Sklep zielarski 'Orchideous'
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:28, w całości zmieniany 1 raz
Nie przeczę, zastanawia mnie ten tajemniczy ojciec bez wypisanej kuracji eliksiralnej, bez odwiedzenia apteki, milczę jednak. To nie moja sprawa. Naleciałości z kursu uzdrowicielskiego się we mnie odzywają, tam lubiłam dociekać przyczyn takich, a nie innych skutków obserwowanych u pacjentów. Tutaj już tego robić nie muszę, dlatego też odcinam się od sprawy. Muszę skoncentrować się na udzieleniu rzeczowej odpowiedzi.
- Och nie, lepiej nie. Nie chcemy przecież, żeby się odwodnił - mówię stanowczo, wyciągając przed siebie ręce jakbym prosiła, żeby ta kobieta przestała mnie bić. - Szczerze polecam herbatę z natki pietruszki, ale nie więcej niż jedną filiżankę dziennie! Wystarczą dwie łyżki, które zalewa pani gorącą wodą, odsącza i podaje na przykład z cukrem i cytryną, w zależności od upodobań. Z borówki można zrobić przepyszną konfiturę, którą można dodać do herbaty, jedną łyżeczkę. Lub posmarować nią kromkę chleba. Ważna jest systematyczność, wtedy organizm będzie odpowiednio stymulowany do wypłukiwania się z toksyn oraz usuwania nadmiaru wody czy bakterii z układu moczowego. - Gadam. Mogę tak długo. Co ciekawe, naiwnie wierzę, że chodzi o zwykłą pomoc potrzebującej osobie. Pomoc z problemami dotykającymi spraw urologicznych. Przez myśl nie przeszedłby mi powód zahaczający o złośliwość.
- Naprawdę? - Tym razem nie kryję zdziwienia. - Tak bez wiedzy? Musi być naprawdę utalentowanym człowiekiem. Chętnie bym go poznała i z nim porozmawiała. - stwierdzam na koniec. Tak, może on byłby tym tajemniczym eksperymentatorem na roślinach z moich poprzednich rozmyślań?
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
- Mówi pani jak doświadczona uzdrowicielka - zauważam po jej monologu, dostrzegając w jej wypowiedzi akcenty, których nie powstydziłby się wykształcony magomedyk w Mungu. Z drugiej nie strony nie powinno mnie to dziwić, bo to przecież medycy z pewnością musieli przejść zaawansowane kursy zielarstwa i eliksirów, aby wiedzieć, w jaki sposób leczyć swoich pacjentów. - Nie myślała pani o takiej karierze? - pytam z ciekawości, a samo pytanie nie wydaje mi się szczególnie wścibskie, chociaż przecież w niezdrowym wścibstwie mam ogromne doświadczenie. Plotki do Czarownicy przecież nie piszą się same, a uzyskiwanie informacji od opornych bohaterów moich tekstów wymaga nierzadko nie lada cierpliwości.
- Utalentowanym? Cóż, chyba można tak powiedzieć, chociaż zazwyczaj nie ma do czynienia z magicznymi roślinami, nad czym bardzo ubolewa - a z czego ja się cieszę, bo w przeciwnym razie z pewnością zamieniłby swoje mieszkanie w jakąś tropikalną dżunglę, nie mówiąc już o tym, że byłoby ciężko wyjaśnić sąsiadom mugolom, dlaczego wierzba na ich podwórku próbuje ich zabić za każdym razem, gdy wieszają pranie. - Jest mugolem i tak naprawdę to ja pytałam medyków w Mungu o sposoby kuracji, bo te pozamagiczne okazują się nieskuteczne - dodaję tonem wyjaśnienia, aby rozwiać ewentualne wątpliwości, które mogły narosnąć podczas mojej opowieści. Naprawdę miałam w swoim życiu wystarczająco wiele skomplikowanych sytuacji, aby dołączać do ich grona podejrzliwą zielarkę, która choć niezwykle uczynna i pomocna, mogła przecież w każdej chwili nabrać zbyt wiele podejrzeń.
- Długo pani tu pracuję? - dalej nie mogę oprzeć się mojej zawodowej i życiowej ciekawości, chęci dowiedzenia się o ludziach wszystkiego, podczas gdy o sobie mówię jak najmniej i tylko niezbędne informacje. Sama nie rozumiem, co mnie ciągnie do tego, aby poznać bliżej zupełnie nieznaną sobie zielarkę, sprzedawczynię, którą pewnie widzę pierwszy i ostatni raz w swoim życiu. - Czy zajmowanie się tymi wszystkimi roślinami nie jest czasem monotonne?
- Cóż, miałam zostać uzdrowicielką - przyznaję szczerze. Otwierając swoje naiwne serduszko przed obcą mi kobietą. - Na drugim etapie kursu zrezygnowałam. To jednak nie praca dla mnie. Wolę poświęcić się w całości zielarstwie - wyjaśniam. Omijając co dramatyczniejsze informacje z mojego życiorysu. Też i te niewygodne fragmenty, które postanawiam zachować dla siebie. Bardzo roztropnie. Nie wiem kim jest ta pani i czego ode mnie chce. Coś kręci na temat ojca, a przynajmniej tak stwierdziłam zanim nie powiedziała, że jest on mugolem. Cała historia nabiera z automatu więcej sensu czy barw. Kiwam ze zrozumieniem głową.
- Mugolski ogrodnik! Rzeczywiście oni mają większe problemy z doborem ziół do kuracji. Cieszę się, że nas pani odwiedziła - mówię wesolutko przekładając kwiatki stojące na ladzie. Jednocześnie zachodzę w głowę jak… skłamać. Nie mogę powiedzieć, że jestem tutaj na zastępstwie, nie chcę zrobić przykrości mojej drogiej kuzynce. Jeszcze jej sklep straciłby przeze mnie renomę! Nie mogę do tego dopuścić.
- Jakiś czas już będzie - wyrzucam z siebie, niby to w zamyśleniu. Tak naprawdę nie kłamię tak do końca. W pojęciu jakiś czas kilka godzin przecież pasuje. - Każda roślina bywa zaskakująca, nie da się przy nich nudzić - dodaję spoglądając na klientkę. My tu gadu-gadu, a tymczasem… - To jak, którą roślinkę pani zapakować? - pytam unosząc dłonie, gotowa do natychmiastowej krzątaniny w celu sfinalizowania transakcji.
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
- Zastałem panią nauczycielkę?
Odnalazł wzrokiem znajomą sylwetkę i musiał przyznać, że z dziewczynki wyrosła. I to wcale nie w złym tego słowa znaczeniu.
Teraz stoję za ladą czekając na odezwę mej klientki. Ona nagle coś kręci nosem, żegna się i wychodzi z pomieszczenia. Odprowadzam ją zadziwionym wzrokiem - jak to tak, wzięła darmową poradę, a teraz tak zwyczajnie opuszcza progi sklepu? Mrugam intensywnie chcąc nadążyć za tym, co się właściwie stało, ale nie potrafię. Wzdycham ciężko, chwytam za jedną z donic i odstawiam ją na miejsce. Lepiej nie powiem o niczym mej kuzynce, niech się nie martwi moim brakiem umiejętności sprzedaży roślin.
I nim znikam na zapleczu, słyszę kolejny dźwięk otwieranych drzwi; czyżby tamta kobieta poszła po rozum do głowy i zamierzała coś kupić? Obracam się przodem do wnętrza sklepu, przywdziewam na twarz swój serdeczny uśmiech - chcę gratulować pannie dobrego wyboru, ale zamiast jej ciekawskiej istoty natykam się właśnie na Logana. Przyglądam mu się dobrą chwilę chcąc się upewnić co do jego personaliów, a kiedy dopasowuję twarz do imienia i nazwiska, poszerzam swój uśmiech.
- Witaj Loganie, co cię tu sprowadza? Chcesz zakupić jakąś roślinkę? - pytam go uprzejmie, wycieram ręce w mocno nabrudzony fartuszek. Przez myśl mi nie przychodzi, że zadał sobie tyle trudu, aby popytać o mnie w Hogsmeade, a następnie przyjść tu specjalnie dla mnie. Z drugiej strony gdyby nie wiedział, nie zadałby takiego pytania, prawda? Dlatego włącza mi się intensywne myślenie, którego po mnie nie widać.
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
- W sumie to przyszedłem do ciebie. Dopiero co wróciłem z Indii i znałem tylko twój adres. Miło zobaczyć po tylu latach znajomą twarz - powiedział, podchodząc do lady i odkładając dość spory lniany tobołek, który przerzucił sobie przez ramię. - Nie zgadniesz kogo spotkałem parę miesięcy temu w Afryce. Erica Macroya! Tego samego, który ciągle dostawał szlabany. Ustawił się, ma syna i śliczną żonę. Należeliście do jednej paczki, więc podsunął mi, że mieszkasz w Hogsmeade, a stamtąd skierowali mnie tu. No i jestem. Niesamowite jak się układają te losy. Ale... Przeszkadzam ci w pracy? - spytał, przerywając swój monolog i patrząc na wchodzącego klienta.
- Indie? Ale to daleko! - mówię trochę zaskoczona, trochę wystraszona. Sama podróż ile musiała zająć! - Pewnie jest tam ciepło i pięknie - poprawiam się zaraz posyłając mu przepraszający uśmiech. Spoglądam najpierw na lniany tobołek, następnie na twarz mężczyzny, a w moim spojrzeniu kryje się pytanie. Ciekawi mnie co tam jest, ale nie chcę być niegrzeczna, więc nie pytam. Słucham.
- To prawda, musiałeś aż do Afryki pojechać, żeby go zobaczyć - śmieję się z przewrotności losu. - Cieszę się, że wam się powodzi. - Zapewniam go, a zaraz mój wzrok ląduje na kolejnym kliencie. - Moja kuzynka musiała wyjść na parę godzin, zastępuję ją - odpowiadam. - Chętnie bym się jednak spotkała i posłuchała o twoich podróżach! Dawno się nie widzieliśmy - dodaję wesoło. I szczerze.
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
- Oh! Teraz to nigdzie dla mnie nie jest daleko, Pom - zaśmiał się, przejeżdżając dłonią po włosach. - To najpiękniejsze państwo jakie widziałem, moja droga. Musisz się tam wybrać! Zobaczyć te budowle, tkaniny, przyprawy, poznać kulturę! Niesamowite... Tak kolorowego świata to nigdzie nie doświadczyłem. Koniecznie musisz się tam wybrać! - zawołał podekscytowany, wcześniej wspominając z uśmiechem obrazy z dalekich krajów.
Zmarszczył brwi na chwilę, robiąc miejsce wchodzącej klientce. Odsunął się na bok, by nie przeszkadzać w pracy Pomonie, więc skierował się do wyjścia, jednak jeszcze nie opuścił sklepu.
- Zobaczymy się w Hogsmeade! Pokażesz mi najlepsze miejsca miasteczka, a później może odwiedzimy te, gdzie lataliśmy za dzieciaka? - rzucił wesoło, machając do dawnej koleżanki z Hogwartu.
Logan opuścił sklep zielarski w jeszcze lepszym humorze niż przyszedł.
|zt x2
Już jako dziecko miała problem ze snem. Nie potrafiła przespać całej nocy bez zbudzenia się chociaż raz. Po latach wypracowała sobie pewien sposób. Kładła się późno i wstawała bardzo wcześnie. Tak wcześnie, że na dworze nadal było szaro, nawet ptaki jeszcze nie śpiewały. Ona była pierwszym rannym ptaszkiem w całej okolicy. Dzisiejszego dnia musiała się wybrać na Pokątną do sklepu zielarskiego. Dostawała co raz to więcej zamówień i to dodawało jej skrzydeł. Może nie czuła się tutaj jeszcze całkiem jak w domu, ale to dobry początek. Kiedy znowu może robić to w czym jest po prostu dobra. Wychodząc wczesnym rankiem dobrze zamknęła drzwi i zostawiła kartkę młodemu Sproutowi, że niedługo wróci i, żeby niczego przez ten czas nie narozrabiał. Prawdopodobnie miała wrócić zanim ten w ogóle się obudzi, ale cóż… wiadomo, że się martwiła. Każdy by się martwił tym bardziej, że Nathaniel miał milion pomysłów na minutę i łatwo było przez nieuwagę pozwolić mu na realizację, któregoś z tych pomysłów. W sklepie zielarskim była niesamowita kolejka. Peony najpierw poczuła lekki zawroty głowy, które oczywiście zignorowała i zrzuciła na brak wypitej rano kawy. Zbliżając się do lady czuła się co raz to bardziej oderwana od rzeczywistości. Nie do końca pamiętała nawet po co tu przyszła. Kiedy przyszła jej kolej, a kobieta zapytała co podać, Peony uśmiechnęła się szeroko i… czknęła. A potem zniknęła. Sprzedawczyni widząc to tylko cicho mruknęła. - Kolejna. - i zajęła się kolejnym klientem.
z.t
smile because it happened
jestem może bledsza,
trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca, lecz widać można żyć bez powietrza.
Nienawidził zakupów... Sam nie wiedział czy to przez to, że wydawał podczas nich tyle swoich galeonów, czy może przez sam i fakt. Niby wiesz co kupić, ale ostatecznie chodzisz jak w amoku od sklepu do sklepu co zajmuje ostatecznie cały dzień. Ale co poradzisz skoro obiecałeś to małej, gadatliwej małolacie, która nie dawała ci spokoju cały czas o tym mówiąc? Potrafiła nawet odstraszyć mu klientów! Ona! Piętnastolatka doprowadziła, że jedne z najmniej ciekawych osobistości w czarodziejskiej Anglii słuchało się jej jak francuskie pudle. Ta dzisiejsza młodzież... a może to sam fakt, że była kobietą? Z tymi nie ma co dyskutować, każdy bardziej rozumny facet to wie.
Ostatecznie zmuszony był nakarmić to małe diabelstwo, po czym wcześniej zamknąć pub. Nie narzekał nigdy na bycie jej niańką. Choć faktycznie dziewczyna na początku doprowadzała go do białej gorączki teraz nie wyobrażał sobie aby od tak mogła zniknąć z jego niemal codziennej rutyny.
Jej matka naprawdę go wkopała. Przynajmniej tyle jego jak za całe życie zaopiekuje się jakimikolwiek dziećmi, bo raczej na swoje liczyć nie mógł. Raczej... miał bynajmniej taką nadzieję.
Weszli właśnie razem do większego niż się spodziewał sklepu zielarskiego. Od razu jego nozdrza uderzyły przeróżne zapachy, a zieleń wręcz raziła go po oczach.
-Dobra młoda, wybierz coś sobie, tylko nie puść mnie z torbami.-Powiedział uśmiechając się jednocześnie do dziewczyny.
I wujek John też chyba nie był, choć z nim to nigdy nic nie wiadomo. Uważała go za trochę dziwnego człowieka - czasami szorstkiego, a czasami wręcz przeciwnie - ale i tak go lubiła, nawet jeżeli czasem wyglądał tak, jakby chciał jej uciąć język. No i miał tyle interesujących historii do opowiedzenia, a to akurat było dość mocnym argumentem za obdarzeniem wujka sympatią!
Kolejnym mogłoby być to, że właśnie dał się przekonać do zakupów w sklepie zielarskim. Tak, zdecydowanie. Jeżeli istniał na świecie jakiś sposób, by zyskać dozgonną miłość Bonnie, to zabranie jej do małego, botanicznego raju najprawdopodobniej nim był.
— Postaram się, ale niczego nie obiecuję — roześmiała się Bonnie wesoło, rozglądając się po sklepie. Kłaposkrzeczki, mandragory, diabelskie sidła, niech to Merlin, nawet złotoziele! Oczy jej rozbłysły, szeroki uśmiech wstąpił na twarz.
— Wujku, a może — zaczęła powoli, nagle sobie coś uświadamiając — ty potrzebujesz jakiejś roślinki do towarzystwa? O, na przykład tej — wskazała palcem na dużą sansewierię, sięgającą jej do pasa — nie musiałbyś często podlewać, bo jest długowieczna i dobrze znosi złe warunki. I ładna jest, o.
Zachęcająco poklepała doniczkę.
-Ty się nie masz postarać. Nie mam zamiaru później głodować tym bardziej, że jakaś małolata wyżera mi dodatkowo połowę lodówki.-Rzucił jej z pozoru srogie spojrzenie aby następnie ciepło się do niej uśmiechnąć. Nie wiedział co dziewczyna widziała w tych chwastach. Roślinki jak roślinki, czym tu się zachwycać? Gdyby interesowała się tak transmutacją to jeszcze by zrozumiał, ale zielarstwo... nie jego bajka. Na słowa dziewczyny od razu oprzytomniał.
-Roślinka i ja to nie jest chyba za dobre połączenie skarbie.-Nie miał do roślin ręki. Nawet jak jakąś chciał kiedyś wyhodować to ta za długo jego towarzystwa nie wytrzymywała. Zupełnie jak kobiety...
-Mam ci przypomnieć jak skończyła moja biedna sowa?-A skończyła dość marnie biedaczka. Służyła mu dość szmat czasu to fakt, ale tak się zdarzyło, że w pewien dzień, jak nie raz zresztą dostarczyła mu list do pubu. Nakarmił ją, napoił, a ostatecznie skończyło się to tym, że on zajął się pubem, a jego sówka grzecznie siedziała na parapecie jednego z okien. Kilku milszych klientów uznało jednak, że woda nie jest za odpowiednim trunkiem dla sowy, która po całym dniu musi się odstresować. Dlatego napoili ją kilkoma czystymi, która ta jakże z zadziwiającą chęcią wypiła. Ostatecznie sówka zapadła w wieczny sen, troskliwi klienci dostali po mordach, a on był zmuszony odprawić zwierzęciu mini pogrzeb... Alex naprawdę zwariowała powierzając mu w opiece swoją córkę.
-Właśnie! Jeśli już o tym mówimy. Twoja matka jest skrajnie nieodpowiedzialna zostawiając cię pod moją opieką. Możesz ją uświadomić. Wysłałbym jej sowę, ale... sama rozumiesz.-Wzruszył ramionami rozglądając się z uwagą po pomieszczeniu i wysyłając czarujący uśmiech sprzedawczyni stojącej za ladą.
Na liście stałych klientów sklepu zielarskiego Orchideous można było znaleźć cały przekrój osobistości znanych lub też mniej - niektóre z nich słynęły z dość… ekscentrycznych zachcianek. Tego ranka do właściciela zieleniaka dotarło niezwykle wymagające zamówienie o priorytetowej wadze, a na mężczyznę padł blady strach, gdy uświadomił sobie, że jego zapasy mandragor nie są w stanie pokryć zapotrzebowania, a - co za tym idzie - zawiedzie i straci jednego z kluczowych zleceniodawców. Olśnienie spadło niespodziewanie, gdy pod powiekami sprzedawcy zamajaczyło nazwisko koleżanki po fachu, a on sam chwycił za pióro, by napisać do Peony list z prośbą o natychmiastowe dostarczenie takiej ilości mandragor, jaką tylko zdoła przetransportować jednorazowo. W zamian zaoferował sowitą zapłatę i dług wdzięczności. Nie była to okazja, którą można było odrzucić lekką ręką! Peony, nie przebierając się ze stroju roboczego, zabezpieczyła troskliwie doniczki z mandragorami, by niezwłocznie udać się do sklepu, właściciel jednak kompletował resztę zamówienia na zapleczu. Musiała czekać.
Mugolska publiczność najprawdopodobniej nigdy nie będzie w stanie docenić trudów, jakie Lily musiała włożyć w staranne przygotowanie mamiących ich iluzji - nieznajomość magii oraz magicznych komponentów trzymała ich w słodkiej nieświadomości graniczącej z ignorancją, jednak panna MacDonald stawała na wysokości zadania, by zapewnić im jak najlepszy show. Nieszczęśliwie odkryła, że po ostatnim występie jej zapasy figi abisyńskiej, ptasiego rdestu oraz raptuśnika zostały dość mocno uszczuplone, a zatem wskazane by było ich odnowienie. Czas gonił ją nieubłaganie, miała jeszcze sporo spraw do załatwienia, dlatego w dość nerwowej atmosferze wkroczyła do Orchideousa, by po obrzuceniu pomieszczenia czujnym spojrzeniem stwierdzić, że ilość roślin znajdujących się we wnętrzu uniemożliwia jej sprawne odnalezienie poszukiwanych komponentów bez pomocy specjalisty. Dojrzawszy kobietę w roboczej szacie, ustawiającą doniczki mandragor nieopodal kontuaru, ruszyła w jej kierunku bojowym krokiem, by wyrecytować swoje zamówienie.
Datę spotkania możecie założyć sami. Czara Ognia nie kontynuuje z Wami rozgrywki. Wszystko jest w Waszych rękach.
Miłej zabawy!
To był dość nerwowy dzień - a dla osoby o równie słabych nerwach, co Lily nie oznaczało to nic dobrego. Od kilku dni nie miała już małych występów, a na wieczór szykował się pierwszy duży pokaz. W teatrze, z publiką, która zbierze się specjalnie dla niej, zachęcona afiszami, plakatami, informacjami z gazet, lub - jej zdaniem w głównej mierze - jej małymi, promocyjnymi pokazami, na których pokazywała sztuczki nie wymagające zbyt dużych rekwizytów, czy wsparcia magii.
Nic więc dziwnego, że była zdenerwowana. Minęło sporo czasu od jej ostatniego występu. Oczywiście w związku z tym brakowało jej już pieniędzy, więc duża ilość wykupionych biletów była dla niej prawdziwym ratunkiem - jak i fakt, że w kwietniu czekają ją dwa pokazy w Londynie i dwa wyjazdowe! Tak, czy inaczej długa przerwa była przerażająca i fakt, że czegokolwiek zabrakło niewiele przed występem wcale nie pomógł. Miała jeszcze czas, pewnie tak na prawdę zdąży bez problemu, po prostu próba generalna będzie trochę krótsza, ale pozwólmy Lily być sobą, Lily musi podramatyzować i poprzeżywać i pomyśleć o tym, że świat się wali!
Dobrze? To dobrze.
Wpadła więc do sklepu. Lubiła rośliny i ich uspokajający wpływ na ludzi. Myślała o zakupie czegoś odpowiedniego do domu, a najlepiej o zasłonięciu tego koszmarnego kominku, ale to nie dziś.
- Dzień dobry. - odezwała się, kiedy tylko zobaczyła jakąś postać. - Bardzo się spieszę, może mi pani pomóc?
Poprosiła. Niech ktoś w tym sklepie nie będzie zajęty, ona musi mieć te zioła. Pewnie bez nich też da sobie radę, ale jej nerwom nie pomoże fakt, że czegokolwiek brakuje!
any other person.
Kiedy Zafir przyniósł jej dzisiejszego ranka sowę na początku nie do końca wiedziała kto jest nadawcą listu. Wyjeżdżając na dwa lata zdawała sobie sprawę z tego, że ludzie, dla których kiedyś znajdowała się na szczycie listy dostawców przez ten czas zdążyli znaleźć sobie kolejnych. Niełatwo jest sobie pozyskać zaufanie. W końcu nie chodziło nawet o to co sprzedawałeś. Nie podlegał dyskusji fakt, że jeżeli cenisz kupujących musisz dbać o to by wszystko było pierwszorzędne. Jednak ważne było także to co sobą reprezentujesz. Odkąd wróciła do Doliny próbowała w jakikolwiek sposób znowu zaistnieć na rynku. Potrzebowała tego w końcu musiała utrzymać siebie, a przede wszystkim syna. Teleportując się do sklepu wraz z przygotowanymi chwile wcześniej skrzynkami mandragor. Widząc znajome miejsce i znajomą twarz właściciela nie mogła się nie uśmiechnąć. Nawet jeśli tak naprawdę dzisiaj była tylko zastępstwem dla prawdziwych dostawców to jednak wiedziała, że to wszystko do czegoś prowadzi. Pierwsze kroki są w końcu zawsze najważniejsze. Kiedy właściciel poprosił ją by zaczekała przy ladzie Peony uśmiechnęła się i skierowała spojrzenie na stojące przy jej ramieniu słoiki z ziołami. Słysząc dźwięk otwieranych drzwi skierowała wzrok w tamtą stronę. Na pytanie pokręciła głową spoglądając w stronę drzwi, w których przed chwilą zniknął właściciel sklepu. - Ja tutaj nie… - zaczęła, ale widząc, że kobieta naprawdę się śpieszy uśmiechnęła się i weszła za ladę. - … w czym mogę Pani pomóc? - zapytała. Właściwie niewiele myślała w tej chwili. W końcu wiedziała, że nie powinna wchodzić mężczyźnie w paradę, ale z drugiej strony zdawała sobie sprawę z tego, że skoro kobiecie się śpieszy to tym samym właściciel straci klientkę. A przecież znała się na tym. Mogło jej tylko chwile zająć szukanie potrzebnych roślin. Dopiero teraz przyjrzała się dziewczynie. Wydała jej się bardzo znajoma. Tak bardzo, że od razu zaczęła przeszukiwać swoje wspomnienia aby znaleźć jakąś wzmiankę o rudowłosej dziewczynie na którą właśnie patrzyła. Nie trwało to długo. W końcu szkoła nie była aż tak dawno. Dziwne, że nie było to w innym życiu. - Lily… Lily MacDonald. - uśmiechnęła się szeroko. - Nic się nie zmieniłaś. - odparła opierając się łokciami o ladę.
smile because it happened
jestem może bledsza,
trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca, lecz widać można żyć bez powietrza.