Sklep zielarski Orchideous
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Sklep zielarski 'Orchideous'
Sklep wydaje się tu być od zawsze. Frontową ścianę obwiesza bujnie rosnący bluszcz. Z pozoru dziki, ale tak naprawdę starannie wypielęgnowany. Otoczony skrupulatną opieką na równi z ziołami wypełniającymi doniczki w środku. Wnętrze jest jasne, przestronne i wypełnione wybujałą zielenią. W powietrzu unosi się uderzająca do głowy mieszanka kwietnych zapachów. Być może dlatego przyjemniej krąży się wśród półek i stolików uginających się od doniczek. Mimo wszystko należy uważać przechadzając się dookoła, zwłaszcza na młode sadzonki bijącej wierzby zazwyczaj z wiadomych przyczyn stojące na podłodze. Jeśli nie odnajdziesz tego, czego szukasz sam bezzwłocznie poradź się sprzedawcy, który zapewne odnajdzie potrzebne ci zioła na zapleczu, do którego wiodą tajemnicze drzwi za kontuarem.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:28, w całości zmieniany 1 raz
Częstotliwość powtarzania przez Macmillana tego jednego słowa, które z taką mocą doprowadzało go do szewskiej pasji, była nadzwyczaj oczywista w całym swoim zamiarze. Mimo to jeszcze nie okazywał tego, jak bardzo go to drażni z prostego powodu: dałby tym czarodziejowi niekwestionowaną satysfakcję. Im bardziej niewzruszony pozostawał, tym bardziej denerwował się ten drugi i właściwie tylko to, w połączeniu z obecnością Nephthys, jak również samym miejscem rozmowy powstrzymywało go, żeby nie wszcząć burdy. Dla Anglików podobne działania były może i nie na miejscu; wszak słynęli oni z pełnej flegmatyczności powściągliwości. On jednak Anglikiem nie był i nigdy nawet nie próbował nim być, czy naśladować ich zachowania. Uparty w swoim płomiennym gniewie, byłby skłonny podpalić cały świat, łącznie ze sobą, jeśli zaszłaby taka potrzeba. Zrobić wszystko, by zaszkodzić swoim wrogom. Tak po prawdzie jednak Anthony stanowił wroga mniejszego kalibru. Czuł do niego niechęć jak do wszystkich Macmillanów, dodatkowo podsyconą jego niewyparzoną gębą. Raz już dostał jednak nauczkę i gdyby Thony nie zaatakował go pierwszy, zapewne obyłoby się bez większych rękoczynów. Rameses może i był pierwszy do bitki, ale tylko pod określonymi warunkami, które zwykle zakładały, by nie mierzyć siły nad zamiary. Tutaj jednak sytuacja była trochę inna i mniej wyrafinowana, a trzaśniecie Macmillana w szczękę, tak, jakby sobie na to zasługiwał, byłoby swego rodzaju kopaniem leżącego.
— Mam może obcy akcent, ale tyle czasu spędziłeś wśród mugoli za granicą, że powinieneś mnie zrozumieć, gdy do ciebie mówię — odparł, wciąż z uśmiechem, który zapewne Thony mógłby właśnie chcieć mu zetrzeć z twarzy, preferowanie pięścią i to kilka razy. Był tego, jak najbardziej świadom, co więcej, brutalna strona jego osobowości domagała się natychmiastowego ataku. Shafiq był trochę jak rekin: gdy raz wyczuje krew, wpadnie w szał i wtedy już ciężko przemówić mu do rozsądku. Na razie jednak do rozlewu takowej nie doszło, bo i powód był zbyt błahy. Nawet on w całej swojej niechęci do Macmillana to wiedział. Lata temu, być może takie słowa wystarczyłyby, żeby go sprowokować. Nie teraz jednak; wiek i nowe obowiązki niosły ze sobą równie nowy rodzaj dojrzałości i odporności na przytyki. Tym bardziej przytyki z rodzaju tych, które nie miały szansy zrobić nic, ponad spłynięciem po nim jak po gumochłonie.
— To nie to samo, ale jeśli wolisz to sobie w ten sposób prościej sparafrazować, to proszę cię bardzo — odpowiedział z pełnym protekcjonalności uśmiechem, zanim jeszcze Nephthys się odezwała. To go jakby sprowadziło na ziemię. Uświadomiwszy sobie, że miał ją pod swoją opieką, zdał sobie sprawę, że postawiło ją w to nieciekawym położeniu. I choć w normalnych warunkach miałby to pewnie za nic, tak tym razem przeniósł na nią swoją uwagę, a podchwyciwszy jej spojrzenie, zamarł na chwilę. O ile byłoby łatwiej, gdyby te oczy tak łudząco nie przypominały mu innych, w które swego czasu spoglądał z tak wielką troską i miłością.
— Racja. Wracajmy zatem — odchrząknął, odsuwając od siebie nawałnicę wspomnień, która siała spustoszenie w jego duszy, ilekroć dostrzegał kolejne podobieństwo pomiędzy kuzynką a kimś, kto swego czasu odgrywał rolę w jego życiu tak znaczącą, że dotychczas nie obsadził jej po raz drugi. Nephthys wyciągnęła ręce po donicę, a skoro wierzba wciąż pozostawała unieruchomiona, bez zwlekania podał jej roślinę, skoro takie było jej życzenie. Mógłby mieć jej tę interwencję za złe, a jednak urosła w jego oczach; nie wahała się, by postąpić właściwie, choć wiązało się to przecież ze złamaniem pewnej reguły. Odprowadził ją wzrokiem, gdy ruszyła pod przeszklone drzwi sklepu, chwilowo zapominając, że jest z nimi Anthony. Po chwili otrząsnął się jednak z dziwnego odrętwienia, w które wpadł.
— Nasi zielarze się nią zajmą — odparł, nagle dziwnie oficjalnie. Anthony mógł odebrać to jako ironię, z drugiej jednak strony sadzonka zdawała się bezpieczna w ramionach Nephthys; możliwe zatem, że doszukiwanie się w jego słowach sarkazmu byłoby nadinterpretacją.
— Do zobaczenia, lordzie Macmillan — rzekł, kładąc nacisk na to wątpliwie koleżeńskie pożegnanie, jakby sugerując, że następnym razem, gdy dojdzie do ich spotkania, a Nephthys już u jego boku nie będzie, może ono przebiec zgoła inaczej, choć nie musi. Zapewne będzie to zależało w dużej mierze od jego ówczesnego humoru i pogody, bo właściwie czemu by nie? Głowę miał jednak podniesioną wysoko, nie zamierzając bynajmniej żegnać się z nim tak, jak nakazywałyby tego maniery. W jego mniemaniu szacunek nie był czymś, co dostawało się z samej racji urodzenia; trzeba na niego zapracować. A Anthony niestety jedyne, na co zapracował, to w jego mniemaniu naganę. Poczynił kilka powolnych kroków w tył, jeszcze przez chwilę mierząc wyzywająco Macmillana wzrokiem, na podkreślenie swoich słów, a dopiero później dołączył do kuzynki. Zniknęli, teleportując się jedno po drugim, pozostawiając po sobie jedynie zawirowania niesfornych płatków śniegu. Sprzedawca zapewne odetchnął z ulgą.
— Mam może obcy akcent, ale tyle czasu spędziłeś wśród mugoli za granicą, że powinieneś mnie zrozumieć, gdy do ciebie mówię — odparł, wciąż z uśmiechem, który zapewne Thony mógłby właśnie chcieć mu zetrzeć z twarzy, preferowanie pięścią i to kilka razy. Był tego, jak najbardziej świadom, co więcej, brutalna strona jego osobowości domagała się natychmiastowego ataku. Shafiq był trochę jak rekin: gdy raz wyczuje krew, wpadnie w szał i wtedy już ciężko przemówić mu do rozsądku. Na razie jednak do rozlewu takowej nie doszło, bo i powód był zbyt błahy. Nawet on w całej swojej niechęci do Macmillana to wiedział. Lata temu, być może takie słowa wystarczyłyby, żeby go sprowokować. Nie teraz jednak; wiek i nowe obowiązki niosły ze sobą równie nowy rodzaj dojrzałości i odporności na przytyki. Tym bardziej przytyki z rodzaju tych, które nie miały szansy zrobić nic, ponad spłynięciem po nim jak po gumochłonie.
— To nie to samo, ale jeśli wolisz to sobie w ten sposób prościej sparafrazować, to proszę cię bardzo — odpowiedział z pełnym protekcjonalności uśmiechem, zanim jeszcze Nephthys się odezwała. To go jakby sprowadziło na ziemię. Uświadomiwszy sobie, że miał ją pod swoją opieką, zdał sobie sprawę, że postawiło ją w to nieciekawym położeniu. I choć w normalnych warunkach miałby to pewnie za nic, tak tym razem przeniósł na nią swoją uwagę, a podchwyciwszy jej spojrzenie, zamarł na chwilę. O ile byłoby łatwiej, gdyby te oczy tak łudząco nie przypominały mu innych, w które swego czasu spoglądał z tak wielką troską i miłością.
— Racja. Wracajmy zatem — odchrząknął, odsuwając od siebie nawałnicę wspomnień, która siała spustoszenie w jego duszy, ilekroć dostrzegał kolejne podobieństwo pomiędzy kuzynką a kimś, kto swego czasu odgrywał rolę w jego życiu tak znaczącą, że dotychczas nie obsadził jej po raz drugi. Nephthys wyciągnęła ręce po donicę, a skoro wierzba wciąż pozostawała unieruchomiona, bez zwlekania podał jej roślinę, skoro takie było jej życzenie. Mógłby mieć jej tę interwencję za złe, a jednak urosła w jego oczach; nie wahała się, by postąpić właściwie, choć wiązało się to przecież ze złamaniem pewnej reguły. Odprowadził ją wzrokiem, gdy ruszyła pod przeszklone drzwi sklepu, chwilowo zapominając, że jest z nimi Anthony. Po chwili otrząsnął się jednak z dziwnego odrętwienia, w które wpadł.
— Nasi zielarze się nią zajmą — odparł, nagle dziwnie oficjalnie. Anthony mógł odebrać to jako ironię, z drugiej jednak strony sadzonka zdawała się bezpieczna w ramionach Nephthys; możliwe zatem, że doszukiwanie się w jego słowach sarkazmu byłoby nadinterpretacją.
— Do zobaczenia, lordzie Macmillan — rzekł, kładąc nacisk na to wątpliwie koleżeńskie pożegnanie, jakby sugerując, że następnym razem, gdy dojdzie do ich spotkania, a Nephthys już u jego boku nie będzie, może ono przebiec zgoła inaczej, choć nie musi. Zapewne będzie to zależało w dużej mierze od jego ówczesnego humoru i pogody, bo właściwie czemu by nie? Głowę miał jednak podniesioną wysoko, nie zamierzając bynajmniej żegnać się z nim tak, jak nakazywałyby tego maniery. W jego mniemaniu szacunek nie był czymś, co dostawało się z samej racji urodzenia; trzeba na niego zapracować. A Anthony niestety jedyne, na co zapracował, to w jego mniemaniu naganę. Poczynił kilka powolnych kroków w tył, jeszcze przez chwilę mierząc wyzywająco Macmillana wzrokiem, na podkreślenie swoich słów, a dopiero później dołączył do kuzynki. Zniknęli, teleportując się jedno po drugim, pozostawiając po sobie jedynie zawirowania niesfornych płatków śniegu. Sprzedawca zapewne odetchnął z ulgą.
- | z/t Neph i Rameses
Gość
Gość
Nie powtarzał się bez znaczenia. Chciał zwyczajnie zaznaczyć gdzie się znajdowali i że dla niego naturalnym i oczywistym, pomimo długoletniego pobytu na tzw. Wschodzie, było „lord-owanie” a nie „szajch-owanie”. Nie miał zamiaru uczyć się na pamięć tytułu, który podawał mu wróg rodu, choćby był jak najbardziej poprawny i zgodny z etykietom, której i tak nauczył się pod naciskiem matki i żeńskich przedstawicielek swojego rodu… i może dzięki dziadkowi, którego wyjątkowo szanował i po trochu się bał, choć nie był to strach doprowadzający go do nie wiadomo jakiego stresu. Zwyczajnie zależało mu na jego opinii. Zresztą… Rameses i tak wydawał się tym niewzruszony nazywaniem go „lordem”. Przynajmniej Anthony’emu zdawało się to tak długo, jak długo brunet nie zamierzał mu o tym powiedzieć wprost, a raczej przypomnieć słowa powiedziane na początku tej dość nieprzyjemnej rozmowy. I tak zignorował słowa mężczyzny. Miał go słuchać? Jego? Shafiqa? Ha, po swoim trupie! Przewrócił jedynie oczami.
Zamiast spoglądać na czarownika, wolał patrzeć na jego krewną, której obecność go uspokajała na tyle, żeby nie zaatakować bezpodstawnie Ramesesa (a może jednak miał do tego powód?). Odprowadzał kobietę wzrokiem aż do samych drzwi. W głębi siebie ucieszył się, że wychodzili. Wystarczyła jedna, mała, ale celna iskra, która byłaby w stanie rozpalić chęć w Macmillanie do ponownego pojedynkowania się. To by z kolei oznaczało skandal. Zupełny skandal, na który nie mógł sobie pozwolić. Nawet jeżeli bardzo by chciał stanąć naprzeciw Shafiqa z szablą, różdżką czy choćby na gołe pięści… nie mógł sobie na to pozwolić, nie przy ulicy Pokątnej, nie przy świadku, nie przy kobiecie. Musiał, niestety, przemilczeć przytyki i chęć sprowokowania go. W myślach obiecywał sobie, że jeszcze kiedyś będą się pojedynkować i że tym razem to on wygra.
– Do zobaczenia – odpowiedział na pożegnanie ze strony Shafiqa. Na pewno się spotkają. Nie uśmiechał się. Nie należał do osób, które na siłę próbowały udawać kimś, kim nie są. Etykieta mówiła jedno, honor, tak bardzo wpojony przez matkę z Longbottomów mówił drugie, a wychowanie wśród Macmillanów mówiło trzecie. Poczekał aż się teleportują, a gdy to zrobili, mruknął cicho pod nosem: – Bugger* – próbując natychmiast uwolnić się od nerwowej i negatywnej atmosfery.
Przetarł kąciki oczu, westchnął głęboko, obrócił się i spojrzał na sprzedawcę, który z kolei gapił się na niego. W momencie zetknięcia się ich spojrzeń, ten zaczął robić cokolwiek innego. Pomyśleć, że Anthony miał się rozejrzeć za potencjalnymi ziołami, które mógłby w przyszłości jakoś wykorzystać… Odetchnął głęboko. Podziękował raz jeszcze sprzedawcy, założył swoją futrzastą czapę i rękawiczki, po czym wyszedł, wprost na śnieg, jak gdyby chcąc fizycznie ostudzić siebie i swoje emocje.
*Bugger - brytyjski wulgaryzm; gnojek /wg oxfordzkiego wydania/
|zt
Zamiast spoglądać na czarownika, wolał patrzeć na jego krewną, której obecność go uspokajała na tyle, żeby nie zaatakować bezpodstawnie Ramesesa (a może jednak miał do tego powód?). Odprowadzał kobietę wzrokiem aż do samych drzwi. W głębi siebie ucieszył się, że wychodzili. Wystarczyła jedna, mała, ale celna iskra, która byłaby w stanie rozpalić chęć w Macmillanie do ponownego pojedynkowania się. To by z kolei oznaczało skandal. Zupełny skandal, na który nie mógł sobie pozwolić. Nawet jeżeli bardzo by chciał stanąć naprzeciw Shafiqa z szablą, różdżką czy choćby na gołe pięści… nie mógł sobie na to pozwolić, nie przy ulicy Pokątnej, nie przy świadku, nie przy kobiecie. Musiał, niestety, przemilczeć przytyki i chęć sprowokowania go. W myślach obiecywał sobie, że jeszcze kiedyś będą się pojedynkować i że tym razem to on wygra.
– Do zobaczenia – odpowiedział na pożegnanie ze strony Shafiqa. Na pewno się spotkają. Nie uśmiechał się. Nie należał do osób, które na siłę próbowały udawać kimś, kim nie są. Etykieta mówiła jedno, honor, tak bardzo wpojony przez matkę z Longbottomów mówił drugie, a wychowanie wśród Macmillanów mówiło trzecie. Poczekał aż się teleportują, a gdy to zrobili, mruknął cicho pod nosem: – Bugger* – próbując natychmiast uwolnić się od nerwowej i negatywnej atmosfery.
Przetarł kąciki oczu, westchnął głęboko, obrócił się i spojrzał na sprzedawcę, który z kolei gapił się na niego. W momencie zetknięcia się ich spojrzeń, ten zaczął robić cokolwiek innego. Pomyśleć, że Anthony miał się rozejrzeć za potencjalnymi ziołami, które mógłby w przyszłości jakoś wykorzystać… Odetchnął głęboko. Podziękował raz jeszcze sprzedawcy, założył swoją futrzastą czapę i rękawiczki, po czym wyszedł, wprost na śnieg, jak gdyby chcąc fizycznie ostudzić siebie i swoje emocje.
*Bugger - brytyjski wulgaryzm; gnojek /wg oxfordzkiego wydania/
|zt
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kompletnie nie wiedział, co miał robić. Dostał listę, zadanie do wykonania i pomimo faktu, że robił to już któryś raz - cały drugi - zgubił gdzieś sens zajścia. Być może właśnie tak czuł się człowiek, który wracał na łono społeczeństwa po ciężkiej traumie i musiał nauczyć się z powrotem odnajdywać w otaczającym go, codziennym świecie. To zabawne, bo prowadził już niecały tydzień zajęcia w Hogwarcie i pomimo ogromnej szczodrości wszystkich na zamku, wciąż nie potrafił się tam odnaleźć tak jak dawniej. Był tam jak obcy. Przecież znał korytarze, znał twarze, które na niego patrzyły, wiedział jak funkcjonowano w Szkole Magii i Czarodziejstwa... Unosił się w eterze i chociaż zawsze taki był, ten stan wcale nie był podobny do poprzedniego. Starsi uczniowie patrzyli na niego z pewnym zaskoczeniem, nie mając pojęcia jak odbierać zachowanie swojego profesora. Gdy Vane nie pojawił się pierwszego września, dyrektor Dippet wyjaśnił, że były to osobiste tragedie, a gdy tylko wrócił wraz z początkiem października, oznajmił, że astronom mógł być nieswój jeszcze jakiś czas. Podchodzono do niego jak do jajka, nie chcąc specjalnie mu się narzucać i omijano go szerokim łukiem. Było to dotkliwe, nawet jeśli Jay chodził z myślami oddalonymi od spraw tak błahych jak sprawdziany. Jeszcze nigdy nie czuł tej samotności tak mocno i tak okrutnie. Snuł się jak cień, unikając wszelkich interakcji, nie wyłączając postaci z obrazów czy skrzatów pracujących w kuchni. Najczęściej jadał nawet samotnie, a błonia stały się jego pustelnią. Za dnia chował się w Wieży Astronomicznej; nocą, gdy nie prowadził zajęć, można było zobaczyć jego sylwetkę nad brzegiem jeziora albo na skraju Zakazanego Lasu. Mało mówił. Jeszcze mniej się uśmiechał. Był jakby jedynie pustym naczyniem, z którego wyrzucono dawną osobowość i nie dano nic w zamian. Powoli zaczął też wracać do swojego mieszkania. Pustego i chłodnego. Tak bardzo przypominającego mu o Pandorze. Jan Heweliusz nie odezwał się, widząc dawno niewidzianego gospodarza, a jedynie obserwował nieobecne ruchy mężczyzny. Obraz wiedział, co się działo - gdy profesor nie pojawiał się tak długo w domu, ruszył na jego poszukiwania, aż w końcu dowiedział się od Mikołaja Kopernika wiszącego w Hogwarcie, że Jayden zabunkrował się w panny Sprout, nie zamierzając wychodzić na światło dzienne. Nie chciał nigdzie iść ani z nikim się spotykać. Gnębiły go koszmary i bezsenność. Potrzebował zarówno odpoczynku jak i otwarcia się ponownie na ludzi. Wiedział, że im dłużej pozostawał w stagnacji, tym gorzej dla niego, lecz nie potrafił tego zmienić. Nie umiał postąpić kroku. Nie chciał nawet, woląc pozostawać w swoim bezpiecznym niczym.
- Mówiłaś coś? - spytał nagle, przypominając sobie, że znajdował się w sklepie, trzymał zapisaną kartkę papieru w dłoni i miał słuchać swojej towarzyszki. Melanii nie pojawiła się tutaj bez powodu, a on tak po prostu nie potrafił się skupić na jej słowach. Był beznadziejnym przyjacielem, a słuchaczem to już w ogóle koszmarnym. Poprzednie spotkanie z lady Abbott zmusiło go do jakiejś reakcji. Jakiejkolwiek i to było dobre, chociaż czekała go jeszcze daleka droga do końca. Chciał pozwolić sobie pomóc, dlatego też napisał ten list, ale będąc tutaj... Nie był tego już taki pewien. Tyle sprzeczności. Tyle bólu i niepewności. I piwne oczy Melanii.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Melania nie uważała się za najnieszczęśliwszą osobę pod słońcem. Wręcz przeciwnie – doskonale zdawała sobie sprawę, że relatywnie ma dużo więcej szczęścia niż inni zdołają uzyskać przez całe życie. Być może dlatego tak frustrowała ją własna pozycja. Za dobrze, by narzekać, a jednak narzekać, a wręcz lamentować, smucić się i kłócić z Lucanem byłoby o co. To wręcz okropne, nie mieć przywileju jawnego wyrzucenia z siebie, że ci źle, kiedy nawet od samej siebie, tej Puchonki siedzącej w twojej głowie, słyszysz inni mają gorzej. Można oszaleć, a ona czuła się tego chwilami bliska, co nie napawało optymizmem. Bo była przecież za dobra, aby w tych okropnych czasach płonących Ministerstw Magii, anomalii oraz niepokojów społecznych zawracać komukolwiek głowę tym, że mąż ewidentnie nie mówi jej całej prawdy, a świat w sumie spadł Melanii trochę na głowę. A nawet nadal spada.
Któż by pomyślał, że w takich sytuacjach najbardziej zacznie lady Abbott pomagać ludzkie towarzystwo? Na pewno nie ona, nawet kilka lat wstecz. Kiedy myślała, że nic nie może się już stać bardziej skomplikowane. Widać kilka lat naprawdę interesująco potrafi wypaczyć percepcję. W każdym razie, bliźni okazali się zaskakująco skutecznym lekiem na to, co działo się w jej głowie. A działo się wiele, każdego dnia więcej, wraz ze zbliżającą się nieubłaganie datą szczytu w Stonehenge. Ten działał jej zresztą na wrażliwe nerwy podwójnie negatywnie – po pierwsze, gra miała się toczyć o najwyższą stawkę, tak relatywnie niewielu ludzi miało decydować o losach całej magicznej społeczności na Wyspach... A po drugie, dużo bardziej prozaiczne: Lucan oświadczył jej, oświadczył!, że mowy nie ma, aby Melania pojawiła się na szczycie. Oczywiście wiedziała, co będzie dla niej lepsze i w tej kwestii nie mogła się z mężczyzną swojego życia kłócić, jednakże czy ktoś mógłby ją wreszcie traktować jak poważną, dorosłą kobietę, którą przecież była? A nie jak dziecko?! I to rozkapryszone w dodatku?! Na samą myśl lady Abbott czuła, jak w głowie zaczyna wirować to i owo, do uszu napływa zbyt wiele krwi, zbyt szybko w dodatku, a ogólny zarys sytuacji nie przedstawia się za ciekawie. Dlatego należało skupić uwagę na ucieczce, zaś idealny rodzaj takowej stanowiły zakupy z Jayem. A właściwie w ogóle przebywanie z nim.
Niewiele było na świecie osób, wyłączywszy syna Melanii, które sprawiały, że mogła się ona poczuć jak bohaterka. Jaydenowi Vane'owi szło to całkiem nieźle jeszcze w czasach szkolnych, gdy z gracją godną leminga władował się w diabelskie sidła, dając uratować młodszej od siebie Puchonce. A po latach zdołała go nawet ocalić ponownie, choć bez porównania bardziej prozaicznie – pomagając w zakupach, gdyż nazwy roślin na liście zdawały się równie mu obce, co słowa zapisane po chińsku. Dlatego też zaczynała czuć się w obowiązku wspierać mężczyznę duchowo oraz swoją znacznie rozleglejszą wiedzą fachową, gdy posyłano go na zakupy ponownie.
Choć bez wątpienia nie było to jedyne potrzebne mu wsparcie, jak zauważyła, obserwując nieobecną minę Jaya. Tłumaczeń zaprzestała już dobrych kilka uderzeń serca temu, upewniając się jedynie, iż towarzysz odpłynął gdzieś do swojego świata. I nie sprawiał wrażenia, jakby był w nim specjalnie szczęśliwy. Dlatego zadała mu już dwa razy pytanie, czy wszystko w porządku. Przymierzała się do trzeciego, toteż reakcję ze strony Vane'a powitała z ulgą.
– Pytałam, czy coś nie tak – odparła, ściągając nieznacznie brwi. Ślepy zauważyłby, że chodzi o coś więcej niż jedynie roztargnienie. Nie potrafiła tego tak zostawić: załatwić, o co ją poproszono i wrócić do domu. Zjadłoby ją sumienie do spółki z udręczonymi myślami, co takiego zignorowała.– Ponieważ, prawdę mówiąc, wygląda na to, że rośliny są ostatnim, do czego masz głowę. I to bardziej niż zwykle.
Któż by pomyślał, że w takich sytuacjach najbardziej zacznie lady Abbott pomagać ludzkie towarzystwo? Na pewno nie ona, nawet kilka lat wstecz. Kiedy myślała, że nic nie może się już stać bardziej skomplikowane. Widać kilka lat naprawdę interesująco potrafi wypaczyć percepcję. W każdym razie, bliźni okazali się zaskakująco skutecznym lekiem na to, co działo się w jej głowie. A działo się wiele, każdego dnia więcej, wraz ze zbliżającą się nieubłaganie datą szczytu w Stonehenge. Ten działał jej zresztą na wrażliwe nerwy podwójnie negatywnie – po pierwsze, gra miała się toczyć o najwyższą stawkę, tak relatywnie niewielu ludzi miało decydować o losach całej magicznej społeczności na Wyspach... A po drugie, dużo bardziej prozaiczne: Lucan oświadczył jej, oświadczył!, że mowy nie ma, aby Melania pojawiła się na szczycie. Oczywiście wiedziała, co będzie dla niej lepsze i w tej kwestii nie mogła się z mężczyzną swojego życia kłócić, jednakże czy ktoś mógłby ją wreszcie traktować jak poważną, dorosłą kobietę, którą przecież była? A nie jak dziecko?! I to rozkapryszone w dodatku?! Na samą myśl lady Abbott czuła, jak w głowie zaczyna wirować to i owo, do uszu napływa zbyt wiele krwi, zbyt szybko w dodatku, a ogólny zarys sytuacji nie przedstawia się za ciekawie. Dlatego należało skupić uwagę na ucieczce, zaś idealny rodzaj takowej stanowiły zakupy z Jayem. A właściwie w ogóle przebywanie z nim.
Niewiele było na świecie osób, wyłączywszy syna Melanii, które sprawiały, że mogła się ona poczuć jak bohaterka. Jaydenowi Vane'owi szło to całkiem nieźle jeszcze w czasach szkolnych, gdy z gracją godną leminga władował się w diabelskie sidła, dając uratować młodszej od siebie Puchonce. A po latach zdołała go nawet ocalić ponownie, choć bez porównania bardziej prozaicznie – pomagając w zakupach, gdyż nazwy roślin na liście zdawały się równie mu obce, co słowa zapisane po chińsku. Dlatego też zaczynała czuć się w obowiązku wspierać mężczyznę duchowo oraz swoją znacznie rozleglejszą wiedzą fachową, gdy posyłano go na zakupy ponownie.
Choć bez wątpienia nie było to jedyne potrzebne mu wsparcie, jak zauważyła, obserwując nieobecną minę Jaya. Tłumaczeń zaprzestała już dobrych kilka uderzeń serca temu, upewniając się jedynie, iż towarzysz odpłynął gdzieś do swojego świata. I nie sprawiał wrażenia, jakby był w nim specjalnie szczęśliwy. Dlatego zadała mu już dwa razy pytanie, czy wszystko w porządku. Przymierzała się do trzeciego, toteż reakcję ze strony Vane'a powitała z ulgą.
– Pytałam, czy coś nie tak – odparła, ściągając nieznacznie brwi. Ślepy zauważyłby, że chodzi o coś więcej niż jedynie roztargnienie. Nie potrafiła tego tak zostawić: załatwić, o co ją poproszono i wrócić do domu. Zjadłoby ją sumienie do spółki z udręczonymi myślami, co takiego zignorowała.– Ponieważ, prawdę mówiąc, wygląda na to, że rośliny są ostatnim, do czego masz głowę. I to bardziej niż zwykle.
Gość
Gość
Czy martwił się nadchodzącym szczytem nestorów w Kamiennym Kręgu, który miał zadecydować o dalszych losach ich świata? Mniej niż powinien, bardziej niż by chciał i zdecydowanie nieporównywalnie w stosunku do reszty czarodziejów i czarownic. Takich jak Mela, która wraz ze swoim charakterem na pewno chciała brać w tym udział, lecz Jay na miejscu jej męża też nie przychylał się do tej prośby. W świecie szlacheckim od zawsze panował patriarchat i należało te tradycje uszanować. Vane miał szansę pojawienia się między arystokratami - wiedział też o tym, że kuzyn Pomony zamierzał przemawiać na wiecu - jednak nie byłby w stanie wysłuchiwać kolejnych kłótni. Nie w tym stanie, gdy mógł zwyczajnie rozpaść się przy większym powiewie powietrza. Nie interesowała go teraz nawet astronomia, chociaż starał się poświęcać jej wolny czas, lecz zwyczajnie nie potrafił. Myśli gdzieś uciekały, a on nie potrafił się skupić na czymś, co było jego pasją tyle lat. Nawet na swoich zajęciach zawieszał się w niektórych momentach, nie potrafiąc sobie przypomnieć o czym przed momentem zaczął mówić. To go przerastało. Starsi uczniowie dostrzegali, że coś było na rzeczy. Profesorowie patrzyli na Jaydena niepewnie jakby bojąc się w ogóle porozmawiać. Jakby starali się dać mu więcej przestrzeni, ale jeszcze bardziej go tym krzywdzili. Potrzebował normalności. Normalności, a nie wyjątkowego traktowania, które aktualnie dostawał. Męczyło go to i... Irytowało. Vane nie odczuwał nigdy podobnych emocji, opierając się głównie na pozytywnych odczuciach, spychając te złowrogie daleko od siebie. Spływały po nim, nie zostawiając niesmaku, lecz teraz było inaczej. Rodziły się w jego wnętrzu rzeczy, o których wcześniej nie miał pojęcia i poznawanie ich go przerażało.
- Wybacz to wszystko przez... - zaczął w odpowiedzi na słowa lady Abbott, ale urwał, a jedyną kontynuacją zaczętego wątku było podrapanie się po głowie. Być może właśnie dlatego potrzebował towarzystwa kogoś, kto nie widział go na co dzień. Kto miał wnieść świeżość do tego całego zagubienia. Jak Melanie pamiętała ich pierwsze spotkanie, tak Jayden nie wyobrażał sobie, żeby kiedykolwiek miało się ono nie wydarzyć. Zawsze w podobnych sytuacjach, ktoś przychodził mu z pomocą nawet w najdziwniejszych miejscach. Zupełnie jakby kosmos czuwał nad swoim księżycowym dzieckiem, zsyłając mu odpowiednich ludzi. Mała Puchonka miała okazać się bohaterką nie tylko wtedy, ale również i przez całą ich znajomość, wyciągając rękę i ratując z kłopotów Vane'a. Teraz też odpowiedziała na jego list, nie szkalując go pytaniami. Po prostu pojawiła się i chciała spędzić z nim nieco czasu. JD jednak czuł, że on potrzebował jej mocniej niż ona jego. - Wróciłem do szkoły i nie czuję się tam jak kiedyś. Niby mam swój gabinet, te same dzieci, ale... Jakby wszystko było obce, a równocześnie... No, wiem, że nie powinno być? Eh. Gadam bez sensu - westchnął i odwrócił się ku jakiejś szafce z egzotycznymi roślinami. Wciąż ciężko było mu znieść myśl, że nigdzie nie czuł się jak w domu. Nawet w Hogwarcie, który powinien być jego ostoją. Podłubał patykiem jakąś rosiczkę, która kłapała swoimi zębami w jego stronę, jednak nie kontynuował tematu szkoły. Wiedział, że nie chodziło wcale o to, że to właśnie Hogwart był miejscem źródła jego problemów, bo nie był. Nie chciał w żaden sposób obarczać Melanii wieściami o swojej żałobie. Zresztą i tak już zbyt wiele osób się nad tym pochylało. Mela miała swoje problemy i nie chciał jej w to wplątywać. - Lepiej powiedz mi co u ciebie. Szykujesz jakieś badania? - spytał, starając się wybrzmieć lżej. I chociaż słabo mu to wychodziło, to naprawdę interesował się tym tematem. Szczególnie że sam nie miał w tej kwestii zbyt wiele do zaoferowania.
- Wybacz to wszystko przez... - zaczął w odpowiedzi na słowa lady Abbott, ale urwał, a jedyną kontynuacją zaczętego wątku było podrapanie się po głowie. Być może właśnie dlatego potrzebował towarzystwa kogoś, kto nie widział go na co dzień. Kto miał wnieść świeżość do tego całego zagubienia. Jak Melanie pamiętała ich pierwsze spotkanie, tak Jayden nie wyobrażał sobie, żeby kiedykolwiek miało się ono nie wydarzyć. Zawsze w podobnych sytuacjach, ktoś przychodził mu z pomocą nawet w najdziwniejszych miejscach. Zupełnie jakby kosmos czuwał nad swoim księżycowym dzieckiem, zsyłając mu odpowiednich ludzi. Mała Puchonka miała okazać się bohaterką nie tylko wtedy, ale również i przez całą ich znajomość, wyciągając rękę i ratując z kłopotów Vane'a. Teraz też odpowiedziała na jego list, nie szkalując go pytaniami. Po prostu pojawiła się i chciała spędzić z nim nieco czasu. JD jednak czuł, że on potrzebował jej mocniej niż ona jego. - Wróciłem do szkoły i nie czuję się tam jak kiedyś. Niby mam swój gabinet, te same dzieci, ale... Jakby wszystko było obce, a równocześnie... No, wiem, że nie powinno być? Eh. Gadam bez sensu - westchnął i odwrócił się ku jakiejś szafce z egzotycznymi roślinami. Wciąż ciężko było mu znieść myśl, że nigdzie nie czuł się jak w domu. Nawet w Hogwarcie, który powinien być jego ostoją. Podłubał patykiem jakąś rosiczkę, która kłapała swoimi zębami w jego stronę, jednak nie kontynuował tematu szkoły. Wiedział, że nie chodziło wcale o to, że to właśnie Hogwart był miejscem źródła jego problemów, bo nie był. Nie chciał w żaden sposób obarczać Melanii wieściami o swojej żałobie. Zresztą i tak już zbyt wiele osób się nad tym pochylało. Mela miała swoje problemy i nie chciał jej w to wplątywać. - Lepiej powiedz mi co u ciebie. Szykujesz jakieś badania? - spytał, starając się wybrzmieć lżej. I chociaż słabo mu to wychodziło, to naprawdę interesował się tym tematem. Szczególnie że sam nie miał w tej kwestii zbyt wiele do zaoferowania.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Melania nigdy nie miała problemu z przyswojeniem patriarchalnego porządku świata, w którym przyszło jej żyć – a raczej z dostosowaniem się do nich, sama akceptacja bowiem przychodziła z trudem na pewnym etapie życia, kiedy zaczynasz dostrzegać różnice pomiędzy sobą i swoimi rówieśnicami urodzonymi w niższych, ponoć gorszych rodzinach. Nawet nie śniło się lady Abbott w jakikolwiek sposób decydować o przebiegu szczytu; szczególnie że polityka i tak nie stanowiła jej konika, nawet nie stała w żadnym z boksów melaniowych zdolności, co również wyróżniało ją przecież spośród Greengrassów. Bardziej denerwowała świadomość, że inne arystokratki dostały zgodę na obecność od swych ojców, mężów czy innych sprawujących nad nimi pieczę mężczyzn; niektóre nie musiały nawet pytać. A Melania? Melanii zabroniono obecności jak niegrzecznemu dziecku. Jakby miało jej to sprawiać przyjemność, a nie stanowiło poniekąd obowiązek.
Nie była tu jednak narzekać. Szczególnie gdy ostatnimi czasy i tak przychodziło to lady Abbott zbyt łatwo, stanowczo trafiając za blisko dziewczynki chowającej się pomiędzy krzewami w ogrodzie rodowego dworu. Nie. Przyszła tu dziś dla Jaya, zdołała nawet zauważyć, jak bardzo coś z Vanem nie gra. I na tym należało się skupić. Skoro pamiętała, że inni mają gorzej, powinna również potrafić zgubić na moment czubek piegowatego nosa, troszcząc się dla odmiany o kogoś innego. Troska zawsze przychodziła jej przecież aż za szybko; niemniej – teraz rzeczywiście znajdowała się na liście tego, co potrzebne. Zdecydowanie bardziej od roślin spisanych na kartce wymiętoszonej już przez Jaydena.
Nie spuszczała z jego twarzy spojrzenia piwnych oczu, doszukując się w rysach Jaya jakichś zmian podpowiadających, co gra mu w duszy. A grało najwyraźniej wyjątkowo powoli, ponuro, wręcz smutno; z drugiej strony – niewyobrażalnie głośno, skoro nie pozwalało Vane'owi sformułować myśli. Może uciekały nim zdołał spleść je w odpowiednie sentencje; może po prostu zatrzymywały się w gardle, grzęznąc wśród wątpliwości, co powinno opuścić usta Jaya, a co nie. Słysząc wreszcie, co trapi mężczyznę; usiłując wyłuskać jakiś kontekst z tych kilku zdań, uniosła kącik ust w nikłym – pokrzepiającym choćby minimalnie, jak liczyła – uśmiechu.
– Nie gadasz bez sensu, Jay – odparła, potrząsając lekko głową. – To normalne, czuć się teraz obco w miejscu, które przecież się zna. Myślę, że w obliczu obecnych wydarzeń wielu ludzi to spotyka. Mam czasem wrażenie, jakbyśmy wszyscy obudzili się w jakiejś chaotycznej, pozbawionej sensu historii, gdzie chaotyczne zdarzenia zmieniają świat wokół tak często, że nawet to, czego nie dotknęły zmiany, zaczynamy odbierać jako obce, bo my się zmieniamy i nie pasujemy do tego, co... – urwała, przygryzając wargę. Czuła się nieco, jakby się pogubiła w swoich przemyśleniach, choć wiedziała, co chce przekazać. Nie wiedziała w pełni, co dręczy Jaya, mogła jedynie snuć domysły, aczkolwiek z pewnością ona sama ze swoimi problemami z tożsamością nie mogła się nawet umywać, toteż machnęła lekko dłonią. – Wybacz. Jeśli ktoś zaczął tu pleść bez sensu, to raczej ja. – Podążyła wzrokiem za spojrzeniem Vane'a i westchnęła głęboko, widząc tortury nieszczęsnej rosiczki. – Zostaw, one tego nie lubią. To jak dźganie patykiem szczeniaczka albo króliczka.
Na wszelki wypadek wyłuskała delikatnie badyla z dłoni Jaydena, odstawiając na miejsce, gdzie chyba powinien stać. Wzruszyła nieznacznie ramionami, aczkolwiek postarała się rozluźnić; z puchońską troską przyjęła, że Jay chce oderwać się myślami choć trochę. W końcu miał innych bliskich, a ich przedziwna, choć sympatyczna znajomość raczej nie była na tyle zażyła, aby się sobie nawzajem zwierzać. Melania szanowała cudzą prywatność tak długo, jak długo prywatności nie stanowiła prawda ukrywająca się za nieudolnymi kłamstwami Lucana.
– Chwilowo jestem jeszcze w trakcie opracowywania poprzednich, akurat związanych poniekąd z pykostrąkami, o których istnieniu powinieneś był jednak cokolwiek wiedzieć ze szkoły – odparła w nieznacznie żartobliwym tonie, choć oboje chyba wiedzieli, że lekkość głosów obojga pozostaje bardziej efektem starań niż dobrego samopoczucia. – Choć nie mam tyle czasu, ile bym chciała. Logan jest, mimo wszystko, bardzo zajmujący, najchętniej wszedłby w każdy kąt. I zajrzał do każdej doniczki. Na szczęście prawie nie dotykają go anomalie, więc najgorsze, co się zdarza, to kiedy zaczyna płakać, bo wsadził rączki nie tam, gdzie powinien. Ale muszę przyznać, że uczy się na błędach i zwykle nie popełnia dwa razy tych samych. Ciągle wymyśla nowe. Powiedziałabym, że rośnie mi w domu prawdziwy Krukon – zakończyła z niejaką dumą. Nie wiedzieć kiedy, pomiędzy jednym a drugim słowem do jej tonu wkradło się rozczulenie i spokój. W przeciwieństwie do wielu matek, Melania zdawała sobie doskonae sprawę, że zdarza się jej za bardzo popłynąć, kiedy zaczyna mówić o swoim jedynaku, aczkolwiek nie potrafiła temu zaradzić. Kochała Logana bezwarunkowo, był idealnym dziełem jej życia i myślenie o nim przynosiło spokój, którego tak potrzebowała.
Nie była tu jednak narzekać. Szczególnie gdy ostatnimi czasy i tak przychodziło to lady Abbott zbyt łatwo, stanowczo trafiając za blisko dziewczynki chowającej się pomiędzy krzewami w ogrodzie rodowego dworu. Nie. Przyszła tu dziś dla Jaya, zdołała nawet zauważyć, jak bardzo coś z Vanem nie gra. I na tym należało się skupić. Skoro pamiętała, że inni mają gorzej, powinna również potrafić zgubić na moment czubek piegowatego nosa, troszcząc się dla odmiany o kogoś innego. Troska zawsze przychodziła jej przecież aż za szybko; niemniej – teraz rzeczywiście znajdowała się na liście tego, co potrzebne. Zdecydowanie bardziej od roślin spisanych na kartce wymiętoszonej już przez Jaydena.
Nie spuszczała z jego twarzy spojrzenia piwnych oczu, doszukując się w rysach Jaya jakichś zmian podpowiadających, co gra mu w duszy. A grało najwyraźniej wyjątkowo powoli, ponuro, wręcz smutno; z drugiej strony – niewyobrażalnie głośno, skoro nie pozwalało Vane'owi sformułować myśli. Może uciekały nim zdołał spleść je w odpowiednie sentencje; może po prostu zatrzymywały się w gardle, grzęznąc wśród wątpliwości, co powinno opuścić usta Jaya, a co nie. Słysząc wreszcie, co trapi mężczyznę; usiłując wyłuskać jakiś kontekst z tych kilku zdań, uniosła kącik ust w nikłym – pokrzepiającym choćby minimalnie, jak liczyła – uśmiechu.
– Nie gadasz bez sensu, Jay – odparła, potrząsając lekko głową. – To normalne, czuć się teraz obco w miejscu, które przecież się zna. Myślę, że w obliczu obecnych wydarzeń wielu ludzi to spotyka. Mam czasem wrażenie, jakbyśmy wszyscy obudzili się w jakiejś chaotycznej, pozbawionej sensu historii, gdzie chaotyczne zdarzenia zmieniają świat wokół tak często, że nawet to, czego nie dotknęły zmiany, zaczynamy odbierać jako obce, bo my się zmieniamy i nie pasujemy do tego, co... – urwała, przygryzając wargę. Czuła się nieco, jakby się pogubiła w swoich przemyśleniach, choć wiedziała, co chce przekazać. Nie wiedziała w pełni, co dręczy Jaya, mogła jedynie snuć domysły, aczkolwiek z pewnością ona sama ze swoimi problemami z tożsamością nie mogła się nawet umywać, toteż machnęła lekko dłonią. – Wybacz. Jeśli ktoś zaczął tu pleść bez sensu, to raczej ja. – Podążyła wzrokiem za spojrzeniem Vane'a i westchnęła głęboko, widząc tortury nieszczęsnej rosiczki. – Zostaw, one tego nie lubią. To jak dźganie patykiem szczeniaczka albo króliczka.
Na wszelki wypadek wyłuskała delikatnie badyla z dłoni Jaydena, odstawiając na miejsce, gdzie chyba powinien stać. Wzruszyła nieznacznie ramionami, aczkolwiek postarała się rozluźnić; z puchońską troską przyjęła, że Jay chce oderwać się myślami choć trochę. W końcu miał innych bliskich, a ich przedziwna, choć sympatyczna znajomość raczej nie była na tyle zażyła, aby się sobie nawzajem zwierzać. Melania szanowała cudzą prywatność tak długo, jak długo prywatności nie stanowiła prawda ukrywająca się za nieudolnymi kłamstwami Lucana.
– Chwilowo jestem jeszcze w trakcie opracowywania poprzednich, akurat związanych poniekąd z pykostrąkami, o których istnieniu powinieneś był jednak cokolwiek wiedzieć ze szkoły – odparła w nieznacznie żartobliwym tonie, choć oboje chyba wiedzieli, że lekkość głosów obojga pozostaje bardziej efektem starań niż dobrego samopoczucia. – Choć nie mam tyle czasu, ile bym chciała. Logan jest, mimo wszystko, bardzo zajmujący, najchętniej wszedłby w każdy kąt. I zajrzał do każdej doniczki. Na szczęście prawie nie dotykają go anomalie, więc najgorsze, co się zdarza, to kiedy zaczyna płakać, bo wsadził rączki nie tam, gdzie powinien. Ale muszę przyznać, że uczy się na błędach i zwykle nie popełnia dwa razy tych samych. Ciągle wymyśla nowe. Powiedziałabym, że rośnie mi w domu prawdziwy Krukon – zakończyła z niejaką dumą. Nie wiedzieć kiedy, pomiędzy jednym a drugim słowem do jej tonu wkradło się rozczulenie i spokój. W przeciwieństwie do wielu matek, Melania zdawała sobie doskonae sprawę, że zdarza się jej za bardzo popłynąć, kiedy zaczyna mówić o swoim jedynaku, aczkolwiek nie potrafiła temu zaradzić. Kochała Logana bezwarunkowo, był idealnym dziełem jej życia i myślenie o nim przynosiło spokój, którego tak potrzebowała.
Gość
Gość
Nie miał siły na politykę. Kiedyś zdawała mu się istotniejsza, lecz jaki był cel w zajmowaniu się czymś tak wielkim, gdy na własnym terenie panował chaos? Jak miał uporządkować świat, jeśli nie potrafił poradzić sobie z najbliższym otoczeniem? Widział to dopiero teraz, dlatego wyciszył się i zamknął w sobie, odcinając od tego, co było kiedyś. Pozostawił kilka niezmiennych bastionów, chociaż i one zdawały się być jakby obce i trudne w obsłudze. Hogwart, astronomia, uczniowie, Hogsmeade, inne mieszkanie, inne warunki, odmienne uczucia i emocje - to wszystko tworzyło mieszankę czegoś nowego, chociaż nie powinno mieć przed nim żadnych tajemnic. Znał zamek, uczył swojej pasji, uwielbiał studentów, nie znał smutku ani rozpaczy... Była jedna zasadnicza różnica - to było kiedyś. Przed zjazdem Vane'ów i wiadomością, która ścięła go z nóg. Wiadomością, która zatrzęsła w posadach wszystkim, co znał i szanował. Nie był sobą i nie miał wrócić do tego Jaydena, którym był wcześniej. To wiedział na pewno. Był dopiero na początku drogi swojej transformacji, lecz nie miał pojęcia kto lub co miało stanąć na jej końcu. Wewnętrzne zmagania dobrej i złej natury oddziaływały na niego silniej niż kiedykolwiek, formując nowego człowieka ze zgliszczy poprzedniego. Jego psychika była w strzępach, a siła ducha w setkach jak nie tysiącach ostrych odłamków, raniących każdego, kto próbował je pozbierać i naprawić, składając w całość. Dlatego odseparował się od większości znajomych. Potrzebował chwili oddechu od całego otoczenia - zarówno bliskiego sobie, ale również i tego politycznego zacietrzewienia, którym żyła cała Wielka Brytania ostatnimi czasy. Nikt nie znał przyszłości, a Jayden nie spodziewał się, że chociaż nie interesował się nim, konflikt zdecydowanie interesował się jego osobą i nie zamierzał odpuszczać. Już wkrótce miał się przekonać o tym dobitnie, rozdzielając się kłótnią z jedyną postacią, która chciała go strzec w godzinach najcięższej próby. A to wszystko przez pojedynek na szczycie zbliżający się wielkimi krokami. Nie tylko miał uderzyć w samych obecnych i rodziny szlachciców - każdy czarodziej i każda czarownica mieli odczuć jego skutki. Ten świat był jeszcze bardziej porąbany niż ktokolwiek mógł przypuszczać.
Nie stawiał oporu, gdy lady Abbott sięgnęła po trzymany przez niego patyk i odebrała mu go dość stanowczym ruchem. Nie znał się na roślinach, dlatego zaufał jej w tej materii. W sumie to wiedziała znacznie więcej od niego i powinien w ogóle kierować się tylko jej radami. Bo aktualnie był jak dziecko we mgle. Jeszcze bardziej zagubione niż wcześniej. Gdy urwała, podniósł na nią na chwilę spojrzenie, szukając nim jej oczu. - Mów. Lubię słuchać twojego głosu - powiedział miękko, nie kryjąc się z pewnym zawstydzeniem podczas wypowiadania tych słów, lecz taka była prawda. Melanie zawsze swoich zachowaniem, wypowiedziami i wewnętrznym spokojem wprowadzała równowagę w życie zdecydowanie zbyt szalonego astronoma. I chociaż teraz zdawał się być wystraszonym podlotkiem, już widziała, że coś się zmieniło. Że pod tą zasłoną kryło się coś jeszcze, ale nie chciał jej tym obarczać. Nie teraz, gdy po prostu mieli przejść przez sklep i wybrać najpotrzebniejsze rzeczy, które miał wypisane na liście. A przy okazji prowadzić luźną rozmowę jak to między starymi znajomymi bywało. Wywrócił oczami, gdy wspominała o tych całych strąkach, jednak wiedziała, że nie miał dalej pojęcia, o co dokładnie chodziło. Nie umiał nawet powtórzyć tej nazwy z jakiegoś dziwnego powodu. Zaraz jednak na jego twarzy pojawił się delikatny uśmiech, gdy kobieta zaczęła opowiadać o swoim synu. - Cieszę się. Zawsze w twoich słowach kryje się tyle dobra, które płynie z bycia rodzicem i to, że się spełniasz w tej roli. To ważne. Szczególnie gdy ten cały bajzel kręci się dokoła nas. Samo słuchanie o tej dumie i radości podnosi człowieka na duchu - odparł, wyobrażając sobie swoich własnych uczniów, którzy stali dzielnie pierwszego dnia w swoich bezimiennych szatach i czekali na podział przez Tiarę. W tym roku go nie było. Pierwszy raz im nie towarzyszył i nie widział tego, dla niektórych, najważniejszego momentu w życiu. Był za słaby. Chciał, żeby się to zmieniło, ale nie wiedział kiedy. Bo póki co trwała w nim tylko ruina. - A może w Ravenclawie zamieszkać wam wypadnie? Tam płonie lampa wiedzy, tam mędrcem będziesz snadnie - wyrecytował jeden z wierszy, przypominając sobie swój własny, pierwszy dzień na Wielkiej Sali. Odetchnął, wyraźnie zbyt daleko sięgając wspomnieniami i sentymentem, dlatego ruszył dalej. - Także... No... Ten... - zaczął, przechodząc koło różnych półek i drapiąc się po głowie jakby miało mu to w czymkolwiek pomóc. Może i tak było... Może i nie. Nie mógł być tego taki pewien. - Pomona wspominała coś o asfo... Asfodelusie. Tobie pisałem o tym strąku jakimś, o którym mówiłaś... Nigdy nie znałem się za bardzo na zielarstwie i nie mam kompletnie głowy do nazw - rzucił, obracając się i przez przypadek strącając jedną z doniczek z szafek. Niezgrabność w jego przypadku nie miała ulec zmianie.
Nie stawiał oporu, gdy lady Abbott sięgnęła po trzymany przez niego patyk i odebrała mu go dość stanowczym ruchem. Nie znał się na roślinach, dlatego zaufał jej w tej materii. W sumie to wiedziała znacznie więcej od niego i powinien w ogóle kierować się tylko jej radami. Bo aktualnie był jak dziecko we mgle. Jeszcze bardziej zagubione niż wcześniej. Gdy urwała, podniósł na nią na chwilę spojrzenie, szukając nim jej oczu. - Mów. Lubię słuchać twojego głosu - powiedział miękko, nie kryjąc się z pewnym zawstydzeniem podczas wypowiadania tych słów, lecz taka była prawda. Melanie zawsze swoich zachowaniem, wypowiedziami i wewnętrznym spokojem wprowadzała równowagę w życie zdecydowanie zbyt szalonego astronoma. I chociaż teraz zdawał się być wystraszonym podlotkiem, już widziała, że coś się zmieniło. Że pod tą zasłoną kryło się coś jeszcze, ale nie chciał jej tym obarczać. Nie teraz, gdy po prostu mieli przejść przez sklep i wybrać najpotrzebniejsze rzeczy, które miał wypisane na liście. A przy okazji prowadzić luźną rozmowę jak to między starymi znajomymi bywało. Wywrócił oczami, gdy wspominała o tych całych strąkach, jednak wiedziała, że nie miał dalej pojęcia, o co dokładnie chodziło. Nie umiał nawet powtórzyć tej nazwy z jakiegoś dziwnego powodu. Zaraz jednak na jego twarzy pojawił się delikatny uśmiech, gdy kobieta zaczęła opowiadać o swoim synu. - Cieszę się. Zawsze w twoich słowach kryje się tyle dobra, które płynie z bycia rodzicem i to, że się spełniasz w tej roli. To ważne. Szczególnie gdy ten cały bajzel kręci się dokoła nas. Samo słuchanie o tej dumie i radości podnosi człowieka na duchu - odparł, wyobrażając sobie swoich własnych uczniów, którzy stali dzielnie pierwszego dnia w swoich bezimiennych szatach i czekali na podział przez Tiarę. W tym roku go nie było. Pierwszy raz im nie towarzyszył i nie widział tego, dla niektórych, najważniejszego momentu w życiu. Był za słaby. Chciał, żeby się to zmieniło, ale nie wiedział kiedy. Bo póki co trwała w nim tylko ruina. - A może w Ravenclawie zamieszkać wam wypadnie? Tam płonie lampa wiedzy, tam mędrcem będziesz snadnie - wyrecytował jeden z wierszy, przypominając sobie swój własny, pierwszy dzień na Wielkiej Sali. Odetchnął, wyraźnie zbyt daleko sięgając wspomnieniami i sentymentem, dlatego ruszył dalej. - Także... No... Ten... - zaczął, przechodząc koło różnych półek i drapiąc się po głowie jakby miało mu to w czymkolwiek pomóc. Może i tak było... Może i nie. Nie mógł być tego taki pewien. - Pomona wspominała coś o asfo... Asfodelusie. Tobie pisałem o tym strąku jakimś, o którym mówiłaś... Nigdy nie znałem się za bardzo na zielarstwie i nie mam kompletnie głowy do nazw - rzucił, obracając się i przez przypadek strącając jedną z doniczek z szafek. Niezgrabność w jego przypadku nie miała ulec zmianie.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
|12.07.1958
Dziś również miał ten sen.
Cienie, jakie rzucały sięgające gwiazd drzewa, stały się jego schronieniem.
Czarne na czarnym.
Nikt niczego nie usłyszy, nikt niczego nie zauważy... do momentu, aż będzie już za późno. Wtedy właśnie na czarnym tle pojawi się pęknięcie w postaci naszpikowanej ostrymi zębami paszczy.
I świat zaleje krew.
Kiedy Rigel obudził się zlany zimnym potem, w jego głowie wciąż dźwięczały krzyki ofiar, a przez ułamek sekundy wydawało mu się, że blade dłonie pokrywa czarne, rzadkie futro.
W pewien sposób było to fascynujące. Sny, jakie widział tuż po ataku, nigdy nie były tak wyraziste, tak rzeczywiste. Również koszmary nie nawiedzały go tak często. Może to kwestia tego, że tamtej nocy w jego żyłach krążyła solidna dawka alkoholu oraz smoczego pazura, które mocno zaburzyły percepcję i samą pamięć? A może przez to, że wtedy jego umysł był na tyle wycieńczony, że każda kolejna katastrofa nie robiła już na nim większego wrażenia? Trudno było stwierdzić.
Teraz jednak z jakiś niewiadomych przyczyn, wszystko się zmieniło. Od prawdziwego horroru, jaki przeżył na bagnach, co noc wciąż miał ten sam koszmar. Co noc Black zmieniał się w potwora, by mordować niewinnych. Nie jest w stanie ich zliczyć i zapamiętać, choć czasem ma wrażenie, że wśród tego tłumu obcych, widzi też i znajome twarze bliskich osób, które również muszą zostać zabite przez rozwścieczone stworzenie - jego samego.
Było jednak coś, dzięki czemu mężczyzna był w stanie fukcjonować - eliksir słodkiego snu, zażywany co noc pozwalał uwolnić się od mrocznych wizji i w końcu zaznać upragnionego spokoju. Tylko ile jeszcze miało to trwać? Black czasami rezygnował z kolejnej porcji specyfiku, mając nadzieję, że może tym razem się wyśpi. Niestety upiorne sny powracały, a on znów kierował się do laboratorium, by pochylić się nad kotłem, szykując się tym samym na nadchodzącą noc. Arystokracie w pewnym momencie zaczęło się wydawać nawet, że cała jego pracownia już na dobre przesiąkła zapachem cynamonu i żadne sprzątanie i żadna magia nie usunie go już nigdy.
A właśnie, jeśli chodzi o cynamon. Ten właśnie się skończył. Jak również płatki ciemiernika i abisyńskie figi. Chcąc nie chcąc Rigel musiał wybrać się na zakupy.
Nie do końca jeszcze łapiąc rzeczywistość, dzięki staraniom niezastąpionego Marudka doprowadził się w końcu do stanu używalności, by gładko ogolony, ubrany idealnie do pogody, stawić czoła nadchodzącemu dniu. Chwilę wahał się, czy nie zmienić lekkiej błękitnej marynarki, srebrnej kamizelki, białej koszuli i szarych spodni w delikatne paski, na coś ciemniejszego, jednak skrzat dość mocno sugerował, że takie kolory mogą sprawić, że Black szybko się przegrzeje, a nawet zemdleje. Cóż, może i miał rację.
Lot na miejsce pomógł odrobinę się rozbudzić i na chwilę zapomnieć o koszmarach. Podróże w przestworzach zawsze były dla czarodzieja lekiem na wszelkie smutki - odrywając się od ziemi, zostawiał je w tyle. Przez chwilę był naprawdę wolny… oczywiście do momentu, kiedy tylko jego stopy dotykały gruntu. Teraz było podobnie. W momencie, w którym wylądował, znów poczuł się niewyobrażalnie zmęczony, a na jego barki zwalił się niewidoczny ciężar.
To nie jest dobry dzień.
Kiedy tylko przekroczył próg sklepu, w nozdrza uderzyły go wszelkie możliwe zapachy roślin, od których wręcz kręciło się w głowie. Udał jednak, że wszystko jest w porządku, witając się uprzejmie ze sprzedawcą i kierując swoje kroki ku półkom, na których wystawione zostały pękate słoje z suszonymi ziołami. Pech chciał jednak, że na jego drodze stanęły donice z sadzonkami wierzby bijącej. Lekko niedospany arystokrata w mało zgrabny sposób próbował je ominąć, jednak rośliny mimo swoich niewielkich rozmiarów, już pokazywały światu, co myślą o tych, co w tak ordynarny sposób naruszają ich strefę komfortu. Jedna z sadzonek zamachnęła się cienką gałązką i zaczepiła się o nogawkę Rigela, sprawiając, że ten o mały włos nie wywalił się na twarz. Na szczęście tu z pomocą przyszły mu plecy innego klienta sklepu.
Dziś również miał ten sen.
Cienie, jakie rzucały sięgające gwiazd drzewa, stały się jego schronieniem.
Czarne na czarnym.
Nikt niczego nie usłyszy, nikt niczego nie zauważy... do momentu, aż będzie już za późno. Wtedy właśnie na czarnym tle pojawi się pęknięcie w postaci naszpikowanej ostrymi zębami paszczy.
I świat zaleje krew.
Kiedy Rigel obudził się zlany zimnym potem, w jego głowie wciąż dźwięczały krzyki ofiar, a przez ułamek sekundy wydawało mu się, że blade dłonie pokrywa czarne, rzadkie futro.
W pewien sposób było to fascynujące. Sny, jakie widział tuż po ataku, nigdy nie były tak wyraziste, tak rzeczywiste. Również koszmary nie nawiedzały go tak często. Może to kwestia tego, że tamtej nocy w jego żyłach krążyła solidna dawka alkoholu oraz smoczego pazura, które mocno zaburzyły percepcję i samą pamięć? A może przez to, że wtedy jego umysł był na tyle wycieńczony, że każda kolejna katastrofa nie robiła już na nim większego wrażenia? Trudno było stwierdzić.
Teraz jednak z jakiś niewiadomych przyczyn, wszystko się zmieniło. Od prawdziwego horroru, jaki przeżył na bagnach, co noc wciąż miał ten sam koszmar. Co noc Black zmieniał się w potwora, by mordować niewinnych. Nie jest w stanie ich zliczyć i zapamiętać, choć czasem ma wrażenie, że wśród tego tłumu obcych, widzi też i znajome twarze bliskich osób, które również muszą zostać zabite przez rozwścieczone stworzenie - jego samego.
Było jednak coś, dzięki czemu mężczyzna był w stanie fukcjonować - eliksir słodkiego snu, zażywany co noc pozwalał uwolnić się od mrocznych wizji i w końcu zaznać upragnionego spokoju. Tylko ile jeszcze miało to trwać? Black czasami rezygnował z kolejnej porcji specyfiku, mając nadzieję, że może tym razem się wyśpi. Niestety upiorne sny powracały, a on znów kierował się do laboratorium, by pochylić się nad kotłem, szykując się tym samym na nadchodzącą noc. Arystokracie w pewnym momencie zaczęło się wydawać nawet, że cała jego pracownia już na dobre przesiąkła zapachem cynamonu i żadne sprzątanie i żadna magia nie usunie go już nigdy.
A właśnie, jeśli chodzi o cynamon. Ten właśnie się skończył. Jak również płatki ciemiernika i abisyńskie figi. Chcąc nie chcąc Rigel musiał wybrać się na zakupy.
Nie do końca jeszcze łapiąc rzeczywistość, dzięki staraniom niezastąpionego Marudka doprowadził się w końcu do stanu używalności, by gładko ogolony, ubrany idealnie do pogody, stawić czoła nadchodzącemu dniu. Chwilę wahał się, czy nie zmienić lekkiej błękitnej marynarki, srebrnej kamizelki, białej koszuli i szarych spodni w delikatne paski, na coś ciemniejszego, jednak skrzat dość mocno sugerował, że takie kolory mogą sprawić, że Black szybko się przegrzeje, a nawet zemdleje. Cóż, może i miał rację.
Lot na miejsce pomógł odrobinę się rozbudzić i na chwilę zapomnieć o koszmarach. Podróże w przestworzach zawsze były dla czarodzieja lekiem na wszelkie smutki - odrywając się od ziemi, zostawiał je w tyle. Przez chwilę był naprawdę wolny… oczywiście do momentu, kiedy tylko jego stopy dotykały gruntu. Teraz było podobnie. W momencie, w którym wylądował, znów poczuł się niewyobrażalnie zmęczony, a na jego barki zwalił się niewidoczny ciężar.
To nie jest dobry dzień.
Kiedy tylko przekroczył próg sklepu, w nozdrza uderzyły go wszelkie możliwe zapachy roślin, od których wręcz kręciło się w głowie. Udał jednak, że wszystko jest w porządku, witając się uprzejmie ze sprzedawcą i kierując swoje kroki ku półkom, na których wystawione zostały pękate słoje z suszonymi ziołami. Pech chciał jednak, że na jego drodze stanęły donice z sadzonkami wierzby bijącej. Lekko niedospany arystokrata w mało zgrabny sposób próbował je ominąć, jednak rośliny mimo swoich niewielkich rozmiarów, już pokazywały światu, co myślą o tych, co w tak ordynarny sposób naruszają ich strefę komfortu. Jedna z sadzonek zamachnęła się cienką gałązką i zaczepiła się o nogawkę Rigela, sprawiając, że ten o mały włos nie wywalił się na twarz. Na szczęście tu z pomocą przyszły mu plecy innego klienta sklepu.
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
12.07
Nadal nie rozumiał, dlaczego w dzień pojawienia się komety jego wszystkie ingrediencje roślinne zgniły—a to, co niezrozumiałe, budziło w nim albo irytację albo ciekawość. W tym przypadku to pierwsze, bo nie potrafił samemu rozwiązać tej zagadki, a artykuł "Horyzontów Zaklęć" nie przyniósł żadnych satysfakcjonujących odpowiedzi.
Nadrobił już najpilniejsze zlecenia, odkupiwszy najpotrzebniejsze ingrediencje już trzeciego lipca, podczas pośpiesznej i pechowej wyprawy do Londynu. Po dostarczeniu pacjentom najpilniejszych zleceń zrobił inwentaryzację pracowni, oszacował koszta utopione podczas pośpiesznej wyprawy do Orchideusa i spróbował odkupić resztę ingrediencji taniej: w Cardiff oraz wśród kupców z mniejszych miasteczek w Westmorland. Wiedział jednak, że nie ominie go kolejna wycieczka do stolicy, po najrzadsze i najdroższe ingrediencje, które dało się dostać tylko na Pokątnej.
Wszedł do niewielkiego sklepu z ukłuciem zazdrości. Kilka lat temu jego własny gabinet znajdował się niedaleko. Tęsknił za wygodą pracy w Londynie, za prestiżową lokacją i czasami, w których statki z egzotycznymi roślinami regularnie dopływały do stolicy, a wojna nie zawyżyła sztucznie cen. Powinien być wdzięczny za to, że interes w Walii nadal się kręcił, ale i tak tęsknił za spokojniejszymi czasami.
Nie podobało mu się, że w sklepiku było tak ciasno, ale rozumiał potrzebę zagospodarowania przestrzeni. Nauczył się już nawigować w gąszczu oferty Orchideusa - wchodził do środka trzymając się po prawej stronie, odtrącał laską gałęzie wierzby bijącej, od razu kierował się do lady. Tak zrobiłby i teraz, ale nagle poczuł, że ktoś wpada na niego od tyłu.
Zareagował instynktownie, zapierając się laską dla podtrzymania równowagi. Udało mu się nie przewrócić, ale prawym udem szarpnął ból spiętych mięśni, a przedramię prawie musnęło jedną z parzących sadzonek. Syknął cicho i ze złością odwrócił się do tyłu.
-Proszę uważać, piersszy raz jest pan w sklepie zielarskim? - fuknął z irytacją, zupełnie innym tonem niż w gabinecie. Właściciel zniknął na zapleczu, więc Hector postanowił wziąć na siebie jego obowiązki i przypomnieć temu młodemu człowiekowi: -Niektóre z tych roślin są niebezpieczne. - krytycznie spojrzał na gałęzie wierzby, a potem - uważniej - na elegancki strój tego zamożnego człowieka, by wreszcie zawiesić przenikliwe spojrzenie na jego zmęczonej twarzy i podkrążonych oczach.
-Wszystko w porządku? - zapytał łagodniej.
Nadal nie rozumiał, dlaczego w dzień pojawienia się komety jego wszystkie ingrediencje roślinne zgniły—a to, co niezrozumiałe, budziło w nim albo irytację albo ciekawość. W tym przypadku to pierwsze, bo nie potrafił samemu rozwiązać tej zagadki, a artykuł "Horyzontów Zaklęć" nie przyniósł żadnych satysfakcjonujących odpowiedzi.
Nadrobił już najpilniejsze zlecenia, odkupiwszy najpotrzebniejsze ingrediencje już trzeciego lipca, podczas pośpiesznej i pechowej wyprawy do Londynu. Po dostarczeniu pacjentom najpilniejszych zleceń zrobił inwentaryzację pracowni, oszacował koszta utopione podczas pośpiesznej wyprawy do Orchideusa i spróbował odkupić resztę ingrediencji taniej: w Cardiff oraz wśród kupców z mniejszych miasteczek w Westmorland. Wiedział jednak, że nie ominie go kolejna wycieczka do stolicy, po najrzadsze i najdroższe ingrediencje, które dało się dostać tylko na Pokątnej.
Wszedł do niewielkiego sklepu z ukłuciem zazdrości. Kilka lat temu jego własny gabinet znajdował się niedaleko. Tęsknił za wygodą pracy w Londynie, za prestiżową lokacją i czasami, w których statki z egzotycznymi roślinami regularnie dopływały do stolicy, a wojna nie zawyżyła sztucznie cen. Powinien być wdzięczny za to, że interes w Walii nadal się kręcił, ale i tak tęsknił za spokojniejszymi czasami.
Nie podobało mu się, że w sklepiku było tak ciasno, ale rozumiał potrzebę zagospodarowania przestrzeni. Nauczył się już nawigować w gąszczu oferty Orchideusa - wchodził do środka trzymając się po prawej stronie, odtrącał laską gałęzie wierzby bijącej, od razu kierował się do lady. Tak zrobiłby i teraz, ale nagle poczuł, że ktoś wpada na niego od tyłu.
Zareagował instynktownie, zapierając się laską dla podtrzymania równowagi. Udało mu się nie przewrócić, ale prawym udem szarpnął ból spiętych mięśni, a przedramię prawie musnęło jedną z parzących sadzonek. Syknął cicho i ze złością odwrócił się do tyłu.
-Proszę uważać, piersszy raz jest pan w sklepie zielarskim? - fuknął z irytacją, zupełnie innym tonem niż w gabinecie. Właściciel zniknął na zapleczu, więc Hector postanowił wziąć na siebie jego obowiązki i przypomnieć temu młodemu człowiekowi: -Niektóre z tych roślin są niebezpieczne. - krytycznie spojrzał na gałęzie wierzby, a potem - uważniej - na elegancki strój tego zamożnego człowieka, by wreszcie zawiesić przenikliwe spojrzenie na jego zmęczonej twarzy i podkrążonych oczach.
-Wszystko w porządku? - zapytał łagodniej.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Sklep zielarski Orchideous
Szybka odpowiedź