerwowość, dziwna lekkość w okolicy żołądka, musiała skąd się brać i mógł tylko śmiałe zgadywać, że dotknęło go młodzieńcze zauroczenie, ten szczególny rodzaj emocji od pierwszego wejrzenia. Jeszcze miał się przekonać, iż nie było ono wcale takie pierwsze, póki co skupiał się raczej na powstrzymywaniu ekscytacji. Nie wiedział czy to było to, właściwie bardzo tego pragnął, w głębi duszy, gdzie nie zgasła nadzieja na szczęśliwe zakończenie dla kogoś takiego jak on. Rozum tam nie docierał, jak nie docierał pod zadaszenie, więc pozwalał sobie na kolejną chwilę, jedną wymianę słów więcej z tą drobną, piegowatą panienką. O ile była panienką, och, nie śmiał wdawać się w rozważania na ten temat, chyba serce by mu pękło, gdyby się okazało, że jej już do kogoś przynależy. Wiele godzin później może odpowiedzialnością za niesforne, lorda nie godne myśli obarczy tę przeklętą herbatę, którą teraz podejrzewał jedynie o przyniesienie mu pod nos błogiego zapachu mięty.
Powędrował za jej spojrzeniem, jakby w obawie, iż wypatrzy tam kogoś bardziej godnego uwagi niż on. Napotkał jedynie podrygujący pod wpływem uderzeń płócienny materiał, przypominający mu nieco widziany przed ponad miesiącem spadochron. Uśmiechnął się do tego skojarzenia, mrużąc oczy i pochylając szyję, choć było mu już niewygodnie. W pewnym stopniu był przyzwyczajony do takich problemów; o ile jako dziecko ledwo sięgał do stołu w różdżkarskiej pracowni, tak w okresie dorastania niejedno miejsce zbadał własnym czołem. — Dobrze, że zdjąłem kapelusz, bo pewnie ściągnąłbym nam wszystkim na głowy ten daszek — zażartował, i gdzieś obok usłyszał nieprzychylne prychnięcie przemoczonego jegomościa. Skinął w jego stronę pogodnie, wracając zaraz do swojej rozmówczyni. — Oryginalne? Nie wiem, może trochę staroświeckie — odpowiedział skromnie, nie przyznając się, że bardzo jest do niego przywiązany i wręcz dumny, gdyż wywodzi się jeszcze z łaciny. Nie widział potrzeby tego dodawać, wolał słuchać jej niż sam mówić. A ona właśnie wypunktowała kolejną rzecz, która ich łączyła, to musiał być naprawdę szczęśliwy przypadek. — Obiecuję się tego dowiedzieć. Możemy nawet rozwiązać tę zagwozdkę wspólnie — zaproponował chyba zbyt śmiało, nieprzezornie, przecież nie miał pojęcia, w którym miejscu mógłby rozpocząć poszukiwania. Przynajmniej rośliny należały do zasobu jego wiedzy i, co ciekawe, nawet jej urok nie wybił go z rytmu. Wręcz przeciwnie, miał ochotę się wyprostować z zadowoleniem na dźwięk pochwały, i tu, od razu, napisać jej esej na temat kocimiętki, taki z dedykacją. Zamiast tego, kierowany impulsem kolejnego powiewu amortencji, palnął:
— Tak jak ty, Charlie. — Odnosząc się do wyjątkowości. Przysunął dłoń do ust, o sekundę za późno, bo nie mógł już cofnąć wypowiedzianego zdania. A już miał wrażenie, iż odzyskiwał nad sobą panowanie. Musiał szybko zmienić temat, powiedzieć cokolwiek. — Nigdy jej sam nie hodowałem, widzisz, nie mam ręki do użytecznych roślin, raczej wybieram te niezwykłe okazy. — I tyle z odwrócenia uwagi, co też ten niepokorny język wyprawiał!
Zawstydzony własną postawą, odwrócił twarz od niej i wziął głęboki oddech. W tym czasie do jego uszu dobiegło echo jej słów. Zielarstwo to był raczej termin czarodziejski, czyżby...?
Charlene, powtórzył sobie w myślach, co w końcu poruszyło znajomą strunę w jego pamięci. Uniósł w górę brwi, przekręcając ciało z powrotem w jej stronę. — Ravenclaw, oczywiście! To ja, Constantine, byłem prefektem naszego domu, tylko jakiś rok czy dwa niżej od ciebie. — Zapomniał o drobnej wpadce, ona była z jego świata, na dodatek ją znał! Nie nadmienił przynależności do Zakonu, mimo oddziaływania eliksiru, w tej kwestii pozostawał ostrożny.
Nie tym razem, tak nie mogło być. Oznaczałoby to przecież, że nic z tego, czego w tym momencie doświadczał, nie jest prawdziwe. Choć w nagłym uczuciu było coś tragicznego, to wcześniej znał tylko ze swoich książek, dzielił z literackimi bohaterami, zastanawiając się czy go to kiedyś również spotka. Ta nerwowość, dziwna lekkość w okolicy żołądka, musiała skąd się brać i mógł tylko śmiałe zgadywać, że dotknęło go młodzieńcze zauroczenie, ten szczególny rodzaj emocji od pierwszego wejrzenia. Jeszcze miał się przekonać, iż nie było ono wcale takie pierwsze, póki co skupiał się raczej na powstrzymywaniu ekscytacji. Nie wiedział czy to było to, właściwie bardzo tego pragnął, w głębi duszy, gdzie nie zgasła nadzieja na szczęśliwe zakończenie dla kogoś takiego jak on. Rozum tam nie docierał, jak nie docierał pod zadaszenie, więc pozwalał sobie na kolejną chwilę, jedną wymianę słów więcej z tą drobną, piegowatą panienką. O ile była panienką, och, nie śmiał wdawać się w rozważania na ten temat, chyba serce by mu pękło, gdyby się okazało, że jej już do kogoś przynależy. Wiele godzin później może odpowiedzialnością za niesforne, lorda nie godne myśli obarczy tę przeklętą herbatę, którą teraz podejrzewał jedynie o przyniesienie mu pod nos błogiego zapachu mięty.
Powędrował za jej spojrzeniem, jakby w obawie, iż wypatrzy tam kogoś bardziej godnego uwagi niż on. Napotkał jedynie podrygujący pod wpływem uderzeń płócienny materiał, przypominający mu nieco widziany przed ponad miesiącem spadochron. Uśmiechnął się do tego skojarzenia, mrużąc oczy i pochylając szyję, choć było mu już niewygodnie. W pewnym stopniu był przyzwyczajony do takich problemów; o ile jako dziecko ledwo sięgał do stołu w różdżkarskiej pracowni, tak w okresie dorastania niejedno miejsce zbadał własnym czołem. — Dobrze, że zdjąłem kapelusz, bo pewnie ściągnąłbym nam wszystkim na głowy ten daszek — zażartował, i gdzieś obok usłyszał nieprzychylne prychnięcie przemoczonego jegomościa. Skinął w jego stronę pogodnie, wracając zaraz do swojej rozmówczyni. — Oryginalne? Nie wiem, może trochę staroświeckie — odpowiedział skromnie, nie przyznając się, że bardzo jest do niego przywiązany i wręcz dumny, gdyż wywodzi się jeszcze z łaciny. Nie widział potrzeby tego dodawać, wolał słuchać jej niż sam mówić. A ona właśnie wypunktowała kolejną rzecz, która ich łączyła, to musiał być naprawdę szczęśliwy przypadek. — Obiecuję się tego dowiedzieć. Możemy nawet rozwiązać tę zagwozdkę wspólnie — zaproponował chyba zbyt śmiało, nieprzezornie, przecież nie miał pojęcia, w którym miejscu mógłby rozpocząć poszukiwania. Przynajmniej rośliny należały do zasobu jego wiedzy i, co ciekawe, nawet jej urok nie wybił go z rytmu. Wręcz przeciwnie, miał ochotę się wyprostować z zadowoleniem na dźwięk pochwały, i tu, od razu, napisać jej esej na temat kocimiętki, taki z dedykacją. Zamiast tego, kierowany impulsem kolejnego powiewu amortencji, palnął:
— Tak jak ty, Charlie. — Odnosząc się do wyjątkowości. Przysunął dłoń do ust, o sekundę za późno, bo nie mógł już cofnąć wypowiedzianego zdania. A już miał wrażenie, iż odzyskiwał nad sobą panowanie. Musiał szybko zmienić temat, powiedzieć cokolwiek. — Nigdy jej sam nie hodowałem, widzisz, nie mam ręki do użytecznych roślin, raczej wybieram te niezwykłe okazy. — I tyle z odwrócenia uwagi, co też ten niepokorny język wyprawiał!
Zawstydzony własną postawą, odwrócił twarz od niej i wziął głęboki oddech. W tym czasie do jego uszu dobiegło echo jej słów. Zielarstwo to był raczej termin czarodziejski, czyżby...?
Charlene, powtórzył sobie w myślach, co w końcu poruszyło znajomą strunę w jego pamięci. Uniósł w górę brwi, przekręcając ciało z powrotem w jej stronę. — Ravenclaw, oczywiście! To ja, Constantine, byłem prefektem naszego domu, tylko jakiś rok czy dwa niżej od ciebie. — Zapomniał o drobnej wpadce, ona była z jego świata, na dodatek ją znał! Nie nadmienił przynależności do Zakonu, mimo oddziaływania eliksiru, w tej kwestii pozostawał ostrożny.
by the sacred grove, where the waters flowwe will come and go, in the forest
Constantine L. Ollivander
Zawód : badacz i ilustrator flory magicznej
Wiek : 21/22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
broken boy
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Charlene czasem się zastanawiała jak postrzegali świat magii ci spośród nich, którzy urodzili się w rodzinach mugoli i dowiedzieli się o czarach dopiero po liście z Hogwartu i wizycie jakiegoś czarodzieja, który wprowadził ich w ten świat. Dla nich to wszystko z pewnością jeszcze bardziej musiało być cudem, podczas gdy dzieci czarodziejów dorastały otoczone magią od urodzenia, i wiele z nich nawet nie znało innego stanu rzeczy, innego świata w którym czary były tylko wymysłem bajek. Charlie była dzieckiem dwójki czarodziejów – a więc znała magię, nie była jej ona obca, ale mimo to wiele zjawisk wciąż ją zachwycało, bo przecież nawet czarodzieje z dziada pradziada nie wiedzieli o swoim świecie absolutnie wszystkiego a wiele rzeczy wciąż czekało na odkrycie. I to właśnie było piękne. Jej umysł był otwarty i wiedziała że wiele rzeczy wciąż czeka na to by je poznała, co starała się robić, a liczyła że ma jeszcze całe życie na to, by zgłębić piękno tego świata i wiedzę która czekała na jej poznanie. Cieszyła się z drobnych rzeczy, pragnąc patrzeć w przyszłość z optymizmem mimo zbierających się na horyzoncie ciemnych chmur, które nieco ten piękny i spokojny obraz burzyły, bo wiedziała przecież że nie dzieje się dobrze. I coraz częściej martwiła się o to, co przyniesie przyszłość, co jeszcze złego zrobią anomalie, i czy Zakon aby na pewno powstrzyma to, co zdawało się nadciągać.
Teraz utknęła w sytuacji nie noszącej na sobie znamion dławiącego niepokoju i grozy. Ot, zwykłe popołudnie w Londynie, letni deszcz... i ta nagłe, dziwne uniesienie, które przyszło wraz z pięknym zapachem. Ten powoli mijał, czuła go wokół siebie coraz mniej, ale uniesienie jeszcze nie znikało, sprawiając, że świat wokół nabrał jeszcze jaśniejszych barw, a niepokoje związane z anomaliami zeszły na dalsze plan. Nawet praca oraz snute wcześniej plany zeszły na dalszy plan; Charlie czuła się teraz, jakby tym planem tak naprawdę było to spotkanie i rozmowa. Za kilka godzin najprawdopodobniej pozostanie po nim głębokie zawstydzenie, ale póki co syciła się chwilą, nagłym powiewem fascynacji przystojnym i w dodatku jak się okazało – mądrym młodzieńcem. A wiedza była czymś, co imponowało Charlie dużo mocniej niż nawet najpiękniejszy wygląd.
- Prawdopodobnie tak – zaśmiała się cicho. Sama nigdy nie miała tego problemu, bo była osobą całkowicie przeciętnego wzrostu. – Nie ma nic złego w staroświeckich imionach – stwierdziła; czarodzieje bardzo je lubili, więc często spotykała osoby o nietypowych imionach. – Może ktoś tutaj wiedziałby, co to jest? – W końcu otaczali ich mugole. A skoro to nie był termin ze świata magii, to może należało zacząć poszukiwania wśród niemagicznych? Którzy najprawdopodobniej popatrzą na nich jak na szaleńców, ale cóż poradzić?
- Och. Ojej – rzuciła tylko, znowu się rumieniąc pod wpływem jego komplementu. – Jeszcze nigdy nie byłam porównywana do kocimiętki. To... nietypowe – mówiła, choć normalnie pewnie poczułaby się dużo bardziej zdziwiona; teraz po prostu była tym podekscytowana. – Może opowiesz mi o jakimś niezwykłym okazie? Rośliny są bardzo interesujące, a ty wydajesz się wiedzieć o nich naprawdę dużo. – Także go pochwaliła, naprawdę urzeczona wcześniejszym wywodem na temat kocimiętki.
Charlie wiedziała, że mogła go kojarzyć z widzenia tylko ze świata magii, bo w mugolskim niestety bywała zbyt rzadko, by zawrzeć tu jakieś znajomości. Uznała więc, że był magicznym przechodniem takim jak ona, jednym z tych którzy od czasu do czasu lubili pobuszować po tym innym świecie i odruchowo wspomniała o zielarstwie, choć był to temat na tyle neutralny że i w mugolu nie powinien wzbudzić większych reakcji. W przypadku trafienia na mugola ten i tak nie zrozumiałby terminów ze świata magii, uznając ją za dziwadło które bredzi od rzeczy. Zdecydowana większość czarodziejów w oczach mugoli zapewne byłaby dziwolągami.
- Kto ma olej w głowie, temu dość po słowie – przytoczyła motto Ravenclawu, kiedy Constantine wypowiedział jego nazwę,a jej udało się wreszcie przypasować imię i obecny widok do wtedy jeszcze chłopięcej twarzy ze wspomnień. Skończyła Hogwart pięć lat temu, więc nic dziwnego że nie skojarzyła imienia jednoznacznie z młodszym od niej Krukonem, choć twarz od początku wydawała jej się skądś znana; nie pamiętała dobrze wszystkich uczniów z innych roczników, niektórych z Ravenclawu znała tylko z widzenia z pokoju wspólnego. Jej szkolne grono znajomych nigdy nie było zbyt duże. – Tak... chyba cię pamiętam – powiedziała w końcu. Constantine Ollivander. To wyjaśniało, dlaczego tak się odróżniał od mijających ich mugoli, choć w tym wydaniu nie wyglądał też na wymuskanego paniczyka, choć coś szlachetnego i tak kryło się w jego rysach, czego nie mógł zamaskować żaden strój. – Widziałam cię też w Mungu. Minęłam cię kiedyś na korytarzu – dodała nagle, przypominając sobie jeszcze inne, późniejsze spotkanie już w czasie jej alchemicznego stażu.
Teraz utknęła w sytuacji nie noszącej na sobie znamion dławiącego niepokoju i grozy. Ot, zwykłe popołudnie w Londynie, letni deszcz... i ta nagłe, dziwne uniesienie, które przyszło wraz z pięknym zapachem. Ten powoli mijał, czuła go wokół siebie coraz mniej, ale uniesienie jeszcze nie znikało, sprawiając, że świat wokół nabrał jeszcze jaśniejszych barw, a niepokoje związane z anomaliami zeszły na dalsze plan. Nawet praca oraz snute wcześniej plany zeszły na dalszy plan; Charlie czuła się teraz, jakby tym planem tak naprawdę było to spotkanie i rozmowa. Za kilka godzin najprawdopodobniej pozostanie po nim głębokie zawstydzenie, ale póki co syciła się chwilą, nagłym powiewem fascynacji przystojnym i w dodatku jak się okazało – mądrym młodzieńcem. A wiedza była czymś, co imponowało Charlie dużo mocniej niż nawet najpiękniejszy wygląd.
- Prawdopodobnie tak – zaśmiała się cicho. Sama nigdy nie miała tego problemu, bo była osobą całkowicie przeciętnego wzrostu. – Nie ma nic złego w staroświeckich imionach – stwierdziła; czarodzieje bardzo je lubili, więc często spotykała osoby o nietypowych imionach. – Może ktoś tutaj wiedziałby, co to jest? – W końcu otaczali ich mugole. A skoro to nie był termin ze świata magii, to może należało zacząć poszukiwania wśród niemagicznych? Którzy najprawdopodobniej popatrzą na nich jak na szaleńców, ale cóż poradzić?
- Och. Ojej – rzuciła tylko, znowu się rumieniąc pod wpływem jego komplementu. – Jeszcze nigdy nie byłam porównywana do kocimiętki. To... nietypowe – mówiła, choć normalnie pewnie poczułaby się dużo bardziej zdziwiona; teraz po prostu była tym podekscytowana. – Może opowiesz mi o jakimś niezwykłym okazie? Rośliny są bardzo interesujące, a ty wydajesz się wiedzieć o nich naprawdę dużo. – Także go pochwaliła, naprawdę urzeczona wcześniejszym wywodem na temat kocimiętki.
Charlie wiedziała, że mogła go kojarzyć z widzenia tylko ze świata magii, bo w mugolskim niestety bywała zbyt rzadko, by zawrzeć tu jakieś znajomości. Uznała więc, że był magicznym przechodniem takim jak ona, jednym z tych którzy od czasu do czasu lubili pobuszować po tym innym świecie i odruchowo wspomniała o zielarstwie, choć był to temat na tyle neutralny że i w mugolu nie powinien wzbudzić większych reakcji. W przypadku trafienia na mugola ten i tak nie zrozumiałby terminów ze świata magii, uznając ją za dziwadło które bredzi od rzeczy. Zdecydowana większość czarodziejów w oczach mugoli zapewne byłaby dziwolągami.
- Kto ma olej w głowie, temu dość po słowie – przytoczyła motto Ravenclawu, kiedy Constantine wypowiedział jego nazwę,a jej udało się wreszcie przypasować imię i obecny widok do wtedy jeszcze chłopięcej twarzy ze wspomnień. Skończyła Hogwart pięć lat temu, więc nic dziwnego że nie skojarzyła imienia jednoznacznie z młodszym od niej Krukonem, choć twarz od początku wydawała jej się skądś znana; nie pamiętała dobrze wszystkich uczniów z innych roczników, niektórych z Ravenclawu znała tylko z widzenia z pokoju wspólnego. Jej szkolne grono znajomych nigdy nie było zbyt duże. – Tak... chyba cię pamiętam – powiedziała w końcu. Constantine Ollivander. To wyjaśniało, dlaczego tak się odróżniał od mijających ich mugoli, choć w tym wydaniu nie wyglądał też na wymuskanego paniczyka, choć coś szlachetnego i tak kryło się w jego rysach, czego nie mógł zamaskować żaden strój. – Widziałam cię też w Mungu. Minęłam cię kiedyś na korytarzu – dodała nagle, przypominając sobie jeszcze inne, późniejsze spotkanie już w czasie jej alchemicznego stażu.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Jego refleksjom zdarzało się zahaczyć o podobne tematy; może zwyczajnie dlatego, że mała inspiracja, pozornie banalny szczegół, wystarczały, aby pogrążyć go w zadumie na dłuższą chwilę. Tak więc naturalnym zbiegiem faktów również zastanawiał się nad tą inną perspektywą, a także nad tym, jak sam czułby się w takiej pozycji. Doceniał swe życie i nie pragnął urodzić się jako ktoś zupełnie odmienny, przyznawał jednak przed sobą, iż gdyby los zarządził inaczej, to wcale nie byłby czarodziejem tylko na przykład mugolem, może wypranym z emocji wujkiem albo, kto wie, tym ulicznym artystą, goniącym uciekające na wietrze fragmenty jasnego płótna. A może nim był – czyż nie próbował zmieniać obrazu rzeczywistości, czyż nie gonił z tą samą desperacją za swoimi marzeniami? Palcom drobnego, zasapanego sprzedawcy zabrakło centymetra, by pochwycić w pół skończony szkic nim wpadł w kałużę. Część papierów poleciała w stronę młodego Ollivandera i jego piegowatej towarzyszki, plącząc im się pod nogami. Schylił się, by ująć te, które zatrzymały się swój bieg na wysokości jego łydek. Zanim oddał je właścicielowi, zerknął na niewielki stosik mimochodem, zauważając tyle, że są jeszcze puste. Ach, być może w innych okolicznościach zamieniłby z nim słówko lub dwa, ale jego umysł potrafił skupić się tylko na jednej osobie. Rzewnym wzrokiem powrócił do studiowania zjawiskowej twarzy, jaką miał przed sobą. Nadal nie umiał wyjaśnić, dlaczego wydaje się nią zachwycony, ten stan porównałby do wędrówki po dywanie szafirków czy odkryciu jaskiniowego mchu, mieniącego się w ciemnościach niczym nieboskłon pełen gwiazd. To było do niego niepodobne, porzucić przyjaciela, zatracić się w czyichś oczach, zaczepiać na ulicy przypadkową osobę... nie mógł nic na to poradzić, coś w jego wnętrzu burzyło się, gdy się od niej dosuwał, a najchętniej objąłby ją ramionami i ochronił przed deszczem, przed światem.
— Tutaj? — odezwał się z pewnym zaskoczeniem, wspominając może wcześniejszą nieprzychylność, której doświadczył szwendając się po targu. Byłby chyba zbyt zazdrosny, że ktoś inny wdałby się w rozmowę z Charlie, że komuś innemu poświęciłaby swój czas. Odchrząknął, rozglądając się ukradkiem wśród pobliskich twarzy. — Niewykluczone, ale właściwie... to chyba przestaje padać!— wtrącił, nagle zdając sobie sprawę, że rytm wybijany przez krople deszczu, uderzające w plandekę nad nimi, traci na animuszu i zaczyna przypominać rozmywające się, ostatnie nuty wygrywane przez orkiestrę na koniec koncertu. Nie było to nic niezwykłego, powoli nadchodziło lato, a deszcze o tej porze roku zwykły pojawiać się i znikać równie gwałtownie. On sam spędzał wiele godzin na zewnątrz, korzystając z dodatkowych słonecznych godzin, wybierając się na poszukiwania ingrediencji czy przemierzając dawne szlaki; w tym roku mogło być inaczej, anomalie pozbawiły go możliwości powrotu do domu, zaś nie sposób było przewidzieć, co jeszcze może się zdarzyć. Powoli towarzyszący mu zazwyczaj dreszcz niepokoju począł wkradać się ponownie do jego świadomości, gdy zapach końskiej grzywy i farb zniknął niemalże całkowicie z powietrza. Śmiech, który wydobył się z jego płuc był przysypany nerwowością, niemającą nic wspólnego ze zwykłą niezręcznością sytuacji, a z czymś znacznie bardziej mrocznym. Nadal nie wiedział, że jego zachowanie dyktowane jest wpływem amortencji, więc rzucił tylko:
— Wolałbym pozostać incognito. — Puścił do niej oczko, nawet nie rumieniąc się tym razem i wychylił się spod daszku, wysuwając rękę, by sprawdzić stan pogody. — To może trochę jak z różami. Są ich całe ogrody, więc przestają być takie wyjątkowe, poza tym ich fenomen nadal pozostaje dla mnie zagadkowy – nie są tak użyteczne jak na przykład jemioła czy lawenda – a pisze się o nich poematy... — Dopiero teraz kolor powrócił do jego policzków, spowodowany tym, że pozwolił jego opiniom swobodnie uciec i rozlać się przy niezbyt dobrze znanej osobie. Poprawił kołnierz sweterka, kontynuując już mniej przejętym tonem: — No dobrze, są dość szlachetne i olejek różany jest bardzo cenny, ale są mniej przyjazne niż kocimiętka — przyznał pokojowo, jakby prowadził istotną dyskusję, a nie spierał się sam ze sobą na temat roślin. Gdy na nią patrzył, okazywało się, iż chyba nie ma ona nic przeciwko jego wywodom. Zdarzało się to zgoła nieczęsto, wszak nie każdy był zainteresowany tymże tematem i Constantine nawykł do spisywania myśli w dzienniku niż ich wypowiadania na głos.
— Słowa nie mogą oddać sprawiedliwości czarowi niektórych okazów — podjął ostrożnie, przymykając na chwilę oczy i wdychając nieco wątły zapach mięty. — Galium odoratum, oczywiście to przytulia wonna, sprawdza się znakomicie jako ochrona domu. Wystarczy posadzić ją przed wejściem, a rozrośnie się w leśne, kwieciste posłanie o zielonych listkach i białych kwiatowych kielichach, które wydziela słodki zapach, może służyć jako dodatek do wypieków i jako składnik naparu relaksującego — opowiedział, przy każdym słowie radosne iskierki tańczyły w jego piwnych tęczówkach. Poczuł przypływ tęsknoty za cieplejszym klimatem, który był znacznie bardziej przyjazny dla tej rośliny.
Przyjemny temat wywoływał w jego brzuchy lekkość, podobną do tej, która powstała, gdy dziś pierwszy raz skrzyżował spojrzenia z tą kobietą, więc nawet nie zauważył, iż ten cały wpływ tracił na sile. Jego myśli przesunęły się z pragnienia dotknięcia jej włosów, do wspomnień o wieży Ravenclawu.
— Raz Krukonem, na zawsze Krukonem — dodał, kiwając przytakująco głową. Nie chciałby być w żadnym innym domu, to w książkach odnajdywał największą pasję. Oczywiście, lwie serce czy bezinteresowność Puchonów też nie były mu obce. Biorąc pod uwagę pewną różnicę wieku, nie było powodów, żeby dokładnie go pamiętała, gdyż nie wybijał się jako gwiazda sportu, a jego osiągnięcia zamykały się raczej do pojedynków oraz ocen z zajęć. Za to jego nazwisko... no tak, skoro była czarownicą, na pewno słyszała o Ollivanderach. I o ich klątwie. — Na pewno, bywam tam zwykle co najmniej raz w miesiącu — powiedział żartobliwym tonem. Wciąż pozostawał pochylony, co zaczynało mu nagle przeszkadzać.
— Tutaj? — odezwał się z pewnym zaskoczeniem, wspominając może wcześniejszą nieprzychylność, której doświadczył szwendając się po targu. Byłby chyba zbyt zazdrosny, że ktoś inny wdałby się w rozmowę z Charlie, że komuś innemu poświęciłaby swój czas. Odchrząknął, rozglądając się ukradkiem wśród pobliskich twarzy. — Niewykluczone, ale właściwie... to chyba przestaje padać!— wtrącił, nagle zdając sobie sprawę, że rytm wybijany przez krople deszczu, uderzające w plandekę nad nimi, traci na animuszu i zaczyna przypominać rozmywające się, ostatnie nuty wygrywane przez orkiestrę na koniec koncertu. Nie było to nic niezwykłego, powoli nadchodziło lato, a deszcze o tej porze roku zwykły pojawiać się i znikać równie gwałtownie. On sam spędzał wiele godzin na zewnątrz, korzystając z dodatkowych słonecznych godzin, wybierając się na poszukiwania ingrediencji czy przemierzając dawne szlaki; w tym roku mogło być inaczej, anomalie pozbawiły go możliwości powrotu do domu, zaś nie sposób było przewidzieć, co jeszcze może się zdarzyć. Powoli towarzyszący mu zazwyczaj dreszcz niepokoju począł wkradać się ponownie do jego świadomości, gdy zapach końskiej grzywy i farb zniknął niemalże całkowicie z powietrza. Śmiech, który wydobył się z jego płuc był przysypany nerwowością, niemającą nic wspólnego ze zwykłą niezręcznością sytuacji, a z czymś znacznie bardziej mrocznym. Nadal nie wiedział, że jego zachowanie dyktowane jest wpływem amortencji, więc rzucił tylko:
— Wolałbym pozostać incognito. — Puścił do niej oczko, nawet nie rumieniąc się tym razem i wychylił się spod daszku, wysuwając rękę, by sprawdzić stan pogody. — To może trochę jak z różami. Są ich całe ogrody, więc przestają być takie wyjątkowe, poza tym ich fenomen nadal pozostaje dla mnie zagadkowy – nie są tak użyteczne jak na przykład jemioła czy lawenda – a pisze się o nich poematy... — Dopiero teraz kolor powrócił do jego policzków, spowodowany tym, że pozwolił jego opiniom swobodnie uciec i rozlać się przy niezbyt dobrze znanej osobie. Poprawił kołnierz sweterka, kontynuując już mniej przejętym tonem: — No dobrze, są dość szlachetne i olejek różany jest bardzo cenny, ale są mniej przyjazne niż kocimiętka — przyznał pokojowo, jakby prowadził istotną dyskusję, a nie spierał się sam ze sobą na temat roślin. Gdy na nią patrzył, okazywało się, iż chyba nie ma ona nic przeciwko jego wywodom. Zdarzało się to zgoła nieczęsto, wszak nie każdy był zainteresowany tymże tematem i Constantine nawykł do spisywania myśli w dzienniku niż ich wypowiadania na głos.
— Słowa nie mogą oddać sprawiedliwości czarowi niektórych okazów — podjął ostrożnie, przymykając na chwilę oczy i wdychając nieco wątły zapach mięty. — Galium odoratum, oczywiście to przytulia wonna, sprawdza się znakomicie jako ochrona domu. Wystarczy posadzić ją przed wejściem, a rozrośnie się w leśne, kwieciste posłanie o zielonych listkach i białych kwiatowych kielichach, które wydziela słodki zapach, może służyć jako dodatek do wypieków i jako składnik naparu relaksującego — opowiedział, przy każdym słowie radosne iskierki tańczyły w jego piwnych tęczówkach. Poczuł przypływ tęsknoty za cieplejszym klimatem, który był znacznie bardziej przyjazny dla tej rośliny.
Przyjemny temat wywoływał w jego brzuchy lekkość, podobną do tej, która powstała, gdy dziś pierwszy raz skrzyżował spojrzenia z tą kobietą, więc nawet nie zauważył, iż ten cały wpływ tracił na sile. Jego myśli przesunęły się z pragnienia dotknięcia jej włosów, do wspomnień o wieży Ravenclawu.
— Raz Krukonem, na zawsze Krukonem — dodał, kiwając przytakująco głową. Nie chciałby być w żadnym innym domu, to w książkach odnajdywał największą pasję. Oczywiście, lwie serce czy bezinteresowność Puchonów też nie były mu obce. Biorąc pod uwagę pewną różnicę wieku, nie było powodów, żeby dokładnie go pamiętała, gdyż nie wybijał się jako gwiazda sportu, a jego osiągnięcia zamykały się raczej do pojedynków oraz ocen z zajęć. Za to jego nazwisko... no tak, skoro była czarownicą, na pewno słyszała o Ollivanderach. I o ich klątwie. — Na pewno, bywam tam zwykle co najmniej raz w miesiącu — powiedział żartobliwym tonem. Wciąż pozostawał pochylony, co zaczynało mu nagle przeszkadzać.
by the sacred grove, where the waters flowwe will come and go, in the forest
Constantine L. Ollivander
Zawód : badacz i ilustrator flory magicznej
Wiek : 21/22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
broken boy
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Także Charlie usłyszała szelest i poczuła jak coś upada w okolicach jej kostek, ale zanim otrząsnęła się z zamyślenia i schyliła się po szkice, Constantine już to zrobił i oddał je właścicielowi, mugolskiemu ulicznemu artyście, który tworzył niedaleko nich i któremu niespodziewany podmuch wiatru pomieszał szyki. Odprowadzała go wzrokiem, gdy odchodził troskliwie osłaniając w dłoniach odzyskane kartki, ale szybko znów skupiła się na swoim niespotykanym towarzyszu, do którego coś w dziwny sposób ją ciągnęło.
Powiodła wzrokiem za jego spojrzeniem, zauważając, że rzeczywiście deszcz tracił na sile. Dudnienie kropel o plandekę nad ich głowami cichło, podobnie jak uderzenia o kostkę brukową, a deszczu spadało na ziemię coraz mniej; zapewne lada chwila miał dobiec końca, jak to często bywało z letnimi deszczami. Och, gdyby tylko wiedzieli, że to lato za kilka dni się skończy i znów powróci zima, i to taka jakiej nie widywali w Londynie nawet w styczniu!
Wraz z deszczem coraz bardziej znikał zapach kocimiętki, ziół i kwiatów, ustępując zwykłemu zapachowi deszczu i mokrej ulicy.
- Też czasami się nad tym zastanawiam. Ale nie wszystkie rośliny są użyteczne w alchemii. Niektóre po prostu cieszą oczy i zdobią nasz świat kolorami. Taka jest zapewne rola róż, które kojarzą się z pięknem i romantycznością – powiedziała. Wielu roślin w ogóle nie używano w eliksirach ani w lecznictwie, ale wśród nich na pewno były i takie, których właściwości dopiero czekały na odkrycie i coś, co dziś uchodziło za bezużyteczne, za kilkadziesiąt lat mogło okazać się posiadać niezwykłe właściwości. – Sama chyba wolę raczej zwyczajne kwiaty, jak stokrotki czy niezapominajki. Są skromne i delikatne, ale... mają swój urok. – Jeśli by tak porównać dziewczęta z kręgów Constantine’a do niej, to z pewnością byłaby zwyczajną stokrotką wśród pięknych, wymuskanych róż z najlepszych ogrodów. Daleko jej było do róży, może dlatego bliższe jej były zwykłe polne kwiaty.
- Wobec tego chyba muszę trochę bardziej zadbać o ogródek przy domu. Do tej pory skupiałam się głównie na ziołach przydatnych w alchemii – powiedziała cicho; nie miała czasu by pielęgnować ogród, więc był trochę zapuszczony, choć zioła czuły się w nim dobrze. Chciała jednak żeby Constantine wiedział że i ona kochała rośliny, chciała w ten sposób przyciągnąć jego uwagę, stać się dla niego bardziej interesująca w tych końcowych podrygach stanu zauroczenia. – Choć obawiam się, że przez tą majową pogodę to lato i tak nie będzie obfitować w kwiaty ani zioła – westchnęła ze smutkiem; anomalie zepsuły nawet to. Nawet zakup niektórych ingrediencji stał się teraz trudniejszy, a obawiała się, że może być gorzej jeśli pogoda się nie uspokoi i nie wróci do normy.
- Zawsze pozostanie ten sentyment do szkolnych lat – zgodziła się, dumna z dawnej przynależności, bo wciąż identyfikowała się z wartościami Domu Kruka, choć pewnie wśród Puchonów też nie czułaby się źle. Ale Tiara uznała że jednak jej miejsce było wśród Krukonów i tam spędziła siedem lat swojej nauki, doskonaląc się w swoich pasjach oraz w magii ogółem. I oczywiście jak każdy czarodziej wiedziała kim są Ollivanderowie; jej różdżka pochodziła właśnie z ich sklepu, kupiła ją tam mając jedenaście lat, tak jak chyba każdy kogo znała.
Deszcz przestał padać, a rozkoszny zapach sprzed kilku chwil rozwiał się całkowicie w kolejnym podmuchu wiatru, i teraz nie czuła już nic poza zwykłymi woniami miasta i ulicy po deszczu. Pokiwała głową z uśmiechem, ale ten po kilku chwilach nagle zbladł, kiedy otrzeźwiała i wcześniejszy stan fascynacji coraz bardziej zaczął się ulatniać.
Jej policzki pokryły się jeszcze większym rumieńcem, gdy uświadomiła sobie dziwaczność sytuacji i tą niezwykłą poufałość, której się dopuściła.
- Ja... bardzo przepraszam – wyjąkała, zdając sobie sprawę, że przed chwilą prawdopodobnie ośmieszyła się przed znajomym-nieznajomym młodzieńcem, z jakiegoś nieznanego powodu zachowując się zupełnie jak nie ona. Bo choć to co mówił faktycznie zrobiło na niej wrażenie, nic nie tłumaczyło, dlaczego tak nagle poczuła tak silną fascynację przypadkowo spotkanym mężczyzną, dlaczego zachowała się przy nim jak głupiutka, zakochana nastolatka która wpadła na swój obiekt westchnień. – Nie wiem, co się stało – szepnęła, odsuwając się, wciąż czerwona na twarzy i głęboko skonsternowana tą niezrozumiałą sytuacją. Kiedy zniknęło beztroskie, radosne uniesienie, zaczęły pojawiać się wątpliwości, zdumienie i zawstydzenie tym, że głupio się zachowała i na pewno narobiła sobie wstydu przed Constantinem Ollivanderem. Ale czy i on nie zachowywał się chwilę temu podobnie irracjonalnie? Zupełnie jakby oboje nawdychali się dużej ilości kocimiętki lub innej odurzającej substancji.
Powiodła wzrokiem za jego spojrzeniem, zauważając, że rzeczywiście deszcz tracił na sile. Dudnienie kropel o plandekę nad ich głowami cichło, podobnie jak uderzenia o kostkę brukową, a deszczu spadało na ziemię coraz mniej; zapewne lada chwila miał dobiec końca, jak to często bywało z letnimi deszczami. Och, gdyby tylko wiedzieli, że to lato za kilka dni się skończy i znów powróci zima, i to taka jakiej nie widywali w Londynie nawet w styczniu!
Wraz z deszczem coraz bardziej znikał zapach kocimiętki, ziół i kwiatów, ustępując zwykłemu zapachowi deszczu i mokrej ulicy.
- Też czasami się nad tym zastanawiam. Ale nie wszystkie rośliny są użyteczne w alchemii. Niektóre po prostu cieszą oczy i zdobią nasz świat kolorami. Taka jest zapewne rola róż, które kojarzą się z pięknem i romantycznością – powiedziała. Wielu roślin w ogóle nie używano w eliksirach ani w lecznictwie, ale wśród nich na pewno były i takie, których właściwości dopiero czekały na odkrycie i coś, co dziś uchodziło za bezużyteczne, za kilkadziesiąt lat mogło okazać się posiadać niezwykłe właściwości. – Sama chyba wolę raczej zwyczajne kwiaty, jak stokrotki czy niezapominajki. Są skromne i delikatne, ale... mają swój urok. – Jeśli by tak porównać dziewczęta z kręgów Constantine’a do niej, to z pewnością byłaby zwyczajną stokrotką wśród pięknych, wymuskanych róż z najlepszych ogrodów. Daleko jej było do róży, może dlatego bliższe jej były zwykłe polne kwiaty.
- Wobec tego chyba muszę trochę bardziej zadbać o ogródek przy domu. Do tej pory skupiałam się głównie na ziołach przydatnych w alchemii – powiedziała cicho; nie miała czasu by pielęgnować ogród, więc był trochę zapuszczony, choć zioła czuły się w nim dobrze. Chciała jednak żeby Constantine wiedział że i ona kochała rośliny, chciała w ten sposób przyciągnąć jego uwagę, stać się dla niego bardziej interesująca w tych końcowych podrygach stanu zauroczenia. – Choć obawiam się, że przez tą majową pogodę to lato i tak nie będzie obfitować w kwiaty ani zioła – westchnęła ze smutkiem; anomalie zepsuły nawet to. Nawet zakup niektórych ingrediencji stał się teraz trudniejszy, a obawiała się, że może być gorzej jeśli pogoda się nie uspokoi i nie wróci do normy.
- Zawsze pozostanie ten sentyment do szkolnych lat – zgodziła się, dumna z dawnej przynależności, bo wciąż identyfikowała się z wartościami Domu Kruka, choć pewnie wśród Puchonów też nie czułaby się źle. Ale Tiara uznała że jednak jej miejsce było wśród Krukonów i tam spędziła siedem lat swojej nauki, doskonaląc się w swoich pasjach oraz w magii ogółem. I oczywiście jak każdy czarodziej wiedziała kim są Ollivanderowie; jej różdżka pochodziła właśnie z ich sklepu, kupiła ją tam mając jedenaście lat, tak jak chyba każdy kogo znała.
Deszcz przestał padać, a rozkoszny zapach sprzed kilku chwil rozwiał się całkowicie w kolejnym podmuchu wiatru, i teraz nie czuła już nic poza zwykłymi woniami miasta i ulicy po deszczu. Pokiwała głową z uśmiechem, ale ten po kilku chwilach nagle zbladł, kiedy otrzeźwiała i wcześniejszy stan fascynacji coraz bardziej zaczął się ulatniać.
Jej policzki pokryły się jeszcze większym rumieńcem, gdy uświadomiła sobie dziwaczność sytuacji i tą niezwykłą poufałość, której się dopuściła.
- Ja... bardzo przepraszam – wyjąkała, zdając sobie sprawę, że przed chwilą prawdopodobnie ośmieszyła się przed znajomym-nieznajomym młodzieńcem, z jakiegoś nieznanego powodu zachowując się zupełnie jak nie ona. Bo choć to co mówił faktycznie zrobiło na niej wrażenie, nic nie tłumaczyło, dlaczego tak nagle poczuła tak silną fascynację przypadkowo spotkanym mężczyzną, dlaczego zachowała się przy nim jak głupiutka, zakochana nastolatka która wpadła na swój obiekt westchnień. – Nie wiem, co się stało – szepnęła, odsuwając się, wciąż czerwona na twarzy i głęboko skonsternowana tą niezrozumiałą sytuacją. Kiedy zniknęło beztroskie, radosne uniesienie, zaczęły pojawiać się wątpliwości, zdumienie i zawstydzenie tym, że głupio się zachowała i na pewno narobiła sobie wstydu przed Constantinem Ollivanderem. Ale czy i on nie zachowywał się chwilę temu podobnie irracjonalnie? Zupełnie jakby oboje nawdychali się dużej ilości kocimiętki lub innej odurzającej substancji.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
To była rzadkość, zwłaszcza w świetle ostatnich miesięcy, by coś tak chronić, coś obdarzać tak czystą, nieskazitelną troską, jaka malowała się przez tych kilka sekund w mgliście rzewnych oczach odchodzącego artysty. Większość czarodziejów, oczywiście, dźwigała brzemię niejednego zmartwienia z powodu wydarzeń tak odległych jak pierwszomajowa noc lub też bliższych, będących jej anomaliowymi następstwami, to nie było jednak to samo. Istniała subtelna różnica w brzmieniu drgań serca, które szczerze bało się utracić ukochanych, a tym, które głęboko wierzyło w to, co chciało po sobie pozostawić na tym świecie. On nieco zaniedbał to drugie, grzebiąc przy przeprowadzce notesy botaniczne na dnie kufra, pozostawiając miesiące wcześniej rzadkie okazy do wyschnięcia, zanim zdążył je utrwalić w zaczarowanych szkiełkach. To było do niego niemal tak niepodobne, jak okazywanie tak otwartego zainteresowania pannie, którą ledwie poznał. Powracająca trzeźwość – tylko tak pozostało mu określić ten stan swego zwyczajowego, statecznego umysłu w porównaniu do tej odurzonej, trudnej do pojęcia formy – przygarnęła ze sobą szeptane słowa o odpowiedzialności, rozsądku, z a s a d a c h. Silne bicie serca zwalniało wraz ze słabnącymi magicznymi zapachami, pozostawiając po sobie jedynie wdzięczną nutę rześkości świeżego deszczyku, choć brakowało mu już w niej wonności lasu i ziemi, która charakterystyczna była raczej dla otwartych przestrzeni aniżeli brukowanych, przepełnionych, czasem zapuszczonych alejek Londynu. Niemniej, nawet to go radowało i gdyby tylko wiedział, że już niedługo pogoda tak się popsuje, korzystałby z niej do samego końca. Może coś mu się przyśni jeszcze tej nocy, może pojawią się kolejne znaki, na razie jednak pozostawał tak samo w ciemnościach niewiedzy, jak każdy mugol wokół niego.
Już, już wyrywał się spod uroku Charlene, ale jej słowa ponownie przyciągnęły jego zachwyt i rozciągnęły go wokół drobnej osóbki.
— Och, tak — zgodził się z nią, poprawiając włosy, które zaczynały powoli schnąć. Były bardzo gęste, co zazwyczaj objawiało się tylko w jego przydługiej grzywce, teraz za to, zroszone drobną warstwą mżawki, zaczynały przybierać na objętości, przeradzając się w puchatą fryzurę. Starał się tego unikać i tym razem cieszył się, że zabrał ze sobą kapelusz. — Każda z nich ma jakiś swój cel, nawet jeżeli my go nie rozumiemy. Istnieje z jakiegoś powodu, przetrwała i rozwinęła się właśnie tak, nie inaczej. Dlatego potrzebni są badacze — tu zatrzymał się na moment, kładąc sobie dłoń na klatce piersiowej — tacy jak ja, aby dowiadywać się o nich jak najwięcej, odkrywać ich nowe, wcześniej nieznane, właściwości — skończył, uśmiechając się z odrobiną wstydliwości, nie chcąc by wyglądało to jak przechwalanie się swoim zawodem. Z drugiej strony, był dumny ze swojej ulubionej dziedziny nauki, więc nie chciał tego pominąć. Zwłaszcza, że gdzieś w międzyczasie czarownica zapytała go o jego pasję związaną z zielarstwem i na to odpowiedział dość mgliście.
Przez dłuższy moment wpatrywał się w jej ekspresję jeszcze uważniej niż uprzednio; był spostrzegawczy, lecz takie niuanse i wczytywanie się w metafory skryte pod warstwą nieszkodliwych na pozór zdań.
— Stokrotki są niepretensjonalne. Rosną niemal wszędzie, ukazując swój subtelny urok dla każdego, kto chciałby go podziwiać — odezwał się ostrożnie, nie wychodząc poza granice rozmowy o kwiatach. — Nie proszą o atencję ani nie puszą się do teatralności jak róże. Po prostu są i będą zawsze dla tych, którzy potrafią je docenić... — Jego ton przycichł na końcu, pauzę pozostawiając jako moment dla niej do przemyśleń. Ostatnie tchnienie amortencji rozbłysło w jego umyśle, kusząc go by spróbował się do niej zbliżyć, jeszcze jej dotknąć. Nie uczynił tego, nie chciał stać się jak ci wszyscy, którzy niszczą wszystko, co wpadło w ich ręce.
Wystawił tylko ku niej dłoń, zachęcając ją do podążenia za nim, ponieważ upewniwszy się, że już nie pada, zapragnął wydostać się spod daszku, by w końcu wyprostować plecy. Z zadowoleniem przeciągnął się dość powściągliwym ruchem, przymykając powieki na sekundę, po czym nabrał głęboko powietrza w płuca i krótko westchnął. Letarg zdążył osadzić się na jego mięśniach, które i tak drgały z nieużywania; zaniedbał nieco swą kondycję po ostatnich wypadkach.
— Miałem urocze drzewko pomarańczowe, które wydawało owoce cały rok i wspaniale prosperowało ustawione przy oknie w naszym foyer — rozmarzył się, nawiązując do jej wspomnienia na temat pogody, mogącej przeszkodzić pielęgnacji roślin. Zatrzymał swoją myśl, orientując się, iż nie każdy ma dostęp do takich okazów, poprzestając raczej na tradycyjnych ogródkach. Odwrócił się w jej stronę, poświęcając jej w przepraszającym geście całą uwagę. — Tak mi szkoda zwłaszcza roślin jednorocznych, biednych sezonowych ziół i lasów, zniszczonych bezpowrotnie przez anomalie — wysnuł szczere smutki, opierające się na własnych doświadczeniach. Nie tylko o zwyczajne ingrediencje było trudno, tak wiele drzew, które mogły żyć wiecznie jako różdżki dla przyszłych pokoleń czarodziejów, zostało straconych. Zdążył odwiedzić kilka takich lokacji i nie wyglądało to najlepiej.
Przeszedł kilka kroków szybciej, omijając kałużę i obracając twarz w jej stronę tak, że przez moment widział ja w pełnej krasie, ostatni raz, zanim wpływ eliksiru przeminie. Choć przemijanie było stopniowe, jego finalna część nastąpiła bardzo gwałtownie. Constantine zatrzymał się, marszcząc nieznacznie brwi i spoglądając na jego znajomą, jakby ją widział po raz pierwszy dzisiejszego dnia. Jego emocje przeskakiwały ze zdumienia, zmieszania po łapczywie chwytane opanowanie. Nie potrafił sobie wyjaśnić, co doprowadziło do jego podobnego zachowania. Przypominało to raczej sen, którego scenariusz pisany był przez kiepskiego dramaturga.
— Wybacz mi tę absurdalną śmiałość, panienko Leighton — skinął przepraszająco głową, ściągając ręce w tył i nie reagując nawet na niesforny kosmyk głosów, który opadł na jego twarz. Spróbuje to sobie wyjaśnić później, na razie dążył do tego, by jak najszybciej zakończyć to niefortunne spotkanie. — Nie, nie, proszę nie przepraszać, przecież to nie pani wina — powrócił nagle do poważnego tonu, jakby to nadanie dystansu miało przekreślić wcześniejsze zdarzenia. — Jeśli panią uraziłem, proszę przyjąć najszczersze przeprosiny. To było niegodne wychowania, jakie utrzymałem — ciągnął, widocznie używając uprzejmości jako maski dla zażenowania, jakie się w nim burzyło. Uśmiechał się łagodnie, może tylko mimikę miał nienaturalnie spiętą. Płynnym ruchem włożył swój kapelusz, uchylił go w jej stronę i dodał:
— Niestety jestem już spóźniony... proszę nie mieć mi za złe tego, co zrobiłem. To się nie powtórzy. — Wciąż stał w miejscu i po chwili dopiero zdał sobie z tego sprawę. Wyprostował się, pomachał jej sympatycznie na pożegnanie i ruszył, znikając prędko za rogiem.
Stamtąd puścił się biegiem, na jaki tylko pozwalała mu jego kondycja.
| zt
Już, już wyrywał się spod uroku Charlene, ale jej słowa ponownie przyciągnęły jego zachwyt i rozciągnęły go wokół drobnej osóbki.
— Och, tak — zgodził się z nią, poprawiając włosy, które zaczynały powoli schnąć. Były bardzo gęste, co zazwyczaj objawiało się tylko w jego przydługiej grzywce, teraz za to, zroszone drobną warstwą mżawki, zaczynały przybierać na objętości, przeradzając się w puchatą fryzurę. Starał się tego unikać i tym razem cieszył się, że zabrał ze sobą kapelusz. — Każda z nich ma jakiś swój cel, nawet jeżeli my go nie rozumiemy. Istnieje z jakiegoś powodu, przetrwała i rozwinęła się właśnie tak, nie inaczej. Dlatego potrzebni są badacze — tu zatrzymał się na moment, kładąc sobie dłoń na klatce piersiowej — tacy jak ja, aby dowiadywać się o nich jak najwięcej, odkrywać ich nowe, wcześniej nieznane, właściwości — skończył, uśmiechając się z odrobiną wstydliwości, nie chcąc by wyglądało to jak przechwalanie się swoim zawodem. Z drugiej strony, był dumny ze swojej ulubionej dziedziny nauki, więc nie chciał tego pominąć. Zwłaszcza, że gdzieś w międzyczasie czarownica zapytała go o jego pasję związaną z zielarstwem i na to odpowiedział dość mgliście.
Przez dłuższy moment wpatrywał się w jej ekspresję jeszcze uważniej niż uprzednio; był spostrzegawczy, lecz takie niuanse i wczytywanie się w metafory skryte pod warstwą nieszkodliwych na pozór zdań.
— Stokrotki są niepretensjonalne. Rosną niemal wszędzie, ukazując swój subtelny urok dla każdego, kto chciałby go podziwiać — odezwał się ostrożnie, nie wychodząc poza granice rozmowy o kwiatach. — Nie proszą o atencję ani nie puszą się do teatralności jak róże. Po prostu są i będą zawsze dla tych, którzy potrafią je docenić... — Jego ton przycichł na końcu, pauzę pozostawiając jako moment dla niej do przemyśleń. Ostatnie tchnienie amortencji rozbłysło w jego umyśle, kusząc go by spróbował się do niej zbliżyć, jeszcze jej dotknąć. Nie uczynił tego, nie chciał stać się jak ci wszyscy, którzy niszczą wszystko, co wpadło w ich ręce.
Wystawił tylko ku niej dłoń, zachęcając ją do podążenia za nim, ponieważ upewniwszy się, że już nie pada, zapragnął wydostać się spod daszku, by w końcu wyprostować plecy. Z zadowoleniem przeciągnął się dość powściągliwym ruchem, przymykając powieki na sekundę, po czym nabrał głęboko powietrza w płuca i krótko westchnął. Letarg zdążył osadzić się na jego mięśniach, które i tak drgały z nieużywania; zaniedbał nieco swą kondycję po ostatnich wypadkach.
— Miałem urocze drzewko pomarańczowe, które wydawało owoce cały rok i wspaniale prosperowało ustawione przy oknie w naszym foyer — rozmarzył się, nawiązując do jej wspomnienia na temat pogody, mogącej przeszkodzić pielęgnacji roślin. Zatrzymał swoją myśl, orientując się, iż nie każdy ma dostęp do takich okazów, poprzestając raczej na tradycyjnych ogródkach. Odwrócił się w jej stronę, poświęcając jej w przepraszającym geście całą uwagę. — Tak mi szkoda zwłaszcza roślin jednorocznych, biednych sezonowych ziół i lasów, zniszczonych bezpowrotnie przez anomalie — wysnuł szczere smutki, opierające się na własnych doświadczeniach. Nie tylko o zwyczajne ingrediencje było trudno, tak wiele drzew, które mogły żyć wiecznie jako różdżki dla przyszłych pokoleń czarodziejów, zostało straconych. Zdążył odwiedzić kilka takich lokacji i nie wyglądało to najlepiej.
Przeszedł kilka kroków szybciej, omijając kałużę i obracając twarz w jej stronę tak, że przez moment widział ja w pełnej krasie, ostatni raz, zanim wpływ eliksiru przeminie. Choć przemijanie było stopniowe, jego finalna część nastąpiła bardzo gwałtownie. Constantine zatrzymał się, marszcząc nieznacznie brwi i spoglądając na jego znajomą, jakby ją widział po raz pierwszy dzisiejszego dnia. Jego emocje przeskakiwały ze zdumienia, zmieszania po łapczywie chwytane opanowanie. Nie potrafił sobie wyjaśnić, co doprowadziło do jego podobnego zachowania. Przypominało to raczej sen, którego scenariusz pisany był przez kiepskiego dramaturga.
— Wybacz mi tę absurdalną śmiałość, panienko Leighton — skinął przepraszająco głową, ściągając ręce w tył i nie reagując nawet na niesforny kosmyk głosów, który opadł na jego twarz. Spróbuje to sobie wyjaśnić później, na razie dążył do tego, by jak najszybciej zakończyć to niefortunne spotkanie. — Nie, nie, proszę nie przepraszać, przecież to nie pani wina — powrócił nagle do poważnego tonu, jakby to nadanie dystansu miało przekreślić wcześniejsze zdarzenia. — Jeśli panią uraziłem, proszę przyjąć najszczersze przeprosiny. To było niegodne wychowania, jakie utrzymałem — ciągnął, widocznie używając uprzejmości jako maski dla zażenowania, jakie się w nim burzyło. Uśmiechał się łagodnie, może tylko mimikę miał nienaturalnie spiętą. Płynnym ruchem włożył swój kapelusz, uchylił go w jej stronę i dodał:
— Niestety jestem już spóźniony... proszę nie mieć mi za złe tego, co zrobiłem. To się nie powtórzy. — Wciąż stał w miejscu i po chwili dopiero zdał sobie z tego sprawę. Wyprostował się, pomachał jej sympatycznie na pożegnanie i ruszył, znikając prędko za rogiem.
Stamtąd puścił się biegiem, na jaki tylko pozwalała mu jego kondycja.
| zt
♫ <3
by the sacred grove, where the waters flowwe will come and go, in the forest
Constantine L. Ollivander
Zawód : badacz i ilustrator flory magicznej
Wiek : 21/22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
broken boy
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Targ uliczny na Portobello Road
Szybka odpowiedź