Sala północna
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Sala Północna
Jedyna sala, do której nie docierają dźwięki muzyki ani gwar rozmów z pozostałych pomieszczeń. Przekraczający próg mogą poczuć dziwny, chłodny podmuch – nie jest on jednak fizycznie nieprzyjemny. Pozostawia po sobie jedynie uczucie nostalgii, zadumy i lekkiego smutku. W pomieszczeniu nie znajduje się żadna biografia artysty, prace nie są podpisane – to właśnie tutaj znajdują się obrazy anonimowego twórcy. Bądź twórczyni.
Artystyczna gra cieni, 1952 (zakupione przez Lady Laidan Avery)
Róża, 1955 (zakupione przez Lorda Colin'a Fawleya)
Żądło, 1955 (zakupione przez Lorda Tristana Rosiera)
Artystyczna gra cieni, 1952 (zakupione przez Lady Laidan Avery)
Róża, 1955 (zakupione przez Lorda Colin'a Fawleya)
Żądło, 1955 (zakupione przez Lorda Tristana Rosiera)
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 21:12, w całości zmieniany 2 razy
Może za późno już było na to, by przywdziać miękki płaszcz pozorów i udawać, że rzeczywistość jest zupełnie inna? Ostatnie lata spędziłam na budowaniu (średnio) spójnego wizerunku przykładnej żony i świetnej matki, lecz czy pamięć Brytyjczyków była jeszcze krótsza niż archiwa gazet i nikt już nie pamiętał o otoczce skandalu, która niegdyś wiecznie otaczała moją osobę, gdy na każdym kroku, raz za razem, drwiłam sobie z utartych schematów, pojawiając się gdzieś w nieodpowiednim stroju, z nieodpowiednim człowiekiem u boku, by przeświadczona o tym, że życie szykuje dla mnie same najlepsze karty, na zaciekawione, zszokowane lub wręcz natarczywe spojrzenia reagowałam z absurdalnie dobrym humorem zamiast konsternacji? Najchętniej oczywiście powiedziałabym, że był to już zamknięty rozdział w moim życiu, ale po bolesnym przekonaniu się o tym, do czego doprowadzić może moja misternie tkana sieć kłamstw, wolałam postawić na szczerość - jeśli nie względem innych, to przynajmniej względem siebie, dlatego też jakkolwiek peszące nie byłoby zachowanie lorda Fawley, odmawiałam udawania zawstydzonego podlotka i nieśmiałej panny, oblewającej się rumieńcem i wbijającej zmieszane spojrzenie w marmurową posadzkę. Czegokolwiek by nie powiedzieć, odświeżającą nowością okazała się rozmowa z człowiekiem, który nie kojarzył mnie zupełnie z niczym. Ten czynnik powinien też korzystnie świadczyć o jego sposobach zagospodarowania czasu wolnego, w którym nie mieściła się lektura prasy brukowej.
- Wysokie wymagania ciężej jest spełnić, tym bardziej życzę owocnych poszukiwań czegoś będącego w stanie zaspokoić pańskie zmysły estetyczne - stwierdziłam jakby na zamknięcie tematu, który ubrany w górnolotne słowa zdawał się być w pełni poprawny, lecz w gruncie rzeczy wciąż był stąpaniem po cienkim lodzie. Może też z tej racji poczułam coś na kształt ulgi, gdy materializująca się u mojego boku dobrze znajoma postać wyrwała mnie z zamyślenia poprzez dotknięcie mojego przedramienia. - Właśnie miałam zamiar cię odnaleźć - posłałam brodaczowi ciepły uśmiech, bo chociaż jego interwencja nie była wymagana, a wszystko było w jak najlepszym porządku (lub przynajmniej tak twierdziłam, gdy wino przyjemnie krążyło w moim krwiobiegu), to i tak cieszyłam się, że do mnie dołączył.
- Panowie wybaczą, zaniedbuję swoje obowiązki zapoznania was. Lord Colin Fawley, miłośnik książek i koneser piękna, Leonard Mastrangelo, twórca sztuki - zreflektowałam się szybko, dokonując dość osobliwego przedstawienia sobie towarzyszących mi jegomościów. - Jestem przekonana o tym, że kolejny wernisaż, na którym się spotkamy, będzie poświęcony dziełom autorstwa Leo - dodałam po chwili z rozbrajającym uśmiechem rozciągającym usta, wsuwając dłoń pod ramię mojego przyjaciela i ani przez chwilę nie wątpiąc w to, że faktycznie jego twórczość zyska rozgłos, a jego obrazy doczekają się uznania, na jakie zasługiwały. - W każdym razie, jeszcze raz dziękuję za poświęcony mi czas, lordzie Fawley, nie będę pana dłużej zatrzymywać - zwróciłam się jeszcze do Colina, spodziewając się, że nasza rozmowa dobiegła już końca i w całym tym zamieszaniu aż nie dostrzegłam zapowietrzającej się niebezpiecznie Seliny, która znajdowała się zaledwie kawałek dalej.
- Wysokie wymagania ciężej jest spełnić, tym bardziej życzę owocnych poszukiwań czegoś będącego w stanie zaspokoić pańskie zmysły estetyczne - stwierdziłam jakby na zamknięcie tematu, który ubrany w górnolotne słowa zdawał się być w pełni poprawny, lecz w gruncie rzeczy wciąż był stąpaniem po cienkim lodzie. Może też z tej racji poczułam coś na kształt ulgi, gdy materializująca się u mojego boku dobrze znajoma postać wyrwała mnie z zamyślenia poprzez dotknięcie mojego przedramienia. - Właśnie miałam zamiar cię odnaleźć - posłałam brodaczowi ciepły uśmiech, bo chociaż jego interwencja nie była wymagana, a wszystko było w jak najlepszym porządku (lub przynajmniej tak twierdziłam, gdy wino przyjemnie krążyło w moim krwiobiegu), to i tak cieszyłam się, że do mnie dołączył.
- Panowie wybaczą, zaniedbuję swoje obowiązki zapoznania was. Lord Colin Fawley, miłośnik książek i koneser piękna, Leonard Mastrangelo, twórca sztuki - zreflektowałam się szybko, dokonując dość osobliwego przedstawienia sobie towarzyszących mi jegomościów. - Jestem przekonana o tym, że kolejny wernisaż, na którym się spotkamy, będzie poświęcony dziełom autorstwa Leo - dodałam po chwili z rozbrajającym uśmiechem rozciągającym usta, wsuwając dłoń pod ramię mojego przyjaciela i ani przez chwilę nie wątpiąc w to, że faktycznie jego twórczość zyska rozgłos, a jego obrazy doczekają się uznania, na jakie zasługiwały. - W każdym razie, jeszcze raz dziękuję za poświęcony mi czas, lordzie Fawley, nie będę pana dłużej zatrzymywać - zwróciłam się jeszcze do Colina, spodziewając się, że nasza rozmowa dobiegła już końca i w całym tym zamieszaniu aż nie dostrzegłam zapowietrzającej się niebezpiecznie Seliny, która znajdowała się zaledwie kawałek dalej.
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Nieprzyjemne jest uczucie niepożądania. Kiedy to ma się wrażenie, że jest się tylko piątym kołem u wozu, a wszyscy gromią cię nieprzychylnymi spojrzeniami. Człowiek automatycznie kuli się w sobie i zaczyna go kłuć jakieś niewyjaśnione, irracjonalne wręcz poczucie winy. Nic jednak nie mogłem poradzić, że dotknęło mnie na krótką chwilę nim któreś z nich się odezwało. Być może wywołała to kumulacja wszystkich towarzyszących mi tutaj emocji oraz pewna ilość alkoholu, który zdążyłem już dzisiaj wypić. Wszystko było tak naprawdę możliwe. Faktem pozostaje, że w czasie tej krótkie sekundy powietrze wypadło mi z płuc, a ja straciłem rezon.
Spojrzenie towarzysza Harriett było niezwykle wymowne. Nie sprawiłem mu miłej niespodzianki swoją obecnością. W dodatku ta dokładna lustracja należała raczej do domen osób z domu szlacheckiego. Krótką mówiąc trafiłem idealnie nie w punkt, szanowny pan widocznie nie był zachwycony moją obecnością. Tym bardziej zdziwił mnie fakt, że postanowił odpowiedzieć na moje pytanie. Jestem ciekaw na ile naprawdę rozmawiali o sztuce. Nie poruszam jednak tematu, kiwam tylko lekko głową w geście zrozumienia. Nie sądziłem, że może interesować się obrazami, ale widocznie nie wszystkich można oceniać po okładce. Akurat ja powinienem to wiedzieć najlepiej.
Na szczęście całą moją uwagę kradnie zaraz Hattie. Wykrzywiam kącik ust ku górze słysząc jej słowa. Cieszę się, że nie chciała mnie już dłużej pozostawiać samego, jej towarzystwo tutaj sprawiało, że czułem się pewniej niż samemu. Nawet, jeśli wyglądaliśmy jak idealne przeciwieństwa przyciągające najwięcej niepotrzebnej uwagi. Krótka prezentacja utwierdza mnie w moich domysłach. Mam do czynienia z przedstawicielem najwyższej warstwy społecznej. Co więcej, istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że jestem z owym jegomościem spokrewniony. Jednak nie jest to czas ani miejsce, abym z rozrzewnieniem wspominał człowieka, którego nigdy nie nazwę ojcem
- Miło mi poznać - mówię kiwając głową po raz kolejny. Schlebia mi, że Harriett tak bardzo podkreśla mój związek ze sztuką. Jak gdyby chciała pokazać, że nie jestem gorszy od innych, jestem jej za to wdzięczny. Tak samo jak za ten wiele mówiąc gest, kiedy to korzysta z oparcia mojego ramienia. Czuję się dzięki temu pewniej, niczym zakotwiczony do podłoża, już nie aż taki oderwany od tego miejsca. Jak gdyby jej aprobata dla mojej osoby czyniła mnie w oczach innych wartościowszym człowiekiem. - To chyba nie nastąpi aż tak szybko - rzucam z rozbawieniem. Jeśli kolejne dzieła będą powstawać w takim tempie jak pierwsze to na pewno zajmie to jeszcze trochę czasu.
Podczas, gdy Hattie wymienia ostatnie grzeczności z Fawleyem pozwalam sobie na potoczenie wzrokiem po zebranych. Natrafienie spojrzeniem na nieoczekiwaną tutaj osobę sprawia, że nie mogę powstrzymać uśmiechu. Zwłaszcza, gdy widzę jak na mnie reaguje. Widocznie nie należy do osób o słabej pamięci. Chociaż w jej przypadku może to być równie dobrze skrzętne pielęgnowanie wyimaginowanej urazy. Zresztą jest to bardziej prawdopodobna wersja.
- Może jeszcze się spotkamy. - Liczę, że nie brzmi to jak groźba, ale jak przyzwoite pożegnanie, po czym prowadzę delikatnie Harriett o kilka kroków w inną stronę, ku kolejnemu obrazowi. Wcale nie mam ochoty trafić na innego rozmówcę.
Spojrzenie towarzysza Harriett było niezwykle wymowne. Nie sprawiłem mu miłej niespodzianki swoją obecnością. W dodatku ta dokładna lustracja należała raczej do domen osób z domu szlacheckiego. Krótką mówiąc trafiłem idealnie nie w punkt, szanowny pan widocznie nie był zachwycony moją obecnością. Tym bardziej zdziwił mnie fakt, że postanowił odpowiedzieć na moje pytanie. Jestem ciekaw na ile naprawdę rozmawiali o sztuce. Nie poruszam jednak tematu, kiwam tylko lekko głową w geście zrozumienia. Nie sądziłem, że może interesować się obrazami, ale widocznie nie wszystkich można oceniać po okładce. Akurat ja powinienem to wiedzieć najlepiej.
Na szczęście całą moją uwagę kradnie zaraz Hattie. Wykrzywiam kącik ust ku górze słysząc jej słowa. Cieszę się, że nie chciała mnie już dłużej pozostawiać samego, jej towarzystwo tutaj sprawiało, że czułem się pewniej niż samemu. Nawet, jeśli wyglądaliśmy jak idealne przeciwieństwa przyciągające najwięcej niepotrzebnej uwagi. Krótka prezentacja utwierdza mnie w moich domysłach. Mam do czynienia z przedstawicielem najwyższej warstwy społecznej. Co więcej, istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że jestem z owym jegomościem spokrewniony. Jednak nie jest to czas ani miejsce, abym z rozrzewnieniem wspominał człowieka, którego nigdy nie nazwę ojcem
- Miło mi poznać - mówię kiwając głową po raz kolejny. Schlebia mi, że Harriett tak bardzo podkreśla mój związek ze sztuką. Jak gdyby chciała pokazać, że nie jestem gorszy od innych, jestem jej za to wdzięczny. Tak samo jak za ten wiele mówiąc gest, kiedy to korzysta z oparcia mojego ramienia. Czuję się dzięki temu pewniej, niczym zakotwiczony do podłoża, już nie aż taki oderwany od tego miejsca. Jak gdyby jej aprobata dla mojej osoby czyniła mnie w oczach innych wartościowszym człowiekiem. - To chyba nie nastąpi aż tak szybko - rzucam z rozbawieniem. Jeśli kolejne dzieła będą powstawać w takim tempie jak pierwsze to na pewno zajmie to jeszcze trochę czasu.
Podczas, gdy Hattie wymienia ostatnie grzeczności z Fawleyem pozwalam sobie na potoczenie wzrokiem po zebranych. Natrafienie spojrzeniem na nieoczekiwaną tutaj osobę sprawia, że nie mogę powstrzymać uśmiechu. Zwłaszcza, gdy widzę jak na mnie reaguje. Widocznie nie należy do osób o słabej pamięci. Chociaż w jej przypadku może to być równie dobrze skrzętne pielęgnowanie wyimaginowanej urazy. Zresztą jest to bardziej prawdopodobna wersja.
- Może jeszcze się spotkamy. - Liczę, że nie brzmi to jak groźba, ale jak przyzwoite pożegnanie, po czym prowadzę delikatnie Harriett o kilka kroków w inną stronę, ku kolejnemu obrazowi. Wcale nie mam ochoty trafić na innego rozmówcę.
so i tried to erase it but the ink bled right through almost drove myself crazy when these words
led to you
Leonard Mastrangelo
Zawód : malarz, brygadzista
Wiek : 35
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
a dumb screenshot of youth
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dopiero, gdy pewien był, że dzieci jego nie przykleją wzroku do kolejnego obrazu, od którego wstyd byłoby je nawet odciągać, puścił splecioną niemal czule – aczkolwiek czujnie – z jego dłonią małą rączkę Rabastana tym samym oddając mu trochę niezasłużonej swobody. U jego boku kroczyła Isolda obejmująca Rudolfa w matczynym, co straszliwie go irytowało i godziło poczuciem niesprawiedliwości, geście. Perfekcyjna kobieta. Wypadająca na skromną. Opiekuńczą. Czułą, gdy nie uciekała przed, w każdym razie nieuznaną za nieodpowiednią, bliskością, gdy prowadziła ich zabłąkaną trójkę przez las spojrzeń. Choć nie potrzebował jej oparcia, nie potrzebował jej tutaj – mimo że chwiał się u podstaw, błąkał wśród znajomych wrogich twarzy, mimo że zbywał ich wszystkich kulturalnie aczkolwiek zwięźle. Nie chciał. Niech odejdzie. Zniknie. Nie zasługiwał na nią i ona na niego nie zasługiwała. Na tę rodzinę, która cała należała do zmarłej Marie i jakkolwiek starał się pogodzić swe oddanie i niezachwianą wierność wobec dwójki kobiet, nie potrafił wyrwać się z uścisku, coraz to silniej zakleszczającego się na jego gardle, dawnej tragedii. Utraconej miłości. I czym bardziej, czym silniej, starał się być sprawiedliwy, tym większa niechęć na jej widok go obejmowała.
Tamtego dnia, gdy zjawiła się w jego domu, wtargnęła wręcz. Bez pytania. Nie ostrzegła. A on nie pamiętał o jej wielkim dniu. Nie pamiętał wówczas o niczym, co teraźniejsze, całkowicie zatracony w przeszłości. Przeżywał jej śmierć na nowo, gdy Diana wytargała jej ciało z grobu i przywlekła pod jego drzwi. List niczego nie rozwiązywał. Nie dawał złudnego poczucia spełnienia. Wspomnienie tamtej nocy raniło dotkliwie, wpędzało w obłęd. Nie potrafił się odnaleźć. I nie rozumiał, dlaczego ona n i e rozumie, jak śmie?, czy nie ma wstydu? Wówczas była jedynie niepasującym elementem porozrzucanej układanki, który brutalnie starał się znaleźć miejsce w chaosie, a tego Caesar nie chciał porządkować, ponieważ, pozornie, chaos ten stał się swego czasu normą, a on nauczył się odnajdywać w tym bałaganie. Za nieświadomość znienawidzona jeszcze mocniej, pogardzana, odrzucona, sprowadzona do roli worka treningowego, bo niewątpliwie wylał w nią wszelkie swe emocje, które wracały, gdy choć na chwilę odzyskiwał trzeźwość. Już świadomy, nadal wyrwany ze wszelakich arystokratycznych norm, nieludzko podły i bezpośredni w swych oskarżeniach. Tych, których musiała wówczas wysłuchiwać.
I pomyśleć, że tak beztrosko o tym rozmawiają. I pomyśleć, że nie pogratulował jej jeszcze w ogóle.
A za każdym razem, gdy spoglądał w jej twarz, oblewał go strach. I wstyd.
Nie wiedział już, kim jest. Czego pragnie – pod warunkiem, że to osiągalne. Nie wiedział czy bardziej nienawidzi jej, czy siebie. I kto jest jego prawdziwym wrogiem.
Jednocześnie chciał móc – chcieć – dać jej to, czego pragnie. I chciał także, by odeszła. Powinność przeciwko namiętnościom.
Opowiadał jej właśnie o sobie – i nie o sobie – mówiąc o obrazach nieznanej Matyldy, wychwalając jej kunszt przemilczając tym samym ostatni z nich, o którym nie chciał wspominać. Odstawił na bok pytania, nie drążył już. Który? Który najbardziej Ci się podoba, moja mała słodka Isoldo? Może posłucham, dowiem się sam?
Mówił o różach - nie wspomniał jednak ani słowem o tym, że obraz tak silnie przywołuje wspomnienie Marie - o erotyce zamkniętej w kwiatowych ramach, wyzbytej z wulgarności. Subtelnej. Tak różnej od mnożących się, męskich złotych narządów płciowych. I choć, nadal wypluwając każde pięknie brzmiące słowo, opowiadał o sobie tak wiele, nie poznała go ani trochę. Piękno było wszak tematem szerokim. I niekoniecznie zwięźle go określającym.
-Jak sądzisz?, po cóż maluje się te piękne, nagie kobiety, czy nie można - nie należy - ilustrować ich – tutaj ściszył głos – bezwstydnych i wulgarnych, rozumiesz, prawdziwych?, podniecających? – mówił do niej cicho, gdy stali przy Artystycznej grze cieni – czy nie powinno się wychodzić poza ograniczające nas ramy przyzwoitości i obrazować świat takim właśnie, jakim oglądamy go na co dzień? Lecz cóż pięknego jest w naszych odbiciach, którym przyglądamy się z rana? Uciekamy się do ideałów, chcemy... być wstydliwi, nie lubimy oglądać ludzkiego zezwierzęcenia, jakim się cechujemy, wręcz doszukujemy się w nim czegoś szlachetnego. A w kobiecym ciele nie ma nic szlachetnego, to tylko kobiece ciało, nic więcej i nic mniej. Czysty mechanizm – ale przecież to wszystko wiesz – mimo to oddają one, obrazy rzecz jasna, tę chwilę, jedną krótką chwilę, zanim bańka romantyczności pryska, zanim dominuje nad nami pragnienie zaspokojenia rząd seksualnych. Może dlatego tak nam do nich tęskno?
Tak to będzie. Kiedyś. Daleko przed nami. I zapamiętam najsilniej tę chwilę właśnie jedną, zanim postanowię rozwiązać duszący cię gorset. A może zapamiętam moment, który nastąpi krótko potem. Kiedy nie pozostaną żadne wątpliwości, ale nie będziemy sobie do końca oddani.
-Nic w tym romantycznego. Pięknego, jak ten obraz, bo on jest piękny, absolutnie. Niedosłowny, zamazany a jednocześnie precyzyjny, o szerokich i długich pociągnięciach – dokończył rzeczowo – twórca, swoją drogą jaka szkoda, że anonimowy, ma wypracowany warsztat. To żaden niedouczony świeżak. Starszy? Czy młody i pracowity? Nie wiem, trudno powiedzieć – prowadził prędką wymianę zdań z samym sobą, aby ostatecznie zwrócić się do niej – zainteresuj się, moja droga, obrazem Courbeta, Pochodzenie świata. Choć nie uważam, żeby szczególnie przypadł Ci do gustu, ale na pewno wywrze na Tobie niemałe wrażenie – zapewne kontynuowaliby tę emocjonującą rozmowę, gdyby Rudolf, znużony cichą rozmową ich dwojga, nie oddalił się (znów!) w kierunku cioci Evandry i co za tym idzie – wujka Tristana, których Caesar dostrzegł dopiero po chwili, zanim zdążył zdenerwować się po raz kolejny. Jednak natychmiast złagodniał – nie chcąc martwić Evandry czy okazywać roztargnienia dając przewagę podstępnemu Rosierowi? - i ująwszy Bastiana za drobną rączkę, skierował kroki ich trójki w stronę jego siostry oraz Tristana, do których przed chwilą wręcz, podszedł uradowany Rudolf, by się z nimi przywitać.
-Lordzie Lestrange – rzucił żartobliwie taksując syna rozbawionym spojrzeniem – czy byłby lord łaskaw kolejnym razem poinformować mnie o zamiarze zejścia mi z oczu? Czułbym się zaszczycony, zważywszy na to, że jestem pańskim ojcem – i choć nie można było poznać w nim ani odrobiny irytacji, spojrzenie zwrócone w kierunku Rosiera było obce i nieprzyjemne, lecz dłoń, którą ujął Evandrę za jej własną, ciepła i czuła, gdy pochylał się w jej kierunku, by przywitać pocałunkiem złożonym na jej rumianym poliku – Prezentujesz się zjawiskowo – ale to nic zaskakującego, nic nowego dla nas, dla ciebie, prawda? - Lordzie Rosier – czysta formalność, obowiązująca rodzinna grzeczność, od której i tak nazbyt często odstępowali – Długo już tutaj jesteście? - i choć kierował to pytanie do dwojga, przyglądał się Evandrze, doskonale wiedząc, że nie wszystko jest w porządku. Oczywiście, jak cokolwiek mogłoby być w porządku przy n i m kiedykolwiek? Choć zastanawiał się, co tym razem uczynił, do czego się posunął, że najdroższa jego sercu kobieta, spojrzenie pochłonięte miała niezidentyfikowanym smutkiem. I czemu on wydawał się równie nieswój.
Tamtego dnia, gdy zjawiła się w jego domu, wtargnęła wręcz. Bez pytania. Nie ostrzegła. A on nie pamiętał o jej wielkim dniu. Nie pamiętał wówczas o niczym, co teraźniejsze, całkowicie zatracony w przeszłości. Przeżywał jej śmierć na nowo, gdy Diana wytargała jej ciało z grobu i przywlekła pod jego drzwi. List niczego nie rozwiązywał. Nie dawał złudnego poczucia spełnienia. Wspomnienie tamtej nocy raniło dotkliwie, wpędzało w obłęd. Nie potrafił się odnaleźć. I nie rozumiał, dlaczego ona n i e rozumie, jak śmie?, czy nie ma wstydu? Wówczas była jedynie niepasującym elementem porozrzucanej układanki, który brutalnie starał się znaleźć miejsce w chaosie, a tego Caesar nie chciał porządkować, ponieważ, pozornie, chaos ten stał się swego czasu normą, a on nauczył się odnajdywać w tym bałaganie. Za nieświadomość znienawidzona jeszcze mocniej, pogardzana, odrzucona, sprowadzona do roli worka treningowego, bo niewątpliwie wylał w nią wszelkie swe emocje, które wracały, gdy choć na chwilę odzyskiwał trzeźwość. Już świadomy, nadal wyrwany ze wszelakich arystokratycznych norm, nieludzko podły i bezpośredni w swych oskarżeniach. Tych, których musiała wówczas wysłuchiwać.
I pomyśleć, że tak beztrosko o tym rozmawiają. I pomyśleć, że nie pogratulował jej jeszcze w ogóle.
A za każdym razem, gdy spoglądał w jej twarz, oblewał go strach. I wstyd.
Nie wiedział już, kim jest. Czego pragnie – pod warunkiem, że to osiągalne. Nie wiedział czy bardziej nienawidzi jej, czy siebie. I kto jest jego prawdziwym wrogiem.
Jednocześnie chciał móc – chcieć – dać jej to, czego pragnie. I chciał także, by odeszła. Powinność przeciwko namiętnościom.
Opowiadał jej właśnie o sobie – i nie o sobie – mówiąc o obrazach nieznanej Matyldy, wychwalając jej kunszt przemilczając tym samym ostatni z nich, o którym nie chciał wspominać. Odstawił na bok pytania, nie drążył już. Który? Który najbardziej Ci się podoba, moja mała słodka Isoldo? Może posłucham, dowiem się sam?
Mówił o różach - nie wspomniał jednak ani słowem o tym, że obraz tak silnie przywołuje wspomnienie Marie - o erotyce zamkniętej w kwiatowych ramach, wyzbytej z wulgarności. Subtelnej. Tak różnej od mnożących się, męskich złotych narządów płciowych. I choć, nadal wypluwając każde pięknie brzmiące słowo, opowiadał o sobie tak wiele, nie poznała go ani trochę. Piękno było wszak tematem szerokim. I niekoniecznie zwięźle go określającym.
-Jak sądzisz?, po cóż maluje się te piękne, nagie kobiety, czy nie można - nie należy - ilustrować ich – tutaj ściszył głos – bezwstydnych i wulgarnych, rozumiesz, prawdziwych?, podniecających? – mówił do niej cicho, gdy stali przy Artystycznej grze cieni – czy nie powinno się wychodzić poza ograniczające nas ramy przyzwoitości i obrazować świat takim właśnie, jakim oglądamy go na co dzień? Lecz cóż pięknego jest w naszych odbiciach, którym przyglądamy się z rana? Uciekamy się do ideałów, chcemy... być wstydliwi, nie lubimy oglądać ludzkiego zezwierzęcenia, jakim się cechujemy, wręcz doszukujemy się w nim czegoś szlachetnego. A w kobiecym ciele nie ma nic szlachetnego, to tylko kobiece ciało, nic więcej i nic mniej. Czysty mechanizm – ale przecież to wszystko wiesz – mimo to oddają one, obrazy rzecz jasna, tę chwilę, jedną krótką chwilę, zanim bańka romantyczności pryska, zanim dominuje nad nami pragnienie zaspokojenia rząd seksualnych. Może dlatego tak nam do nich tęskno?
Tak to będzie. Kiedyś. Daleko przed nami. I zapamiętam najsilniej tę chwilę właśnie jedną, zanim postanowię rozwiązać duszący cię gorset. A może zapamiętam moment, który nastąpi krótko potem. Kiedy nie pozostaną żadne wątpliwości, ale nie będziemy sobie do końca oddani.
-Nic w tym romantycznego. Pięknego, jak ten obraz, bo on jest piękny, absolutnie. Niedosłowny, zamazany a jednocześnie precyzyjny, o szerokich i długich pociągnięciach – dokończył rzeczowo – twórca, swoją drogą jaka szkoda, że anonimowy, ma wypracowany warsztat. To żaden niedouczony świeżak. Starszy? Czy młody i pracowity? Nie wiem, trudno powiedzieć – prowadził prędką wymianę zdań z samym sobą, aby ostatecznie zwrócić się do niej – zainteresuj się, moja droga, obrazem Courbeta, Pochodzenie świata. Choć nie uważam, żeby szczególnie przypadł Ci do gustu, ale na pewno wywrze na Tobie niemałe wrażenie – zapewne kontynuowaliby tę emocjonującą rozmowę, gdyby Rudolf, znużony cichą rozmową ich dwojga, nie oddalił się (znów!) w kierunku cioci Evandry i co za tym idzie – wujka Tristana, których Caesar dostrzegł dopiero po chwili, zanim zdążył zdenerwować się po raz kolejny. Jednak natychmiast złagodniał – nie chcąc martwić Evandry czy okazywać roztargnienia dając przewagę podstępnemu Rosierowi? - i ująwszy Bastiana za drobną rączkę, skierował kroki ich trójki w stronę jego siostry oraz Tristana, do których przed chwilą wręcz, podszedł uradowany Rudolf, by się z nimi przywitać.
-Lordzie Lestrange – rzucił żartobliwie taksując syna rozbawionym spojrzeniem – czy byłby lord łaskaw kolejnym razem poinformować mnie o zamiarze zejścia mi z oczu? Czułbym się zaszczycony, zważywszy na to, że jestem pańskim ojcem – i choć nie można było poznać w nim ani odrobiny irytacji, spojrzenie zwrócone w kierunku Rosiera było obce i nieprzyjemne, lecz dłoń, którą ujął Evandrę za jej własną, ciepła i czuła, gdy pochylał się w jej kierunku, by przywitać pocałunkiem złożonym na jej rumianym poliku – Prezentujesz się zjawiskowo – ale to nic zaskakującego, nic nowego dla nas, dla ciebie, prawda? - Lordzie Rosier – czysta formalność, obowiązująca rodzinna grzeczność, od której i tak nazbyt często odstępowali – Długo już tutaj jesteście? - i choć kierował to pytanie do dwojga, przyglądał się Evandrze, doskonale wiedząc, że nie wszystko jest w porządku. Oczywiście, jak cokolwiek mogłoby być w porządku przy n i m kiedykolwiek? Choć zastanawiał się, co tym razem uczynił, do czego się posunął, że najdroższa jego sercu kobieta, spojrzenie pochłonięte miała niezidentyfikowanym smutkiem. I czemu on wydawał się równie nieswój.
Caesar Lestrange
Zawód : sutener oraz brygadzista
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
pięć palców co po strunach chodzą
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Tyle, że my nie rozmawiamy beztrosko. Jestem od beztroski najdalej jak tylko się da, w naszej rozmowie nie ma żadnej swobody, nie ma żadnej czułości. Nic nie wydaje mi się równie odległego od tych kilku tygodni względnej szczęśliwości, kiedy pełna nadziei i optymizmu wspinałam się na palce by zarumieniona własną śmiałością podkradać ci pocałunki. Wtedy nie było wszystko w porządku, ale wydawało mi się, że prędzej czy później znajdziemy sposób.
Teraz zastanawiam się tylko na ile starczy mi jeszcze sił.
Jest tyle rzeczy, które bym chciała. Zrobić, powiedzieć, ruszyć trzy kroki w przód zamiast wciąż w tył i w tył. Co z tego, że po głowie chodzą mi tysiące pięknych słów ubierające setki kształtnych zdań, co z tego, że oczyma duszy swojej widzę scenariusze mniej bądź bardziej świetlanej przyszłości, skoro to wszystko jest nic nie warte. Nic nie znaczy, dopóki ty nie będziesz chciał.
Mnie.
Nie pozostaje mi nic innego niż próba utrzymania się na powierzchni, nie zatonięcia w tym całym żalu i złości. Odrzucenie boli. Szczególnie kiedy nosi się na palcu pierścionek nieustannie o nim przypominający.
Kiedy tak stałam słuchając jak wylewasz na mnie wiadro najgorszych pomyj zastanawiałam się czy muszę umrzeć by chociaż na chwilę zaistnieć w twoim życiu i zacząć dla ciebie coś znaczyć, cokolwiek. Chwilę później zaczęłam sobą gardzić za podobne myślenie. Do tego doprowadziłeś - do momentu w którym nawet gdzieś wewnątrz jestem gotowa zrobić wszystko dla odrobiny uwagi. Nie ma nic gorszego niż żałosna służalczość. A chyba zaczynam się ocierać o żałosność stojąc wciąż przy twoim boku, tak pozornie niewzruszenie, siląc się na uśmiech.
Mało we mnie dzisiaj optymizmu, naiwność wyczerpała się przy wizji twojego uśmiechu na widok różanego obrazu. Przyszłość nie maluje się w tak optymistycznych barwach. Teraz zastanawiam się tylko kiedy zaczniemy sobą gardzić. Ty mną za słabość, ja tobą - bo właśnie taką mnie uczyniłeś.
Więc proszę cię, bo nic innego mi już nie zostaje - nie baw się mną. Nie odrzucaj mnie najpierw, nie milcz potem - by nagle, niezobowiązująco, zalać mnie potokiem pozornie nieistotnych słów. Nie chowaj się za metaforami, nie przekazuj mi rzeczy ważnych w zagadkowy sposób, nie kiedy jeszcze nie potrafię ich odgadnąć. Może za jakiś czas, lat dziesięć, dwadzieścia, sto po samym zmarszczeniu brwi będę potrafiła rozpoznać co chodzi ci po głowie. Dzisiaj, teraz, męczy mnie to jeszcze bardziej.
Wpatruje się w twoje usta kiedy wychodzą z nich kolejne i kolejne słowa, ale ich sens gdzieś mi ucieka. Słyszę poszczególne głoski składające się na wyrazy, ale ich ciąg nie znaczy nic. Jest pusty. To nawet nie muzyka, to kakofonia przypadkowych dźwięków, totalna dysharmonia. Jak my.
Koncentruje jednak całą swoją uwagę, zbieram wszystko co we mnie zostało by zrozumieć chociaż trochę, chociaż sens, znaleźć jakikolwiek punkt zaczepienia, zadowolę się nawet zapalnikiem kłótni, czymkolwiek, jakimkolwiek przełamaniem - a wtedy znowu odchodzisz. Zostawiasz zawieszoną gdzieś w przestrzeni, z głową dudniącą tysiącem słów. Rozsadzają czaszkę od środka.
Nie rozumiem cię. Nie rozumiem zupełnie.
Będę tutaj tak stać do momentu, kiedy nie pozostaną już żadne wątpliwości? Tylko - komu mam być w pełni oddana jak nie tobie?
I nie mogę - nie mogę teraz wdać się w kolejną wesołą pogaduszkę. Nie z Evandrą, patrzącą na mnie z podejrzliwością, z niemym wyrzutem wypisanej na jej pięknej twarzy. Tym bardziej nie z Tristanem. A najbardziej - nie mogę z tobą udawać, że wszystko jest w najlepszym porządku. Dlatego kiedy ty kierujesz swoje i syna kroki w kierunku siostry, ja odwracam się w drugą stronę i wychodzę, poszukać oddechu.
[zt]
Teraz zastanawiam się tylko na ile starczy mi jeszcze sił.
Jest tyle rzeczy, które bym chciała. Zrobić, powiedzieć, ruszyć trzy kroki w przód zamiast wciąż w tył i w tył. Co z tego, że po głowie chodzą mi tysiące pięknych słów ubierające setki kształtnych zdań, co z tego, że oczyma duszy swojej widzę scenariusze mniej bądź bardziej świetlanej przyszłości, skoro to wszystko jest nic nie warte. Nic nie znaczy, dopóki ty nie będziesz chciał.
Mnie.
Nie pozostaje mi nic innego niż próba utrzymania się na powierzchni, nie zatonięcia w tym całym żalu i złości. Odrzucenie boli. Szczególnie kiedy nosi się na palcu pierścionek nieustannie o nim przypominający.
Kiedy tak stałam słuchając jak wylewasz na mnie wiadro najgorszych pomyj zastanawiałam się czy muszę umrzeć by chociaż na chwilę zaistnieć w twoim życiu i zacząć dla ciebie coś znaczyć, cokolwiek. Chwilę później zaczęłam sobą gardzić za podobne myślenie. Do tego doprowadziłeś - do momentu w którym nawet gdzieś wewnątrz jestem gotowa zrobić wszystko dla odrobiny uwagi. Nie ma nic gorszego niż żałosna służalczość. A chyba zaczynam się ocierać o żałosność stojąc wciąż przy twoim boku, tak pozornie niewzruszenie, siląc się na uśmiech.
Mało we mnie dzisiaj optymizmu, naiwność wyczerpała się przy wizji twojego uśmiechu na widok różanego obrazu. Przyszłość nie maluje się w tak optymistycznych barwach. Teraz zastanawiam się tylko kiedy zaczniemy sobą gardzić. Ty mną za słabość, ja tobą - bo właśnie taką mnie uczyniłeś.
Więc proszę cię, bo nic innego mi już nie zostaje - nie baw się mną. Nie odrzucaj mnie najpierw, nie milcz potem - by nagle, niezobowiązująco, zalać mnie potokiem pozornie nieistotnych słów. Nie chowaj się za metaforami, nie przekazuj mi rzeczy ważnych w zagadkowy sposób, nie kiedy jeszcze nie potrafię ich odgadnąć. Może za jakiś czas, lat dziesięć, dwadzieścia, sto po samym zmarszczeniu brwi będę potrafiła rozpoznać co chodzi ci po głowie. Dzisiaj, teraz, męczy mnie to jeszcze bardziej.
Wpatruje się w twoje usta kiedy wychodzą z nich kolejne i kolejne słowa, ale ich sens gdzieś mi ucieka. Słyszę poszczególne głoski składające się na wyrazy, ale ich ciąg nie znaczy nic. Jest pusty. To nawet nie muzyka, to kakofonia przypadkowych dźwięków, totalna dysharmonia. Jak my.
Koncentruje jednak całą swoją uwagę, zbieram wszystko co we mnie zostało by zrozumieć chociaż trochę, chociaż sens, znaleźć jakikolwiek punkt zaczepienia, zadowolę się nawet zapalnikiem kłótni, czymkolwiek, jakimkolwiek przełamaniem - a wtedy znowu odchodzisz. Zostawiasz zawieszoną gdzieś w przestrzeni, z głową dudniącą tysiącem słów. Rozsadzają czaszkę od środka.
Nie rozumiem cię. Nie rozumiem zupełnie.
Będę tutaj tak stać do momentu, kiedy nie pozostaną już żadne wątpliwości? Tylko - komu mam być w pełni oddana jak nie tobie?
I nie mogę - nie mogę teraz wdać się w kolejną wesołą pogaduszkę. Nie z Evandrą, patrzącą na mnie z podejrzliwością, z niemym wyrzutem wypisanej na jej pięknej twarzy. Tym bardziej nie z Tristanem. A najbardziej - nie mogę z tobą udawać, że wszystko jest w najlepszym porządku. Dlatego kiedy ty kierujesz swoje i syna kroki w kierunku siostry, ja odwracam się w drugą stronę i wychodzę, poszukać oddechu.
[zt]
Próbował zapomnieć o tym krzyku. O zdradzie. O wszystkim, co zrobiła. Nie mógł powiedzieć Evandrze, wzgardziłby nim jak psem, przeraziłby ją tym, do czego był zdolny, nie zrozumiałaby - morderczyni Marie zasługiwała na to, co najgorsze i właśnie to dostała. Niezrozumiały wyrzut sumienia wciąż gdzieś krzyczał w jego głowie, ale Tristan próbował go wyprzeć - nie słuchać, przepędzić, zapomnieć. Wiedział przecież, że dokonał jedynej słusznej rzeczy, że Diana musiała zginąć w najgorszy możliwy sposób, że jedyna krew na jego rękach to ta należąca do Marie, z dnia, w której nie zdołał - nie zdołali - jej uratować. Nie był sobą, mógł się wydawać nieobecny, nie przemyślał słów, które wypowiedział, a które wywołały wyraźną choć niemą reakcję na słodkim licu Evandry. Nic nie rozumiała - a jak miała rozumieć? Pamiętała rzeczywistość taką, jaką była sprzed tej nocy. Taką, jaką i on przyjmował jeszcze przed paroma dniami. Tygodniami.
- Ból, nie wiem, jaki, już mnie nie pogrzebie, oprócz jednego: że mam stracić ciebie - szepnął nad jej uchem, wciąż cicho, łagodniejszym już tonem, był nerwowy, ale nie powinien przerzucać tych nerwów na towarzyszącą mu słodycz. Marie, gdziekolwiek była, wreszcie mogła odetchnąć spokojem. Zdrajczynię, która odebrała jej życie, spotkał ponury los. Więc skąd te nerwy, Tristanie? Uciekał od natrętnych myśli, podążając za spojrzeniem Evandry na przesycone emocjonalną erotyką obrazy, obcowanie z wysoką sztuką było formą uroczystości zawsze zwieńczonej melancholijnym uniesieniem, w sali północnej, zdawałoby się, wyjątkowo uwypuklone zostały uczucia. Miłość, rozpacz. Smutek, żal. Tęsknota. Wszystko skondensowane na doskonałych płótnach wyjątkowo wrażliwego artysty. Żałował, że nigdzie nie zostało podane nazwisko - chętnie poznałby tego człowieka. I chętnie zobaczyłby więcej.
- Zieleń Slytherinu - zauważył, zamyślając się nad jej słowami o szkolnych latach. - Nie opowiadałaś mi nigdy zbyt dużo o swoich szkolnych latach. - Poza tym, ile usłyszał na weselu Marie, pamiętał, nie skończyła wtedy jeszcze szkoły. Później milczała jak zaklęta, kiedy usiłował nawiązać z nią kontakt, kiedy kończyła swój ostatni rok nauki, nim na stałe wróciła do Anglii. Z obrazu przeniósł spojrzenie znów na jej profil, tak pięknie wpatrzony w wiszące przed nią płótno. Była elokwentna. Była doskonała. - Wygląda jak królowa - dodał z roztargnieniem. - Dumna i pewna siebie, może czymś gardzi, a może jest zadowolona. Nasycona. Jak duch, który... przeraża, ale i włada. Czym? - Jego spojrzenie umknęło w bok, na sąsiedni obraz Róży. - Czuciem może? - dodał półgłosem, może poruszony, a może nie chcąc, by słyszeli go inni, lecz nie kontynuował - bo dostrzegł Rudolfa biegnącego w ich kierunku. Skinął głową narzeczonej, samemu wypatrując gości, których młody lord musiał być zwiastunem. Na dłuższą chwilę utkwił wzrok na twarzy Rabastana trzymającego za rękę ojca, zmuszając się do uśmiechu, który wcale nie wyglądał jak wymuszony. Chłopcy mieli w sobie dużo z Marie.
Wypuścił Evandrę spod ramienia, by mogła przywitać się z bratem, samemu oszczędnie skinąwszy mu głową.
- Caesar - odpowiedział, właściwie jak nie on. Jeszcze przed paroma dniami chciałby wziąć Evandrę pod ramię i ją stąd wyprowadzić, splunąć mu w twarz i uraczyć kilkoma jadowitymi uwagami, wciąż obwiniając go o śmierć siostry, śmierć, której winna była jego krew, Diana Crouch. Jak daleko zaszedł w swoim zacietrzewieniu? Jak daleko mógłby jeszcze zajść? I jak trudno było mu przyznać się do błędu? Zbyt trudno, spojrzał na niego - ale milczał.
Lordzie Rosier, kiedy stali się sobie tak obcy? Ile minęło lat od momentu, kiedy zatrzymały się w jego życiu wszystkie wskazówki zegara? Zdrajczyni krwi odebrała mu tak wiele. Obróciła w ruinę wszystko, wniosła nowy porządek i przekreśliła całą przeszłość. Czy nie za mało cierpiała przed śmiercią?
- Ból, nie wiem, jaki, już mnie nie pogrzebie, oprócz jednego: że mam stracić ciebie - szepnął nad jej uchem, wciąż cicho, łagodniejszym już tonem, był nerwowy, ale nie powinien przerzucać tych nerwów na towarzyszącą mu słodycz. Marie, gdziekolwiek była, wreszcie mogła odetchnąć spokojem. Zdrajczynię, która odebrała jej życie, spotkał ponury los. Więc skąd te nerwy, Tristanie? Uciekał od natrętnych myśli, podążając za spojrzeniem Evandry na przesycone emocjonalną erotyką obrazy, obcowanie z wysoką sztuką było formą uroczystości zawsze zwieńczonej melancholijnym uniesieniem, w sali północnej, zdawałoby się, wyjątkowo uwypuklone zostały uczucia. Miłość, rozpacz. Smutek, żal. Tęsknota. Wszystko skondensowane na doskonałych płótnach wyjątkowo wrażliwego artysty. Żałował, że nigdzie nie zostało podane nazwisko - chętnie poznałby tego człowieka. I chętnie zobaczyłby więcej.
- Zieleń Slytherinu - zauważył, zamyślając się nad jej słowami o szkolnych latach. - Nie opowiadałaś mi nigdy zbyt dużo o swoich szkolnych latach. - Poza tym, ile usłyszał na weselu Marie, pamiętał, nie skończyła wtedy jeszcze szkoły. Później milczała jak zaklęta, kiedy usiłował nawiązać z nią kontakt, kiedy kończyła swój ostatni rok nauki, nim na stałe wróciła do Anglii. Z obrazu przeniósł spojrzenie znów na jej profil, tak pięknie wpatrzony w wiszące przed nią płótno. Była elokwentna. Była doskonała. - Wygląda jak królowa - dodał z roztargnieniem. - Dumna i pewna siebie, może czymś gardzi, a może jest zadowolona. Nasycona. Jak duch, który... przeraża, ale i włada. Czym? - Jego spojrzenie umknęło w bok, na sąsiedni obraz Róży. - Czuciem może? - dodał półgłosem, może poruszony, a może nie chcąc, by słyszeli go inni, lecz nie kontynuował - bo dostrzegł Rudolfa biegnącego w ich kierunku. Skinął głową narzeczonej, samemu wypatrując gości, których młody lord musiał być zwiastunem. Na dłuższą chwilę utkwił wzrok na twarzy Rabastana trzymającego za rękę ojca, zmuszając się do uśmiechu, który wcale nie wyglądał jak wymuszony. Chłopcy mieli w sobie dużo z Marie.
Wypuścił Evandrę spod ramienia, by mogła przywitać się z bratem, samemu oszczędnie skinąwszy mu głową.
- Caesar - odpowiedział, właściwie jak nie on. Jeszcze przed paroma dniami chciałby wziąć Evandrę pod ramię i ją stąd wyprowadzić, splunąć mu w twarz i uraczyć kilkoma jadowitymi uwagami, wciąż obwiniając go o śmierć siostry, śmierć, której winna była jego krew, Diana Crouch. Jak daleko zaszedł w swoim zacietrzewieniu? Jak daleko mógłby jeszcze zajść? I jak trudno było mu przyznać się do błędu? Zbyt trudno, spojrzał na niego - ale milczał.
Lordzie Rosier, kiedy stali się sobie tak obcy? Ile minęło lat od momentu, kiedy zatrzymały się w jego życiu wszystkie wskazówki zegara? Zdrajczyni krwi odebrała mu tak wiele. Obróciła w ruinę wszystko, wniosła nowy porządek i przekreśliła całą przeszłość. Czy nie za mało cierpiała przed śmiercią?
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Dopiero po chwili - jakże błyskotliwie - dostrzegł, że u jego boku brakuje Isoldy, która, co zobaczył, gdy się odwrócił, zniknęła porwana przez rozweselony tłum gapiów. I choć wiedział, że wszyscy z pozoru podziwiają te wspaniałe dzieła, przyszli tu przecież wesprzeć debiutujących, ambitnych (malujących męskie przyrodzenia) artystów, to ci wszyscy właśnie z twarzami zwróconymi w kierunku obrazów ze szczerym zainteresowaniem i podziwem nań założonymi, znaleźli doskonały pretekst w postaci wernisażu, aby poznać się na swych oponentach i dowiedzieć co w trawie piszczy . Ucieczka Isoldy miała pchnąć w ruch potężną machinę. I szkoda, wielka szkoda, że ta mała kobietka nie zdawała sobie sprawy, że ofiarami w tym przedstawieniu będą właśnie oni - ci którzy publicznie pozwolili poznać siebie jako rozbitych i skłóconych.
Caesar spojrzał na stojącą przed nim dwójkę z niezamaskowanym zdziwieniem, które wymalowało się na jego licu, czym nie przejął się dostatecznie - poirytowany, płonący wewnątrz żywym ogniem, którego żar przebił się przez stalowe oczy. Twarz stężała, usta zacisnęły się w wąską linię. Nie krył rozgoryczenia nawet w obliczu wroga, zbyt przejęty, by myśleć teraz nad ich konfliktem i nieosobliwoscią dzisiejszego Tristana.
-Przepraszam - rzucił sucho, intuicyjnie uścisnął dłoń Evandry w uspokajającym - choć już sam nie wiedział czy to siebie czy może ją chciał uspokoić - geście, aby ukłonić się stywno i ruszyć za cieniem swej słodkiej narzeczonej.
Która zdziwiła go. Zaskoczyła. Choć jednocześnie rozczarowała - uciekasz, najdroższa?
A sądził, że to on jest parszywym tchórzem. Być może doskonale ich sobie dobrano.
O dzieci się nie martwił. Były w dobrych, o wiele bardziej ostrożniejszych i czułych rękach niż jego własne - i w tym przypadku nie mamy na myśli dłoni Rosiera.
Caesar spojrzał na stojącą przed nim dwójkę z niezamaskowanym zdziwieniem, które wymalowało się na jego licu, czym nie przejął się dostatecznie - poirytowany, płonący wewnątrz żywym ogniem, którego żar przebił się przez stalowe oczy. Twarz stężała, usta zacisnęły się w wąską linię. Nie krył rozgoryczenia nawet w obliczu wroga, zbyt przejęty, by myśleć teraz nad ich konfliktem i nieosobliwoscią dzisiejszego Tristana.
-Przepraszam - rzucił sucho, intuicyjnie uścisnął dłoń Evandry w uspokajającym - choć już sam nie wiedział czy to siebie czy może ją chciał uspokoić - geście, aby ukłonić się stywno i ruszyć za cieniem swej słodkiej narzeczonej.
Która zdziwiła go. Zaskoczyła. Choć jednocześnie rozczarowała - uciekasz, najdroższa?
A sądził, że to on jest parszywym tchórzem. Być może doskonale ich sobie dobrano.
O dzieci się nie martwił. Były w dobrych, o wiele bardziej ostrożniejszych i czułych rękach niż jego własne - i w tym przypadku nie mamy na myśli dłoni Rosiera.
Caesar Lestrange
Zawód : sutener oraz brygadzista
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
pięć palców co po strunach chodzą
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
- Nie wiem, skąd tak niespodziewany wniosek, niemniej, zdobywcy skupiają się na posiadaniu przedmiotów. Mnie pociąga raczej kolekcjonowanie doświadczeń.
W zasadzie nie widziałem powodu, dla którego Lovegood miałaby okryć się wstydem z uwagi na rozmowę ze mną – fakt, nasza ostatnia konwersacja w istocie nie należała do najprzyjemniejszych, jednak już dawno puściłem w niepamięć wszystkie ostre słowa, które wówczas padły. Nie żyłem złudzeniem, iż jej kobieca strona (tak, Selina Lovegood ją posiadała) będzie na tyle zmienna, by przywrócić mnie do swoich łask, ale w końcu nie jedną dziurę miewa lis do jamy, czyż nie?
Powinien mnie ktoś wyleczyć z tego beznadziejnego przypadku.
- Podejrzewam, iż osiągnięcie takiego stanu zakończyłoby się co najmniej jakimś ludobójstwem. Choć może wreszcie mielibyśmy spokój. - Nie wszystkich należało wrzucać do jednego worka, ale większość tych, którzy chodzili z zadartym nosem była powodem wszystkich ludzkich nieszczęść. Wystarczyło spojrzeć na taką zadziorną Osę i oswojonego Lisa... - Nie wpadłaś jeszcze na to, że po prostu jestem nieustraszony? - Odparłem, podążając za nią spojrzeniem, po czym wykonałem pół obrotu i powoli, wręcz teatralnie, dorównałem jej kroku.
To chyba jasno świadczyło o mojej odwadze. Albo nawet szaleństwie – w każdym razie to, że obecność Seliny odbierała mi zdrowy rozsądek i wszystkie zmysły było przesądzone. Ciekawe, jak długo studiowała te nikczemne tajniki magii.
- Daruj sobie panów. Po prostu Louis – rzuciłem swobodnie (Louis zamiast Lis, kto by zauważył różnicę!), widząc, jak olbrzymią trudność sprawiało jej komunikowanie się ze mną w sposób bezpośredni. Ja wręcz dostawałem czyraków od tych wszystkich grzecznościowych form, gdyż nie byłem ani trochę ułożony – zbyt silnie przywodziło mi to na myśl moje szlachetne korzenie, które uważałem za nieszczególny powód do dumy.
Taki byłem nonkonformistyczny. Szkoda, że w latach pięćdziesiątych jeszcze nikt nie znał słowa hipster.
- Oczywiście, że tak. Proszę dotknąć, o, tutaj, jestem miękki jak pudding – uśmiechnąłem się lekko, zupełnie nie odczuwając pozycji gotowości do ataku i prowokacyjnie wyciągając w stronę Seliny nadgarstek. Z tego, co było mi o osach wiadome, to wkłuwając się w ludzką skórę zwykle ryzykowały własnym życiem, o żądleniu chyba nie było mowy.
Przez chwilę niemal dałem się jej nabrać, już snując plany wspólnej kolacji, ale Lovegood szybko ściagnęła mnie z powrotem na ziemię. Może to i dobrze. Nie byłem tym mężczyzną, który gwarantoował wybrankom kolacje w najbardziej szykownych miejscach. Preferowałem inne formy spędzania czasu.
- Być może – powtórzyłem za nią jak echo. - Być może utkałbym taki płaszcz, może nawet z bardziej wyszukanego materiału. Być może z piór feniksa? Być może z łez nimfy? Albo ludzkich nieszczęść? - Te ostatnie wyglądałyby na Selinie bardzo twarzowo. - Rzeczywiście, kolacja wypada przy tym niezwykle blado. - Zreasumowałam, a w moim tonie można było wyczuć silną ironię, przeplatana z rozbawieniem.
- Nazwanie go szlachetnym zakrawałoby o eufemizm. - Znów przemycałem prawdę między wierszami. Bo choć nie chciałem, by moja tożsamość została przez nią rozpoznana, nie mogłem się powstrzymać przed zasiewaniem kolejnych ziaren niepewności, które przez długi czas będą kiełkować w jej głowie. Nie zamierzałem dać się wykorzenić. - I tak, i nie. - Dopóki Lovegood nie zadawała precyzyjnych pytań, pozwalała mi wręcz rozkoszować się tym brylowaniem w półsłówkach.
Aż w końcu padł konkret. Pytanie dotyczące pochodzenia trudno było wyminąć tak, aby nie sprzedać jej kłamstwa, dlatego nim z moich ust padły jakiekolwiek deklaracje, na krótką chwilę zamilkłem, bezczelnie przebijając się do jej duszy spojrzeniem – znane jej aż zbyt dobrze, choć nie mogłem być pewien, czy przypadkiem nie wymazała go z pamięci.
- Pochodzę z miejsca, w którym rodzą się anioły. - Anioły, Cherubinki, jeden psidwak! Miałem jedynie skrytą nadzieję, że Selina uzna to za poetycką wersję Los Angeles.
A ja przecież wcale nie byłem aż tak daleki od prawdy!
W zasadzie nie widziałem powodu, dla którego Lovegood miałaby okryć się wstydem z uwagi na rozmowę ze mną – fakt, nasza ostatnia konwersacja w istocie nie należała do najprzyjemniejszych, jednak już dawno puściłem w niepamięć wszystkie ostre słowa, które wówczas padły. Nie żyłem złudzeniem, iż jej kobieca strona (tak, Selina Lovegood ją posiadała) będzie na tyle zmienna, by przywrócić mnie do swoich łask, ale w końcu nie jedną dziurę miewa lis do jamy, czyż nie?
Powinien mnie ktoś wyleczyć z tego beznadziejnego przypadku.
- Podejrzewam, iż osiągnięcie takiego stanu zakończyłoby się co najmniej jakimś ludobójstwem. Choć może wreszcie mielibyśmy spokój. - Nie wszystkich należało wrzucać do jednego worka, ale większość tych, którzy chodzili z zadartym nosem była powodem wszystkich ludzkich nieszczęść. Wystarczyło spojrzeć na taką zadziorną Osę i oswojonego Lisa... - Nie wpadłaś jeszcze na to, że po prostu jestem nieustraszony? - Odparłem, podążając za nią spojrzeniem, po czym wykonałem pół obrotu i powoli, wręcz teatralnie, dorównałem jej kroku.
To chyba jasno świadczyło o mojej odwadze. Albo nawet szaleństwie – w każdym razie to, że obecność Seliny odbierała mi zdrowy rozsądek i wszystkie zmysły było przesądzone. Ciekawe, jak długo studiowała te nikczemne tajniki magii.
- Daruj sobie panów. Po prostu Louis – rzuciłem swobodnie (Louis zamiast Lis, kto by zauważył różnicę!), widząc, jak olbrzymią trudność sprawiało jej komunikowanie się ze mną w sposób bezpośredni. Ja wręcz dostawałem czyraków od tych wszystkich grzecznościowych form, gdyż nie byłem ani trochę ułożony – zbyt silnie przywodziło mi to na myśl moje szlachetne korzenie, które uważałem za nieszczególny powód do dumy.
Taki byłem nonkonformistyczny. Szkoda, że w latach pięćdziesiątych jeszcze nikt nie znał słowa hipster.
- Oczywiście, że tak. Proszę dotknąć, o, tutaj, jestem miękki jak pudding – uśmiechnąłem się lekko, zupełnie nie odczuwając pozycji gotowości do ataku i prowokacyjnie wyciągając w stronę Seliny nadgarstek. Z tego, co było mi o osach wiadome, to wkłuwając się w ludzką skórę zwykle ryzykowały własnym życiem, o żądleniu chyba nie było mowy.
Przez chwilę niemal dałem się jej nabrać, już snując plany wspólnej kolacji, ale Lovegood szybko ściagnęła mnie z powrotem na ziemię. Może to i dobrze. Nie byłem tym mężczyzną, który gwarantoował wybrankom kolacje w najbardziej szykownych miejscach. Preferowałem inne formy spędzania czasu.
- Być może – powtórzyłem za nią jak echo. - Być może utkałbym taki płaszcz, może nawet z bardziej wyszukanego materiału. Być może z piór feniksa? Być może z łez nimfy? Albo ludzkich nieszczęść? - Te ostatnie wyglądałyby na Selinie bardzo twarzowo. - Rzeczywiście, kolacja wypada przy tym niezwykle blado. - Zreasumowałam, a w moim tonie można było wyczuć silną ironię, przeplatana z rozbawieniem.
- Nazwanie go szlachetnym zakrawałoby o eufemizm. - Znów przemycałem prawdę między wierszami. Bo choć nie chciałem, by moja tożsamość została przez nią rozpoznana, nie mogłem się powstrzymać przed zasiewaniem kolejnych ziaren niepewności, które przez długi czas będą kiełkować w jej głowie. Nie zamierzałem dać się wykorzenić. - I tak, i nie. - Dopóki Lovegood nie zadawała precyzyjnych pytań, pozwalała mi wręcz rozkoszować się tym brylowaniem w półsłówkach.
Aż w końcu padł konkret. Pytanie dotyczące pochodzenia trudno było wyminąć tak, aby nie sprzedać jej kłamstwa, dlatego nim z moich ust padły jakiekolwiek deklaracje, na krótką chwilę zamilkłem, bezczelnie przebijając się do jej duszy spojrzeniem – znane jej aż zbyt dobrze, choć nie mogłem być pewien, czy przypadkiem nie wymazała go z pamięci.
- Pochodzę z miejsca, w którym rodzą się anioły. - Anioły, Cherubinki, jeden psidwak! Miałem jedynie skrytą nadzieję, że Selina uzna to za poetycką wersję Los Angeles.
A ja przecież wcale nie byłem aż tak daleki od prawdy!
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Ten świat dorosłych wcale nie jest taki fajny, jak mogłoby się wydawać.
Ładne są te obrazki na ścianach i ładni są elegancko ubrani ludzie, ale ile można na nich patrzeć? Cały czas tylko boję się, że w tym tłumie długich sukienek i wysokich panów w szatach wyjściowych (moja szata też jest bardzo wykwintna - poprawiam klapy marynarki, w której mi niewygodnie, ale muszę się przecież prezentować jak mały lord!) zgubię gdzieś tatę, więc mocno trzymam go za rękę. Trochę dlatego, żeby nie utknąć gdzieś pomiędzy obcymi panami i paniami, a trochę dlatego, żeby zagrać lady Isolde na nosie. Bo przecież tato trzyma za rękę mnie, a nie ją! To na pewno oznacza, że mnie kocha bardziej.
Ale rozmawiają jakoś dziwnie, jakoś cicho i używają trudnych słów. Staram się słuchać uważnie, ale szybko się zniechęcam i ciągnę tatę za palce, żeby patrzył tylko na mnie.
- Czemu ta pani jest goła, papo? - pytam z zastanowieniem, wskazując paluszkiem jeden z obrazów wiszących na ścianie, ale zaraz tracę nim zainteresowanie, bo miga mi przed oczami znajoma buzia lady cioci Evandry. Och, jak ja lubię lady ciocię Evandrę! Macham do niej od razu, choć nie wiem, czy to dostrzega, i ciągnę jeszcze raz dłoń taty, szarpię ją i ściskam. - Tato, tato! - wołam, bo ta Isolde wciąż się kręci koło jego boku i wcale mi się to nie podoba.
Ale zaraz idziemy już w kierunku wujka i cioci, a ja nie umiem ukryć, jak bardzo się z tego cieszę. Uśmiecham się szeroko do taty i Rudolfa. Po chwili puszczam dłoń papy i biegnę do cioci Evandry, żeby wystawić w jej kierunku rączki i uścisnąć lekko jej palce.
- Lady ciociu! - Wiem, że powinienem mówić elegancko i dystyngonowonie, tak jak uczy mnie tego guwernantka, ale za bardzo jestem radosny, żeby myśleć o etykiecie, której uczę się w każdy czwartek. - Lordzie wujku, lordzie wujku! - cieszę się dalej i dopiero po chwili zauważam, że tato gdzieś zniknął. I lady Isolde też. Nie podoba mi się to, że poszli gdzieś razem i nie zabrali mnie ze sobą. - Gdzie papa? - pytam więc, patrząc ze smutną minką na lady ciocię Evandrę. Próbuję się rozglądać, ale jestem zbyt malutki, przez co widzę tylko nogi i materiały sukienek. Och, już nie mogę się doczekać, kiedy wreszcie urosnę. Jak będę duży, to żadne nogi nie będą mi zasłaniać widoku na tatę!
Rozglądam się tak i rozglądam, aż wreszcie znowu natrafiam spojrzeniem na ten obraz, co już wcześniej na niego patrzyłem.
- Ciociu, ciociu, czy tej pani nie jest zimno? - zastanawiam się mądrze, bo przecież jak wychodzę z wanny, to zawsze marznę, zanim opiekunka otuli mnie mięciutkim szlafrokiem. A ta pani przecież szlafroka nie ma, na pewno jej chłodno i nieprzyjemnie. To może dlatego tak smutno wygląda?
Ładne są te obrazki na ścianach i ładni są elegancko ubrani ludzie, ale ile można na nich patrzeć? Cały czas tylko boję się, że w tym tłumie długich sukienek i wysokich panów w szatach wyjściowych (moja szata też jest bardzo wykwintna - poprawiam klapy marynarki, w której mi niewygodnie, ale muszę się przecież prezentować jak mały lord!) zgubię gdzieś tatę, więc mocno trzymam go za rękę. Trochę dlatego, żeby nie utknąć gdzieś pomiędzy obcymi panami i paniami, a trochę dlatego, żeby zagrać lady Isolde na nosie. Bo przecież tato trzyma za rękę mnie, a nie ją! To na pewno oznacza, że mnie kocha bardziej.
Ale rozmawiają jakoś dziwnie, jakoś cicho i używają trudnych słów. Staram się słuchać uważnie, ale szybko się zniechęcam i ciągnę tatę za palce, żeby patrzył tylko na mnie.
- Czemu ta pani jest goła, papo? - pytam z zastanowieniem, wskazując paluszkiem jeden z obrazów wiszących na ścianie, ale zaraz tracę nim zainteresowanie, bo miga mi przed oczami znajoma buzia lady cioci Evandry. Och, jak ja lubię lady ciocię Evandrę! Macham do niej od razu, choć nie wiem, czy to dostrzega, i ciągnę jeszcze raz dłoń taty, szarpię ją i ściskam. - Tato, tato! - wołam, bo ta Isolde wciąż się kręci koło jego boku i wcale mi się to nie podoba.
Ale zaraz idziemy już w kierunku wujka i cioci, a ja nie umiem ukryć, jak bardzo się z tego cieszę. Uśmiecham się szeroko do taty i Rudolfa. Po chwili puszczam dłoń papy i biegnę do cioci Evandry, żeby wystawić w jej kierunku rączki i uścisnąć lekko jej palce.
- Lady ciociu! - Wiem, że powinienem mówić elegancko i dystyngonowonie, tak jak uczy mnie tego guwernantka, ale za bardzo jestem radosny, żeby myśleć o etykiecie, której uczę się w każdy czwartek. - Lordzie wujku, lordzie wujku! - cieszę się dalej i dopiero po chwili zauważam, że tato gdzieś zniknął. I lady Isolde też. Nie podoba mi się to, że poszli gdzieś razem i nie zabrali mnie ze sobą. - Gdzie papa? - pytam więc, patrząc ze smutną minką na lady ciocię Evandrę. Próbuję się rozglądać, ale jestem zbyt malutki, przez co widzę tylko nogi i materiały sukienek. Och, już nie mogę się doczekać, kiedy wreszcie urosnę. Jak będę duży, to żadne nogi nie będą mi zasłaniać widoku na tatę!
Rozglądam się tak i rozglądam, aż wreszcie znowu natrafiam spojrzeniem na ten obraz, co już wcześniej na niego patrzyłem.
- Ciociu, ciociu, czy tej pani nie jest zimno? - zastanawiam się mądrze, bo przecież jak wychodzę z wanny, to zawsze marznę, zanim opiekunka otuli mnie mięciutkim szlafrokiem. A ta pani przecież szlafroka nie ma, na pewno jej chłodno i nieprzyjemnie. To może dlatego tak smutno wygląda?
Gość
Gość
Gdy Tristan zacytował sonet rodzimego poety, a wydychane przez niego powietrze podrażniło jej delikatną skórę ucha, serce Evandry znów zadrżało; chciała być posągiem, niewzruszoną, wyniosłą rzeźbą jakiejś antycznej boginki, lecz rozchwianie i obcość narzeczonego nastręczały jej niemałych problemów z opanowaniem. Nie rozumiała.
Nadal nie odrywała wzroku od rozpościerającego się przed nimi Żądła, choć wzrok, którym ślizgała po wprawnych pociągnięciach pędzla, wcale nie rejestrował kunsztu autora dzieła. Była zbyt pochłonięta własnymi myślami, zbyt skonfundowana i odległa, by móc podziwiać jego piękno. A przy tym spięta, spięta z powodu Tristana - na którego twarz bała się spojrzeć.
Czy zacytowany przez niego fragment winna rozpatrywać w szerszym kontekście? Czy miał on jedynie zrekompensować wcześniejszą ostrość...? Nie stracisz mnie, najdroższy. Dopóki śmierć nas nie rozłączy.
Westchnęła mimowolnie, gdy powróciła myślą do Slytherinu, do czasów szkolnych; zaiste, nie rozmawiali o nich zbyt wiele. Bo i kiedy mieliby to czynić? Lecz i ta chwila nie była najodpowiedniejszą na takie wspominki. Może kiedyś to nadrobią, może kiedyś poświęcą sobie więcej czasu... Lecz nie teraz. Nie wśród wszystkich. To zabawne, o ilu rzeczach wiedzieli, a ile nadal pozostawało poza ich zasięgiem.
Poczuła mimowolne ukłucie zazdrości, gdy Tristan jął tytułować przedstawioną na obrazie niewiastę królową, gdy z roztargnieniem i emocją, nie zaś wystudiowanym opanowaniem, analizował wizję autora. Czyżby wystawa wzbudzała w nim większe emocje? Czyżby dawała większe ukojenie niż ona sama? Nim jednak zdążyła odnieść się do wypowiedzianych przez niego słów, coś, a raczej ktoś odwrócił jej uwagę, nakazując oderwać w końcu wzrok od pokrytego zielenią płótna.
Rudolf? Nie powinna być zdziwiona, jednak widok bratanka wprawił ją początkowo w oszołomienie - co, dlaczego, skąd on się tu wziął? - które prędko ustąpiło jednak naturalnej radości. Przecież Caesar musiał tu być, musiał brylować wśród towarzystwa ze swą wybranką u boku, a chłopcy byli już w takim wieku, że bez lęku mogli mu towarzyszyć; emocje związane z bliskością Tristana musiały przyćmić zdrowy rozsądek i nagiąć pierwotny osąd sytuacji.
- Rudolfie - przemówiła do młodzieńca z promiennym uśmiechem na twarzy, na krótką chwilę zapominając o Żądle, porwaniu Diany czy dziwnym zachowaniu Rosiera. Kiedy tylko znalazł się tuż obok, pochyliła się ku niemu i złożyła na jego policzku czuły pocałunek. - Czy tata wie, że postanowiłeś się od niego odłączyć? - zapytała z uwagą, próbując znaleźć wśród gości bujną czuprynę swego brata. Po chwili dostrzegła ją, dostrzegła również, że Caesar zbliża się w ich stronę, niczym magnes przyciągany przez swą niesforną pociechę; wcześniej jednak dopadł do nich Rabastan, tytułując ją w ten jakże uroczy, rozbrajający sposób. Lady ciociu!
- Rabastanie, jakże przystojnie dziś wyglądasz - zwróciła się doń śpiewnie, miękko, ujmując jego drobne paluszki i ściskając je lekko w odpowiedzi. I na jego poliku złożyła czuły pocałunek, choć ich niesubordynacja winna spotkać się z adekwatną naganą; lecz czy mogła się gniewać, że ruszyli pędem w jej stronę, że za wszelką cenę chcieli ją powitać? Kochała ich, kochała całym sercem i nie potrafiła rugać ich za coś takiego.
Przelotnie zerknęła ku twarzy Tristana, chcąc wyczytać z niej coś, cokolwiek, lecz wiedziała przecież, że i on uwielbiał malców - gorzej z ich ojcem, nadciągających ku nim ojcem, z którym wiecznie skakali sobie do gardeł. Czy nie dojdzie znów do kolejnej awantury? Merlinie, błagam, nie przy dzieciach.
- Caesarze, jak miło cię znów widzieć w dobrej formie - odpowiedziała czule, ślizgając wzrokiem po jego licu, napawając się jego zdrowszym wyglądem. I nawet nieuchronna obecność Isoldy nie mogła popsuć jej humoru, gdy miała przy sobie mężczyzn swego życia; mężczyzn, która mała Bulstrode próbowała jej ukraść, lecz mężczyzn, których nigdy nie dostanie. - Uroczy jak zawsze - dodała po chwili, gdy już delikatnie ścisnęła jego dłoń i odpowiedziała podobnym pocałunkiem. I przez chwilę łudziła się, że Isolda nie zaszczyciła ich tego wieczoru swą obecnością, że będą mogli porozmawiać bez jej towarzystwa, lecz wtem okazało się, że po prostu postanowiła ona uciec. Uciec, wystawić ich reputację na szwank, ośmieszyć Caesara przed resztą arystokracji - czy naprawdę tylko na tym jej zależało? A może najzwyczajniej w świecie domagała się jego uwagi, niezadowolona z takiego a nie innego obrotu spraw? Och, nie, słonko, nie zdołasz go ode mnie odciągnąć, nie zdołasz zawrócić mu w głowie!
Nim zdążyła odpowiedzieć bratu na zadane wcześniej pytanie, ruszył on już za swą narzeczoną, próbując zapanować nad zbliżającą się wielkimi krokami tragedią, zdusić dramat w zarodku.
- Tata z pewnością zaraz wróci, nie przejmuj się tym - zwróciła się do Bastiana, wpierw wyrównując się z nim poziomem. Pogładziła do troskliwie po małej lordowskiej twarzyczce, obdarowując go kolejnym ciepłym uśmiechem i powróciła wzrokiem ku wspomnianemu przez niego obrazowi. Czy nie jest jej zimno...? Och. A może to z tego powodu Caesar uciekł, by uniknąć odpowiadania na te pytania.
- Na pewno jest jej zimno, kochanie - odpowiedziała gładko, prostując się przy tym, lokując wzrok na twarzy towarzyszącego jej mężczyzny; wzywała pomocy. Trzymała Bastiana za rączkę, by nie wyruszył na poszukiwania wyrodnego ojca. - Lecz może raczej powinieneś zapytać o to wujka, on zna się na sztuce lepiej ode mnie - dodała, zerkając to na Tristana, to na Rudolfa. Na nagich kobietach również.
Nadal nie odrywała wzroku od rozpościerającego się przed nimi Żądła, choć wzrok, którym ślizgała po wprawnych pociągnięciach pędzla, wcale nie rejestrował kunsztu autora dzieła. Była zbyt pochłonięta własnymi myślami, zbyt skonfundowana i odległa, by móc podziwiać jego piękno. A przy tym spięta, spięta z powodu Tristana - na którego twarz bała się spojrzeć.
Czy zacytowany przez niego fragment winna rozpatrywać w szerszym kontekście? Czy miał on jedynie zrekompensować wcześniejszą ostrość...? Nie stracisz mnie, najdroższy. Dopóki śmierć nas nie rozłączy.
Westchnęła mimowolnie, gdy powróciła myślą do Slytherinu, do czasów szkolnych; zaiste, nie rozmawiali o nich zbyt wiele. Bo i kiedy mieliby to czynić? Lecz i ta chwila nie była najodpowiedniejszą na takie wspominki. Może kiedyś to nadrobią, może kiedyś poświęcą sobie więcej czasu... Lecz nie teraz. Nie wśród wszystkich. To zabawne, o ilu rzeczach wiedzieli, a ile nadal pozostawało poza ich zasięgiem.
Poczuła mimowolne ukłucie zazdrości, gdy Tristan jął tytułować przedstawioną na obrazie niewiastę królową, gdy z roztargnieniem i emocją, nie zaś wystudiowanym opanowaniem, analizował wizję autora. Czyżby wystawa wzbudzała w nim większe emocje? Czyżby dawała większe ukojenie niż ona sama? Nim jednak zdążyła odnieść się do wypowiedzianych przez niego słów, coś, a raczej ktoś odwrócił jej uwagę, nakazując oderwać w końcu wzrok od pokrytego zielenią płótna.
Rudolf? Nie powinna być zdziwiona, jednak widok bratanka wprawił ją początkowo w oszołomienie - co, dlaczego, skąd on się tu wziął? - które prędko ustąpiło jednak naturalnej radości. Przecież Caesar musiał tu być, musiał brylować wśród towarzystwa ze swą wybranką u boku, a chłopcy byli już w takim wieku, że bez lęku mogli mu towarzyszyć; emocje związane z bliskością Tristana musiały przyćmić zdrowy rozsądek i nagiąć pierwotny osąd sytuacji.
- Rudolfie - przemówiła do młodzieńca z promiennym uśmiechem na twarzy, na krótką chwilę zapominając o Żądle, porwaniu Diany czy dziwnym zachowaniu Rosiera. Kiedy tylko znalazł się tuż obok, pochyliła się ku niemu i złożyła na jego policzku czuły pocałunek. - Czy tata wie, że postanowiłeś się od niego odłączyć? - zapytała z uwagą, próbując znaleźć wśród gości bujną czuprynę swego brata. Po chwili dostrzegła ją, dostrzegła również, że Caesar zbliża się w ich stronę, niczym magnes przyciągany przez swą niesforną pociechę; wcześniej jednak dopadł do nich Rabastan, tytułując ją w ten jakże uroczy, rozbrajający sposób. Lady ciociu!
- Rabastanie, jakże przystojnie dziś wyglądasz - zwróciła się doń śpiewnie, miękko, ujmując jego drobne paluszki i ściskając je lekko w odpowiedzi. I na jego poliku złożyła czuły pocałunek, choć ich niesubordynacja winna spotkać się z adekwatną naganą; lecz czy mogła się gniewać, że ruszyli pędem w jej stronę, że za wszelką cenę chcieli ją powitać? Kochała ich, kochała całym sercem i nie potrafiła rugać ich za coś takiego.
Przelotnie zerknęła ku twarzy Tristana, chcąc wyczytać z niej coś, cokolwiek, lecz wiedziała przecież, że i on uwielbiał malców - gorzej z ich ojcem, nadciągających ku nim ojcem, z którym wiecznie skakali sobie do gardeł. Czy nie dojdzie znów do kolejnej awantury? Merlinie, błagam, nie przy dzieciach.
- Caesarze, jak miło cię znów widzieć w dobrej formie - odpowiedziała czule, ślizgając wzrokiem po jego licu, napawając się jego zdrowszym wyglądem. I nawet nieuchronna obecność Isoldy nie mogła popsuć jej humoru, gdy miała przy sobie mężczyzn swego życia; mężczyzn, która mała Bulstrode próbowała jej ukraść, lecz mężczyzn, których nigdy nie dostanie. - Uroczy jak zawsze - dodała po chwili, gdy już delikatnie ścisnęła jego dłoń i odpowiedziała podobnym pocałunkiem. I przez chwilę łudziła się, że Isolda nie zaszczyciła ich tego wieczoru swą obecnością, że będą mogli porozmawiać bez jej towarzystwa, lecz wtem okazało się, że po prostu postanowiła ona uciec. Uciec, wystawić ich reputację na szwank, ośmieszyć Caesara przed resztą arystokracji - czy naprawdę tylko na tym jej zależało? A może najzwyczajniej w świecie domagała się jego uwagi, niezadowolona z takiego a nie innego obrotu spraw? Och, nie, słonko, nie zdołasz go ode mnie odciągnąć, nie zdołasz zawrócić mu w głowie!
Nim zdążyła odpowiedzieć bratu na zadane wcześniej pytanie, ruszył on już za swą narzeczoną, próbując zapanować nad zbliżającą się wielkimi krokami tragedią, zdusić dramat w zarodku.
- Tata z pewnością zaraz wróci, nie przejmuj się tym - zwróciła się do Bastiana, wpierw wyrównując się z nim poziomem. Pogładziła do troskliwie po małej lordowskiej twarzyczce, obdarowując go kolejnym ciepłym uśmiechem i powróciła wzrokiem ku wspomnianemu przez niego obrazowi. Czy nie jest jej zimno...? Och. A może to z tego powodu Caesar uciekł, by uniknąć odpowiadania na te pytania.
- Na pewno jest jej zimno, kochanie - odpowiedziała gładko, prostując się przy tym, lokując wzrok na twarzy towarzyszącego jej mężczyzny; wzywała pomocy. Trzymała Bastiana za rączkę, by nie wyruszył na poszukiwania wyrodnego ojca. - Lecz może raczej powinieneś zapytać o to wujka, on zna się na sztuce lepiej ode mnie - dodała, zerkając to na Tristana, to na Rudolfa. Na nagich kobietach również.
Evandra C. Rosier
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Smile, because it confuses people. Smile, because it's easier than explaining what is killing you inside.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Co ja najlepszego zrobiłam? Trzeba było się nie wychylać, spędzić cały wieczór u boku Leonarda, którego kierując się egoistycznymi pobudkami, namówiłam na przyjście na wernisaż pomimo świadomości tego, jak niekomfortowo może się czuć w otoczeniu fanatyków czystej krwi, najwyżej ze wszystkiego ceniących tytuł i rodowód, po czym porzuciłam go na pastwę losu, niby to wiedziona dobrymi intencjami wyjaśnienia niezręcznego popołudnia w Esach i Floresach, a w praktyce tylko wepchnęłam się w paszczę lwa. Wyszłam z wprawy, jeśli chodziło o okrągłe słówka i salonowe odbijanie piłeczki dwuznacznych wypowiedzi, lecz mimo wszystko coś nakazywało mi obstawać przy swoim, tkwić niewzruszenie naprzeciwko obrazu w pozłacanej ramie i wygadywać wszystkie te rzeczy, które z pewnością dawały lordowi Fawleyowi zły pogląd sytuacji. Bo przecież nie chciałam od niego niczego, oprócz wiedzy, że nie wspomina mnie jako klientki siejącej największy zamęt i najprzedniejszej orędowniczki bezstresowego wychowania.
Ale szczęśliwie już po wszystkim. Nie dbam wcale o to, ile uwagi przyciągamy, gdy spaceruję po galerii ramię w ramię z mężczyzną nieznanym praktycznie żadnemu z obecnych tu szlachetnie urodzonych i nie zastanawiam się nad tym, czy ktoś porwie się na głupią myśl, że Leonard jest podobny do innego mężczyzny, którego przed laty nakłaniałam do towarzyszenia mi na różnych wydarzeniach, na których nie miał zamiaru postawić stopy - jakby broda i wyróżniający się z tłumu wysoki wzrost były wszystkim, co definiuje człowieka w oczach innych.
- Czasem skromność jest niewskazana - śmieję się, jakby słowa te miały podbuntować Mastrangelo i sprawić, że nagle jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zacznie postrzegać swoją twórczość i wiązaną z nią przyszłość w zupełnie innym świetle; w świetle, w którym widziałam ją ja. Kiwam głową, by przytaknąć pożegnaniu Colina i odetchnąć z ulgą, gdy oddalamy się od arystokraty. - Odzwyczaiłam się już od tego wszystkiego - dodaję po chwili nieco przyciszonym głosem, robiąc przy tym palcem okrężny ruch, wskazujący bardzo ogólnie zarówno wnętrze, jak i znajdujących się w nim ludzi - również Cezara, który znika szybciej, niż się pojawia, zostawiając swoich uroczych synków w opiece przyszłej lady Rosier. Nie wypada mi podchodzić, nie wypada wnikać, to sprawy rodzinne, nie mogę jednak zignorować krótkiego ukłucia w sercu, gdy prześlizguję się spojrzeniem po tej scence rodzajowej i mimowolnie w mojej pamięci wypływa anielska twarz Marianne. - Jak sądzisz, przerost formy nad treścią czy wystawiane tu prace faktycznie są godne uwagi? - pytam, odganiając od siebie wyciągający łapczywe ramiona w moim kierunku żal i upijając kolejny łyk szampana, skupiam się na celu naszej wizyty. W końcu.
Ale szczęśliwie już po wszystkim. Nie dbam wcale o to, ile uwagi przyciągamy, gdy spaceruję po galerii ramię w ramię z mężczyzną nieznanym praktycznie żadnemu z obecnych tu szlachetnie urodzonych i nie zastanawiam się nad tym, czy ktoś porwie się na głupią myśl, że Leonard jest podobny do innego mężczyzny, którego przed laty nakłaniałam do towarzyszenia mi na różnych wydarzeniach, na których nie miał zamiaru postawić stopy - jakby broda i wyróżniający się z tłumu wysoki wzrost były wszystkim, co definiuje człowieka w oczach innych.
- Czasem skromność jest niewskazana - śmieję się, jakby słowa te miały podbuntować Mastrangelo i sprawić, że nagle jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zacznie postrzegać swoją twórczość i wiązaną z nią przyszłość w zupełnie innym świetle; w świetle, w którym widziałam ją ja. Kiwam głową, by przytaknąć pożegnaniu Colina i odetchnąć z ulgą, gdy oddalamy się od arystokraty. - Odzwyczaiłam się już od tego wszystkiego - dodaję po chwili nieco przyciszonym głosem, robiąc przy tym palcem okrężny ruch, wskazujący bardzo ogólnie zarówno wnętrze, jak i znajdujących się w nim ludzi - również Cezara, który znika szybciej, niż się pojawia, zostawiając swoich uroczych synków w opiece przyszłej lady Rosier. Nie wypada mi podchodzić, nie wypada wnikać, to sprawy rodzinne, nie mogę jednak zignorować krótkiego ukłucia w sercu, gdy prześlizguję się spojrzeniem po tej scence rodzajowej i mimowolnie w mojej pamięci wypływa anielska twarz Marianne. - Jak sądzisz, przerost formy nad treścią czy wystawiane tu prace faktycznie są godne uwagi? - pytam, odganiając od siebie wyciągający łapczywe ramiona w moim kierunku żal i upijając kolejny łyk szampana, skupiam się na celu naszej wizyty. W końcu.
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Przepraszam... ? Tristan przez moment wpatrywał się w plecy Ceasara, uciekającego Ceasara - Ceasar, naprawdę? Drobna Isolda mignęła w przejściu, jej narzeczony pobiegł za nią, czy ta farsa mogła stać się bardziej komiczna? Skrzywił się nieznacznie, otaczając ramieniem Evandrę, chcąc mieć ją bliżej siebie - zły wybór, Ceasarze, za kaprysy kobiety karać własną siostrę. I, co gorsza, dzieci. Przy chłopcach, podobnie jak przy dziewczynkach Druelli, i właściwie tylko przy nich, Tristan potrafił tłumić swoje emocje; dzieci Marie były jedynym, co po niej pozostało - maleńką cząstką jej samej. Nie lubił dzieci ani nie widział się w roli niańki, ale tak długo, jak długo wiedział, że byli krwią z krwi jego siostry - zrobiłby dla nich wszystko. Obaj chłopcy dopadli Evandrę, nim spostrzegli, że ich ojciec uciekł w pogoni za narzeczoną. Tristan pochmurnie przez chwilę patrzył jeszcze na drzwi wyjściowe; za każdym razem, kiedy to on komplementował urodę Evandry, zbierał za to cięte rózgi.
- Rabastanie - powitał chłopca uciśnięciem dłoni, jak dorosłego lorda, podobnie jak Rudolfa, bo przecież byli już prawie dorośli. Zamieszanie, harmider związany z pojawieniem Caesara, Isoldy i chłopców sprawiły, że nie dostrzegł zamyślenia na twarzy Evandry i nie zauważył jej zmieszania. Nie krył rozbawienia doskonale uwydatnionego na jego twarzy, kiedy usłyszał niewinne pytanie Rabastana, rozbawienie tym głębsze, gdy usłyszał zakłopotaną odpowiedź Evandry i tym głębsze, gdy uchwycił jej rozpaczliwe spojrzenie.
- Ciocia jest zbyt skromna - wziął ją w obronę przed samą sobą, udając, że nie wychwycił z jej słów subtelnej aluzji. Widząc zagubienie chłopca, niewiele myśląc wziął go na ręce i uniósł, przy okazji uzmysławiając sobie, jak szybko dzieci rosną; z góry Rabastan będzie miał o wiele lepszy widok na salę, przynajmniej tak długo, jak długo wytrzymają jego ramiona. - Oboje wiemy, że ciocia jest bardziej wrażliwa na sztukę od każdej nauczycielki, z jaką przyszło ci obcować, prawda? Kiedy ostatnio słyszałeś, jak ciocia gra na harfie? - Bo ja dawno i bardzo za tym tęsknię, ciocia naprawdę pięknie wygląda ze swoim instrumentem. I jeszcze piękniej śpiewa, jak prawdziwa syrena z waszego herbu. - A skoro się zna, to na pewno ma rację. Weźmiemy tę panią do domu. - Utkwił spojrzenie w źrenicach Evandry, chcąc się upewnić, czy zostanie dobrze zrozumiany. Obraz się jej podobał, będzie doskonałą ozdobą jej sypialni, a później - ich wspólnego domu; miał nadzieję, że nie wzgardzi podarunkiem. Kwintesencja uczuć i królewskiej dumy obrazu jednoznacznie kojarzyła mu się z półwilą, chciał zakupić dzieło. - Ciocia z pewnością zaproponuje jej coś ciepłego do zarzucenia, choć - ściszył głos do cichego szeptu, tak, by tylko chłopiec mógł go usłyszeć; to będzie nasza tajemnica, Rabastanie - kobiety najpiękniej wyglądają bez ubrań. - Tylko na przyszłość pamiętaj, że szeptanie w towarzystwie tak, jak to robi wujek, nie przystoi żadnemu lordowi, ani małemu, ani dużemu.
- Rabastanie - powitał chłopca uciśnięciem dłoni, jak dorosłego lorda, podobnie jak Rudolfa, bo przecież byli już prawie dorośli. Zamieszanie, harmider związany z pojawieniem Caesara, Isoldy i chłopców sprawiły, że nie dostrzegł zamyślenia na twarzy Evandry i nie zauważył jej zmieszania. Nie krył rozbawienia doskonale uwydatnionego na jego twarzy, kiedy usłyszał niewinne pytanie Rabastana, rozbawienie tym głębsze, gdy usłyszał zakłopotaną odpowiedź Evandry i tym głębsze, gdy uchwycił jej rozpaczliwe spojrzenie.
- Ciocia jest zbyt skromna - wziął ją w obronę przed samą sobą, udając, że nie wychwycił z jej słów subtelnej aluzji. Widząc zagubienie chłopca, niewiele myśląc wziął go na ręce i uniósł, przy okazji uzmysławiając sobie, jak szybko dzieci rosną; z góry Rabastan będzie miał o wiele lepszy widok na salę, przynajmniej tak długo, jak długo wytrzymają jego ramiona. - Oboje wiemy, że ciocia jest bardziej wrażliwa na sztukę od każdej nauczycielki, z jaką przyszło ci obcować, prawda? Kiedy ostatnio słyszałeś, jak ciocia gra na harfie? - Bo ja dawno i bardzo za tym tęsknię, ciocia naprawdę pięknie wygląda ze swoim instrumentem. I jeszcze piękniej śpiewa, jak prawdziwa syrena z waszego herbu. - A skoro się zna, to na pewno ma rację. Weźmiemy tę panią do domu. - Utkwił spojrzenie w źrenicach Evandry, chcąc się upewnić, czy zostanie dobrze zrozumiany. Obraz się jej podobał, będzie doskonałą ozdobą jej sypialni, a później - ich wspólnego domu; miał nadzieję, że nie wzgardzi podarunkiem. Kwintesencja uczuć i królewskiej dumy obrazu jednoznacznie kojarzyła mu się z półwilą, chciał zakupić dzieło. - Ciocia z pewnością zaproponuje jej coś ciepłego do zarzucenia, choć - ściszył głos do cichego szeptu, tak, by tylko chłopiec mógł go usłyszeć; to będzie nasza tajemnica, Rabastanie - kobiety najpiękniej wyglądają bez ubrań. - Tylko na przyszłość pamiętaj, że szeptanie w towarzystwie tak, jak to robi wujek, nie przystoi żadnemu lordowi, ani małemu, ani dużemu.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Przyglądała mu się wolno, z irytacją zdając sobie sprawę jaką uwagę mu poświęca, podświadomie dając się zaintrygować jego osobą. Dlaczego miałaby interesować się przypadkowym rozmówcą na tym durnym wernisażu? W końcu nie była tutaj dla podobnych, nic nie znaczących, salonowych rozmówek. Ta, mimo że się nieco od nich różniła, wsadzała ją za to w nieco inny szablon - czyżby dawała się zwodzić urokowi jakiegoś lorda? Czy na to wyglądało?
-Nie czuje pan przywiązania?-zgadła więc zaraz, ciągle próbując przypisać mu jakąś cechę, z każdą skuchą coraz bardziej desperacko. Nie lubiła się mylić. Bo to wszystko właśnie z tego brało swoje źródło, prawda? Gdy raz uparcie coś stwierdziła, nie spocznie, póki tego nie dowiedzie. I musiała sprowadzić egzystencję swojego rozmówcy do rzeczy, która pozwoli jej w końcu się od niego oderwać stwierdzając, że nie jest wart jej uwagi. Dokładnie. Właśnie o to chodziło.
Prychnęła śmiechem pod nosem.
-Mielibyśmy spokój? Ma pan na myśli coś konkretnego? Któraś z tych grup specjalnie panu przeszkadza?-brnęła, wyłapując z jego słów coś godnego zaczepienia się. Uśmiechnęła się pewnie, gdy zaproponował jej teoretycznie prostsze rozwiązanie.-Do momentu.-zastrzegła takim tonem, że nie poddawała to pod wątpliwość.
Szedł za nią, trochę jak ćma, która podąża za światłem. Nie widziała jednak tego w ten sposób, jak zwykle ślepa na podobne drobiazgi. Abstrakcyjnie, to ona parzyła się w takich sytuacjach.
-Mam to uznać za hojność, że darujesz mi używanie tytułów?-zakpiła, zgadzając się jednak na jego przyzwolenie. Pokręciła z rozbawieniem i lekkim niedowierzaniem głową, gdy wyciągnął w jej stronę rękę.-Myślę, że pudding odkładałby się w innych miejscach.-powiedziała jakże bezlitośnie, jednoznacznie zwracając uwagę na jego brzuch, ale wydawał się być w kondycji, która nie sugerowała zbytniego odkładania się tkanki tłuszczowej. Wyglądał właściwie jak młody bóg. Dlatego też nie pałała wielką chęcią do wymacywania jego miękkości. Jeszcze zwiększyłaby to zerowe ryzyko na ulegnięcie.
Przesunęła wzrokiem po nim, raz jeszcze, by zwrócić ponownie uwagę na wiszący przed nimi obraz. Nie musiała co chwila na niego zerkać by wiedzieć, że trwa przy jej boku. Jego obecność wpasowywała się w tą obok jej własnej i wydawała jej się... znajoma. Pieprzone przeczucia.
Kąciki ust jej drgały, kiedy wymieniał kolejne sposoby rekompensaty w jej oczach.
-W takim razie... pozostaje mi czekać na taki akt pokuty.-stwierdziła, wzruszając ramionami z obojętnością, gotowa umknąć w bok i rozpłynąć się po chwili w niezbyt. Stanęła jednak tak, by jego postać zasłaniała jej osobę przed pewną niechcianą personą, która rozpraszała jej uwagę raz po raz, a jej zerkanie w jego stronę przejawiało się co jakiś czas. Przesyłała pewnemu malarzowi negatywne wibracje.-Och, czyli dostrzega pan nudę w równie konwencjonalnym rozwiązaniu?-uniosła lekko brwi, słysząc jego komentarz. Tknął ją swoją uwagą. Kiedyś podobne słowa uznałaby za prowokacje. Tu i teraz pociągnęłaby swojego towarzysza za sobą, by wybiec z tych przytłaczających ścian, teleportować się ku białym wybrzeżom, wcześniej wykupując zgrzewkę wina od skrzatów i zaopatrując się w zapas diablego ziela. I może jakiś impuls nawet ją poraził, przypominając o starym sentymencie. Ale dlaczego miałaby teraz pamiętać o swych szalonych uczynkach sprzed kilku lat, podczas gdy całkowicie zerwała ze wszystkim, co było z tym związane?
Zmarszczyła lekko brwi. Był taki otwarty co do reszty tematów, a taki skryty względem swojej tożsamości? Cmoknęła, zirytowana, na jego wymijające odpowiedzi. Gdy jednak złapała go na konkret, przez moment milczał, tylko przeszywając ją spojrzeniem. Wstrzymała oddech, jakby rozpoznając je, choć to może tylko chwila oczekiwania wprawiła ją w takie wrażenie?
-Ma pan zatem świetny dostęp do surowców.-skwitowała, zaciskając lekko usta w ironicznym, słabym uśmiechu. Przechwyciła lampkę z winem z przemykającej obok nich tacy, po czym upiła nieco.-Będę czekać na ten płaszcz, Louisie.-powiedziała, niejako serwując mu pewnego rodzaju pożegnanie. Lekko pochyliła do przodu głowę, pozwalając włosom rozsypać się wokół jej twarzy i zasłonić nieco uśmiech, który na moment przyozdobił jej twarz. Po chwili po ścianach rozbijał się odgłos jej obcasów.
Nie miała zamiaru zbliżać się do kuzynki i robić tej przyjemności Mastrangelo. Nie mogła też usłyszeć słów Tristana o tym, jak nieświadomie nazywa ją królową - a szkoda, bo pewnie wywołałoby to u niej uśmiech pełen satysfakcji, czyż nie tak była również postrzegana przez niego w czasach szkoły, mimo że miała tyle braków w pochodzeniu? Jej przyjaciel zaangażowany był jednak w uroczą scenkę rodzajową ze swoją przyszłą rodziną, toteż nawet nie rozważała wplątanie swojej osoby w podobne zamieszanie. Kto by się spodziewał z jej strony jakiegokolwiek taktu? Ale to chyba niekoniecznie było do końca z tym związane. Nie mogła jednak tak po prostu minąć Harriett bez słowa. Złapała ją za dłoń, gdy była uwikłana w rozmowę ze swoim towarzyszem, który był obrócony w ten sposób, że mógł ją obserwować, jak się zbliża.
-Wybrałaś mi taką sukienkę, że nawet nie potrafiłaś wyłowić jej z tłumu? Doprawdy, obrażasz mnie, Harriett.-powiedziała, ściskając lekko jej palce, by potem odsunąć się, z niezadowoleniem (jakby dopiero teraz) zauważając obecność mężczyzny.-Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że masz takie absorbujące towarzystwo?-patrzyła prosto w zielone tęczówki, nawet nie udając, że nie jest to obraza kierowana w jego stronę.-Leonardzie.-powiedziała bardziej miękko, jakby dopiero teraz, formalnie, witając się z nim po dostrzeżeniu jego osoby.-Ale nie przeszkadzajcie sobie, obejrzałam już co chciałam.-powiedziała zaraz, odsuwając się krok do tyłu, gotowa do wycofania się.
-Nie czuje pan przywiązania?-zgadła więc zaraz, ciągle próbując przypisać mu jakąś cechę, z każdą skuchą coraz bardziej desperacko. Nie lubiła się mylić. Bo to wszystko właśnie z tego brało swoje źródło, prawda? Gdy raz uparcie coś stwierdziła, nie spocznie, póki tego nie dowiedzie. I musiała sprowadzić egzystencję swojego rozmówcy do rzeczy, która pozwoli jej w końcu się od niego oderwać stwierdzając, że nie jest wart jej uwagi. Dokładnie. Właśnie o to chodziło.
Prychnęła śmiechem pod nosem.
-Mielibyśmy spokój? Ma pan na myśli coś konkretnego? Któraś z tych grup specjalnie panu przeszkadza?-brnęła, wyłapując z jego słów coś godnego zaczepienia się. Uśmiechnęła się pewnie, gdy zaproponował jej teoretycznie prostsze rozwiązanie.-Do momentu.-zastrzegła takim tonem, że nie poddawała to pod wątpliwość.
Szedł za nią, trochę jak ćma, która podąża za światłem. Nie widziała jednak tego w ten sposób, jak zwykle ślepa na podobne drobiazgi. Abstrakcyjnie, to ona parzyła się w takich sytuacjach.
-Mam to uznać za hojność, że darujesz mi używanie tytułów?-zakpiła, zgadzając się jednak na jego przyzwolenie. Pokręciła z rozbawieniem i lekkim niedowierzaniem głową, gdy wyciągnął w jej stronę rękę.-Myślę, że pudding odkładałby się w innych miejscach.-powiedziała jakże bezlitośnie, jednoznacznie zwracając uwagę na jego brzuch, ale wydawał się być w kondycji, która nie sugerowała zbytniego odkładania się tkanki tłuszczowej. Wyglądał właściwie jak młody bóg. Dlatego też nie pałała wielką chęcią do wymacywania jego miękkości. Jeszcze zwiększyłaby to zerowe ryzyko na ulegnięcie.
Przesunęła wzrokiem po nim, raz jeszcze, by zwrócić ponownie uwagę na wiszący przed nimi obraz. Nie musiała co chwila na niego zerkać by wiedzieć, że trwa przy jej boku. Jego obecność wpasowywała się w tą obok jej własnej i wydawała jej się... znajoma. Pieprzone przeczucia.
Kąciki ust jej drgały, kiedy wymieniał kolejne sposoby rekompensaty w jej oczach.
-W takim razie... pozostaje mi czekać na taki akt pokuty.-stwierdziła, wzruszając ramionami z obojętnością, gotowa umknąć w bok i rozpłynąć się po chwili w niezbyt. Stanęła jednak tak, by jego postać zasłaniała jej osobę przed pewną niechcianą personą, która rozpraszała jej uwagę raz po raz, a jej zerkanie w jego stronę przejawiało się co jakiś czas. Przesyłała pewnemu malarzowi negatywne wibracje.-Och, czyli dostrzega pan nudę w równie konwencjonalnym rozwiązaniu?-uniosła lekko brwi, słysząc jego komentarz. Tknął ją swoją uwagą. Kiedyś podobne słowa uznałaby za prowokacje. Tu i teraz pociągnęłaby swojego towarzysza za sobą, by wybiec z tych przytłaczających ścian, teleportować się ku białym wybrzeżom, wcześniej wykupując zgrzewkę wina od skrzatów i zaopatrując się w zapas diablego ziela. I może jakiś impuls nawet ją poraził, przypominając o starym sentymencie. Ale dlaczego miałaby teraz pamiętać o swych szalonych uczynkach sprzed kilku lat, podczas gdy całkowicie zerwała ze wszystkim, co było z tym związane?
Zmarszczyła lekko brwi. Był taki otwarty co do reszty tematów, a taki skryty względem swojej tożsamości? Cmoknęła, zirytowana, na jego wymijające odpowiedzi. Gdy jednak złapała go na konkret, przez moment milczał, tylko przeszywając ją spojrzeniem. Wstrzymała oddech, jakby rozpoznając je, choć to może tylko chwila oczekiwania wprawiła ją w takie wrażenie?
-Ma pan zatem świetny dostęp do surowców.-skwitowała, zaciskając lekko usta w ironicznym, słabym uśmiechu. Przechwyciła lampkę z winem z przemykającej obok nich tacy, po czym upiła nieco.-Będę czekać na ten płaszcz, Louisie.-powiedziała, niejako serwując mu pewnego rodzaju pożegnanie. Lekko pochyliła do przodu głowę, pozwalając włosom rozsypać się wokół jej twarzy i zasłonić nieco uśmiech, który na moment przyozdobił jej twarz. Po chwili po ścianach rozbijał się odgłos jej obcasów.
Nie miała zamiaru zbliżać się do kuzynki i robić tej przyjemności Mastrangelo. Nie mogła też usłyszeć słów Tristana o tym, jak nieświadomie nazywa ją królową - a szkoda, bo pewnie wywołałoby to u niej uśmiech pełen satysfakcji, czyż nie tak była również postrzegana przez niego w czasach szkoły, mimo że miała tyle braków w pochodzeniu? Jej przyjaciel zaangażowany był jednak w uroczą scenkę rodzajową ze swoją przyszłą rodziną, toteż nawet nie rozważała wplątanie swojej osoby w podobne zamieszanie. Kto by się spodziewał z jej strony jakiegokolwiek taktu? Ale to chyba niekoniecznie było do końca z tym związane. Nie mogła jednak tak po prostu minąć Harriett bez słowa. Złapała ją za dłoń, gdy była uwikłana w rozmowę ze swoim towarzyszem, który był obrócony w ten sposób, że mógł ją obserwować, jak się zbliża.
-Wybrałaś mi taką sukienkę, że nawet nie potrafiłaś wyłowić jej z tłumu? Doprawdy, obrażasz mnie, Harriett.-powiedziała, ściskając lekko jej palce, by potem odsunąć się, z niezadowoleniem (jakby dopiero teraz) zauważając obecność mężczyzny.-Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że masz takie absorbujące towarzystwo?-patrzyła prosto w zielone tęczówki, nawet nie udając, że nie jest to obraza kierowana w jego stronę.-Leonardzie.-powiedziała bardziej miękko, jakby dopiero teraz, formalnie, witając się z nim po dostrzeżeniu jego osoby.-Ale nie przeszkadzajcie sobie, obejrzałam już co chciałam.-powiedziała zaraz, odsuwając się krok do tyłu, gotowa do wycofania się.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Czułem się, jakbym wygrał sto talonów na loterii i jednocześnie przegrał życie. Dlaczego wcześniej nie wpadłem na to, że wystarczyło sobie podstawić inną twarz, żeby tylko na nowo zyskać jej zainteresowanie? Poza tymi plastycznymi modyfikacjami nie zmieniłem się przecież wcale. Nadal ten sam Lis. Jakby ktoś wlał we mnie veritaserum to nie zamieniłbym ani jednego słowa. I najwyraźniej – sympatia Lovegood, wbrew pozorom, wbrew wszelkim szumnym zmianom, jakie zaszły w jej życiu – również pozostawała ta sama. Ta kobieta była doprawdy niepoważna – przekreślać tak świetną osobę jak ja tylko dlatego, że zachciało mi się amorów. Przecież nie zamierzałem ograniczać jej wolności. Narzucać jarzma swojej ideologii. Kazać jej porzucać wszystkiego, dokonywać rzeczy niemożliwych. W zasadzie nie marzyło mi się nic, poza tym, żeby była w jakiś sposób moja, i właśnie ten pewien sposób odgrywał tutaj kluczową rolę. Bo na cóż było mi posiadanie, kiedy wolałem po prostu dzielić się z nią swoim uśmiechem, trzymać parasolkę podczas deszczu, kupować czekoladę na poprawę nastroju (trenerzy musieliby mnie za takie występki srogo nienawidzić), nocą okrywać jej delikatną skórę swoim ramieniem, a nawet w przypływie szaleństwa znowu rzucać się z najwyższych klifów w wodną otchłań – gdyby tylko chciała. I przegrywałem za każdym razem z nadzieją, że może jednak nie jest tak oziębła, na jaką lubiła się kreować. Zasadniczy problem polegał jednak na tym, że pożarła moje serce i byłem absolutnie niezdolny na kogokolwiek innego patrzeć tak, jak na nią.
I pewnie dlatego nadal byłem sam.
- I tak, i nie. Nie lubię posiadać rzeczy, bo czuję się wówczas jak ich niewolnik, a nie ma wartości, którą ceniłbym ponad wolność. Gorzej, jeśli sprawa tyczy się ludzi – do tych potrafię przywiązać się wbrew wszelkiemu zdrowemu rozsądkowi, co z posiadaniem nie ma za wiele wspólnego.
Właśnie w poetycki sposób wyjaśniłem jej, dlaczego właściwie wyczyniam te dzikie podchody. Szkoda tylko, że – jak na ironię – nie może być świadoma drugiego dna mojej wypowiedzi.
- Skądże! Wszyscy jesteśmy niezbędni do tego, aby świat funkcjonował w równowadze. - I choć ubrałem to w słowa nieco przystępniejsze dla ścian, w jakich się znalazłem, tak naprawdę mówiłem wszyscy jesteśmy równi. Znak matematyczny, którego arystokracja nigdy nie zrozumie, ale nad tym, że wszyscy wysoko urodzeni byli na bakier z tą dziedziną nauki rozwodziłem się kilka postów wcześniej.
- Chętnie przekonam się o tym momencie. - Nie ustępowałem. - Hojność? - Prawie poplułem się ze śmiechu. - Powiedzmy, że po prostu wyprzedzam swoje czasy i nie przepadam za tą całą feerią zwrotów grzecznościowych. Mam wrażenie, że sztywnieją mi od nich kości. - Co ta Selina taka grzeczna się zrobiła? A może fakt, iż znajdowała się na wernisażu pełnym arystokracji zapalił jej jakąś czerwoną lampkę. Nie mogła przecież wiedzieć, że przyszło jej rozmawiać z najbardziej rozbisurmanionym Malfoyem, jaki chodził po tym świecie.
Byłem taki dumny ze swojej wyjątkowości!
I, albo sobie to dopowiadam, albo Lovegood prawie otarła się o f l i r t. Brakowało tylko zadziornego uśmiechu, który był mi tak dobrze znany (idealny przykład perfekcyjnego dopasowania wizerunku do charakteru postaci, pozdrawiam znad klawiatury!). Niemniej badawcze spojrzenie tam mocno połechtało moje ego, że aż poczułem, jak mój żołądek wykonuje potrójne salto.
- Z natury unikam wszelkich konwenansów. - Uparcie podsuwałem jej poszlaki, jednak tak naprawdę bez kluczowego elementu nadal pozostawała tylko pijanym dzieckiem we mgle. Gdyby była świadoma faktu, iż właśnie obcuje z metamorfomagiem, zapewne już dawno rozgryzłaby moją tożsamość. I tym samym odwróciła się na pięcie, pozostawiając mnie samego w morzu wszystkich nieszczęść. Taki scenariusz w końcu jednak nastąpił - wszak ileż czasu można poświęcać nieznajomemu, kiedy na horyzoncie pojawia się kuzynka? - Będziesz zachwycona. - Rzuciłem jej zamiast do widzenia, już snując szaleńcze plany dotyczące płaszcza i przez chwilę jeszcze przyglądając się jej sylwetce, by w końcu odwrócić się i samemu opuścić pomieszczenie. Już i tak okazałem się wyjątkowo złym przyjacielem, porzucając Teagan na pastwę arystokracji przez taki szmat czasu. I pomyśleć, że zmarnowałem go na popełnianie najprawdopodobniej największego życiowego błędu.
O ile przed godziną nie było to jeszcze aż tak oczywiste, teraz wiedziałem już na pewno, że nie będę mógł wyrzucić Lovegood z głowy. Merlinie, dlaczego mnie tak pokarałeś? Czy ciągle dostaje mi się za to, że porzuciłem własną rodzinę?
Muszę jednak przyznać... masz dobry gust, jeśli chodzi o dobieranie pokuty.
zt [bylobrzydkobedzieladnie]
I pewnie dlatego nadal byłem sam.
- I tak, i nie. Nie lubię posiadać rzeczy, bo czuję się wówczas jak ich niewolnik, a nie ma wartości, którą ceniłbym ponad wolność. Gorzej, jeśli sprawa tyczy się ludzi – do tych potrafię przywiązać się wbrew wszelkiemu zdrowemu rozsądkowi, co z posiadaniem nie ma za wiele wspólnego.
Właśnie w poetycki sposób wyjaśniłem jej, dlaczego właściwie wyczyniam te dzikie podchody. Szkoda tylko, że – jak na ironię – nie może być świadoma drugiego dna mojej wypowiedzi.
- Skądże! Wszyscy jesteśmy niezbędni do tego, aby świat funkcjonował w równowadze. - I choć ubrałem to w słowa nieco przystępniejsze dla ścian, w jakich się znalazłem, tak naprawdę mówiłem wszyscy jesteśmy równi. Znak matematyczny, którego arystokracja nigdy nie zrozumie, ale nad tym, że wszyscy wysoko urodzeni byli na bakier z tą dziedziną nauki rozwodziłem się kilka postów wcześniej.
- Chętnie przekonam się o tym momencie. - Nie ustępowałem. - Hojność? - Prawie poplułem się ze śmiechu. - Powiedzmy, że po prostu wyprzedzam swoje czasy i nie przepadam za tą całą feerią zwrotów grzecznościowych. Mam wrażenie, że sztywnieją mi od nich kości. - Co ta Selina taka grzeczna się zrobiła? A może fakt, iż znajdowała się na wernisażu pełnym arystokracji zapalił jej jakąś czerwoną lampkę. Nie mogła przecież wiedzieć, że przyszło jej rozmawiać z najbardziej rozbisurmanionym Malfoyem, jaki chodził po tym świecie.
Byłem taki dumny ze swojej wyjątkowości!
I, albo sobie to dopowiadam, albo Lovegood prawie otarła się o f l i r t. Brakowało tylko zadziornego uśmiechu, który był mi tak dobrze znany (idealny przykład perfekcyjnego dopasowania wizerunku do charakteru postaci, pozdrawiam znad klawiatury!). Niemniej badawcze spojrzenie tam mocno połechtało moje ego, że aż poczułem, jak mój żołądek wykonuje potrójne salto.
- Z natury unikam wszelkich konwenansów. - Uparcie podsuwałem jej poszlaki, jednak tak naprawdę bez kluczowego elementu nadal pozostawała tylko pijanym dzieckiem we mgle. Gdyby była świadoma faktu, iż właśnie obcuje z metamorfomagiem, zapewne już dawno rozgryzłaby moją tożsamość. I tym samym odwróciła się na pięcie, pozostawiając mnie samego w morzu wszystkich nieszczęść. Taki scenariusz w końcu jednak nastąpił - wszak ileż czasu można poświęcać nieznajomemu, kiedy na horyzoncie pojawia się kuzynka? - Będziesz zachwycona. - Rzuciłem jej zamiast do widzenia, już snując szaleńcze plany dotyczące płaszcza i przez chwilę jeszcze przyglądając się jej sylwetce, by w końcu odwrócić się i samemu opuścić pomieszczenie. Już i tak okazałem się wyjątkowo złym przyjacielem, porzucając Teagan na pastwę arystokracji przez taki szmat czasu. I pomyśleć, że zmarnowałem go na popełnianie najprawdopodobniej największego życiowego błędu.
O ile przed godziną nie było to jeszcze aż tak oczywiste, teraz wiedziałem już na pewno, że nie będę mógł wyrzucić Lovegood z głowy. Merlinie, dlaczego mnie tak pokarałeś? Czy ciągle dostaje mi się za to, że porzuciłem własną rodzinę?
Muszę jednak przyznać... masz dobry gust, jeśli chodzi o dobieranie pokuty.
zt [bylobrzydkobedzieladnie]
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Ostatnio zmieniony przez Frederick Fox dnia 13.04.16 19:07, w całości zmieniany 2 razy
Kiedy ciocia chwali mnie ciepłymi słowami, oczy rozbłyskują mi jak dwa ogniki; usteczka same układają mi się w rozradowany uśmiech (jestem w końcu taki dumny!) i choć staram się opanować wybuch szczęścia, jak przystało na dobrze wychowanego, małego lorda, to nie potrafię. W końcu uśmiecham się już tak ładnie i tak szeroko, że widać nawet dziurę po moim brakującym ząbku, który wypadł mi przed paroma dniami. Potem odwiedził mnie chochlik zębuszek i swoją brzozową różdżką przemienił ząbka w galeona. Trzymam go teraz w kieszonce, bo pani guwernantka mówi, że przynosi to szczęście. Może oddam złotą monetę tacie, jemu bardziej przyda się trochę więcej szczęścia. Wtedy na pewno będzie częściej się uśmiechał i rzadziej chodził taki smutny.
- Lady ciociu, też pięknie wyglądasz - przyznaję szczerze, wykazując się wszystkimi manierami, jakie wrzuca mi do główki nauczyciel etykiety. Bardzo się cieszę, kiedy ciocia składa całusa na moim policzku i wyciągam dłoń, żeby znów uścisnąć jej palec. Tak naprawdę to jestem już dużym chłopcem i nie lubię, jak ktoś mnie całuje, ale ciocia Evandra jest wyjątkiem.
Wkrótce już w pełni skupiam się na tym dziwnym obrazie i kiwam ochoczo główką, przyznając cioci rację - tak, wujek na pewno się na tym zna, przecież zna się on na wszystkim. Może nie w takim stopniu jak tato, bo papa jest najmądrzejszy na świecie, ale wujek też jest specjalistą. Zna odpowiedzi na wszystkie pytania, które mu zadaję!
Puszczam więc dłoń cioci i już zaraz lord wujek Tristan unosi mnie hen, aż do nieba. Chciałbym mu usiąść na barana, ale nie wiem, czy mogę, więc siedzę cichutko i nie pytam. Stąd przecież też widzę dobrze całą salę; wreszcie mam widok na coś więcej niż zasłonięte bogatymi materiałami kolana. Jednak gdy spoglądam na obrazy z tej perspektywy, wydają mi się jakieś nudniejsze niż wcześniej. Szare są, bure, nieciekawe i smutne. Patrzę na trzy namalowane panie, wszystkie zostawiły gdzieś ubrania (szykują się do kąpieli lub przebierają się w piżamki? ale czemu ktoś chciałby malować je tuż przed snem?) i nie wyglądają na szczęśliwe. Bardziej lubię kolorowe obrazy, które żywiołowiej się ruszają, jak ten w poprzedniej sali, z jakiej szybko wyprowadził mnie tato. I nie powiedział, dlaczego.
Kiwam głową na każde słowo wujka Tristana, bo ma rację. Ciocia jest bardzo wrażliwa, tak jak mój tato i tak jak będę ja, kiedy już dorosnę. W końcu jestem lordem Lestrangem, papa mówi, że sztukę mamy we krwi.
Śmieję się wesoło, choć cichutko, bo cieszę się, że pani z obrazu znajdzie nowy dom i to taki, w którym nie będzie musiała być już smutna. Jeżeli ciocia mi pozwoli, zaopiekuję się tą panią i codziennie będę sprawdzał, czy wszystko u niej w porządku.
Kiedy wujek do mnie szepcze, otwieram szeroko oczy, bo nie rozumiem, co ma na myśli. Ale wujek zawsze ma rację, więc nie poddaję jego słów w wątpliwość, nawet jeżeli troszkę mnie dziwią. - To dlaczego zazwyczaj chodzą ubrane? - pytam się z zastanowieniem, nawet nie myśląc o tym, by na nowo zmrużyć rozszerzone oczka. Zaczynam się lekko wiercić, bo przestaje mi być wygodnie w pozycji, w jakiej trzyma mnie wuj.
- Lady ciociu, też pięknie wyglądasz - przyznaję szczerze, wykazując się wszystkimi manierami, jakie wrzuca mi do główki nauczyciel etykiety. Bardzo się cieszę, kiedy ciocia składa całusa na moim policzku i wyciągam dłoń, żeby znów uścisnąć jej palec. Tak naprawdę to jestem już dużym chłopcem i nie lubię, jak ktoś mnie całuje, ale ciocia Evandra jest wyjątkiem.
Wkrótce już w pełni skupiam się na tym dziwnym obrazie i kiwam ochoczo główką, przyznając cioci rację - tak, wujek na pewno się na tym zna, przecież zna się on na wszystkim. Może nie w takim stopniu jak tato, bo papa jest najmądrzejszy na świecie, ale wujek też jest specjalistą. Zna odpowiedzi na wszystkie pytania, które mu zadaję!
Puszczam więc dłoń cioci i już zaraz lord wujek Tristan unosi mnie hen, aż do nieba. Chciałbym mu usiąść na barana, ale nie wiem, czy mogę, więc siedzę cichutko i nie pytam. Stąd przecież też widzę dobrze całą salę; wreszcie mam widok na coś więcej niż zasłonięte bogatymi materiałami kolana. Jednak gdy spoglądam na obrazy z tej perspektywy, wydają mi się jakieś nudniejsze niż wcześniej. Szare są, bure, nieciekawe i smutne. Patrzę na trzy namalowane panie, wszystkie zostawiły gdzieś ubrania (szykują się do kąpieli lub przebierają się w piżamki? ale czemu ktoś chciałby malować je tuż przed snem?) i nie wyglądają na szczęśliwe. Bardziej lubię kolorowe obrazy, które żywiołowiej się ruszają, jak ten w poprzedniej sali, z jakiej szybko wyprowadził mnie tato. I nie powiedział, dlaczego.
Kiwam głową na każde słowo wujka Tristana, bo ma rację. Ciocia jest bardzo wrażliwa, tak jak mój tato i tak jak będę ja, kiedy już dorosnę. W końcu jestem lordem Lestrangem, papa mówi, że sztukę mamy we krwi.
Śmieję się wesoło, choć cichutko, bo cieszę się, że pani z obrazu znajdzie nowy dom i to taki, w którym nie będzie musiała być już smutna. Jeżeli ciocia mi pozwoli, zaopiekuję się tą panią i codziennie będę sprawdzał, czy wszystko u niej w porządku.
Kiedy wujek do mnie szepcze, otwieram szeroko oczy, bo nie rozumiem, co ma na myśli. Ale wujek zawsze ma rację, więc nie poddaję jego słów w wątpliwość, nawet jeżeli troszkę mnie dziwią. - To dlaczego zazwyczaj chodzą ubrane? - pytam się z zastanowieniem, nawet nie myśląc o tym, by na nowo zmrużyć rozszerzone oczka. Zaczynam się lekko wiercić, bo przestaje mi być wygodnie w pozycji, w jakiej trzyma mnie wuj.
Gość
Gość
Tristan nawet nie próbował kryć swego rozbawienia całą tą niezbyt komfortową sytuacją, co oczywiście nie umknęło uwadze Evandry - och, gdyby tylko potrafiła zabijać wzrokiem! Nie dość, że nie ruszył jej z pomocą, to jeszcze deprymował, pogłębiając jej zmieszanie. Choć miała z chłopcami stały kontakt, to wciąż nie nawykła do takich pytań; może również dlatego, że nigdy wcześniej nie została zaszczycona pytaniem dotykającym tak delikatnej materii, jaką bez wątpienia była nagość, czy inne damsko-męskie tematy.
Przysłuchiwała się wymianie zdań Tristana oraz małego Rabastana w milczeniu; wolała ugryźć się w język, niż zacząć odcinać mu się przy dziecku. Takie to było dla niego zabawne, taką sprawiało mu to przyjemność? Niech sam odpowiada na takie pytania, pan i znawca sztuki, nagości i innych związanych z nią zagadnień.
Coś w niej jednak drgnęło, gdy Rosier wspomniał o harfie, gdy zapytał malca, kiedy ostatnio słyszał jej grę. Spojrzała gdzieś w bok, by uniknąć spojrzenia narzeczonego; na szczęście wziął on Bastiana na ręce, poświęcał mu całą swą uwagę, toteż mogła pozwolić sobie na tę chwilę nieuwagi.
Kiedy ostatnio zasiadła za swą ukochaną harfą? Dawno, bardzo dawno, jeszcze przed porwaniem. Nie zasiadła do niej nawet wtedy, gdy spędzała w posiadłości Lestrange'ów całe długie dnie, gdy potrzebowała ukojenia skołatanych nerwów i oderwania myśli od problemów. Bo choć bała się przyznać przed sobą, co było tego powodem, harfa kojarzyła się jej teraz tylko i wyłącznie z tym przeklętym burdelem, z wystawianiem jej na pokaz przy akompaniamencie tej niebiańskiej muzyki...
Nie mogła jednak myśleć o tym teraz, nie mogła powracać do tych bolesnych wspomnień, by nie opuścić wernisażu przed czasem. Kiedy tylko usłyszała kolejne słowa Tristana, tym razem kierowane nie tylko do Bastiana, ale i do niej, ulokowała na jego licu nieco nieprzytomne spojrzenie, które dopiero po chwili zyskało na ostrości. Weźmiemy tę panią do domu...? Nie od razu zrozumiała, lecz gdy wymieniał się z nią spojrzeniami, na jej ustach pojawił się niewielki mimowolny uśmiech; nie spodziewała się takiego gestu, nie spodziewała się prezentu, i choć jeszcze przed chwilą była na niego zła, to teraz jej gniew zelżał, zaś urażona duma została opanowana, nim postanowiła mu się odpłacić pięknym za nadobne.
Uniosła do góry brew, gdy narzeczony ściszył głos i zaczął szeptać Bastianowi na ucho; oczywiście, było to jeszcze dziecko, mogli pozwolić sobie na takie poufałości, lecz dlaczego wyłączył ją z tej rozmowy...
- Choć co, Tristanie?
Stety lub nie, młody panicz zadał swe pytanie odrobinę zbyt głośno, by mogło ono umknąć jej uwadze. Choć nadal nie wiedziała, co dokładnie powiedział Tristan, to - dzięki słodkiemu Bastianowi - mogła podejrzewać, jakiej natury był to komentarz.
- Dlaczego zazwyczaj chodzą ubrane...? - powtórzyła po dziecku miękko, ze stoickim spokojem, przybierając na usta kolejny uśmiech, tym razem nieco drapieżniejszy; wwiercała w Rosiera swe lodowate, pełne dezaprobaty spojrzenie, łudząc się, że przynajmniej teraz zrozumie przesłanie i zaprzestanie dalszych uwag tego rodzaju.
- Ciocia z pewnością się nią zajmie, by pani nie musiała dłużej marznąć, ani pokazywać się naga w jakimkolwiek towarzystwie. W końcu, nie przystoi to żadnej lady, dlatego właśnie zawsze chodzą one ubrane.
Przysłuchiwała się wymianie zdań Tristana oraz małego Rabastana w milczeniu; wolała ugryźć się w język, niż zacząć odcinać mu się przy dziecku. Takie to było dla niego zabawne, taką sprawiało mu to przyjemność? Niech sam odpowiada na takie pytania, pan i znawca sztuki, nagości i innych związanych z nią zagadnień.
Coś w niej jednak drgnęło, gdy Rosier wspomniał o harfie, gdy zapytał malca, kiedy ostatnio słyszał jej grę. Spojrzała gdzieś w bok, by uniknąć spojrzenia narzeczonego; na szczęście wziął on Bastiana na ręce, poświęcał mu całą swą uwagę, toteż mogła pozwolić sobie na tę chwilę nieuwagi.
Kiedy ostatnio zasiadła za swą ukochaną harfą? Dawno, bardzo dawno, jeszcze przed porwaniem. Nie zasiadła do niej nawet wtedy, gdy spędzała w posiadłości Lestrange'ów całe długie dnie, gdy potrzebowała ukojenia skołatanych nerwów i oderwania myśli od problemów. Bo choć bała się przyznać przed sobą, co było tego powodem, harfa kojarzyła się jej teraz tylko i wyłącznie z tym przeklętym burdelem, z wystawianiem jej na pokaz przy akompaniamencie tej niebiańskiej muzyki...
Nie mogła jednak myśleć o tym teraz, nie mogła powracać do tych bolesnych wspomnień, by nie opuścić wernisażu przed czasem. Kiedy tylko usłyszała kolejne słowa Tristana, tym razem kierowane nie tylko do Bastiana, ale i do niej, ulokowała na jego licu nieco nieprzytomne spojrzenie, które dopiero po chwili zyskało na ostrości. Weźmiemy tę panią do domu...? Nie od razu zrozumiała, lecz gdy wymieniał się z nią spojrzeniami, na jej ustach pojawił się niewielki mimowolny uśmiech; nie spodziewała się takiego gestu, nie spodziewała się prezentu, i choć jeszcze przed chwilą była na niego zła, to teraz jej gniew zelżał, zaś urażona duma została opanowana, nim postanowiła mu się odpłacić pięknym za nadobne.
Uniosła do góry brew, gdy narzeczony ściszył głos i zaczął szeptać Bastianowi na ucho; oczywiście, było to jeszcze dziecko, mogli pozwolić sobie na takie poufałości, lecz dlaczego wyłączył ją z tej rozmowy...
- Choć co, Tristanie?
Stety lub nie, młody panicz zadał swe pytanie odrobinę zbyt głośno, by mogło ono umknąć jej uwadze. Choć nadal nie wiedziała, co dokładnie powiedział Tristan, to - dzięki słodkiemu Bastianowi - mogła podejrzewać, jakiej natury był to komentarz.
- Dlaczego zazwyczaj chodzą ubrane...? - powtórzyła po dziecku miękko, ze stoickim spokojem, przybierając na usta kolejny uśmiech, tym razem nieco drapieżniejszy; wwiercała w Rosiera swe lodowate, pełne dezaprobaty spojrzenie, łudząc się, że przynajmniej teraz zrozumie przesłanie i zaprzestanie dalszych uwag tego rodzaju.
- Ciocia z pewnością się nią zajmie, by pani nie musiała dłużej marznąć, ani pokazywać się naga w jakimkolwiek towarzystwie. W końcu, nie przystoi to żadnej lady, dlatego właśnie zawsze chodzą one ubrane.
Evandra C. Rosier
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Smile, because it confuses people. Smile, because it's easier than explaining what is killing you inside.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Sala północna
Szybka odpowiedź