Główna ulica
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Główna ulica
Ulica Pokątna zmieniła się. Kolorowe, błyszczące witryny, które przedstawiały księgi zaklęć, składniki eliksirów i kociołki, były niewidoczne, ukryte pod przyklejonymi na nich wielkimi ministerialnymi plakatami. Większość tych posępnych fioletowych afiszy z zasadami bezpieczeństwa była powiększoną wersją broszur, które rozsyłano latem, a inne przedstawiały ruszające się czarno-białe fotografie znanych przestępców przebywających na wolności. Kilka witryn było zabitych deskami, w tym ta należąca do Lodziarni Floriana Fortescue. Z drugiej strony ulicy rozstawiono wiele podniszczonych straganów. Najbliższy, stojący przed księgarnią "Esy i Floresy", pod pasiastą, poplamioną markizą miał kartonowy szyld przypięty z przodu:
Zaniedbany, mały czarodziej potrząsał naręczami srebrnych symboli na łańcuszkach i kiwał w stronę przechodniów. Zauważył, że wielu mijających ich ludzi ma udręczone, niespokojne spojrzenie i nikt nie zatrzymuje się, by porozmawiać. Sprzedawcy trzymali się razem, w swoich zżytych grupach, zajmując się własnymi sprawami. Nie widać było, by ktokolwiek robił zakupy samotnie.
AMULETY
Skuteczne przeciw wilkołakom, dementorom i Inferiusom
Skuteczne przeciw wilkołakom, dementorom i Inferiusom
Zaniedbany, mały czarodziej potrząsał naręczami srebrnych symboli na łańcuszkach i kiwał w stronę przechodniów. Zauważył, że wielu mijających ich ludzi ma udręczone, niespokojne spojrzenie i nikt nie zatrzymuje się, by porozmawiać. Sprzedawcy trzymali się razem, w swoich zżytych grupach, zajmując się własnymi sprawami. Nie widać było, by ktokolwiek robił zakupy samotnie.
Dlaczego tak długo klęczała na ziemi? To było takie niezręczne. Jakby po prostu nie mogła wstać. Nie chciała także podać mu ręki, dlatego niemal natychmiast, bez większego zastanowienia po prostu chwycił ją pod ramię i pociągną lekko do góry. Dziewczyna jednak wyślizgnęła mu się z ręki. Jakby przepłynęła Vincentowi przez palce i osunęła się na podłoże. Nim zdążył zareagować, młoda malarka odzyskała przytomność. Leżała na ulicy, wodząc wokół mętnym wzrokiem. Wszystko działo się na przestrzeni kilku sekund, które ciągnęły się w nieskończoność. Usłyszał imię swojego bratanka. Dziewczyna mamrotała je cicho. Pomyślał, że to pewnie jakaś jego znajoma. Czy to możliwe, żebym to jego właśnie przypominał? Nie wydawało mu się, że są do siebie podobni aż tak bardzo, żeby jakaś znajoma ich ze sobą skojarzyła. Widocznie coś w tym było, skoro zwróciła na to uwagę, przypadkowo spotykając Vincenta i nie wiedząc kim jest. W końcu malowała, a tacy ludzie patrzą na świat nieco inaczej.
Mężczyzna uklęknął przy niej i dotknął ją w opiekuńczym geście.
- Halo, słyszy mnie pani? - Był zdenerwowany całą tą sytuacją. W jednej chwili wszystko wydawało się być w porządku, a w drugiej pomyślał, że już jest po dziewczynie.
Próbowała zaprzeczać, to nic takiego, ale on nie mógł tak po prostu odejść. Kto normalny by się nie przejął? Poza tym jej słowa zupełnie nie odpowiadały jej zachowaniu. Oczywiste było to, że dziewczyna ledwo się trzymała. Siedziała oparta o ścianę i na pewno nie dało się powiedzieć, że jest już w porządku. Na jej twarzy widać było cierpienie i wyraźne osłabienie. Vincent stał obok o rozglądał się nerwowo, ale jak na ironię nikt nie znajdował się w pobliżu, a ludzie stojący dalej nawet ich nie zauważyli. Dziewczyna próbowała go uspokoić, ale to nic nie dało. Choć przynajmniej póki do niego mówiła, był pewien, że znowu nie zemdlała.
- Czy czegoś pani potrzeba? - Wyglądała jakby coś zgubiła.
Znowu przy niej klęknął. Spojrzał w jej twarz. Wyglądało na to, że dziewczyna miała rację. Wystarczyło, że chwilę posiedziała i naprawdę zaczynała wyglądać coraz lepiej. Nadal jednak nie mógł tak po prostu odejść. Co jeśli znowu zesłabnie? Te objawy mogły być zapowiedzią tragedii. Vincent na pewno nie potrafiłby zignorować człowieka potrzebującego natychmiastowej pomocy. Dziewczyna najwyraźniej życzyła sobie, żeby dał jej spokój. On po prostu nie mógł zostawić jej siedzącej na ulicy.
Mężczyzna uklęknął przy niej i dotknął ją w opiekuńczym geście.
- Halo, słyszy mnie pani? - Był zdenerwowany całą tą sytuacją. W jednej chwili wszystko wydawało się być w porządku, a w drugiej pomyślał, że już jest po dziewczynie.
Próbowała zaprzeczać, to nic takiego, ale on nie mógł tak po prostu odejść. Kto normalny by się nie przejął? Poza tym jej słowa zupełnie nie odpowiadały jej zachowaniu. Oczywiste było to, że dziewczyna ledwo się trzymała. Siedziała oparta o ścianę i na pewno nie dało się powiedzieć, że jest już w porządku. Na jej twarzy widać było cierpienie i wyraźne osłabienie. Vincent stał obok o rozglądał się nerwowo, ale jak na ironię nikt nie znajdował się w pobliżu, a ludzie stojący dalej nawet ich nie zauważyli. Dziewczyna próbowała go uspokoić, ale to nic nie dało. Choć przynajmniej póki do niego mówiła, był pewien, że znowu nie zemdlała.
- Czy czegoś pani potrzeba? - Wyglądała jakby coś zgubiła.
Znowu przy niej klęknął. Spojrzał w jej twarz. Wyglądało na to, że dziewczyna miała rację. Wystarczyło, że chwilę posiedziała i naprawdę zaczynała wyglądać coraz lepiej. Nadal jednak nie mógł tak po prostu odejść. Co jeśli znowu zesłabnie? Te objawy mogły być zapowiedzią tragedii. Vincent na pewno nie potrafiłby zignorować człowieka potrzebującego natychmiastowej pomocy. Dziewczyna najwyraźniej życzyła sobie, żeby dał jej spokój. On po prostu nie mógł zostawić jej siedzącej na ulicy.
Tak bardzo nie lubiła, kiedy jej się to przydarzało. Tak bardzo chciałaby, żeby tamten nieszczęsny wypadek nigdy nie miał miejsca. Może gdyby po prostu znajdowała się chociaż metr dalej, tamta klątwa trafiłaby w ścianę, nie wyrządzając nikomu krzywdy i nie niszcząc młodzieńczych marzeń? Tak dużo było tych „gdyby”. Często żałowała, a przecież nie mogła tego przewidzieć; wtedy była przecież w szkole, miejscu, które miało być całkowicie bezpieczne. Nie było. Jak długo jeszcze będzie musiała zmagać się z tego typu incydentami? Mówiono jej, że to może potrwać, bo skutki po błędnej klątwie, którą na nią rzucono, są trudne do przewidzenia i nie wiadomo, kiedy przestaną dawać się ze znaki. Jednak nie wiedziała, ile.
Próbowała się uspokoić, to było bardzo ważne. Nie tylko dla niej, także ze względu na mężczyznę, który wciąż stał obok i wyglądał na bardzo przejętego. To dobrze o nim świadczyło; większość ludzi po prostu przeszłaby obok, woląc udawać, że niczego nie widzą. Tak było łatwiej. I większość tak robiła; ulica jak zwykle była zatłoczona, ale nikt nie patrzył na drobniutką malarkę kulącą się przy ścianie przy leżącej sztaludze, ani klęczącego obok czarodzieja. Choć w tej chwili nawet się z tego cieszyła. Jeden zatroskany nieznajomy, którego musiała uspokajać (bo wydawał się jeszcze bardziej podenerwowany niż ona) zdecydowanie wystarczał.
Mimo jej zawstydzenia całą sytuacją, mimowolnie poczuła do niego sympatię i podziw. Został przy niej, mimo że wcale jej nie znał i mógł po prostu zostawić ją i odejść.
- Tak – powiedziała do niego, a jej zielone oczy wciąż przesuwały się po jego twarzy. – Niczego mi nie potrzeba, zaraz dojdę do siebie. Może pan po prostu chwilę tu ze mną posiedzieć, to mi wystarczy. Później muszę wrócić do domu, mam tam eliksir, który mi pomoże.
Przygryzła lekko wargę, przez chwilę siedząc w ciszy. Mimo płaszczyka, który na sobie miała, zaczynało jej się robić trochę zimno. Będąc tak szczupłą i słabowitą, była wrażliwa na chłód. Jednak nie podnosiła się jeszcze z ziemi, bojąc się utraty równowagi i ponownego omdlenia, choć liczyła, że do niego już nie dojdzie.
- Naprawdę przypomina pan Daniela, w pierwszej chwili, zanim sobie przypomniałam, co się stało, myślałam, że to on jakimś cudem się tu pojawił – zaczęła po chwili, próbując przerwać niezręczną ciszę i podtrzymać rozmowę. Gdy skupiała się na mówieniu, łatwiej było jej nie myśleć o sytuacji, która miała miejsce przed chwilą. – Zna go pan?
Była ciekawa odpowiedzi na swoje poniekąd dosyć poufałe pytanie. Mężczyzna mógł być nawet krewnym Kruegera, tak bardzo był do niego podobny.
Próbowała się uspokoić, to było bardzo ważne. Nie tylko dla niej, także ze względu na mężczyznę, który wciąż stał obok i wyglądał na bardzo przejętego. To dobrze o nim świadczyło; większość ludzi po prostu przeszłaby obok, woląc udawać, że niczego nie widzą. Tak było łatwiej. I większość tak robiła; ulica jak zwykle była zatłoczona, ale nikt nie patrzył na drobniutką malarkę kulącą się przy ścianie przy leżącej sztaludze, ani klęczącego obok czarodzieja. Choć w tej chwili nawet się z tego cieszyła. Jeden zatroskany nieznajomy, którego musiała uspokajać (bo wydawał się jeszcze bardziej podenerwowany niż ona) zdecydowanie wystarczał.
Mimo jej zawstydzenia całą sytuacją, mimowolnie poczuła do niego sympatię i podziw. Został przy niej, mimo że wcale jej nie znał i mógł po prostu zostawić ją i odejść.
- Tak – powiedziała do niego, a jej zielone oczy wciąż przesuwały się po jego twarzy. – Niczego mi nie potrzeba, zaraz dojdę do siebie. Może pan po prostu chwilę tu ze mną posiedzieć, to mi wystarczy. Później muszę wrócić do domu, mam tam eliksir, który mi pomoże.
Przygryzła lekko wargę, przez chwilę siedząc w ciszy. Mimo płaszczyka, który na sobie miała, zaczynało jej się robić trochę zimno. Będąc tak szczupłą i słabowitą, była wrażliwa na chłód. Jednak nie podnosiła się jeszcze z ziemi, bojąc się utraty równowagi i ponownego omdlenia, choć liczyła, że do niego już nie dojdzie.
- Naprawdę przypomina pan Daniela, w pierwszej chwili, zanim sobie przypomniałam, co się stało, myślałam, że to on jakimś cudem się tu pojawił – zaczęła po chwili, próbując przerwać niezręczną ciszę i podtrzymać rozmowę. Gdy skupiała się na mówieniu, łatwiej było jej nie myśleć o sytuacji, która miała miejsce przed chwilą. – Zna go pan?
Była ciekawa odpowiedzi na swoje poniekąd dosyć poufałe pytanie. Mężczyzna mógł być nawet krewnym Kruegera, tak bardzo był do niego podobny.
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
Najważniejsze teraz było to, że dziewczyna zaczynała wracać do normalności. Jej twarz nabierała kolorów i zdrowego wyrazu, oczy życia, a głos mocy. To zdecydowanie uspokoiło Vinca, który nie wiedział, czy podobne sytuacje zdarzają się jej często, czy może nigdy. Najzwyczajniej w świecie się przestraszył. Całe szczęście, że dziewczyna straciła przytomność jedynie na moment. Nie miał nawet czasu, żeby panikować. Taki już był, życie innych nie było mu obojętne i bardzo przejmował się podobnymi sytuacjami. Tak jakby poszkodowana osoba stawała się na chwilę jego rodziną. W tym przypadku znajdował się akurat najbliżej mdlejącej dziewczyny i przed całym zdarzeniem nawiązał z nią kontakt, ale nawet jako zwykły przechodzień, nie zignorowałby sprawy. Nigdy nie rozumiał ludzi chorych na znieczulicę, choć niestety sam nie był bez skazy. Nie raz był obojętny na ludzkie nieszczęścia, czasem nawet sam się do nich przyczyniał, ale były to zawsze sytuacje, których nie musiał oglądać i przeżywać. Po prostu o tym nie myślał i żadne czynniki zewnętrzne nie przywoływały wyrzutów sumienia. Jednak jeśli chodziło o bezpośrednie starcie z problemem drugiego człowieka, po prostu wymiękał. Jego prawdziwa natura mogła wtedy nim zawładnąć. Takie sytuacje nie były dla niego ciężarem. Wręcz przeciwnie, działał zgodnie z tym, co czuł. Zupełnie odwrotnie niż w przypadku usypiania emocji dla zachowania świętego spokoju.
Z jej wypowiedzi wynikało, że nie był to po prostu zwykły incydent. Skoro w domu miała eliksir leczący taki dolegliwości, na pewno musiała częściej miewać podobne sytuacje. To smutne. Nosić taki ciężar, będąc młodym człowiekiem, praktycznie na początku życia, który niestety mógł być równocześnie jego końcem. Vincent miał nadzieję, że nie choruje ona na żadną śmiertelną chorobę, a jedynie na jakąś dolegliwość, która (jak próbowała przekonać go wcześniej) jest w gruncie rzeczy niegroźna.
- Dobrze, posiedzę tu z panią ile tylko będzie trzeba - zapewnił. - Proszę się nie obawiać, że to mi pokrzyżuje jakieś plany, bo aktualnie donikąd się nie śpieszę. - Na potwierdzenie tych słów uśmiechnął się ciepło.
Usiadł obok niej i także oparł się o ścianę. Podkurczył jedną nogę i oparł się łokciem o kolano. Podłoże było naprawdę zimne, wrażenie to potęgowała dodatkowo wilgoć. Jeśli jednak dziewczyna bała się ruszyć z miejsca, stwierdził, że nie będzie jej na siłę przekonywał. Jeszcze by się zdenerwowała i znowu straciła przytomność... Wolał nie próbować. W końcu ona sama wiedziała najlepiej jak się czuje i co może oraz czego nie może robić.
Vincent nigdy jeszcze nie obserwował ulicy Pokątnej z perspektywy osoby siedzącej przy ścianie. Widok ten wydawał mu się bardzo ciekawy. Patrzył na wszystko z dołu i nieco z boku. Trochę jak nieśmiałe dziecko, nielubiące spacerować samym środkiem.
Po chwili milczenia, dziewczyna pierwsza zaczęła rozmowę. Odwrócił głowę w jej stronę.
- Ha, właśnie się zdziwiłem. Myślałem, że mi się przesłyszało, ale w końcu stwierdziłem, że może mnie z nim pani pomyliła w chwili zamroczenia. W końcu wcześniej wspomniała pani, że kogoś przypominam. - A więc jednak jakaś jego znajoma. - Jestem wujem Daniela... - przyznał, a po chwili, dla pewności, dodał - jeśli oczywiście mówimy o Danielu Kruegerze, tym dziennikarzu. - Tym, który ogromnie mi pomógł, nadal pomaga i który tak bardzo ma mnie już dość.
Z jej wypowiedzi wynikało, że nie był to po prostu zwykły incydent. Skoro w domu miała eliksir leczący taki dolegliwości, na pewno musiała częściej miewać podobne sytuacje. To smutne. Nosić taki ciężar, będąc młodym człowiekiem, praktycznie na początku życia, który niestety mógł być równocześnie jego końcem. Vincent miał nadzieję, że nie choruje ona na żadną śmiertelną chorobę, a jedynie na jakąś dolegliwość, która (jak próbowała przekonać go wcześniej) jest w gruncie rzeczy niegroźna.
- Dobrze, posiedzę tu z panią ile tylko będzie trzeba - zapewnił. - Proszę się nie obawiać, że to mi pokrzyżuje jakieś plany, bo aktualnie donikąd się nie śpieszę. - Na potwierdzenie tych słów uśmiechnął się ciepło.
Usiadł obok niej i także oparł się o ścianę. Podkurczył jedną nogę i oparł się łokciem o kolano. Podłoże było naprawdę zimne, wrażenie to potęgowała dodatkowo wilgoć. Jeśli jednak dziewczyna bała się ruszyć z miejsca, stwierdził, że nie będzie jej na siłę przekonywał. Jeszcze by się zdenerwowała i znowu straciła przytomność... Wolał nie próbować. W końcu ona sama wiedziała najlepiej jak się czuje i co może oraz czego nie może robić.
Vincent nigdy jeszcze nie obserwował ulicy Pokątnej z perspektywy osoby siedzącej przy ścianie. Widok ten wydawał mu się bardzo ciekawy. Patrzył na wszystko z dołu i nieco z boku. Trochę jak nieśmiałe dziecko, nielubiące spacerować samym środkiem.
Po chwili milczenia, dziewczyna pierwsza zaczęła rozmowę. Odwrócił głowę w jej stronę.
- Ha, właśnie się zdziwiłem. Myślałem, że mi się przesłyszało, ale w końcu stwierdziłem, że może mnie z nim pani pomyliła w chwili zamroczenia. W końcu wcześniej wspomniała pani, że kogoś przypominam. - A więc jednak jakaś jego znajoma. - Jestem wujem Daniela... - przyznał, a po chwili, dla pewności, dodał - jeśli oczywiście mówimy o Danielu Kruegerze, tym dziennikarzu. - Tym, który ogromnie mi pomógł, nadal pomaga i który tak bardzo ma mnie już dość.
Siedziała spokojnie, opierając się o szorstki, chłodny mur jednej z przyulicznych kamienic. Na moment przymknęła leciutko powieki, ale później znowu je otworzyła, zdając sobie sprawę, że nieznajomy postanowił usiąść obok. Pomyślała sobie, że to bardzo miłe z jego strony. Mógł odejść, ale został. Nie próbował też na siłę szukać jakiegoś uzdrowiciela (Lyra panicznie bała się wizji trafienia do Munga), ale przyjął do wiadomości jej słowa oraz zaoferował swoją obecność. To Lyrze wystarczało. Tym bardziej, że nie miała przy sobie eliksiru, więc musiała nabrać sił, żeby wrócić do domu i nie rozszczepić się podczas teleportacji. Przeklinała w duchu, że zapomniała włożyć do kieszeni zapasową fiolkę, przecież zazwyczaj bardzo dbała o to, by mieć eliksir pod ręką. Gdyby go miała, może nawet udałoby jej się uniknąć omdlenia? Następnym razem przed wyjściem kilka razy upewni się, że go ma.
- Dziękuję – powiedziała do niego. – To naprawdę miłe z pana strony. Zwłaszcza po tej sytuacji z moją nieszczęsną sztalugą...
Uśmiechnęła się blado, po czym lekko przygryzła wargę. Rozmyślała. Kiedy jednak przyznał, że jest wujem Daniela, uniosła brwi.
- Tak, właśnie o nim – potwierdziła, po czym zapytała: – Naprawdę jest pan jego wujem?
Podobieństwo bez wątpienia było niezaprzeczalne, właściwie bardziej by się zdziwiła, gdyby powiedział, że nie są rodziną; te same niebieskie oczy, podobne rysy twarzy, które we wcześniejszym zamroczeniu tuż po ocknięciu się naprawdę uznała za Daniela... Nie słyszała jedynie tego charakterystycznego akcentu, z jakim mówili bracia Kruegerowie, ale to przecież nie musiało o niczym świadczyć. Zadziwiające, naprawdę zadziwiające.
- To niesamowity zbieg okoliczności – dodała po chwili. Wyznanie mężczyzny ożywiło ją, prawie nie myślała teraz o swoim osłabieniu, a o tym, jak ciekawej rzeczy właśnie się dowiedziała. – Oczywiście, znam Daniela. Nazywam się Lyra Weasley i jestem jego kuzynką, nasze matki były siostrami. Regularnie się spotykamy tu, w Londynie.
Sama była tym zaskoczona. Na Pokątnej było tylu ludzi, a ona musiała (niechcący!) przewrócić sztalugę właśnie na wuja swojego drogiego kuzyna. Z którym niestety pokłóciła się podczas ich ostatniego spotkania we wrześniu, kiedy to poróżnili się, gdy Lyra wspomniała o spotkaniu z Ernstem. Na myśl o tamtym dniu przez jej twarz przemknął lekki cień. Miała nadzieję, że Daniel już się nie gniewał i jak znowu się zobaczą, uda im się normalnie porozmawiać, bez żadnych zgrzytów.
Ciekawe tylko, czy siedzący obok niej mężczyzna uwierzy w jej pokrewieństwo z Danielem, czy uzna jej słowa za wybujałe fantazje półprzytomnej nastolatki próbującej zwrócić jego uwagę? Lyra nie była do niego podobna, o wiele bardziej przypominała Weasleyów, choć posiadała też cechy przejęte po matce z rodziny Morganów.
- Widział się pan ostatnio z Danielem? – wypaliła nagle; chciała wiedzieć, jak miewał się Krueger przez ostatni czas, od momentu tamtej niezbyt przyjemnej dla nich obojga rozmowy.
- Dziękuję – powiedziała do niego. – To naprawdę miłe z pana strony. Zwłaszcza po tej sytuacji z moją nieszczęsną sztalugą...
Uśmiechnęła się blado, po czym lekko przygryzła wargę. Rozmyślała. Kiedy jednak przyznał, że jest wujem Daniela, uniosła brwi.
- Tak, właśnie o nim – potwierdziła, po czym zapytała: – Naprawdę jest pan jego wujem?
Podobieństwo bez wątpienia było niezaprzeczalne, właściwie bardziej by się zdziwiła, gdyby powiedział, że nie są rodziną; te same niebieskie oczy, podobne rysy twarzy, które we wcześniejszym zamroczeniu tuż po ocknięciu się naprawdę uznała za Daniela... Nie słyszała jedynie tego charakterystycznego akcentu, z jakim mówili bracia Kruegerowie, ale to przecież nie musiało o niczym świadczyć. Zadziwiające, naprawdę zadziwiające.
- To niesamowity zbieg okoliczności – dodała po chwili. Wyznanie mężczyzny ożywiło ją, prawie nie myślała teraz o swoim osłabieniu, a o tym, jak ciekawej rzeczy właśnie się dowiedziała. – Oczywiście, znam Daniela. Nazywam się Lyra Weasley i jestem jego kuzynką, nasze matki były siostrami. Regularnie się spotykamy tu, w Londynie.
Sama była tym zaskoczona. Na Pokątnej było tylu ludzi, a ona musiała (niechcący!) przewrócić sztalugę właśnie na wuja swojego drogiego kuzyna. Z którym niestety pokłóciła się podczas ich ostatniego spotkania we wrześniu, kiedy to poróżnili się, gdy Lyra wspomniała o spotkaniu z Ernstem. Na myśl o tamtym dniu przez jej twarz przemknął lekki cień. Miała nadzieję, że Daniel już się nie gniewał i jak znowu się zobaczą, uda im się normalnie porozmawiać, bez żadnych zgrzytów.
Ciekawe tylko, czy siedzący obok niej mężczyzna uwierzy w jej pokrewieństwo z Danielem, czy uzna jej słowa za wybujałe fantazje półprzytomnej nastolatki próbującej zwrócić jego uwagę? Lyra nie była do niego podobna, o wiele bardziej przypominała Weasleyów, choć posiadała też cechy przejęte po matce z rodziny Morganów.
- Widział się pan ostatnio z Danielem? – wypaliła nagle; chciała wiedzieć, jak miewał się Krueger przez ostatni czas, od momentu tamtej niezbyt przyjemnej dla nich obojga rozmowy.
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
Zastanawiał się jak długo dziewczyna zechce jeszcze tu siedzieć i co powinien zrobić, gdy ona wstanie i powie, że czuje się już dobrze. Nie chciał wyjść na natręta. Nie mógł się nią zaopiekować jak porzuconym dzieckiem. Czy postąpi prawidłowo, jeśli po prostu pożegna się i odejdzie? Czy nie będzie potem o niej myślał i zastanawiał się, czy wszystko z nią w porządku? Jak zwykle za bardzo się wszystkim przejmował, ale nie potrafił inaczej. Umiał jedynie często ukrywać swoje dylematy i troski, ale rzadko zdarzało mu się nad nimi panować.
Wyjaśnił kim jest dla Daniela, ale dziewczyna jakby nie dowierzała. Nie sądził, żeby naprawdę tak było. Po prostu tak wyszło. Ze zwykłego zdziwienia. Ile razy sam zadawał podobnie głupie pytania?
- Tak, bratem jego ojca. - Spojrzał na nią, uśmiechając się. - Zgaduję, że jest pani jego dobrą znajomą, prawda? - Albo po prostu bardzo przykuł twoją uwagę, pewnie nawet nieświadomie - dodał w myślach, ale był to o wiele mniej prawdopodobny, choć całkiem możliwy wariant.
Po ponad dwudziestu latach w Ameryce, Vincent przesiąknął językiem angielskim, którym posługiwał się przez zdecydowaną większość czasu. Można by się śmiało pokusić o stwierdzenie, że przez ten cały czas mówił i myślał niemalże wyłacznie w tym języku. W końcu także jego niemiecki akcent uległ przekształceniu. Vincent zdecydowanie wolał mówić po angielsku, dlatego nigdy z tym nie walczył.
- Kuzynka! - To było dla niego miłe zaskoczenie. - A to ciekawe! W jakimś sensie jesteśmy rodziną. - Uśmiechnął się szeroko jakby odnalazł jakąś zaginioną bratanicę, choć tak naprawdę nie łączyły ich żadne więzy krwi. Przyjemnie jednak było mieć świadomość, że ma się w rodzinie tak sympatyczną malarkę. - Ja się nazywam Vincent Krueger - poinformował ją, przypomniawszy sobie, że jeszcze się nie przedstawił.
Lyra (podobnie jak jej rozmówca) była pod wrażeniem zaistniałej sytuacji, oczywiście w pozytywnym sensie. Oboje zamyślili się na moment, układając sobie wszystko w głowie. Dziewczyna nagle nieco posmutniała. Jakby przypomniała sobie o czymś niezbyt wesołym.
- Tak się składa, że u niego mieszkam... - odpowiedział, po czym szybko dodał, żeby czasem sobie nie pomyślała, że sprowadził się do niego na stałe. - póki co!
Zdziwił się nieco, że Daniel nie zdradził swojej bliskiej kuzynce, z którą spotyka się regularnie, że ponad miesiąc temu nagle zwalił mu się na głowę zaginiony wujaszek z Ameryki, ale sądząc po jej pytaniu oraz po tym, że Daniel z reguły był człowiekiem bardzo zamkniętym w sobie i powściągliwym w słowach (jeśli chodzi o ich liczbę), Vincent stwierdził, że całkiem możliwe, że dziewczyna wcześniej nawet nie wiedziała o jego istnieniu.
Wyjaśnił kim jest dla Daniela, ale dziewczyna jakby nie dowierzała. Nie sądził, żeby naprawdę tak było. Po prostu tak wyszło. Ze zwykłego zdziwienia. Ile razy sam zadawał podobnie głupie pytania?
- Tak, bratem jego ojca. - Spojrzał na nią, uśmiechając się. - Zgaduję, że jest pani jego dobrą znajomą, prawda? - Albo po prostu bardzo przykuł twoją uwagę, pewnie nawet nieświadomie - dodał w myślach, ale był to o wiele mniej prawdopodobny, choć całkiem możliwy wariant.
Po ponad dwudziestu latach w Ameryce, Vincent przesiąknął językiem angielskim, którym posługiwał się przez zdecydowaną większość czasu. Można by się śmiało pokusić o stwierdzenie, że przez ten cały czas mówił i myślał niemalże wyłacznie w tym języku. W końcu także jego niemiecki akcent uległ przekształceniu. Vincent zdecydowanie wolał mówić po angielsku, dlatego nigdy z tym nie walczył.
- Kuzynka! - To było dla niego miłe zaskoczenie. - A to ciekawe! W jakimś sensie jesteśmy rodziną. - Uśmiechnął się szeroko jakby odnalazł jakąś zaginioną bratanicę, choć tak naprawdę nie łączyły ich żadne więzy krwi. Przyjemnie jednak było mieć świadomość, że ma się w rodzinie tak sympatyczną malarkę. - Ja się nazywam Vincent Krueger - poinformował ją, przypomniawszy sobie, że jeszcze się nie przedstawił.
Lyra (podobnie jak jej rozmówca) była pod wrażeniem zaistniałej sytuacji, oczywiście w pozytywnym sensie. Oboje zamyślili się na moment, układając sobie wszystko w głowie. Dziewczyna nagle nieco posmutniała. Jakby przypomniała sobie o czymś niezbyt wesołym.
- Tak się składa, że u niego mieszkam... - odpowiedział, po czym szybko dodał, żeby czasem sobie nie pomyślała, że sprowadził się do niego na stałe. - póki co!
Zdziwił się nieco, że Daniel nie zdradził swojej bliskiej kuzynce, z którą spotyka się regularnie, że ponad miesiąc temu nagle zwalił mu się na głowę zaginiony wujaszek z Ameryki, ale sądząc po jej pytaniu oraz po tym, że Daniel z reguły był człowiekiem bardzo zamkniętym w sobie i powściągliwym w słowach (jeśli chodzi o ich liczbę), Vincent stwierdził, że całkiem możliwe, że dziewczyna wcześniej nawet nie wiedziała o jego istnieniu.
Ta cała sytuacja była naprawdę bardzo zaskakująca.
Na bledziutkiej twarzy Lyry znowu pojawił się uśmiech. Niezależnie od tego, kim był i o czym rozmawiali, jego troska i zainteresowanie było czymś miłym, wręcz niespotykanym w takim miejscu, jak ulica Pokątna, gdzie każdy miał zbyt wiele własnych spraw, by przejąć się tego typu sytuacją. Może dlatego tak szybko i łatwo obdarzyła go pewną sympatią. Lyra w gruncie rzeczy była ufną, wręcz naiwną dziewczyną i łatwo przekonywała się do ludzi, którzy byli dla niej mili.
- W takim razie, miło mi pana poznać – rzekła, gdy się przedstawił. – Czasami się widujemy i rozmawiamy, oczywiście kiedy ma czas – dodała jeszcze.
Daniel miał dużo zajęć i często chodził swoimi ścieżkami. Lubili się, ale jednak nie o wszystkim sobie mówili, tym bardziej, że dzieliło ich sporo lat różnicy i w jego rozumieniu Lyra była zwyczajnie zbyt młoda, by pojąć niektóre sprawy. Miała też wrażenie, że po ostatnim spotkaniu ich zaufanie zostało jeszcze bardziej nadwątlone.
Przygryzła wargę. Gdyby akurat teraz się źle nie poczuła i nie zasłabła, pewnie wciąż nie wiedziałaby o istnieniu wuja Daniela. Mężczyzna z pewnością minąłby ją tak, jak wszyscy inni, a tak przynajmniej dowiedziała się nowego interesującego faktu o rodzinie swojego kuzyna. Który okazywał się mieć przed nią coraz więcej tajemnic. Nie tylko nie chciał powiedzieć nic na temat swojego brata (którego poznała, odwiedzając jego nowo otwarty sklep), ale nie wspomniał nic o Vincencie. Który, jak się teraz okazało, mieszkał z nim.
- Daniel nigdy o tym nie wspominał, nawet, kiedy jakieś dwa, trzy tygodnie temu go odwiedzałam – zauważyła nagle, pod wpływem zdziwienia niewiele myśląc nad swoimi słowami. Tamtego dnia Lyra, nie wiedząc nic o istnieniu jego współlokatora, nawet o niego nie zapytała, skupiona na przekazywaniu wieści o swoich zaręczynach, a potem nieprzyjemnej rozmowie o Ernście. – Jest bardzo skryty. Mam wrażenie, że ciężko się czegoś od niego dowiedzieć, szczególnie jeśli to dotyczy jego przeszłości czy rodziny.
Zdumiewające, że prowadziła taką rozmowę z mężczyzną, który jeszcze kilka minut temu był świadkiem jej omdlenia, a teraz siedział razem z nią przy murze jednej z kamienic na ulicy Pokątnej. Korciło ją, by zapytać jeszcze o nastrój Daniela w ostatnim czasie (w końcu nie widzieli się ani razu od czasu tamtej kłótni), ale ostatecznie ugryzła się w język. To byłaby chyba zbyt duża wścibskość i poufałość, biorąc pod uwagę okoliczności.
Na bledziutkiej twarzy Lyry znowu pojawił się uśmiech. Niezależnie od tego, kim był i o czym rozmawiali, jego troska i zainteresowanie było czymś miłym, wręcz niespotykanym w takim miejscu, jak ulica Pokątna, gdzie każdy miał zbyt wiele własnych spraw, by przejąć się tego typu sytuacją. Może dlatego tak szybko i łatwo obdarzyła go pewną sympatią. Lyra w gruncie rzeczy była ufną, wręcz naiwną dziewczyną i łatwo przekonywała się do ludzi, którzy byli dla niej mili.
- W takim razie, miło mi pana poznać – rzekła, gdy się przedstawił. – Czasami się widujemy i rozmawiamy, oczywiście kiedy ma czas – dodała jeszcze.
Daniel miał dużo zajęć i często chodził swoimi ścieżkami. Lubili się, ale jednak nie o wszystkim sobie mówili, tym bardziej, że dzieliło ich sporo lat różnicy i w jego rozumieniu Lyra była zwyczajnie zbyt młoda, by pojąć niektóre sprawy. Miała też wrażenie, że po ostatnim spotkaniu ich zaufanie zostało jeszcze bardziej nadwątlone.
Przygryzła wargę. Gdyby akurat teraz się źle nie poczuła i nie zasłabła, pewnie wciąż nie wiedziałaby o istnieniu wuja Daniela. Mężczyzna z pewnością minąłby ją tak, jak wszyscy inni, a tak przynajmniej dowiedziała się nowego interesującego faktu o rodzinie swojego kuzyna. Który okazywał się mieć przed nią coraz więcej tajemnic. Nie tylko nie chciał powiedzieć nic na temat swojego brata (którego poznała, odwiedzając jego nowo otwarty sklep), ale nie wspomniał nic o Vincencie. Który, jak się teraz okazało, mieszkał z nim.
- Daniel nigdy o tym nie wspominał, nawet, kiedy jakieś dwa, trzy tygodnie temu go odwiedzałam – zauważyła nagle, pod wpływem zdziwienia niewiele myśląc nad swoimi słowami. Tamtego dnia Lyra, nie wiedząc nic o istnieniu jego współlokatora, nawet o niego nie zapytała, skupiona na przekazywaniu wieści o swoich zaręczynach, a potem nieprzyjemnej rozmowie o Ernście. – Jest bardzo skryty. Mam wrażenie, że ciężko się czegoś od niego dowiedzieć, szczególnie jeśli to dotyczy jego przeszłości czy rodziny.
Zdumiewające, że prowadziła taką rozmowę z mężczyzną, który jeszcze kilka minut temu był świadkiem jej omdlenia, a teraz siedział razem z nią przy murze jednej z kamienic na ulicy Pokątnej. Korciło ją, by zapytać jeszcze o nastrój Daniela w ostatnim czasie (w końcu nie widzieli się ani razu od czasu tamtej kłótni), ale ostatecznie ugryzła się w język. To byłaby chyba zbyt duża wścibskość i poufałość, biorąc pod uwagę okoliczności.
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
- Mi również jest bardzo miło. - Pomijając fakt, że wszystko zaczęło się od uderzenia Vincenta sztalugą w głowę, a potem to osłabienie Lyry oraz siedzenie na wilgotnym chodniku, co mogło być powodem późniejszych problemów zdrowotnych obojga... spotkanie należało do tych bardzo pozytywnych. Ciekawe co powie Daniel, gdy wujek wróci do domu z ciekawą opowieścią o tym jak poznał jego kuzynkę. Oby był w dobrym, to znaczy neutralnym nastroju, bo w dobrym chyba w ogóle ostatnio nie bywał. Jeśli będzie w złym, to jeszcze nakrzyczy na Vincenta, albo co gorsza zmrozi go wzrokiem nie wypowiedziawszy ani słowa i tym samym obaj będą mieli zepsuty wieczór.
- To do niego bardzo podobne - zaśmiał się. - Może nawet lepiej, że nic o mnie nie opowiadał, bo pewnie nie byłoby to nic miłego. - Po co to powiedział? W jakim celu? Żeby wyjść na kłopotliwego pasożyta? Pierwszy raz zdobył się na szczerość, jeśli chodzi o ten temat i od razu musiał coś chlapnąć, a przecież nawet nie znał tej dziewczyny. - To znaczy nie żeby on miał ze mną jakieś problemy. Po prostu zburzyłem mu jego prywatne królestwo, ponieważ potrzebowałem pomocy. - Wyjaśniał sytuację czy brnął coraz głębiej? Uśmiechnął się spokojnie, żeby zakryć ewentualną nerwowość i również spokojnie zakończył swoje tłumaczenia. - Tak się składa, że mam tu tylko jego i na pewien bardzo krótki czas u niego zamieszkałem.
W rzeczywistości czas ten bardzo się dłużył i Vincent nie miał pojęcia jak długo jeszcze będzie tkwił w tej niezręcznej sytuacji. Nie miał zamiaru wnikać w szczegóły. Dziewczyna zdawała się dobrze go rozumieć. Od razu widać było, że nie raz miała do czynienia z Danielem. Nie sądził jednak, żeby jego problemy finansowe były odpowiednim tematem do rozmowy z nowo poznaną młodą kobietą.
- Mam wrażenie, że on w ogóle nie lubi rozmawiać, nawet o swojej codzienności, chociaż sądziłem, że to moja wina i tylko mi nic nie mówi, a najwyraźniej sprawy mają się tak, że on ogólnie jest taki... skryty. - Nie ładnie było tak obgadywać bratanka, który w cale nie musiał pomagać Vincentowi, a jednak to zrobił. Dlatego szybko dodał - Ale to dobry chłopak. Może nie nadaje się na typowego dobrego bohatera baśni, ale ma dobre serce i pomógł wujkowi w potrzebie. Nie mam prawa na niego narzekać.
To prawda. Daniel miał różne wady i inne dziwactwa, ale mimo wszystko nie zasłużył na to, żeby Vincent się skarżył, a już na pewno nie postronnym ludziom, nawet jeśli była to jego najbliższa kuzynka.
- To do niego bardzo podobne - zaśmiał się. - Może nawet lepiej, że nic o mnie nie opowiadał, bo pewnie nie byłoby to nic miłego. - Po co to powiedział? W jakim celu? Żeby wyjść na kłopotliwego pasożyta? Pierwszy raz zdobył się na szczerość, jeśli chodzi o ten temat i od razu musiał coś chlapnąć, a przecież nawet nie znał tej dziewczyny. - To znaczy nie żeby on miał ze mną jakieś problemy. Po prostu zburzyłem mu jego prywatne królestwo, ponieważ potrzebowałem pomocy. - Wyjaśniał sytuację czy brnął coraz głębiej? Uśmiechnął się spokojnie, żeby zakryć ewentualną nerwowość i również spokojnie zakończył swoje tłumaczenia. - Tak się składa, że mam tu tylko jego i na pewien bardzo krótki czas u niego zamieszkałem.
W rzeczywistości czas ten bardzo się dłużył i Vincent nie miał pojęcia jak długo jeszcze będzie tkwił w tej niezręcznej sytuacji. Nie miał zamiaru wnikać w szczegóły. Dziewczyna zdawała się dobrze go rozumieć. Od razu widać było, że nie raz miała do czynienia z Danielem. Nie sądził jednak, żeby jego problemy finansowe były odpowiednim tematem do rozmowy z nowo poznaną młodą kobietą.
- Mam wrażenie, że on w ogóle nie lubi rozmawiać, nawet o swojej codzienności, chociaż sądziłem, że to moja wina i tylko mi nic nie mówi, a najwyraźniej sprawy mają się tak, że on ogólnie jest taki... skryty. - Nie ładnie było tak obgadywać bratanka, który w cale nie musiał pomagać Vincentowi, a jednak to zrobił. Dlatego szybko dodał - Ale to dobry chłopak. Może nie nadaje się na typowego dobrego bohatera baśni, ale ma dobre serce i pomógł wujkowi w potrzebie. Nie mam prawa na niego narzekać.
To prawda. Daniel miał różne wady i inne dziwactwa, ale mimo wszystko nie zasłużył na to, żeby Vincent się skarżył, a już na pewno nie postronnym ludziom, nawet jeśli była to jego najbliższa kuzynka.
Lyra uniosła nieco brwi. To, co mówił Vincent, pasowało jednak do tego, czego sama się domyślała. Daniel bardzo cenił sobie własną przestrzeń (o czym przekonała się, gdy dobrała się bez pozwolenia do jego szkicownika) i mógł różnie przyjmować nagłe pojawienie się w jego życiu wujka. Biorąc pod uwagę, jak silną niechęć wydawał się odczuwać do swojego starszego brata, nie zdziwiłaby się, gdyby między nim i Vincentem również istniały pewne spięcia.
- Rozumiem, jak to może wyglądać – powiedziała, przekręcając się nieznacznie na zimnym podłożu. – Jestem jednak pewna, że mimo skrytości oraz pewnej szorstkości, jest naprawdę miłym, przyzwoitym mężczyzną, z którym można ciekawie porozmawiać. Cieszę się, że tutaj przyjechał i mogliśmy się poznać. Wcześniej tę część rodziny znałam głównie z opowieści i paru starych zdjęć.
O ile ma dobry humor, dokończyła w myślach. Vincent z pewnością częściej stykał się z humorkami Kruegera, skoro wypowiadał się o nim w taki sposób. W końcu widywali się na co dzień, a nie jedynie raz na jakiś czas.
W końcu jednak stwierdziła, że czuje się już na tyle dobrze, że może ruszyć w drogę powrotną do mieszkania Garretta. Wstała powoli, lekko przytrzymując się ściany, jednak zawroty głowy nie były już tak dokuczliwe, jak jeszcze kilkanaście minut temu. Trzymała się na nogach dosyć pewnie i jeśli nie będzie się nadmiernie forsować, da radę wrócić do domu bez dodatkowych komplikacji.
- Nie będę zajmować panu więcej czasu – powiedziała do swojego nietypowego towarzysza. – Czuję się już dużo lepiej, więc mogę wrócić do domu. Dziękuję, że dotrzymał mi pan towarzystwa i zabawił rozmową.
Posłała mu kolejny lekki uśmiech. Może był to z jego strony drobny gest, ale dla Lyry znaczył wiele.
- Proszę pozdrowić ode mnie Daniela – rzekła po chwili. – Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś się spotkamy, oby w milszych okolicznościach.
Z chęcią dowiedziałaby się o krewnym Kruegera (a może także o relacjach obu braci, o których z pewnością coś wiedział) czegoś więcej, ale to pierwsze spotkanie zdecydowanie nie było dobrym momentem na tak daleko posuniętą ciekawskość. Nie chciała przecież wyjść na wścibską, tym bardziej przy kimś dopiero co poznanym. Pożegnała się więc, pozbierała swoje rzeczy i ostrożnym krokiem ruszyła w górę Pokątnej, by następnie przejść przez Dziurawy Kocioł (gdzie zrobiła chwilowy postój) i następnie udać się do mieszkania. Wciąż rozmyślała o nietypowym zbiegu okoliczności.
/zt.
- Rozumiem, jak to może wyglądać – powiedziała, przekręcając się nieznacznie na zimnym podłożu. – Jestem jednak pewna, że mimo skrytości oraz pewnej szorstkości, jest naprawdę miłym, przyzwoitym mężczyzną, z którym można ciekawie porozmawiać. Cieszę się, że tutaj przyjechał i mogliśmy się poznać. Wcześniej tę część rodziny znałam głównie z opowieści i paru starych zdjęć.
O ile ma dobry humor, dokończyła w myślach. Vincent z pewnością częściej stykał się z humorkami Kruegera, skoro wypowiadał się o nim w taki sposób. W końcu widywali się na co dzień, a nie jedynie raz na jakiś czas.
W końcu jednak stwierdziła, że czuje się już na tyle dobrze, że może ruszyć w drogę powrotną do mieszkania Garretta. Wstała powoli, lekko przytrzymując się ściany, jednak zawroty głowy nie były już tak dokuczliwe, jak jeszcze kilkanaście minut temu. Trzymała się na nogach dosyć pewnie i jeśli nie będzie się nadmiernie forsować, da radę wrócić do domu bez dodatkowych komplikacji.
- Nie będę zajmować panu więcej czasu – powiedziała do swojego nietypowego towarzysza. – Czuję się już dużo lepiej, więc mogę wrócić do domu. Dziękuję, że dotrzymał mi pan towarzystwa i zabawił rozmową.
Posłała mu kolejny lekki uśmiech. Może był to z jego strony drobny gest, ale dla Lyry znaczył wiele.
- Proszę pozdrowić ode mnie Daniela – rzekła po chwili. – Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś się spotkamy, oby w milszych okolicznościach.
Z chęcią dowiedziałaby się o krewnym Kruegera (a może także o relacjach obu braci, o których z pewnością coś wiedział) czegoś więcej, ale to pierwsze spotkanie zdecydowanie nie było dobrym momentem na tak daleko posuniętą ciekawskość. Nie chciała przecież wyjść na wścibską, tym bardziej przy kimś dopiero co poznanym. Pożegnała się więc, pozbierała swoje rzeczy i ostrożnym krokiem ruszyła w górę Pokątnej, by następnie przejść przez Dziurawy Kocioł (gdzie zrobiła chwilowy postój) i następnie udać się do mieszkania. Wciąż rozmyślała o nietypowym zbiegu okoliczności.
/zt.
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
To był dzień jak każdy.
Słońce świeciło, ptaki śpiewały, chmury leniwie sunęły się po nieboskłonie. Gwar w Dziurawym Kotle nie ucichł nawet na chwilę, gdy do niego wchodziłam, żadne spojrzenie nie powędrowało do mnie badawczo, nikt nie oskarżał mnie, że nie powinnam tu być, nikt nie wyzywał mnie, używając słowa, którego brzmienia nienawidzę najbardziej na świecie.
C h a r ł a k.
To był dzień jak każdy tylko i wyłącznie dlatego, że nikt nie wiedział. Ba, nikt nie miał prawa wiedzieć - tkałam intrygę powoli, skrupulatnie, dbając o każdy, najmniejszy nawet element i tylko jedna rzecz oddzielała mnie od perfekcji. To, że tak naprawdę wcale nie byłam moją siostrą, że w moich żyłach nigdy nie popłynęła magia, że mogłam do woli machać różdżką i krzyczeć inkantacje, a z jej końca nie strzeli najmniejszy snop iskier. Nienawidziłam za to siebie, nienawidziłam każdego czarodzieja, który otrzymał ten dar, nawet o niego nie prosząc, nie musząc błagać na kolanach, podczas gdy ja modliłam się już do każdego bóstwa, wylałam potoki łez i przeklinałam, rwąc włosy z głowy i będąc gotową złożyć krwawe ofiary, ale i tak nic mi to nie dało. Byłam wciąż sobą i to tą mną, której nie mogłam znieść; moje własne odbicie w lustrze powodowało, że przechodził mnie dreszcz, gardziłam własnymi oczami otoczonymi kolumnadą rzęs, gardziłam kręgami zmęczenia, które zataczały się tuż pod nimi, gardziłam ustami mimowolnie wykrzywiającymi się w grymasie pogardy i gardziłam cierpiętniczym błyskiem, który sporadycznie pojawiał się w moich oczach - zazwyczaj szarych, matowych, pustych.
Zamówiłam piwo. Piłam je powoli, mając wrażenie, że każdy gorzki łyk wypalał mi komórki mózgowe; nie panowałam nad tym, że moje oczy wędrowały po kolejnych anonimowych twarzach, dopisując każdej z nich ponurą historię; mężczyzna siedzący w rogu drgał w przestrachu na każdy dźwięk, musiał skrywać sekret. Handlował czarnomagicznymi artefaktami, mając nadzieję, że przed oczami władzy uchronią go liczne tłumy gromadzące się w znanym pubie? Koło niego przeszła długonoga kobieta o jasnych włosach zaplecionych w warkocz, jej twarz zdobił piękny uśmiech, którym obdarzała niemal wszystkich; na pewno miała jakąś tajemnicę, kto wie, może miała psychopatyczne zapędy? - w końcu nikt nie uśmiecha się tak promiennie bez powodu. Nieopodal mnie siedział rudy mężczyzna o włosach uwięzionych w kucyku; przez chwilę przyglądałam się temu, jak zaciska palce na kuflu z piwem i bez przerwy patrzy w jeden punkt, ale w końcu odwróciłam wzrok, nagle nudząc się zabawą, którą sama sobie nadałam. Westchnęłam, nie dopijając piwa, bo kompletnie straciłam na nie ochotę.
Lubiłam to miejsce. Przypominało mnie - na granicy ze światem magicznym i codziennym, jedne drzwi prowadziły na Pokątną, drugie na ulicę wiecznie zatłoczoną przez spieszących się ludzi, którzy stawiali kroki w rytm trąbiących szaleńczo samochodów. Jedni nie wiedzieli o istnieniu drugich, drugich nie interesował los pierwszych; czy nie żyli w idealnej symbiozie? A na środku stałam ja, tańcząc pełne desperacji tango z samą sobą, nie należąc ani to pierwszego, ani do drugiego świata.
Nie należąc już nigdzie.
Wstałam od baru, nie patrząc na nikogo i powoli, leniwie kierując się w stronę Pokątnej. Marzyłam tylko o jednym - wystukaniu w cegły przeklętego hasła i jak najszybszym przedostaniu się do mieszkania. Zatonięciu w pościeli. Uśnięciu. Zapomnieniu, że nie jestem jak inni, że cały czas gram, że jestem wyjątkowa w najgorszy z możliwych sposobów.
Słońce świeciło, ptaki śpiewały, chmury leniwie sunęły się po nieboskłonie. Gwar w Dziurawym Kotle nie ucichł nawet na chwilę, gdy do niego wchodziłam, żadne spojrzenie nie powędrowało do mnie badawczo, nikt nie oskarżał mnie, że nie powinnam tu być, nikt nie wyzywał mnie, używając słowa, którego brzmienia nienawidzę najbardziej na świecie.
C h a r ł a k.
To był dzień jak każdy tylko i wyłącznie dlatego, że nikt nie wiedział. Ba, nikt nie miał prawa wiedzieć - tkałam intrygę powoli, skrupulatnie, dbając o każdy, najmniejszy nawet element i tylko jedna rzecz oddzielała mnie od perfekcji. To, że tak naprawdę wcale nie byłam moją siostrą, że w moich żyłach nigdy nie popłynęła magia, że mogłam do woli machać różdżką i krzyczeć inkantacje, a z jej końca nie strzeli najmniejszy snop iskier. Nienawidziłam za to siebie, nienawidziłam każdego czarodzieja, który otrzymał ten dar, nawet o niego nie prosząc, nie musząc błagać na kolanach, podczas gdy ja modliłam się już do każdego bóstwa, wylałam potoki łez i przeklinałam, rwąc włosy z głowy i będąc gotową złożyć krwawe ofiary, ale i tak nic mi to nie dało. Byłam wciąż sobą i to tą mną, której nie mogłam znieść; moje własne odbicie w lustrze powodowało, że przechodził mnie dreszcz, gardziłam własnymi oczami otoczonymi kolumnadą rzęs, gardziłam kręgami zmęczenia, które zataczały się tuż pod nimi, gardziłam ustami mimowolnie wykrzywiającymi się w grymasie pogardy i gardziłam cierpiętniczym błyskiem, który sporadycznie pojawiał się w moich oczach - zazwyczaj szarych, matowych, pustych.
Zamówiłam piwo. Piłam je powoli, mając wrażenie, że każdy gorzki łyk wypalał mi komórki mózgowe; nie panowałam nad tym, że moje oczy wędrowały po kolejnych anonimowych twarzach, dopisując każdej z nich ponurą historię; mężczyzna siedzący w rogu drgał w przestrachu na każdy dźwięk, musiał skrywać sekret. Handlował czarnomagicznymi artefaktami, mając nadzieję, że przed oczami władzy uchronią go liczne tłumy gromadzące się w znanym pubie? Koło niego przeszła długonoga kobieta o jasnych włosach zaplecionych w warkocz, jej twarz zdobił piękny uśmiech, którym obdarzała niemal wszystkich; na pewno miała jakąś tajemnicę, kto wie, może miała psychopatyczne zapędy? - w końcu nikt nie uśmiecha się tak promiennie bez powodu. Nieopodal mnie siedział rudy mężczyzna o włosach uwięzionych w kucyku; przez chwilę przyglądałam się temu, jak zaciska palce na kuflu z piwem i bez przerwy patrzy w jeden punkt, ale w końcu odwróciłam wzrok, nagle nudząc się zabawą, którą sama sobie nadałam. Westchnęłam, nie dopijając piwa, bo kompletnie straciłam na nie ochotę.
Lubiłam to miejsce. Przypominało mnie - na granicy ze światem magicznym i codziennym, jedne drzwi prowadziły na Pokątną, drugie na ulicę wiecznie zatłoczoną przez spieszących się ludzi, którzy stawiali kroki w rytm trąbiących szaleńczo samochodów. Jedni nie wiedzieli o istnieniu drugich, drugich nie interesował los pierwszych; czy nie żyli w idealnej symbiozie? A na środku stałam ja, tańcząc pełne desperacji tango z samą sobą, nie należąc ani to pierwszego, ani do drugiego świata.
Nie należąc już nigdzie.
Wstałam od baru, nie patrząc na nikogo i powoli, leniwie kierując się w stronę Pokątnej. Marzyłam tylko o jednym - wystukaniu w cegły przeklętego hasła i jak najszybszym przedostaniu się do mieszkania. Zatonięciu w pościeli. Uśnięciu. Zapomnieniu, że nie jestem jak inni, że cały czas gram, że jestem wyjątkowa w najgorszy z możliwych sposobów.
Gość
Gość
Dairine ledwo weszła na główną ulicę, kiedy niemalże wpadły na nią dwie osoby wychodzące z drzwi, które pojawiły się w ścianie. Drzwi, których nigdy wcześniej tam nie było. Ręka blondwłosej kobiety dość znacznie krwawiła, a dwójka zdawała się być mocno zziajana. To jednak nie był jeszcze koniec przygody. Nikt z trójki nie zdążył się nawet odezwać, gdy zbliżyła się do nich piątka mężczyzn z różdżkami w dłoniach.
- Na podstawie dekretu Ministra Magii z 27 października 1955 roku jesteście aresztowani za używanie magii na ulicy - beznamiętnie oznajmił najwyraźniej dowódca grupy policjantów. Jego podwładni natychmiast ruszyli, by pochwycić oskarżonych, którzy za plecami mieli jedynie ścianę. Tym razem nie było, gdzie uciec.
|Kolejność dowolna, rozcięcie na dłoni Megary uniemożliwia jej sprawne posługiwanie się różdżką.
Daty wątków zostają przesunięte na 27 października
- Na podstawie dekretu Ministra Magii z 27 października 1955 roku jesteście aresztowani za używanie magii na ulicy - beznamiętnie oznajmił najwyraźniej dowódca grupy policjantów. Jego podwładni natychmiast ruszyli, by pochwycić oskarżonych, którzy za plecami mieli jedynie ścianę. Tym razem nie było, gdzie uciec.
|Kolejność dowolna, rozcięcie na dłoni Megary uniemożliwia jej sprawne posługiwanie się różdżką.
Daty wątków zostają przesunięte na 27 października
Nie mogłem już wytrzymać. Ile można siedzieć po tej mugolskiej stronie muru ze świadomością, że tuż obok są tak niewiarygodne rzeczy jak czary, czekoladowe żaby, latające miotły i całe mnóstwo niepoznanych przeze mnie jeszcze tajemnic magicznego świata?
Rok akademicki zaczął się na dobre i choć miałem mnóstwo zajęć i jeszcze więcej nauki, to jednak coraz gorzej szło mi skupianie się na tym i niemyślenie o czarodziejach. Eileen od dłuższego czasu nie mogła się wyrwać ze szkoły, nikt inny też akurat nie miał czasu na zabieranie mnie na Pokątną... wiedziałem, że to dość kłopotliwe - przemycanie mnie przez znajomych do magicznego świata - i głowiłem się długo jak to obejść, żebym mógł to robić po prostu sam. Rzecz jasna nie wymyśliłem nic mądrego... za to od jakiegoś czasu chodził mi po głowie lekko postrzelony pomysł. No i w końcu nie wytrzymałem.
Etap pierwszy miałem w małym palcu - przedostanie się teleportem w kominku do Dziurawego Kotła, było banalnie proste - sprawa komplikowała się potem. Ale miałem już w głowie ułożony plan. Starając się nie wzbudzać niczyich podejrzeń, pokręciłem się przy barze, jakbym się zastanawiał co zamówić, ale ostatecznie zniknąłem barmanowi z oczu i przyczaiłem się w ciemnym kącie tak, by mieć dobry widok na wyjście.
Jak się to wszystko dobrze rozegra, to nikt się nawet nie skapnie, że nie jestem czarodziejem. Ot, przemknę chyłkiem i już będę tam, gdzie chciałem być.
Ktoś się podniósł i ruszył w odpowiednim kierunku, więc odepchnąłem się plecami od ściany i ruszyłem za tą osobą. Przyspieszyłem, żeby dogonić ją przy murze. Bez różdżki przejście by się przede mną nie otworzyło - mogłem o tym zapomnieć, ale liczyłem na to, że ktoś wykorzysta swoją różdżkę za mnie. Udałem, że z roztargnieniem szukam po kieszeniach magicznego kawałka drewna, a kiedy dziewczyna wystukała odpowiednie hasło, ściana się otworzyła i zrobiłem susa za brunetką, zanim mur zdążył się ponownie zasklepić.
Dostałem się na wytęsknioną Pokątną! Byłem tak otumaniony swym zwycięstwem, że nawet nie zauważyłem, kiedy dziewczyna przede mną zatrzymała się nagle i... zaskoczony sam zatrzymałem się już na niej.
- O kurczaki, najmocniej przepraszam! - wydusiłem z siebie, łapiąc równowagę i brunetkę, na którą przed momentem wpadłem, coby się przeze mnie nie przewróciła. Chciałem dodać coś jeszcze, ale dotarło do mnie co właśnie powiedzieli tamci czarodzieje, którzy tak znienacka wyrośli przed nami. Co się właśnie działo? I dlaczego nie można było używać magii na czarodziejskiej ulicy? Kompletnie tego nie rozumiałem, ale... mnie to przecież nie dotyczyło, prawda? Dlatego grzecznie puściłem dziewczynę, dzięki której przed chwilą znalazłem się na Pokątnej i odsunąłem się od niej ze dwa czy trzy kroki upewniając się, że ode mnie nikt nic nie chce.
Cholernie rycersko, Lou, nic dziwnego, że nigdy nie byłeś królem Arturem, kiedy bawiłeś się z kolegami, skarciłem się z dezaprobatą w myślach. Ale co mogłem zrobić? Prawda była taka, że nie byłem ani rycerzem, ani czarodziejem.
Rok akademicki zaczął się na dobre i choć miałem mnóstwo zajęć i jeszcze więcej nauki, to jednak coraz gorzej szło mi skupianie się na tym i niemyślenie o czarodziejach. Eileen od dłuższego czasu nie mogła się wyrwać ze szkoły, nikt inny też akurat nie miał czasu na zabieranie mnie na Pokątną... wiedziałem, że to dość kłopotliwe - przemycanie mnie przez znajomych do magicznego świata - i głowiłem się długo jak to obejść, żebym mógł to robić po prostu sam. Rzecz jasna nie wymyśliłem nic mądrego... za to od jakiegoś czasu chodził mi po głowie lekko postrzelony pomysł. No i w końcu nie wytrzymałem.
Etap pierwszy miałem w małym palcu - przedostanie się teleportem w kominku do Dziurawego Kotła, było banalnie proste - sprawa komplikowała się potem. Ale miałem już w głowie ułożony plan. Starając się nie wzbudzać niczyich podejrzeń, pokręciłem się przy barze, jakbym się zastanawiał co zamówić, ale ostatecznie zniknąłem barmanowi z oczu i przyczaiłem się w ciemnym kącie tak, by mieć dobry widok na wyjście.
Jak się to wszystko dobrze rozegra, to nikt się nawet nie skapnie, że nie jestem czarodziejem. Ot, przemknę chyłkiem i już będę tam, gdzie chciałem być.
Ktoś się podniósł i ruszył w odpowiednim kierunku, więc odepchnąłem się plecami od ściany i ruszyłem za tą osobą. Przyspieszyłem, żeby dogonić ją przy murze. Bez różdżki przejście by się przede mną nie otworzyło - mogłem o tym zapomnieć, ale liczyłem na to, że ktoś wykorzysta swoją różdżkę za mnie. Udałem, że z roztargnieniem szukam po kieszeniach magicznego kawałka drewna, a kiedy dziewczyna wystukała odpowiednie hasło, ściana się otworzyła i zrobiłem susa za brunetką, zanim mur zdążył się ponownie zasklepić.
Dostałem się na wytęsknioną Pokątną! Byłem tak otumaniony swym zwycięstwem, że nawet nie zauważyłem, kiedy dziewczyna przede mną zatrzymała się nagle i... zaskoczony sam zatrzymałem się już na niej.
- O kurczaki, najmocniej przepraszam! - wydusiłem z siebie, łapiąc równowagę i brunetkę, na którą przed momentem wpadłem, coby się przeze mnie nie przewróciła. Chciałem dodać coś jeszcze, ale dotarło do mnie co właśnie powiedzieli tamci czarodzieje, którzy tak znienacka wyrośli przed nami. Co się właśnie działo? I dlaczego nie można było używać magii na czarodziejskiej ulicy? Kompletnie tego nie rozumiałem, ale... mnie to przecież nie dotyczyło, prawda? Dlatego grzecznie puściłem dziewczynę, dzięki której przed chwilą znalazłem się na Pokątnej i odsunąłem się od niej ze dwa czy trzy kroki upewniając się, że ode mnie nikt nic nie chce.
Cholernie rycersko, Lou, nic dziwnego, że nigdy nie byłeś królem Arturem, kiedy bawiłeś się z kolegami, skarciłem się z dezaprobatą w myślach. Ale co mogłem zrobić? Prawda była taka, że nie byłem ani rycerzem, ani czarodziejem.
Make love music
Not war.
Not war.
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
A potem stało się dużo rzeczy na raz.
Drzwi pojawiły się znikąd i przez chwilę patrzyłam w osłupieniu, jak wyłaniają się z nich dwie postacie; ale zanim zdążyłam im się przyjrzeć, poczułam, że ktoś we mnie z impetem wpada. Od spektakularnego upadku uratował mnie chyba tylko pełen gracji półobrót. Odbiłam się od delikwenta, gotowa syknąć na niego jak wzburzona kotka i wycelować w jego pierś różdżką (co nie byłoby najrozsądniejszym pomysłem; co, jeśli w odwecie ktoś trzasnąłby zaklęciem, przed którym mogłabym wyłącznie... uciec, koziołkując?) - ale dokładnie w tym momencie na horyzoncie zamajaczyła grupa mężczyzn, którzy wcale nie wyglądali sympatycznie.
Zamarłam, kiedy doszły mnie ich słowa; jesteśmy aresztowani? Dekret? Mój umysł działał jak na zwolnionych obrotach - w pierwszej chwili wpadłam w panikę, bo co, jeśli powodem jest fakt, że odkryto (choć wcale nie dałam ku temu żadnego powodu) fakt, iż ukradłam siostrze różdżkę, aktualnie jedynie udając, że jestem czarownicą? Albo, co gorsza, wpadnięto na trop mojej przestępczej działalności?
Ale chwila. Używanie magii na ulicy.
Używanie m a g i i na ulicy.
Nawet nie zauważyłam momentu, w którym parsknęłam histerycznym śmiechem. Używanie. Magii. Na. Ulicy. Czy naprawdę aktualny rząd był na tyle nieudolny, że właśnie próbował zaaresztować charłaka za używanie magii? Zdusiłam własny śmiech, udając, że dostałam ataku kaszlu, a potem uniosłam spojrzenie, spoglądając na przedstawicieli władzy z uniesionymi brwiami; kompletnie zignorowałam obecność pozostałych trzech osób. Miałam prywatne przedstawienie do rozegrania.
- Chyba zaszła pomyłka - powiedziałam lekko, udając, że wcale nie dławi mnie strach. - Dopiero co weszłam na Pokątną, sami panowie widzieli, nawet nie miałam okazji, żeby użyć różdżki. - Ale w myślach kalkulowałam już własne szanse; czy byłam w stanie oszołomić jednocześnie pięciu mężczyzn, wpychając im wszystkim po kolei różdżkę do ucha, a potem czmychnąć niezauważona w boczną uliczkę? Nawet w mojej głowie brzmiało to wyjątkowo abstrakcyjnie. Dopiero teraz przeniosłam spojrzenie na moich towarzyszy niedoli, a w moich oczach czaiło się nieme zapytanie. Czy możemy jeszcze uciec? Może gdybyśmy rozbiegli się w różne strony, komuś z nas udałoby się umknąć?
Drzwi pojawiły się znikąd i przez chwilę patrzyłam w osłupieniu, jak wyłaniają się z nich dwie postacie; ale zanim zdążyłam im się przyjrzeć, poczułam, że ktoś we mnie z impetem wpada. Od spektakularnego upadku uratował mnie chyba tylko pełen gracji półobrót. Odbiłam się od delikwenta, gotowa syknąć na niego jak wzburzona kotka i wycelować w jego pierś różdżką (co nie byłoby najrozsądniejszym pomysłem; co, jeśli w odwecie ktoś trzasnąłby zaklęciem, przed którym mogłabym wyłącznie... uciec, koziołkując?) - ale dokładnie w tym momencie na horyzoncie zamajaczyła grupa mężczyzn, którzy wcale nie wyglądali sympatycznie.
Zamarłam, kiedy doszły mnie ich słowa; jesteśmy aresztowani? Dekret? Mój umysł działał jak na zwolnionych obrotach - w pierwszej chwili wpadłam w panikę, bo co, jeśli powodem jest fakt, że odkryto (choć wcale nie dałam ku temu żadnego powodu) fakt, iż ukradłam siostrze różdżkę, aktualnie jedynie udając, że jestem czarownicą? Albo, co gorsza, wpadnięto na trop mojej przestępczej działalności?
Ale chwila. Używanie magii na ulicy.
Używanie m a g i i na ulicy.
Nawet nie zauważyłam momentu, w którym parsknęłam histerycznym śmiechem. Używanie. Magii. Na. Ulicy. Czy naprawdę aktualny rząd był na tyle nieudolny, że właśnie próbował zaaresztować charłaka za używanie magii? Zdusiłam własny śmiech, udając, że dostałam ataku kaszlu, a potem uniosłam spojrzenie, spoglądając na przedstawicieli władzy z uniesionymi brwiami; kompletnie zignorowałam obecność pozostałych trzech osób. Miałam prywatne przedstawienie do rozegrania.
- Chyba zaszła pomyłka - powiedziałam lekko, udając, że wcale nie dławi mnie strach. - Dopiero co weszłam na Pokątną, sami panowie widzieli, nawet nie miałam okazji, żeby użyć różdżki. - Ale w myślach kalkulowałam już własne szanse; czy byłam w stanie oszołomić jednocześnie pięciu mężczyzn, wpychając im wszystkim po kolei różdżkę do ucha, a potem czmychnąć niezauważona w boczną uliczkę? Nawet w mojej głowie brzmiało to wyjątkowo abstrakcyjnie. Dopiero teraz przeniosłam spojrzenie na moich towarzyszy niedoli, a w moich oczach czaiło się nieme zapytanie. Czy możemy jeszcze uciec? Może gdybyśmy rozbiegli się w różne strony, komuś z nas udałoby się umknąć?
Gość
Gość
Takie chwile jak ta jasno pokazują, że szlachta powinna pozwalać swoim dzieciom na więcej ruchu. Gdybym od małego jak większość normalnych dzieci umiała się wspinać może do niczego by nie doszło. Tak zamiast bezpiecznego schronienia miałam pobijane kości i przeciętą rękę. Szlak by to! zdążyłam pomyśleć zanim przypomniałam sobie o czyhającym niebezpieczeństwie. Chciałam się rozejrzeć w poszukiwaniu innej drogi ucieczki gdy Mort pojawił się przy mnie i chwytając za nadgarstek zaczął ciągnąć w stronę uliczek. Biegłam za nim ile sił w nogach nie zwracałam uwagi na ból w ręce. Starałam się zwalczyć przerażenie i zacząć myśleć nad tym jak wyjść z tego w jednym kawałku. Mort był szybszy ode mnie. To on dosięgną klamki i mocował się z drzwiami. Gdy w końcu udało nam się przejść przez próg niemal odetchnęłam z ulgą. Nareszcie byliśmy bezpieczni. Zatrzymałam się raptownie gdy oślepiło mnie światło słoneczne. Coś było mocno nie tak. Okazało się, że znajdujemy się na samym środku ulicy pokątnej. Alej jak? Odwróciłam wzrok w stronę ściany ale po przejściu nie było nawet śladu. Mort wydawał się równie skołowany jak ja. Ale czy naprawdę było ważne jak się tutaj dostaliśmy? Kły tych okropnych kundli już nas niedosięganą. Jeszcze raz ktoś spróbuje mi wmówić, że zwierzęta są urocze i kochane!! Już chciałam coś powiedzieć ale wtedy ci dziwni mężczyźni wyrośli jak spod ziemi. Z każdym ich słowem moje oczy robiły się coraz większe i większe. Co się dzieję? . Gdzieś z tyłu głowy przypomniały mi się rozdziały podręcznika mówiące o paleniu czarownic na stosach. Mimo coraz mocniej dającej o sobie znać rany, zmęczenia i skołowania próbowałam obmyślić plan ucieczki. Nie byłam wstanie używać różdżki a nawet jeśli mieli przewagę liczebną. Troje przeciwko pięciu. Trzeba było wymyśleć coś innego. Wyprostowałam się wychodząc o krok przed Mortimera i dziewczynę, którą przed chwilą omal nie stratowałam.- Panowie jak słyszycie to na pewno musi być jakaś pomyłka - mówiłam cicho i spokojnie specjalnie okazując lekkie oznaki wycieńczenia. - Nazywam się Megara Carrow z domu Malfoy - zabrzmiało to strasznie teatralnie ale moje panieńskie nazwisko zdecydowanie więcej znaczyło w ministerstwie. Niemal w każdym departamencie znajdował się jakiś Malfoy zajmując z reguły wysokie stanowisko. - Z pewnością możemy się jakoś porozumieć- - cudem się nie uśmiechnęłam używając zdania tak chętnie używanego przez szlachtę. Chwilę późnij potrzymałam się na ramieniu Mort próbując nie upaść po zawrocie głowy. Z kieszeni płaszcza wyciągnęłam jedwabną chusteczkę i lekko drżącymi dłońmi obwiązałam ją wokół rany. Ta natychmiast zrobiła się czerwona. - Musicie mi wybacz panowie ale źle znoszę widok krwi - dobre podkreśliła to moja chorobliwa bladość. Geny Malfoyów czasami się przydadzą. - Jeśli będzie to konieczne ja i mój towarzysz chętnie oddamy swój różdżki. Łatwo sprawdzić czy były używane. - spuściłam lekko wzrok starając się wyglądać na jak najbardziej niewinną i bezbronną. Błagałam tylko o to by fortel z nazwiskiem zadziałał.
Na plan wejścia do jednej z kamienic mógł wpaść tylko jakiś desperat. W środku mogło spotkać nas coś o wiele gorszego niż te wściekłe psidwaki (przynajmniej ja miałem wrażenie, że na Nokturnie zawsze znajdzie się coś bardziej niebezpiecznego), a jednak udało nam się uciec. To zadziało się tak szybko! W jednej chwili otwierałem stare drzwi kamienicy, a w drugiej stałem na... Właśnie, gdzie? Mój wzrok musiał z powrotem przyzwyczaić się do tej jasności i dopiero wtedy zauważyłem, że wylądowaliśmy na ulicy Pokątnej. Odetchnąłem z ulgą, ale niepotrzebnie. To co usłyszałem chwilę później wzbudziło we mnie lęk nieco mniejszy niż przy tych krwiożerczych bestiach, ale z dwojga złego wolałem walczyć z potworem niż biurokracją. Spojrzałem zaskoczony na policjantów, którzy ruszyli w naszą stronę. Używanie magii na ulicy? Używanie magii na ulicy?! powtarzałem w głowie, ale i tak nie mogłem tego zrozumieć. Dopiero co się pojawiłem w tym miejscu, ba! Nawet nie trzymałem w dłoni różdżki! Zerknąłem na naszych towarzyszy niedoli, ale wydawali się być równie zaskoczeni co my. Na szczęście w tym momencie do akcji wkroczyła Megara i chyba po raz pierwszy w życiu cieszyłem się, że pochodzi ze szlacheckiej rodziny. Od razu podłapałem jej grę, więc przytrzymałem ją z przejęciem wymalowanym na twarzy, kiedy oparła się o moje ramię. Nie mogłem przecież pozwolić, żeby panienka Malfoy tutaj zemdlała. Nie, zaraz, Carrow? Przecież nie mogła się przejęzyczyć. Aż tyle mnie ominęło? To jednak nie był moment, żeby zawracać sobie tym głowę. Wolałem się nie odzywać. Miałem nadzieję, że nazwisko Megary wystarczy, żeby panowie policjanci przestali się nami interesować.
Mortimer Bott
Zawód : bezrobotny
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
My bones keep breaking
Tearing me away from the quiet
The silence of my soul, of my soul from the quiet
Tearing me away from the quiet
The silence of my soul, of my soul from the quiet
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Policjant, który wcześniej się odezwał spojrzał na Megarę z zainteresowaniem.
- Carrow, z domu Malfoy, naprawdę? - Zapytał ze zdumieniem w głosie. - To całkowicie zmienia postać rzeczy. Cóż za nieporozumienie, najmocniej przepraszam.
Uśmiechnął się i spojrzał na podwładnych, którzy jak na komendę zaśmiali się głośno. Mężczyzna zaś pokręcił głową z niedowierzaniem.
- W takim razie chciałbym serdecznie pogratulować ślubu, niestety nie mogłem pojawić się na weselu, żeby życzenia złożyć w odpowiednim momencie.
Odwrócił się do reszty stróżów prawa.
- To co, panowie, pomyłka?
Ci ponownie przytaknęli mu ochoczo.
- O różdżki i tak poprosimy - dodał wyciągając rękę. Zanim jednak ktokolwiek zdołał sięgnąć po magiczny patyczek, policjanci jak jeden mąż rzucili na każdego zaklęcie krępujące. Dłonie wszystkich aresztowanych zostały unieruchomione za plecami.
- Lady Carrow i reszta, nie zaszła pomyłka, zgodnie z dekretem pani Minister jesteście aresztowani za używanie magii na ulicy. Macie prawo zachować milczenie, wszystko, co powiecie może zostać wykorzystane przeciwko wam. Co więcej, w więzieniu zatroszczymy się o świeży bandaż dla lady Carrow.
Podszedł do Megary, którą przeszukał samodzielnie zabierając rzekome narzędzie zbrodni i teleportował się z nią do Tower. Reszcie odebrano różdżki i przytrzymani przez policjantów także zniknęli. Gdy już znaleźli się w celi do Megary przyszedł strażnik, który przez kraty rzucił jej bandaż, którym mogła owinąć sobie krwawiącą dłoń.
Dwóch policjantów zostało z Loiusem. Pomimo dokładnego przeszukania nie mogli znaleźć u niego różdżki. Spojrzeli po sobie i w mig podjęli decyzję.
- Jest pan aresztowany za utrudnianie zatrzymania. Ma pan prawo zachować milczenie, wszystko, co pan powie może zostać wykorzystane przeciwko panu, a teraz proszę oddać różdżkę - powiedział jeden z nich. Ręce Botta boleśnie splecione na plecach i stalowe uchwyty policjantów skutecznie uniemożliwiały mu ucieczkę.
|zt dla wszystkich oprócz Louisa pod powyższy link, kolejność dowolna, nie musicie czekać na post mistrza gry
- Carrow, z domu Malfoy, naprawdę? - Zapytał ze zdumieniem w głosie. - To całkowicie zmienia postać rzeczy. Cóż za nieporozumienie, najmocniej przepraszam.
Uśmiechnął się i spojrzał na podwładnych, którzy jak na komendę zaśmiali się głośno. Mężczyzna zaś pokręcił głową z niedowierzaniem.
- W takim razie chciałbym serdecznie pogratulować ślubu, niestety nie mogłem pojawić się na weselu, żeby życzenia złożyć w odpowiednim momencie.
Odwrócił się do reszty stróżów prawa.
- To co, panowie, pomyłka?
Ci ponownie przytaknęli mu ochoczo.
- O różdżki i tak poprosimy - dodał wyciągając rękę. Zanim jednak ktokolwiek zdołał sięgnąć po magiczny patyczek, policjanci jak jeden mąż rzucili na każdego zaklęcie krępujące. Dłonie wszystkich aresztowanych zostały unieruchomione za plecami.
- Lady Carrow i reszta, nie zaszła pomyłka, zgodnie z dekretem pani Minister jesteście aresztowani za używanie magii na ulicy. Macie prawo zachować milczenie, wszystko, co powiecie może zostać wykorzystane przeciwko wam. Co więcej, w więzieniu zatroszczymy się o świeży bandaż dla lady Carrow.
Podszedł do Megary, którą przeszukał samodzielnie zabierając rzekome narzędzie zbrodni i teleportował się z nią do Tower. Reszcie odebrano różdżki i przytrzymani przez policjantów także zniknęli. Gdy już znaleźli się w celi do Megary przyszedł strażnik, który przez kraty rzucił jej bandaż, którym mogła owinąć sobie krwawiącą dłoń.
Dwóch policjantów zostało z Loiusem. Pomimo dokładnego przeszukania nie mogli znaleźć u niego różdżki. Spojrzeli po sobie i w mig podjęli decyzję.
- Jest pan aresztowany za utrudnianie zatrzymania. Ma pan prawo zachować milczenie, wszystko, co pan powie może zostać wykorzystane przeciwko panu, a teraz proszę oddać różdżkę - powiedział jeden z nich. Ręce Botta boleśnie splecione na plecach i stalowe uchwyty policjantów skutecznie uniemożliwiały mu ucieczkę.
|zt dla wszystkich oprócz Louisa pod powyższy link, kolejność dowolna, nie musicie czekać na post mistrza gry
Główna ulica
Szybka odpowiedź