Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja
Lasy Cairngorms
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Lasy Cairngorms
Cairngorms w Szkocji to jeden z największych i najbardziej rozległych parków narodowych Wielkiej Brytanii; obszerne wysokie lasy roztaczające się na zboczach delikatnych gór są schronieniem dla tuzinów różnego rodzaju zwierzyny i ptactwa łownych, przez co w trakcie sezonu łowieckiego przyciągają ku sobie myśliwych nie tylko ze wszystkich stron Królestwa, ale i z dalszych zakątków Europy.
Część lasu wyodrębniona przez czarodziejów i chroniona zaklęciami, które sprawiają, że mugole nie odczuwają ochoty wejścia na ich tereny, są również ulubionym rejonem czarodziejskich polowań.
Część lasu wyodrębniona przez czarodziejów i chroniona zaklęciami, które sprawiają, że mugole nie odczuwają ochoty wejścia na ich tereny, są również ulubionym rejonem czarodziejskich polowań.
|6 maja, godzina 13!
Trzynaście - tyle godzin minęło od północy, po której zbudził mnie koszmarny sen. Okazał się na tyle realistyczny i tragiczny, że już nie byłem w stanie zmrużyć oczu. Teraz odbijało się to na mojej zmęczonej twarzy w postaci sinych worów pod oczami, ale postanowiłem nie zmieniać planów na ten dzień, chociaż naprawdę mnie to korciło. Przede wszystkim dlatego, że miałem spotkać się z Bertiem, a przecież widziałem we śnie jak torturują jego siostrę. W ogóle temat Anastazji był dla mnie trudny, dla niego chyba też, bo prawie nigdy go nie poruszaliśmy. Kręciliśmy się wokół niego, jakbyśmy próbowali udawać, że zniknięcie Anastazji w ogóle nie miało miejsca. Czasem byłem mu za to wdzięczny, innym razem to udawanie strasznie mnie denerwowało. Kochałem ją, i choć to ona postanowiła zerwać zaręczyny i następnego dnia zapaść się pod ziemię, nie potrafiłem się nie martwić. Gdyby wyjechała i nie dała mi żadnego znaku życia - rozumiałbym to, powiedzmy, bo przecież przestaliśmy ze sobą być. Tylko dlaczego nie odzywa się również do najbliższej rodziny? To było podejrzane, ale wcale nie miałem przed oczami najgorszych obrazów, dlatego udawało mi się normalnie żyć. No, do dzisiaj - dzisiaj zacząłem się o nią martwić o wiele bardziej, a jej zniknięcie stało się dla mnie czynem o wiele świeższym niż było w rzeczywistości. A jeżeli anomalie wyrządziły jej krzywdę? Próbowałem na moment wyrzucić z siebie te myśli, skupiając się na odnalezieniu Bertiego. Mieliśmy znaleźć dzisiaj odpowiednie miejsce na wycinkę drzew, potrzebnych na odbudowę Starej Chaty. Miałem nadzieję, że ten długi spacer oczyści mój umysł, który dzisiaj pracował o wiele gorzej niż zazwyczaj. - Bertie! - Krzyknąłem, kiedy go zauważyłem, wymachując trzymaną w dłoni mapą. Poprawiłem kołnierz swojego ulubionego granatowego płaszcza, tym razem nakładając do niego pomarańczowe spodnie. Czasem ludzie pytali się mnie skąd biorę te wszystkie pstrokate ubrania, ale nigdy im nie odpowiadałem. To moja słodka tajemnica. - Miałeś rację, że tutaj jest jakiś las - powiedziałem, zadzierając głowę do góry, by przyjrzeć się koronom drzew. - Oby się nadawał - dodałem ciszej, zerkając na Bertiego. Chciałem mu opowiedzieć o swoim śnie i związanymi z nim obawami, ale z drugiej strony nie lubiłem dołować innych swoimi problemami. Przecież nie musiał wiedzieć jakie koszmary ostatnio mnie męczą, z pewnością miał wystarczająco dużo swoich kłopotów. - Co słychać w Ruderze? - Zapytałem więc, siląc się na lekki ton.
Trzynaście - tyle godzin minęło od północy, po której zbudził mnie koszmarny sen. Okazał się na tyle realistyczny i tragiczny, że już nie byłem w stanie zmrużyć oczu. Teraz odbijało się to na mojej zmęczonej twarzy w postaci sinych worów pod oczami, ale postanowiłem nie zmieniać planów na ten dzień, chociaż naprawdę mnie to korciło. Przede wszystkim dlatego, że miałem spotkać się z Bertiem, a przecież widziałem we śnie jak torturują jego siostrę. W ogóle temat Anastazji był dla mnie trudny, dla niego chyba też, bo prawie nigdy go nie poruszaliśmy. Kręciliśmy się wokół niego, jakbyśmy próbowali udawać, że zniknięcie Anastazji w ogóle nie miało miejsca. Czasem byłem mu za to wdzięczny, innym razem to udawanie strasznie mnie denerwowało. Kochałem ją, i choć to ona postanowiła zerwać zaręczyny i następnego dnia zapaść się pod ziemię, nie potrafiłem się nie martwić. Gdyby wyjechała i nie dała mi żadnego znaku życia - rozumiałbym to, powiedzmy, bo przecież przestaliśmy ze sobą być. Tylko dlaczego nie odzywa się również do najbliższej rodziny? To było podejrzane, ale wcale nie miałem przed oczami najgorszych obrazów, dlatego udawało mi się normalnie żyć. No, do dzisiaj - dzisiaj zacząłem się o nią martwić o wiele bardziej, a jej zniknięcie stało się dla mnie czynem o wiele świeższym niż było w rzeczywistości. A jeżeli anomalie wyrządziły jej krzywdę? Próbowałem na moment wyrzucić z siebie te myśli, skupiając się na odnalezieniu Bertiego. Mieliśmy znaleźć dzisiaj odpowiednie miejsce na wycinkę drzew, potrzebnych na odbudowę Starej Chaty. Miałem nadzieję, że ten długi spacer oczyści mój umysł, który dzisiaj pracował o wiele gorzej niż zazwyczaj. - Bertie! - Krzyknąłem, kiedy go zauważyłem, wymachując trzymaną w dłoni mapą. Poprawiłem kołnierz swojego ulubionego granatowego płaszcza, tym razem nakładając do niego pomarańczowe spodnie. Czasem ludzie pytali się mnie skąd biorę te wszystkie pstrokate ubrania, ale nigdy im nie odpowiadałem. To moja słodka tajemnica. - Miałeś rację, że tutaj jest jakiś las - powiedziałem, zadzierając głowę do góry, by przyjrzeć się koronom drzew. - Oby się nadawał - dodałem ciszej, zerkając na Bertiego. Chciałem mu opowiedzieć o swoim śnie i związanymi z nim obawami, ale z drugiej strony nie lubiłem dołować innych swoimi problemami. Przecież nie musiał wiedzieć jakie koszmary ostatnio mnie męczą, z pewnością miał wystarczająco dużo swoich kłopotów. - Co słychać w Ruderze? - Zapytałem więc, siląc się na lekki ton.
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Trzynaście minut spóźnienia. Tyle przynajmniej wskazywał jego zegarek, choć może chodził źle? Flo także dopiero docierał na miejsce. Bott zamachał mu, uśmiechając się szeroko, choć uśmiech miał jakby trochę inny. Trochę jakby stracił część swojej energii, Bott był typem z którego zawsze da się czytać jak z otwartej księgi, nie potrafił więc ukryć, że gdzieś na Wyspie zostawił część siebie i jeszcze tej dziury do końca nie załatał.
Flo też nie wyglądał dobrze. Pstrokate ubrania śmiały się do ludzi, jednak on sam wydawał się przybity, a wory pod jego oczami jasno świadczyły o tym, że nie sypia dobrze.
- Musi być, na pewno go widziałem. - skinął głową. W zeszłym roku co prawda, jednak pamiętał, jedna z wypraw na Sally zaprowadziła go aż do Szkocji. O dziwo dość sporo pamiętał, choć starał się wyłączać umysł i po prostu lecieć.
Spojrzał na mapę w rękach chłopaka. Będą musieli jeszcze znaleźć konkretne miejsce. Ruszył jednak z nim po prostu, nie minęło wiele czasu, jak faktycznie przed nimi zaczął majaczyć duży las.
- Kiepsko wyglądasz. - powiedział wprost. Nie lubił rozmawiać na ciężkie tematy. Gubił się w powadze. Nie radził sobie z rozmawianiem. A coraz więcej ciężkich tematów zjawiało się ostatnimi czasy. Coraz trudniej było przed nimi uciekać. A Bott czuł się w tym jak dzieciak.
- Dobrze. Mam nowego lokatora. Lokatorkę. Wyratowali ją w Hogwarcie. - zacisnął usta. Nowi lokatorzy, wszyscy byli po swoich przejściach. Lily sprzed chwili, wcześniej Sue i jej brat. Za dużo złego dzieje się dookoła. - Trochę się boję, że nas zaleje, jak tak dalej będzie. - dodał. Miał na sobie płaszcz w kolorze ziemistej zieleni, kaptur naciągnął na głowę. Lało, od dawna, od wybuchu anomalii non stop lało. A posiadanie domu wkopanego niemal w całości w ziemię miewało swoje minusy. - W razie czego otworzę basen, może spłaciłby się szybciej.
Dodał i uśmiechnął się przy tym pod nosem, wzruszył przy tym lekko ramionami. Jest to w sumie jakiś plan. Basen w nawiedzonym domu, kto by nie skorzystał? W głowie Bertiego brzmialo jak wspaniały plan. Póki co jednak wolał mimo wszystko po prostu mieć dom.
- Dobrze się czujesz?
Spytał w końcu, bo i chyba nie było sensu udawać, że nie widzi że coś jest nie tak. Nie lubił się narzucać. Zwykle uważał, że kiedy ludzie chcą mówić to po prostu mówią. On lubił słuchać. Choć z Flo trochę bał się rozmawiać, zbyt ważna dla niego rzecz ich łączyła.
Szli szybko, w ulewie obaj się spieszyli.
- Ciekawe na ile ulewy niszczą to drewno. Może lepiej gdzieś z głębi lasu?
Flo też nie wyglądał dobrze. Pstrokate ubrania śmiały się do ludzi, jednak on sam wydawał się przybity, a wory pod jego oczami jasno świadczyły o tym, że nie sypia dobrze.
- Musi być, na pewno go widziałem. - skinął głową. W zeszłym roku co prawda, jednak pamiętał, jedna z wypraw na Sally zaprowadziła go aż do Szkocji. O dziwo dość sporo pamiętał, choć starał się wyłączać umysł i po prostu lecieć.
Spojrzał na mapę w rękach chłopaka. Będą musieli jeszcze znaleźć konkretne miejsce. Ruszył jednak z nim po prostu, nie minęło wiele czasu, jak faktycznie przed nimi zaczął majaczyć duży las.
- Kiepsko wyglądasz. - powiedział wprost. Nie lubił rozmawiać na ciężkie tematy. Gubił się w powadze. Nie radził sobie z rozmawianiem. A coraz więcej ciężkich tematów zjawiało się ostatnimi czasy. Coraz trudniej było przed nimi uciekać. A Bott czuł się w tym jak dzieciak.
- Dobrze. Mam nowego lokatora. Lokatorkę. Wyratowali ją w Hogwarcie. - zacisnął usta. Nowi lokatorzy, wszyscy byli po swoich przejściach. Lily sprzed chwili, wcześniej Sue i jej brat. Za dużo złego dzieje się dookoła. - Trochę się boję, że nas zaleje, jak tak dalej będzie. - dodał. Miał na sobie płaszcz w kolorze ziemistej zieleni, kaptur naciągnął na głowę. Lało, od dawna, od wybuchu anomalii non stop lało. A posiadanie domu wkopanego niemal w całości w ziemię miewało swoje minusy. - W razie czego otworzę basen, może spłaciłby się szybciej.
Dodał i uśmiechnął się przy tym pod nosem, wzruszył przy tym lekko ramionami. Jest to w sumie jakiś plan. Basen w nawiedzonym domu, kto by nie skorzystał? W głowie Bertiego brzmialo jak wspaniały plan. Póki co jednak wolał mimo wszystko po prostu mieć dom.
- Dobrze się czujesz?
Spytał w końcu, bo i chyba nie było sensu udawać, że nie widzi że coś jest nie tak. Nie lubił się narzucać. Zwykle uważał, że kiedy ludzie chcą mówić to po prostu mówią. On lubił słuchać. Choć z Flo trochę bał się rozmawiać, zbyt ważna dla niego rzecz ich łączyła.
Szli szybko, w ulewie obaj się spieszyli.
- Ciekawe na ile ulewy niszczą to drewno. Może lepiej gdzieś z głębi lasu?
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie spodziewałem się, że aż tak po mnie widać kiepskie samopoczucie, skoro pierwsze słowa Bertiego już do tego nawiązywały. Zbyłem ten komentarz machnięciem ręki. Teraz żaden z nas nie kipiał energią, co było zrozumiałe w świetle ostatnich wydarzeń. Odsiecz czy anomalie - każdego w mniejszy lub większy sposób to dotknęło, a ja uważałem, że i tak wszyscy wykazali się siłą i wytrwałością. Pamiętam ich wczorajsze wypowiedzi i zmartwione twarze, ale pamiętam też ducha walki. We mnie też siedział, większy niż bym się tego spodziewał, ale dzisiaj miałem gorszy dzień. Próbowałem go zatuszować, chyba niepotrzebnie, każdy miał do niego prawo. - Bertie, jesteś niesamowity, wiesz? - Każdego przyjmował pod swój dach, nie każdy był do tego zdolny. - W Ruderze niedługo zabraknie miejsca - zaśmiałem się, choć tak naprawdę wyobrażałem sobie jak Bertie rozrzuca wszędzie dodatkowe materace i mieści jeszcze drugie tyle osób. Wydawało mi się, że dla niego nie ma rzeczy niemożliwych. - Nie może padać w nieskończoność - stwierdziłem, spoglądając na zachmurzone niebo. A może mogło? Nie, nie mogło, bez przesady. Pogoda zaczęła być równie nieprzewidywalna co nasze różdżki, wcale bym się nie zdziwił jakby za pięć minut zrobiły się tropikalne upały. - Grunt to mieć plan - odparłem rozbawiony, ponownie podziwiając jego pogodę ducha. Chyba nic nie było w stanie go zasmucić. - Ale jeżeli pomysł z basenem nie wypali to daj znać - dodałem już na poważniej, ale Berie na pewno wiedział, że w razie problemów może do mnie śmiało walić drzwiami i oknami. Kominkiem bym mu nie radził, od dawna nie przeszedł kontroli, może go wyrzucić na drugi koniec miasta. - Tak, niewyspany tylko jestem - odparłem, zatrzymując się i spoglądając na mapę. Nie najlepiej się na nich znałem, ale miałem nadzieję, że moje umiejętności i tak wystarczą do zlokalizowania odpowiedniego kawałka lasu. To nie mogło być trudne, inaczej kazaliby to zrobić komuś bardziej kompetentnemu. - Myślę, że w głębi lasu pada na nie podobnie. Może byłyby tam grubsze drzewa, te wyglądają na młode - odparłem, kładąc dłoń na wilgotnym pniu. Średnio znam się na zielarstwie, ale trochę się doszkoliłem przed przyjściem w to miejsce. - Idźmy dalej, zawsze możemy tutaj wrócić - stwierdziłem, spoglądając na Bertiego. W tym momencie uświadomiłem sobie jak bardzo przypominał mi Thomasa, mojego wyśnionego syna. Do tej pory nie wiem dlaczego moja podświadomość nadała mu takie imię, ale mój przyszły syn (o ile kiedykolwiek się go dorobię, a miałem mieszane uczucia) z pewnością już go nie dostanie. Westchnąłem zrezygnowany. Mogłem oszukiwać kogo chciałem, ale prawda była taka, że musiałem się komuś wygadać. - Miałem zły sen - zacząłem, uświadamiając sobie jak głupio to brzmi. - Koszmar - poprawiłem się, bo zły sen to mało powiedziane. - Wszystko się działo w przyszłości. Nieodległej. Cały czas pracowałem w lodziarni - zacząłem, w końcu odwracając od niego wzrok, ale odkrycie podobieństwa Bertiego to Tommy'ego okazało się dla mnie dość zaskakujące. Chociaż był bratem Anastazji, więc wcale takie nie powinno być. Wszedłem do lasu, nie chcąc marnować czasu na żalenie się. Zresztą zrobiłem krótką pauzę, bo to co chciałem mu powiedzieć jakoś nie chciało mi przejść przez gardło. - Byłem z Anastazją. Mieliśmy dwójkę dzieci, Thomasa i Leanne - powiedziałem w końcu, zaciskając usta w wąską linię. Teraz wątpiłem, by taki scenariusz kiedykolwiek się spełnił i wciąż mnie to bolało, choć wszystkim dookoła próbowałem wmówić coś innego. - Chyba byliśmy szczęśliwi, ale zakon upadł. Prawie wszyscy zginęli - dodałem, mówiąc coraz szybciej. Zaczynałem żałować, że w ogóle rozpocząłem ten temat. - Przyszła do nas jakaś kobieta i zaczęła nas torturować. Zabiła Anę - obcięła jej nogę chciałem dodać, ale sobie darowałem, to nie był istotny szczegół. Nie patrzyłem na Bertiego, nie chciałem widzieć jego miny, wolałem skupić się na drzewach. - Zresztą nieważne, to tylko sen - przerwałem szybko, poprawiając kaptur, bo trochę przeszkadzał mi w patrzeniu. Spojrzałem na mapę, cały czas suchą, bo wcześniej odpowiednio ją zaczarowałem. - Idźmy jeszcze dalej.
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wola walki to to, co trzymało ich w grupie, to co sprawiało, że nie zgodzili się pozostać z boku. Każdy z nich miał cel: bardziej lub mniej altruistyczni, jedni chcieli walczyć dla samej idei, inni dla swojej rodziny lub z jakichkolwiek innych powodów. Każdy powód z resztą w oczach Bertiego był dobry, skoro prowadził do czegoś dobrego.
- Zawsze lubiłem kiedy dużo się działo, tłumy temu sprzyjają. - wzruszył ramionami. Niektórym mogło się to wydawać dziwne jako, że był młodym chłopakiem dalekim od założenia rodziny, jednak kupował (wpadał w wielki dług) tę kamienicę z myślą o zapełnieniu jej (też w celu spłacenia długu co prawda). Lubił towarzystwo, chyba po prostu lubił ludzi. A ci, którzy potrzebowali pomocy, po prostu mieli pierwszeństwo. - Jeśli będzie potrzebne, zawsze można poświęcić winiarnię. Ale wtedy lokator musiałby być bardzo wyjątkowy.
Żartował kiepskimi żartami wyłącznie w celu mówienia głupot. Jeśli zajdzie potrzeba, każdy cal Rudery zapełni się uciekinierami, a sam dom zostanie zabezpieczony zaklęciami ochronnymi, jeszcze lepszymi, jeszcze większą ilością niż w tej chwili, choć już teraz jest ona całkiem niezłym schronem. Nie chciał jednak wyobrażać sobie sytuacji w której byłoby to konieczne, on nadal wierzył w świat i w to, że ten cholerny chaos w końcu się uspokoi.
Będzie miał nadzieję, że będzie dobrze i będzie miał w sobie wiarę w ten świat do samego końca, bez tego więcej już nie byłby sobą.
- W nieskończoność może nie. - wzruszył ramionami. Martwiło go, że cała właściwie Rudera znajduje się pod ziemią i, że jej budulec nie jest może tak wytrzymały jak mógłby. Póki co był jednak przekonany, że ewentualne problemy będą wyłącznie chwilowe. Nie miał pojęcia, że za kilka dni czeka ich nawałnica, a myśli o basenie przybiorą odrobinę bardziej realną formę.
- Dam, dam. A jak wypali, pierwszą wejściówkę dostaniesz za darmo. - wzruszył lekko ramionami, nie zamierzając sobie zawracać głowy teraz, kiedy nie jest to konieczne. Nigdy nie lubił martwić się na zapas. Może też wierzył, że nigdy nie gasnąca lampa naftowa przy drzwiach Rudery, mająca pomóc odnaleźć kamienicę każdemu gościowi oraz każdemu, kto mógłby potrzebować pomocy, choćby zbłądzony w lesie, w odpowiedniej chwili sprowadzi też dobre dusze? A może po prostu nie widział sensu w gdybaniu, skoro nie wiedział czy za kwadrans nie zobaczą słońca. Wsadził zaraz ręce do kieszeni płaszcza.
Zaraz także zaczął się przyglądać kolejnym drzewom. Nie był szczególnym znawcą, jednak przed wyprawą dowiedział się dokładniej od Kostka czego właściwie powinni szukać, co się najlepiej nada. Na słowa Flo skinął lekko głową.
- Pewnie masz rację. Rozejrzyjmy się jeszcze.
Ruszył z nim, obserwując drzewa kiedy Flo się odezwał.
Bertie nigdy nie radził sobie z poważnymi rozmowami. Jeśli był pijany, popadał w skrajny dramatyzm, jeśli był trzeźwy, często mówił głupie rzeczy lub nie odzywał się wcale. Nie wiedział, jak. Czuł się źle z tym, że ludzie czytają z niego jak z otwartej księgi. Choć w tej chwili miał wrażenie, że i Flo jest dość roznegliżowany emocjonalnie. Być może zbyt zmęczony, by trzymać rezon.
Nie było z resztą powodu. Nie raz próbowali o tym mówić. Nie raz na ten temat milczeli, opowiadając głupie żarty i udając, że jest przecież normalnie.
Od pierwszych słów mógł się domyśleć, o co może chodzić.
Zaciskał usta i słuchał do końca. Po prostu szedł przed siebie, usiłując się skupić na oglądaniu drzew.
- Dołączyłem do Zakonu między innymi dlatego, że nienawidzę bezczynności. - odezwał się w końcu. W w sprawie, która najmocniej leży mu na sercu nie może zrobić absolutnie nic. Choć i tak... - Nie mówię, że to wróżby, skoro nie jesteś jasnowidzem.
Dodał. Starał się to zrozumieć. Nie chciał dawać sobie nadziei, odnajdowanie iskierek pomiędzy informacjami o tym, że jego siostra miałaby być torturowana nawet dla niego było trudne. Nadal jednak mówili o żywej Anastasii. Jego doskonałej starszej siostrze.
- Ale coś jest na rzeczy. W jednej chwili właściwie Abbott ma swoją wizję, znajduję z Carterem jej lusterko. Może coś się dzieje, może ona szuka kontaktu?
Chciał w to wierzyć. Jego nadzieja bywała złudna, jednak on się nią karmił, potrzebował jej.
- Treść może wynikać z tego, że się martwisz. To dość jasne. - Flo nie musiał o tym mówić. Bertie nigdy nie wątpił, że jego zamiary wobec Anny były szczere i szczerze im kibicował ciesząc się z ich związku. Choć tego, co stało się później nie mógł pojąć. - Po wszystkim co się działo uwierzyć, że to przypadek?
Spojrzał na niego zaledwie na chwilę. Rozumiał chęć pogodzenia się z tragedią jak i fakt, że w stresowej chwili owa tragedia męczy Flo. Ale sam... po prostu nie mógł.
- Zawsze lubiłem kiedy dużo się działo, tłumy temu sprzyjają. - wzruszył ramionami. Niektórym mogło się to wydawać dziwne jako, że był młodym chłopakiem dalekim od założenia rodziny, jednak kupował (wpadał w wielki dług) tę kamienicę z myślą o zapełnieniu jej (też w celu spłacenia długu co prawda). Lubił towarzystwo, chyba po prostu lubił ludzi. A ci, którzy potrzebowali pomocy, po prostu mieli pierwszeństwo. - Jeśli będzie potrzebne, zawsze można poświęcić winiarnię. Ale wtedy lokator musiałby być bardzo wyjątkowy.
Żartował kiepskimi żartami wyłącznie w celu mówienia głupot. Jeśli zajdzie potrzeba, każdy cal Rudery zapełni się uciekinierami, a sam dom zostanie zabezpieczony zaklęciami ochronnymi, jeszcze lepszymi, jeszcze większą ilością niż w tej chwili, choć już teraz jest ona całkiem niezłym schronem. Nie chciał jednak wyobrażać sobie sytuacji w której byłoby to konieczne, on nadal wierzył w świat i w to, że ten cholerny chaos w końcu się uspokoi.
Będzie miał nadzieję, że będzie dobrze i będzie miał w sobie wiarę w ten świat do samego końca, bez tego więcej już nie byłby sobą.
- W nieskończoność może nie. - wzruszył ramionami. Martwiło go, że cała właściwie Rudera znajduje się pod ziemią i, że jej budulec nie jest może tak wytrzymały jak mógłby. Póki co był jednak przekonany, że ewentualne problemy będą wyłącznie chwilowe. Nie miał pojęcia, że za kilka dni czeka ich nawałnica, a myśli o basenie przybiorą odrobinę bardziej realną formę.
- Dam, dam. A jak wypali, pierwszą wejściówkę dostaniesz za darmo. - wzruszył lekko ramionami, nie zamierzając sobie zawracać głowy teraz, kiedy nie jest to konieczne. Nigdy nie lubił martwić się na zapas. Może też wierzył, że nigdy nie gasnąca lampa naftowa przy drzwiach Rudery, mająca pomóc odnaleźć kamienicę każdemu gościowi oraz każdemu, kto mógłby potrzebować pomocy, choćby zbłądzony w lesie, w odpowiedniej chwili sprowadzi też dobre dusze? A może po prostu nie widział sensu w gdybaniu, skoro nie wiedział czy za kwadrans nie zobaczą słońca. Wsadził zaraz ręce do kieszeni płaszcza.
Zaraz także zaczął się przyglądać kolejnym drzewom. Nie był szczególnym znawcą, jednak przed wyprawą dowiedział się dokładniej od Kostka czego właściwie powinni szukać, co się najlepiej nada. Na słowa Flo skinął lekko głową.
- Pewnie masz rację. Rozejrzyjmy się jeszcze.
Ruszył z nim, obserwując drzewa kiedy Flo się odezwał.
Bertie nigdy nie radził sobie z poważnymi rozmowami. Jeśli był pijany, popadał w skrajny dramatyzm, jeśli był trzeźwy, często mówił głupie rzeczy lub nie odzywał się wcale. Nie wiedział, jak. Czuł się źle z tym, że ludzie czytają z niego jak z otwartej księgi. Choć w tej chwili miał wrażenie, że i Flo jest dość roznegliżowany emocjonalnie. Być może zbyt zmęczony, by trzymać rezon.
Nie było z resztą powodu. Nie raz próbowali o tym mówić. Nie raz na ten temat milczeli, opowiadając głupie żarty i udając, że jest przecież normalnie.
Od pierwszych słów mógł się domyśleć, o co może chodzić.
Zaciskał usta i słuchał do końca. Po prostu szedł przed siebie, usiłując się skupić na oglądaniu drzew.
- Dołączyłem do Zakonu między innymi dlatego, że nienawidzę bezczynności. - odezwał się w końcu. W w sprawie, która najmocniej leży mu na sercu nie może zrobić absolutnie nic. Choć i tak... - Nie mówię, że to wróżby, skoro nie jesteś jasnowidzem.
Dodał. Starał się to zrozumieć. Nie chciał dawać sobie nadziei, odnajdowanie iskierek pomiędzy informacjami o tym, że jego siostra miałaby być torturowana nawet dla niego było trudne. Nadal jednak mówili o żywej Anastasii. Jego doskonałej starszej siostrze.
- Ale coś jest na rzeczy. W jednej chwili właściwie Abbott ma swoją wizję, znajduję z Carterem jej lusterko. Może coś się dzieje, może ona szuka kontaktu?
Chciał w to wierzyć. Jego nadzieja bywała złudna, jednak on się nią karmił, potrzebował jej.
- Treść może wynikać z tego, że się martwisz. To dość jasne. - Flo nie musiał o tym mówić. Bertie nigdy nie wątpił, że jego zamiary wobec Anny były szczere i szczerze im kibicował ciesząc się z ich związku. Choć tego, co stało się później nie mógł pojąć. - Po wszystkim co się działo uwierzyć, że to przypadek?
Spojrzał na niego zaledwie na chwilę. Rozumiał chęć pogodzenia się z tragedią jak i fakt, że w stresowej chwili owa tragedia męczy Flo. Ale sam... po prostu nie mógł.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Naprawdę nie chciałem psuć naszego i tak kiepskiego nastroju. Sceny z koszmaru, który mi się niedawno przyśnił, jeszcze długo będą mnie nawiedzać - wiem o tym i prawdopodobnie żadna rozmowa tego nie zmieni. Dotknął zbyt czułego punktu, o ile nie najczulszego, czyli Anastazji. Wciąż męczyły mnie wyrzuty sumienia, bo przestałem jej szukać. Miałem ku temu powody; po co miałbym szukać kogoś, kto jasno dał mi do zrozumienia, że już nie chce mnie znać? A jednak od czasu do czasu czułem ukłucie w sercu, przypominające mi o tym przykrym wydarzeniu, i niepewność. Że popełniłem błąd, zresztą nie pierwszy w życiu, choć może jeden z najpoważniejszych. A teraz jeszcze ten koszmar, jakby potwierdzający moje obawy. Uniosłem wzrok na Bertiego, a na mojej twarzy wymalowało się lekkie zaskoczenie. Nie spodziewałem się takiej odpowiedzi; łączenia mojego snu z pozostałymi znakami. Myślałem, że postąpi wprost przeciwnie - doprowadzi mnie do pionu, mówiąc, że nie powinienem niepotrzebnie rozmyślać nad jakimś snem. Realistycznym, strasznym, możliwym, ale wciąż snem. Nie chce mi się wierzyć, że to Anastazja szuka z nami kontaktu - jako fan historii magii i tym samym niezbitych i wręcz namacalnych dowodów, nie potrafię dopuścić do siebie wiadomości, że mogłaby to robić za pomocą wizji i snów. Nie potrafię jednak tak dosadnie powiedzieć o swojej opinii Bertiemu - skoro złapał się takiej nadziei, nie chcę mu jej niszczyć. Wzruszam więc nieznacznie ramionami, wzdychając przy tym równie delikatnie. - Nie wiem, Bertie - odpowiadam zgodnie z prawdą. - To faktycznie dużo zbiegów okoliczności jak na tak niedługi czas - zgodziłem się w końcu, choć wciąż potrzebowałem dłuższej chwili, żeby samemu w to uwierzyć. - Cokolwiek się z nią stało, musimy w końcu poznać prawdę - dodałem, wchodząc głębiej w las. Dopiero po tym koszmarze uświadomiłem sobie, że nie dam rady żyć w niewiedzy. Nie będę w stanie pójść naprzód, bo będę cały czas w pewien sposób przyczepiony do tamtego incydentu i pytania dlaczego. Będę powracał do niej myślami i zastanawiał się czy żyje czy jest zdrowa czy może wyjechała na drugi koniec świata i odnalazła szczęście. Muszę poznać prawdę choćby była najgorsza. Wiem, że Bertie też. - Może masz rację. Może dowiemy się szybciej niż nam się wydaje - westchnąłem, właściwie chcąc wierzyć w jego teorię. Zerknąłem na mapę, kontrolując nasze położenie. Chyba wolałem przenieść tor swoich myśli na nasze zadanie. - Zobacz, tutaj są trochę grubsze drzewa. Jeszcze chwila i powinniśmy znaleźć jeszcze lepsze - stwierdziłem, zmieniając temat, ale w końcu własnie po to się tutaj spotkaliśmy. To tylko ja niepotrzebnie wystrzeliłem ze swoimi depresyjnymi przemyśleniami.
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Spojrzał na Flo. Cokolwiek się działo od ponad roku, cały czas w nim to siedziało. W każdej chwili, przez cały czas, starał się trzymać, dawać z siebie wszystko. Nie wierzył, by myślenie o tym, na co nie jest w stanie zaradzić miało w czymkolwiek pomóc. Uciekał od smutku, uciekał od lęku, radził sobie na swój własny sposób, przez głupie zachowania, poszukiwanie nadziei, odnajdywanie dobra w świecie, w które wierzył, jak w nic innego. Wiele osób mogło myśleć, że po prostu ruszył dalej, jednak nie do końca był w stanie. Nie było szansy, żeby po prostu zapomniał, porzucił, w tym rzecz: on zawsze miał w sobie nadzieję. Miał jej nadmiar, jakby nadrabiał za wiele osób dookoła. I ta nadzieja pomagała mu się trzymać, myśl o tym, że wszystko musi skończyć się dobrze, nie ważne jak chwilami się bał.
- Musimy ją znaleźć. - odpowiedział jedynie z pewnością w tonie. I... czuł się lepiej z myślą, że w końcu ktoś mu wierzy. Ktoś jest po jego stronie, ktoś nie wpisał jeszcze Anastasii w nekrologi. Jego starsza siostra zasługiwała na to, by odnaleźć prawdę, nie poddawać się, nie zapominać, nie godzić się z tym, że coś jest nie tak. Była warta tego, by poświęcić godziny, dni czy lata, by ją odnaleźć. Nie ważne, co by się działo. - Wiesz, że musiało się stać coś czego po prostu nie rozumiemy. To wszystko pod koniec, to nie było jak ona. - spojrzał jeszcze na Flo. Wiedział, że Ana go zraniła. Porzuciła. Młody Bott sam nie mógł tego zrozumieć choć przecież wierzył, że rozumiał swoją siostrę przez większość swojego życia. Pod koniec, wtedy przed samym zniknięciem wydawała się jednak zbyt skomplikowana, zbyt nielogiczna. Działo się coś dziwnego. I Bertie chciał - musiał - wierzyć, że cokolwiek to było, jakkolwiek złe było, było dookoła niej, nie w niej. A przede wszystkim - że udało jej się uciec, ukryć. Że nikt jej nie skrzywdził.
Dobrze, że Flo kontrolował co się dzieje, Bott trochę za bardzo uciekł we własny świat, własne myśli. Zaraz jednak stanął przy nim, usiłując odnaleźć się w trzymanej przez Frotescue mapie.
- Okej. Na lewo, kilkaset metrów i powinniśmy być w trochę starszej części... tak?
Zmarszczył lekko brwi, szukając potwierdzenia w twarzy Flo. Zaraz po prostu ruszył.
- Wszystko ostatnio jest depresyjne. Ale to musi się skończyć. Wiesz, każdy deszcz ma koniec, każda historia ostatecznie kończy się dobrze. Jeśli nie jest dobrze, to po prostu nie koniec. - dodał, trochę wyczuwając nastrój. - Ona się znajdzie. Odbudujemy chatę. A świat i to całe szaleństwo się w końcu uspokoi. Trzeba w to wierzyć, nie?
Uśmiechnął się lekko. Te myśli pomagały mu nie oszaleć. Stanowiły jego siłę.
- Musimy ją znaleźć. - odpowiedział jedynie z pewnością w tonie. I... czuł się lepiej z myślą, że w końcu ktoś mu wierzy. Ktoś jest po jego stronie, ktoś nie wpisał jeszcze Anastasii w nekrologi. Jego starsza siostra zasługiwała na to, by odnaleźć prawdę, nie poddawać się, nie zapominać, nie godzić się z tym, że coś jest nie tak. Była warta tego, by poświęcić godziny, dni czy lata, by ją odnaleźć. Nie ważne, co by się działo. - Wiesz, że musiało się stać coś czego po prostu nie rozumiemy. To wszystko pod koniec, to nie było jak ona. - spojrzał jeszcze na Flo. Wiedział, że Ana go zraniła. Porzuciła. Młody Bott sam nie mógł tego zrozumieć choć przecież wierzył, że rozumiał swoją siostrę przez większość swojego życia. Pod koniec, wtedy przed samym zniknięciem wydawała się jednak zbyt skomplikowana, zbyt nielogiczna. Działo się coś dziwnego. I Bertie chciał - musiał - wierzyć, że cokolwiek to było, jakkolwiek złe było, było dookoła niej, nie w niej. A przede wszystkim - że udało jej się uciec, ukryć. Że nikt jej nie skrzywdził.
Dobrze, że Flo kontrolował co się dzieje, Bott trochę za bardzo uciekł we własny świat, własne myśli. Zaraz jednak stanął przy nim, usiłując odnaleźć się w trzymanej przez Frotescue mapie.
- Okej. Na lewo, kilkaset metrów i powinniśmy być w trochę starszej części... tak?
Zmarszczył lekko brwi, szukając potwierdzenia w twarzy Flo. Zaraz po prostu ruszył.
- Wszystko ostatnio jest depresyjne. Ale to musi się skończyć. Wiesz, każdy deszcz ma koniec, każda historia ostatecznie kończy się dobrze. Jeśli nie jest dobrze, to po prostu nie koniec. - dodał, trochę wyczuwając nastrój. - Ona się znajdzie. Odbudujemy chatę. A świat i to całe szaleństwo się w końcu uspokoi. Trzeba w to wierzyć, nie?
Uśmiechnął się lekko. Te myśli pomagały mu nie oszaleć. Stanowiły jego siłę.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Przez te wszystkie lata uciekałem myślami od Anastazji. Próbowałem przejść nad tym do porządku dziennego, wmawiając sobie, że to ona mnie rzuciła - najwidoczniej miała ku temu jakiś powód, zrobiłem coś źle, a może nie byłem dla niej wystarczająco dobry. Tak czy inaczej nie zrobiła tego bez przyczyny i dlatego nie chciałem jej szukać. Nie chciała mnie widzieć - dlaczego więc miałbym być tak uparty i śledzić każdy jej krok? Uznałem, że powinienem uszanować jej wolę. Wydawało mi się, że postąpiłem słusznie, nawet jeżeli ciężko było żyć z konsekwencjami tej decyzji. Nie sądziłam, że cokolwiek zmieni moje zdanie, a już na pewno nie sądziłem, że zmieni je koszmarny sen. To tylko wybryk mojej wyobraźni, nic pewnego, nie jestem wróżbitą. A jednak emocje, które mi wówczas towarzyszyły, sprawiły, że temat Anastazji ponownie stał się dla mnie aktualny. I zacząłem mieć wyrzuty sumienia, że tak ją zlekceważyłem. Powinienem był od razu zacząć jej szukać, teraz mogłem jej już nie znaleźć. Musiałem się z kimś podzielić choć częścią swoich przemyśleń, nie potrafiłem dusić w sobie emocji, a w tym momencie tylko Bertie mógł mnie zrozumieć. Kiwnąłem głową w zamyśleniu, chcąc nie chcąc przypominając sobie naszą ostatnią kłótnię. Faktycznie nie zachowywała się jak zazwyczaj, ale czy to było dowodem na to, że coś naprawdę było z nią nie tak? Wciąż nie byłem pewny, ale tak czy siak chciałem poznać prawdę. - Zachowywała się... dziwnie - zgodziłem się, choć jednocześnie czułem się z tym źle - nie chciałem się usprawiedliwiać, może faktycznie to po mojej stronie leżał problem. Bertie był jej bratem, miał pełne prawo obwinić mnie o jej zniknięcie.
- Tak mi się wydaję. Wiesz, nie jestem ekspertem - odparłem, wzruszywszy ramionami. Zimny wiatr zaczynał przedostawać się przez moją mało szczelną kurtkę; robiło się coraz chłodniej, więc schowałem wolną rękę do kieszeni. Drugą wciąż trzymałem mapę, co i rusz na nią zerkając, byle tylko się nie zgubić.
Uśmiechnąłem się na jego słowa, choć wcale nie dzieliłem jego pozytywnego nastawienia do świata. Nie wiedziałem czy winna temu jest różnica wieku, jakby nie było, czy może charakteru. Nie chciałem jednak kontynuować tego tematu, Bertie miał wystarczająco dużo problemów na głowie. Przyspieszyłem więc kroku, próbując całkowicie się skupić na otaczających mnie drzewach. - Chyba jesteśmy na miejscu - stwierdziłem, podchodząc do najbliższego buku. Wyciągnąłem rozgrzaną dłoń z kieszeni, kładąc ją na mokrym pniu. Nie wiem co miało mi to dać, nie powiększyło to mojej wiedzy o tym konkretnym okazie. - Na moje oko te drzewa dobrze się sprawdzą - dodałem, ale wciąż uważałem, że powinien im się przyjrzeć jakiś specjalista. Wyjąłem z kieszeni mugolski wodoodporny flamaster, zerkając pytająco na Bertiego. Zaznaczamy czy szukamy dalej?
- Tak mi się wydaję. Wiesz, nie jestem ekspertem - odparłem, wzruszywszy ramionami. Zimny wiatr zaczynał przedostawać się przez moją mało szczelną kurtkę; robiło się coraz chłodniej, więc schowałem wolną rękę do kieszeni. Drugą wciąż trzymałem mapę, co i rusz na nią zerkając, byle tylko się nie zgubić.
Uśmiechnąłem się na jego słowa, choć wcale nie dzieliłem jego pozytywnego nastawienia do świata. Nie wiedziałem czy winna temu jest różnica wieku, jakby nie było, czy może charakteru. Nie chciałem jednak kontynuować tego tematu, Bertie miał wystarczająco dużo problemów na głowie. Przyspieszyłem więc kroku, próbując całkowicie się skupić na otaczających mnie drzewach. - Chyba jesteśmy na miejscu - stwierdziłem, podchodząc do najbliższego buku. Wyciągnąłem rozgrzaną dłoń z kieszeni, kładąc ją na mokrym pniu. Nie wiem co miało mi to dać, nie powiększyło to mojej wiedzy o tym konkretnym okazie. - Na moje oko te drzewa dobrze się sprawdzą - dodałem, ale wciąż uważałem, że powinien im się przyjrzeć jakiś specjalista. Wyjąłem z kieszeni mugolski wodoodporny flamaster, zerkając pytająco na Bertiego. Zaznaczamy czy szukamy dalej?
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Nie bez przyczyny.
Upór był wpisany w jego charakter - charakterystyczny, optymistyczny upór który niewiele osób potrafiło zrozumieć. Jemu jednak było z nim dobrze, może była to jakaś jego strefa komfortu, pole myślenia poza które nie lubił wykraczać, bo wszystko dalej wydawało mu się odrażająco szare i smutne. Tak, czy inaczej w tej chwili nie ciągnął już tematu - obaj powiedzieli, co mieli do powiedzenia. Widział, że Flo znów się waha. Bądź co bądź, stracił narzeczoną w bardzo dziwnych okolicznościach. I przez jakiś czas Bertie miał do niego żal - w końcu Flo był bliżej, powinien widzieć, powinien zwrócić uwagę, prawda? Jednak młody Bott nie lubił szukać wrogów i robić nieistniejących problemów - a tutaj wszystko krążyło dookoła Anastasii. Ona coś robiła, coś kombinowała, do czegoś dążyła. Flo nie mógł jej powstrzymać - i chyba nikt nie mógł. Ona też była na swój sposób bardzo uparta.
Docierali z resztą do miejsca które wydawało się właściwe. Korona drzew nad nimi była zdecydowanie gęstsza, deszcz dla nich na chwilę jakby zelżał, Bott nie zrzucał jednak kaptura z głowy. Teraz Bertie zaczął się zastanawiać, jak zorganizować wycinkę żeby jednym powalanym drzewem nie uderzyć w inne - to jednak problem na kolejny wypad. Dzisiaj planowali jedynie ustalić odpowiednie miejsce.
- Będą okej.
Przyznał. Nie miał dużej wiedzy jednak wiedział czego mniej więcej szukać, podobnie zapewne jak Florean: popytał co może się nadawać, poczytał po krótce. Wystarczyło.
- Zaznaczaj i się zmywajmy. Dzisiaj i tak więcej nie zrobimy, robi się późno. Długo tak łaziliśmy. - przyznał. Chodzenie między drzewami zajęło im sporo czasu, powoli robiło się ciemno, było też coraz zimniej. Ktoś będzie musiał po prostu wrócić tu za jakiś czas i zająć się tym, co oni dzisiaj przygotowali.
Spojrzał na mugolski flamaster, potem na mapę, w której o dziwo nawet udało im się odnaleźć bez większego problemu. Ta okolica powinna dobrze nadawać się do ich celu.
- Czas zawracać.
Skinął lekko towarzyszowi.
Upór był wpisany w jego charakter - charakterystyczny, optymistyczny upór który niewiele osób potrafiło zrozumieć. Jemu jednak było z nim dobrze, może była to jakaś jego strefa komfortu, pole myślenia poza które nie lubił wykraczać, bo wszystko dalej wydawało mu się odrażająco szare i smutne. Tak, czy inaczej w tej chwili nie ciągnął już tematu - obaj powiedzieli, co mieli do powiedzenia. Widział, że Flo znów się waha. Bądź co bądź, stracił narzeczoną w bardzo dziwnych okolicznościach. I przez jakiś czas Bertie miał do niego żal - w końcu Flo był bliżej, powinien widzieć, powinien zwrócić uwagę, prawda? Jednak młody Bott nie lubił szukać wrogów i robić nieistniejących problemów - a tutaj wszystko krążyło dookoła Anastasii. Ona coś robiła, coś kombinowała, do czegoś dążyła. Flo nie mógł jej powstrzymać - i chyba nikt nie mógł. Ona też była na swój sposób bardzo uparta.
Docierali z resztą do miejsca które wydawało się właściwe. Korona drzew nad nimi była zdecydowanie gęstsza, deszcz dla nich na chwilę jakby zelżał, Bott nie zrzucał jednak kaptura z głowy. Teraz Bertie zaczął się zastanawiać, jak zorganizować wycinkę żeby jednym powalanym drzewem nie uderzyć w inne - to jednak problem na kolejny wypad. Dzisiaj planowali jedynie ustalić odpowiednie miejsce.
- Będą okej.
Przyznał. Nie miał dużej wiedzy jednak wiedział czego mniej więcej szukać, podobnie zapewne jak Florean: popytał co może się nadawać, poczytał po krótce. Wystarczyło.
- Zaznaczaj i się zmywajmy. Dzisiaj i tak więcej nie zrobimy, robi się późno. Długo tak łaziliśmy. - przyznał. Chodzenie między drzewami zajęło im sporo czasu, powoli robiło się ciemno, było też coraz zimniej. Ktoś będzie musiał po prostu wrócić tu za jakiś czas i zająć się tym, co oni dzisiaj przygotowali.
Spojrzał na mugolski flamaster, potem na mapę, w której o dziwo nawet udało im się odnaleźć bez większego problemu. Ta okolica powinna dobrze nadawać się do ich celu.
- Czas zawracać.
Skinął lekko towarzyszowi.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Z pewnością nie zniknęła bez przyczyny. Przez te wszystkie lata bardziej zastanawiałem się nad powodem jej zniknięcia niż nad obecnym miejscem jej pobytu - postąpiłem egoistycznie i zaczynałem mieć z tego powodu wyrzuty sumienia. Teraz zależało mi tylko na jej odnalezieniu i upewnieniu się, że wszystko z nią w porządku. Obawiałem się, że w przeciwnym wypadku nigdy nie zaznam całkowitego spokoju, a Anastazja wciąż będzie zaprzątała znaczną część mojego życia. Domyślnie miała życie ze mną dzielić, ale już zdążyłem przywyknąć, że niewiele życiowych pragnień dochodzi do skutku. - Mam nadzieję! - Odparłem, rozglądając się jeszcze raz po okolicy. Cóż, było tutaj dużo drzew - na moje oko odpowiednich do odbudowy Starej Chaty, grubych i starych, ale nie za starych. Spuściłem wzrok na mapę, obracając ją kilkukrotnie w dłoniach, chcąc się upewnić, że patrzę na odpowiednie miejsce. Głupio byłoby zaznaczyć złą część lasu - wtedy nasza wyprawa poszłaby na marne, a lepiej byłoby zrobić kolejną pożyteczną rzecz zamiast poprawiać poprzednią. My, Zakonnicy, mieliśmy ręce pełne roboty, a ja zamierzałem zrobić tyle ile tylko będę w stanie. Dookoła działo się mnóstwo złego, szczególnie po wybuchu majowych anomalii, dlatego byłem coraz bardziej zdeterminowany do walki. Chociaż wiedziałem, że najpierw powinienem poprawić swoje umiejętności - na razie czułem się swobodnie tylko podczas wymieniania historycznych dat. - To zaznaczam - zakomunikowałem, zakreślając na mapie krzywe kółko. - Zadanie wypełnione - dodałem, chowając mapę do wewnętrznej kieszeni płaszcza, po czym poprawiłem kaptur który ciągle opadał mi na oczy. Czyli to by było tyle na dzisiaj. - Masz rację, chodźmy. Zaraz będzie ciemno - i choć w normalnych warunkach moglibyśmy po prostu skorzystać z lumos, teraz rzucanie nawet takiego zaklęcia było ryzykowne. A latarkę zostawiłem w domu, zresztą nawet nie miałem do niej baterii - niezwykle rzadko z niej korzystałem. - A co w cukierni? Wymyśliłeś ostatnio coś godnego uwagi? - Zapytałem, spoglądając na Bertiego nieco pogodniej niż jeszcze godzinę temu. Wyrzucenie z siebie tego wszystkiego dobrze mi zrobiło, nawet jeżeli nic nie uległo zmianie. - Ja ostatnio zacząłem się zastanawiać nad rozgrzewającymi lodami. Przydałby się takie na zimę, mamy wtedy niewielu klientów - dodałem, wracając po własnych śladach.
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Nie, narazie skupiłem się jednak na myślach dookoła ratowania świata ale i do pieczenia za chwilę wrócę. Wiesz, nędznie znoszę nadmiar powagi. - przyznał otwarcie. Męczyło go to. Automatycznie zaczynał uciekać w stronę głupot, odreagowywał, chciał zrobić cokolwiek byle nie myśleć. Myślenie o problemach uznawał jeśli faktycznie mogło w czymś pomóc - a mało kiedy mogło. Bott wolał po prostu działać - a że wiąże się to z tym, że niekiedy działa bezmyślnie, jest już raczej kwestią osobowości którą trudno zmienić.
- Rozgrzewające lody mogłyby być hitem ale faktycznie zaczekaj z tym na zimę lepiej. Najlepiej okolice świąt, wiesz. Teraz... no, wierzę że kiedyś przestanie padać. Więc zaraz będzie i tak ciepło, za to zimą na pewno wywołałyby niemałe zainteresowanie.
Przyznał jak zwykle z entuzjazmem. Już niemal czuł lody o smaku grzańca albo goździkowe, najpierw chłodne ale w gardle cudownie rozgrzewające. Eh - tworzenie słodyczy to doskonałe zajęcie, odskocznia od wszystkiego. Praca idealna szczególnie dla osoby takiej jak Bott.
Szli przed siebie ramię w ramię, deszcz znów był coraz mocniejszy, choć raczej to oni odchodzili już w okolicę w której korona drzew była mniej gęsta i dawała im po prostu mniejszą ochronę, niż chwilę temu. Bertie poprawił swój kaptur, magiczny ubiór sprawdzał się doskonale, trzeba będzie o tym myśleć także przy wycince za którą Bert również zamierzał się zabrać. Może nie był najbardziej użytecznym z Zakonników, jednak jeśli mieli zadanie, czy grupę zadań do wykonania, chętny był zawsze by użyczyć swój czas i swoje ręce i zrobić coś. Cokolwiek, co może się przydać, a przygotowanie kwatery dla grupy brzmiało całkiem sensownie.
- Choć w sumie to dałbym dzisiaj wiele za cynamonowe lody które by mnie rozgrzały po tym cudownym spacerze. - dodał po chwili, bo faktycznie deszczu nie odczuwał w ogóle, jednak zdążył całkiem solidnie zmarznąć.
Niebawem dotarli w miejsce z którego obaj mogli się przenieść do swoich domów - Bott z myślą o cudownym, ciepłym grzańcu właśnie.
zt x 2
- Rozgrzewające lody mogłyby być hitem ale faktycznie zaczekaj z tym na zimę lepiej. Najlepiej okolice świąt, wiesz. Teraz... no, wierzę że kiedyś przestanie padać. Więc zaraz będzie i tak ciepło, za to zimą na pewno wywołałyby niemałe zainteresowanie.
Przyznał jak zwykle z entuzjazmem. Już niemal czuł lody o smaku grzańca albo goździkowe, najpierw chłodne ale w gardle cudownie rozgrzewające. Eh - tworzenie słodyczy to doskonałe zajęcie, odskocznia od wszystkiego. Praca idealna szczególnie dla osoby takiej jak Bott.
Szli przed siebie ramię w ramię, deszcz znów był coraz mocniejszy, choć raczej to oni odchodzili już w okolicę w której korona drzew była mniej gęsta i dawała im po prostu mniejszą ochronę, niż chwilę temu. Bertie poprawił swój kaptur, magiczny ubiór sprawdzał się doskonale, trzeba będzie o tym myśleć także przy wycince za którą Bert również zamierzał się zabrać. Może nie był najbardziej użytecznym z Zakonników, jednak jeśli mieli zadanie, czy grupę zadań do wykonania, chętny był zawsze by użyczyć swój czas i swoje ręce i zrobić coś. Cokolwiek, co może się przydać, a przygotowanie kwatery dla grupy brzmiało całkiem sensownie.
- Choć w sumie to dałbym dzisiaj wiele za cynamonowe lody które by mnie rozgrzały po tym cudownym spacerze. - dodał po chwili, bo faktycznie deszczu nie odczuwał w ogóle, jednak zdążył całkiem solidnie zmarznąć.
Niebawem dotarli w miejsce z którego obaj mogli się przenieść do swoich domów - Bott z myślą o cudownym, ciepłym grzańcu właśnie.
zt x 2
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
| 14 maja?
Wiatr szarpał połami płaszcza, gdy na miotle pokonywał odległość dzielącą go od celu. Lasy Cairngorms. Zaznaczone wcześniej na mapie, nie mógł zgubić ścieżki, nawet tej podniebnej. O wiele przyjemniejszej niż naziemnej. Przynajmniej od wczoraj, gdy jego motocykl padł. Na samą myśl zaciskały mu się szczęki w złości. Trzynastki rzeczywiście miały w sobie coś pechowego. I to nie pierwszy raz. I dlatego potrzebował otrzeźwienia. Wysiłku, który zmyje z niego nagromadzoną frustrację i ból, który tak długo w sobie pielęgnował, powoli przeistaczając się w zgorzkniałą wersję samego siebie. Nie znaczyło to, że planował wracać do beztroski z lat młodzieńczych. Był ot o wręcz absurdalne w kontekście...wszystkiego. Jeśli wcześniej dostrzegało się znamiona szykującej się wojny, to dziś każdy doświadczał jej ciemnej obecności.
Może angażowanie się w odbudowę starej chaty, nie miało mieć szerokiego wydźwięku, ale pośród szerzącego się marazmu i depresyjnej aury, która gięła kolana gwardzistów, każde działanie niosło ze sobą drobiny światła. Coś, co splatało na nowo rozrywane więzi, przypominając o wspólnym celu. Dziś była to praca fizyczna. Sam, jeszcze kilka dni temu wyznaczał na mapie inne miejsce przeznaczone do wycinki. Teraz miał zająć się samą obróbką drzew na budulec.
Pierwotnie, miał znaleźć się w towarzystwie Benjamina. Jego siła i wytrzymałość były bezcenne i doskonale pamiętał ich wspólną pracę przy świątecznym rąbaniu drewna. Czasy tak odległe, chociaż niedalekie, że czasem zastanawiał się, czy nie wyśnił sobie Bożonarodzeniowego spotkania.
Obniżył lot, gdy znalazł się nad polaną i czubkami wysokich drzew. Zaznaczone miejsce było w pobliżu, więc wylądował na ziemi, ryjąc ciężkimi butami w błotnistej ziemi. Mroźna, jak na maj pogoda to sięgała zera, to plusowała, tworząc niejednokrotnie nieprzyjemną breję. Mapa jednak wskazywała wyżej, więc zatrzymał się na skraju, czekając na swojego dzisiejszego towarzysza. A właściwie - towarzyszkę i towarzysza. Wright pociągnięty pilnymi sprawami rezerwatu, nie mógł się pojawić. Za kompana miał dziś nietuzinkową kobietę, ale zdecydowanie jedną z ulubionych przedstawicielek aurorów oraz quidditchową gwiazdę. Doprawdy, niekonwencjonalne zestawienie.
Nie zastanawiał się, czy powinien zapraszać do współpracy akurat Jackie. Rineheart udowadniała na każdym kroku, że jest warta pozycji i profesji, którą pełniła. Z zapalczywości, energią i...krzykliwością, która wybijała ją (szczególnie głośnością) pośród innych. Nie kręciła się wokół tematu, żeby wyrazić opinię, robiła to bez namysłu, bez skrupułów i z precyzją rasowego gryfona. Co prawda, nie wyobrażał jej sobie nigdy w sukience (a tym bardziej nie wspominał o tym głośno), ale cenił jej towarzystwo, szczególnie, podczas aurorskich misji. Dziś przyszło im działać przy rąbaniu drewna i zakładał, że wykaże się równie dużym zapałem.
Rzucił pod nogi plecak, którego zawartość była stosunkowo większa, niż mieściłyby prezentowane gabaryty. Część narzędzi należała do typowo mugolskiego świata, ale w większości nie wymagały obszernej instrukcji obsługi. Niektóre pożyczył nawet od Billy'ego, samemu dowiadując się, czym konkretnie mają służyć. Magii jednak nie dało się ominąć. Było zbyt wiele pracy.
Był wcześniej, niż zakładał i miał okazję do drobnego rekonesansu. Nie chcieli tu nieproszonych gości. Odstawił miotłę pod jedno z bliższych drzew, wyciągnął większość z koniecznych narzędzi, by w końcu dostrzec zbliżającą się na horyzoncie sylwetkę.
Wiatr szarpał połami płaszcza, gdy na miotle pokonywał odległość dzielącą go od celu. Lasy Cairngorms. Zaznaczone wcześniej na mapie, nie mógł zgubić ścieżki, nawet tej podniebnej. O wiele przyjemniejszej niż naziemnej. Przynajmniej od wczoraj, gdy jego motocykl padł. Na samą myśl zaciskały mu się szczęki w złości. Trzynastki rzeczywiście miały w sobie coś pechowego. I to nie pierwszy raz. I dlatego potrzebował otrzeźwienia. Wysiłku, który zmyje z niego nagromadzoną frustrację i ból, który tak długo w sobie pielęgnował, powoli przeistaczając się w zgorzkniałą wersję samego siebie. Nie znaczyło to, że planował wracać do beztroski z lat młodzieńczych. Był ot o wręcz absurdalne w kontekście...wszystkiego. Jeśli wcześniej dostrzegało się znamiona szykującej się wojny, to dziś każdy doświadczał jej ciemnej obecności.
Może angażowanie się w odbudowę starej chaty, nie miało mieć szerokiego wydźwięku, ale pośród szerzącego się marazmu i depresyjnej aury, która gięła kolana gwardzistów, każde działanie niosło ze sobą drobiny światła. Coś, co splatało na nowo rozrywane więzi, przypominając o wspólnym celu. Dziś była to praca fizyczna. Sam, jeszcze kilka dni temu wyznaczał na mapie inne miejsce przeznaczone do wycinki. Teraz miał zająć się samą obróbką drzew na budulec.
Pierwotnie, miał znaleźć się w towarzystwie Benjamina. Jego siła i wytrzymałość były bezcenne i doskonale pamiętał ich wspólną pracę przy świątecznym rąbaniu drewna. Czasy tak odległe, chociaż niedalekie, że czasem zastanawiał się, czy nie wyśnił sobie Bożonarodzeniowego spotkania.
Obniżył lot, gdy znalazł się nad polaną i czubkami wysokich drzew. Zaznaczone miejsce było w pobliżu, więc wylądował na ziemi, ryjąc ciężkimi butami w błotnistej ziemi. Mroźna, jak na maj pogoda to sięgała zera, to plusowała, tworząc niejednokrotnie nieprzyjemną breję. Mapa jednak wskazywała wyżej, więc zatrzymał się na skraju, czekając na swojego dzisiejszego towarzysza. A właściwie - towarzyszkę i towarzysza. Wright pociągnięty pilnymi sprawami rezerwatu, nie mógł się pojawić. Za kompana miał dziś nietuzinkową kobietę, ale zdecydowanie jedną z ulubionych przedstawicielek aurorów oraz quidditchową gwiazdę. Doprawdy, niekonwencjonalne zestawienie.
Nie zastanawiał się, czy powinien zapraszać do współpracy akurat Jackie. Rineheart udowadniała na każdym kroku, że jest warta pozycji i profesji, którą pełniła. Z zapalczywości, energią i...krzykliwością, która wybijała ją (szczególnie głośnością) pośród innych. Nie kręciła się wokół tematu, żeby wyrazić opinię, robiła to bez namysłu, bez skrupułów i z precyzją rasowego gryfona. Co prawda, nie wyobrażał jej sobie nigdy w sukience (a tym bardziej nie wspominał o tym głośno), ale cenił jej towarzystwo, szczególnie, podczas aurorskich misji. Dziś przyszło im działać przy rąbaniu drewna i zakładał, że wykaże się równie dużym zapałem.
Rzucił pod nogi plecak, którego zawartość była stosunkowo większa, niż mieściłyby prezentowane gabaryty. Część narzędzi należała do typowo mugolskiego świata, ale w większości nie wymagały obszernej instrukcji obsługi. Niektóre pożyczył nawet od Billy'ego, samemu dowiadując się, czym konkretnie mają służyć. Magii jednak nie dało się ominąć. Było zbyt wiele pracy.
Był wcześniej, niż zakładał i miał okazję do drobnego rekonesansu. Nie chcieli tu nieproszonych gości. Odstawił miotłę pod jedno z bliższych drzew, wyciągnął większość z koniecznych narzędzi, by w końcu dostrzec zbliżającą się na horyzoncie sylwetkę.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Ostatnio zmieniony przez Samuel Skamander dnia 10.12.17 23:23, w całości zmieniany 1 raz
| mi pasuje!
Zadanie, jakie powierzył jej Samuel i w jakim miała mu pomagać, było dla niej dość osobliwym powrotem do przeszłości. Kiedy szła, patrząc pod nogi, wzrokiem kręcąc między deptanymi przez siebie liśćmi i gałęziami, mogła rozpoznać niektóre ze ścieżek, którymi kiedyś z ojcem i Vincentem chodzili. I chociaż New Forest było oddalone od Cairngorms o setki kilometrów, Jackie wydawało się, że te drzewa wyglądały tak samo; że leśne podszycie szemrało pod butami tak samo. Wracała wspomnieniami do chwil, kiedy przepychali się z Vincentem, a ojciec ich uciszał. Nie słuchali go, dalej ze śmiechem drocząc się ze sobą. W końcu łypnął na nich groźnie i wskazał uciekającego między drzewami jelenia. Brunatna sylwetka odbiła się smugami między pniami, zachwycając dzieciaki swoim majestatem. Pamiętała jeszcze kilka takich chwil, a każda z nich odżywała w niej na nowo, gdy parła powoli do przodu, trzymając w jednej ręce swoją wysłużoną, starą miotłę, a drugą przytrzymując pasek ciężkiej torby, w której chrzęszczały narzędzia.
Nie było chłodno, było zimno. Śnieg skrzypiał pod nogami, zupełnie wywracając poczucie czasu do góry nogami. Wiedziała, że jest czerwiec, ale zaczynały napadać ją głupie myśli, że to jednak już grudzień. Może przespała tyle miesięcy, kiedy wróciła styrana po ostatnim patrolu? Nie zdziwiłaby się. Dzisiaj jakoś koszmarnie ciężko jej się wstawało. Mięśnie wciąż bolały, kopnięta łydka, której w Mungu nikt nie miał czasu zaleczyć, ciągnęła, jakby zaraz miała odpaść. Ale nie zamierzała z tego powodu odwoływać swojej pomocy, którą obiecała Samuelowi. Zakon Feniksa zdążył już w nią wsiąknąć, objąć priorytetem jej umysł, okiełznać jej pragnienia. Ścieżka wytyczana przez organizację splotła się z tą, którą Jackie podjęła, dołączając do aurorskiego kursu. Chciała dążyć dalej, ale na razie pozostawiała tę kwestię upływowi czasu.
Zerknęła na mapę i rozejrzała się dookoła, sprawdzając, czy dobrze idzie. Daleko nie musiała szukać. Na końcu drogi stała znajoma postać. Skamander. Mimowolnie poprawiła pasek torby na ramieniu, bo już od dłuższego czasu ciążył. Siekiery i piłki nie były dość lekkimi narzędziami. Gdy podeszła do niego i utkwiła spojrzenie w jego twarzy, odruchowo badając jego samopoczucie ukryte gdzieś między cieniami na skórze, między kosmykami czarnych włosów, w ciemnych oczach, poczuła zapach kanapek, które zrobiła rano. Wędlina, ser, sałata, pomidory. Standardowy zestaw na wyprawę.
– Sam – przywitała się, jak miała w zwyczaju – krótko i treściwie, z nutą twardego angielskiego akcentu pomieszanego z tym irlandzkim. – Długo czekasz? I czy czekamy jeszcze na kogoś?
Owszem, często krzyczała, często traciła kontrolę nad własnym głosem, ale to zazwyczaj wiązało się z utratą również kontroli nad własnymi emocjami, co w tej chwili nie mogło mieć miejsca. Leśny, śnieżny poranek nie pozwalał jej być zbyt głośno. Kukanie ostatniej kukułki, która nie zdążyła uciec przed śnieżycą i pewnie niedługo zamarznie na śmierć, napełniało ją jakimś dziwnym, wewnętrznym ciepłem, którego nie umiała zignorować.
Zadanie, jakie powierzył jej Samuel i w jakim miała mu pomagać, było dla niej dość osobliwym powrotem do przeszłości. Kiedy szła, patrząc pod nogi, wzrokiem kręcąc między deptanymi przez siebie liśćmi i gałęziami, mogła rozpoznać niektóre ze ścieżek, którymi kiedyś z ojcem i Vincentem chodzili. I chociaż New Forest było oddalone od Cairngorms o setki kilometrów, Jackie wydawało się, że te drzewa wyglądały tak samo; że leśne podszycie szemrało pod butami tak samo. Wracała wspomnieniami do chwil, kiedy przepychali się z Vincentem, a ojciec ich uciszał. Nie słuchali go, dalej ze śmiechem drocząc się ze sobą. W końcu łypnął na nich groźnie i wskazał uciekającego między drzewami jelenia. Brunatna sylwetka odbiła się smugami między pniami, zachwycając dzieciaki swoim majestatem. Pamiętała jeszcze kilka takich chwil, a każda z nich odżywała w niej na nowo, gdy parła powoli do przodu, trzymając w jednej ręce swoją wysłużoną, starą miotłę, a drugą przytrzymując pasek ciężkiej torby, w której chrzęszczały narzędzia.
Nie było chłodno, było zimno. Śnieg skrzypiał pod nogami, zupełnie wywracając poczucie czasu do góry nogami. Wiedziała, że jest czerwiec, ale zaczynały napadać ją głupie myśli, że to jednak już grudzień. Może przespała tyle miesięcy, kiedy wróciła styrana po ostatnim patrolu? Nie zdziwiłaby się. Dzisiaj jakoś koszmarnie ciężko jej się wstawało. Mięśnie wciąż bolały, kopnięta łydka, której w Mungu nikt nie miał czasu zaleczyć, ciągnęła, jakby zaraz miała odpaść. Ale nie zamierzała z tego powodu odwoływać swojej pomocy, którą obiecała Samuelowi. Zakon Feniksa zdążył już w nią wsiąknąć, objąć priorytetem jej umysł, okiełznać jej pragnienia. Ścieżka wytyczana przez organizację splotła się z tą, którą Jackie podjęła, dołączając do aurorskiego kursu. Chciała dążyć dalej, ale na razie pozostawiała tę kwestię upływowi czasu.
Zerknęła na mapę i rozejrzała się dookoła, sprawdzając, czy dobrze idzie. Daleko nie musiała szukać. Na końcu drogi stała znajoma postać. Skamander. Mimowolnie poprawiła pasek torby na ramieniu, bo już od dłuższego czasu ciążył. Siekiery i piłki nie były dość lekkimi narzędziami. Gdy podeszła do niego i utkwiła spojrzenie w jego twarzy, odruchowo badając jego samopoczucie ukryte gdzieś między cieniami na skórze, między kosmykami czarnych włosów, w ciemnych oczach, poczuła zapach kanapek, które zrobiła rano. Wędlina, ser, sałata, pomidory. Standardowy zestaw na wyprawę.
– Sam – przywitała się, jak miała w zwyczaju – krótko i treściwie, z nutą twardego angielskiego akcentu pomieszanego z tym irlandzkim. – Długo czekasz? I czy czekamy jeszcze na kogoś?
Owszem, często krzyczała, często traciła kontrolę nad własnym głosem, ale to zazwyczaj wiązało się z utratą również kontroli nad własnymi emocjami, co w tej chwili nie mogło mieć miejsca. Leśny, śnieżny poranek nie pozwalał jej być zbyt głośno. Kukanie ostatniej kukułki, która nie zdążyła uciec przed śnieżycą i pewnie niedługo zamarznie na śmierć, napełniało ją jakimś dziwnym, wewnętrznym ciepłem, którego nie umiała zignorować.
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
| <3
Mroźne powietrze, uderzające w zaczerwienione od chłodu policzki, sprawiało, że czuł się jak nagle przebudzony z długiej drzemki; poranna pobudka, słońce wychylające się dopiero zza horyzontu, niebieskoszary kolor świtu i zapach skórzanych rękawic przypominały o bliskim, doskonale znajomym reżimie codziennych treningów, przerwanych całe dwa tygodnie temu ze względu na szalejące anomalie. Nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo tęsknił za Quidditchem do momentu, w którym kilkadziesiąt minut temu wsiadł na miotłę i odbił się od zabielonego szronem podłoża, i chociaż dopiero co wyszedł z domu, miał wrażenie, jakby właśnie do niego wrócił. Pogoda była daleka od ideału – porywisty wiatr szarpał połami ubrań, a kapryśne powietrze przenikało przez wszystkie ich warstwy – jednak nie przeszkadzało mu nic, mógłby tak lecieć w nieskończoność, chłonąc widok bladego nieba. Kochał latanie, kochał towarzyszące mu poczucie nienaruszalnej wolności – ale kochał też ludzi, którym obiecał dzisiaj pomóc i świadomość, że czekali gdzieś tam w dole, niewielkie kropki na odległej ziemi (nie powinien był, ale wzleciał o wiele wyżej, niż podpowiadały konieczność i zdrowy rozsądek), zmusiła go do obniżenia lotu i zmiany kierunku na ten zaznaczony na mapie.
Tak naprawdę wyczekiwał tego dnia od momentu, w którym otrzymał list od Sama; mimo że nigdy wcześniej nie wykazywał skłonności do nadmiernego zamartwiania się przyszłością, ostatnie tygodnie porządnie nadszarpnęły tę młodzieńczą, doprawioną naiwnością pewność, że wszystko będzie dobrze. Co prawda wiedział już od dawna, jak smakowała utrata, ale śmierć matki była inna; zabrała ją choroba, długotrwała i pozwalająca na przygotowanie się na najgorsze. To, co działo się od niedawna w czarodziejskim świecie, nie miało tyle przyzwoitości – ludzie znikali nagle, bez zapowiedzi, pozostawiając po sobie nie starannie wykrojoną pustkę, a jątrzącą się ranę o poszarpanych brzegach, a Billy uświadamiał sobie – stopniowo, ale nieuchronnie – że to wszystko działo się naprawdę. Sally naprawdę mogła zginąć w trakcie odsieczy, obrońca Jastrzębi naprawdę prawie stracił nogę przez pierwszomajowe anomalie, a wybuch kwatery Zakonu tylko cudem nikogo nie zabił. Możliwość przyczynienia się do jej odbudowania – choćby w szczątkowy sposób – napawała go jakimś nieśmiałym optymizmem i przekonaniem, że być może nie wszystkie zniszczenia były nieodwracalne; że dało się naprawić przynajmniej niektóre.
Zbliżył się do ziemi jeszcze bardziej, dostrzegając już pierwsze zarysy drzew, ale wciąż nie zwalniał, napawając się ostatnimi nutami melodii wygrywanej przez świszczący w uszach wiatr. Wiedział, że był już niedaleko, choć nie zatrzymywał się, żeby spojrzeć na mapę, ufając bardziej własnej orientacji i bystremu spojrzeniu, starając się wypatrzeć dwie charakterystyczne sylwetki. Nie było to trudne, o poranku okolica była opustoszała i niecałą minutę później już ich widział; uśmiechnął się bezwiednie sam do siebie, bez wysiłku omijając nieliczne jeszcze drzewa, nadal pędząc na łeb na szyję, kilkaset metrów, kilkanaście, pięć, dwa… Wyhamował gwałtownie dokładnie pomiędzy Samuelem, a Jackie, ryjąc stopami o błotniste podłoże i rozchlapując ziemię dookoła. Zeskoczył zgrabnie z miotły, otrzepując ubranie i odrzucając ją na bok, tylko pozornie niedbale, w rzeczywistości pilnując, by znalazła się bezpiecznie pod jednym z drzew. Ostrożnie odłożył też przewieszoną przez ramię torbę, w której zagrzechotały magicznie pomniejszone narzędzia. Wyszczerzył zęby w szczerym uśmiechu, dysząc tylko odrobinę. – Chyba s-s-się nie s-s-spóźniłem, co? – zapytał dziarsko, spoglądając to na mężczyznę, to na kobietę.
Spóźnił się.
Mroźne powietrze, uderzające w zaczerwienione od chłodu policzki, sprawiało, że czuł się jak nagle przebudzony z długiej drzemki; poranna pobudka, słońce wychylające się dopiero zza horyzontu, niebieskoszary kolor świtu i zapach skórzanych rękawic przypominały o bliskim, doskonale znajomym reżimie codziennych treningów, przerwanych całe dwa tygodnie temu ze względu na szalejące anomalie. Nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo tęsknił za Quidditchem do momentu, w którym kilkadziesiąt minut temu wsiadł na miotłę i odbił się od zabielonego szronem podłoża, i chociaż dopiero co wyszedł z domu, miał wrażenie, jakby właśnie do niego wrócił. Pogoda była daleka od ideału – porywisty wiatr szarpał połami ubrań, a kapryśne powietrze przenikało przez wszystkie ich warstwy – jednak nie przeszkadzało mu nic, mógłby tak lecieć w nieskończoność, chłonąc widok bladego nieba. Kochał latanie, kochał towarzyszące mu poczucie nienaruszalnej wolności – ale kochał też ludzi, którym obiecał dzisiaj pomóc i świadomość, że czekali gdzieś tam w dole, niewielkie kropki na odległej ziemi (nie powinien był, ale wzleciał o wiele wyżej, niż podpowiadały konieczność i zdrowy rozsądek), zmusiła go do obniżenia lotu i zmiany kierunku na ten zaznaczony na mapie.
Tak naprawdę wyczekiwał tego dnia od momentu, w którym otrzymał list od Sama; mimo że nigdy wcześniej nie wykazywał skłonności do nadmiernego zamartwiania się przyszłością, ostatnie tygodnie porządnie nadszarpnęły tę młodzieńczą, doprawioną naiwnością pewność, że wszystko będzie dobrze. Co prawda wiedział już od dawna, jak smakowała utrata, ale śmierć matki była inna; zabrała ją choroba, długotrwała i pozwalająca na przygotowanie się na najgorsze. To, co działo się od niedawna w czarodziejskim świecie, nie miało tyle przyzwoitości – ludzie znikali nagle, bez zapowiedzi, pozostawiając po sobie nie starannie wykrojoną pustkę, a jątrzącą się ranę o poszarpanych brzegach, a Billy uświadamiał sobie – stopniowo, ale nieuchronnie – że to wszystko działo się naprawdę. Sally naprawdę mogła zginąć w trakcie odsieczy, obrońca Jastrzębi naprawdę prawie stracił nogę przez pierwszomajowe anomalie, a wybuch kwatery Zakonu tylko cudem nikogo nie zabił. Możliwość przyczynienia się do jej odbudowania – choćby w szczątkowy sposób – napawała go jakimś nieśmiałym optymizmem i przekonaniem, że być może nie wszystkie zniszczenia były nieodwracalne; że dało się naprawić przynajmniej niektóre.
Zbliżył się do ziemi jeszcze bardziej, dostrzegając już pierwsze zarysy drzew, ale wciąż nie zwalniał, napawając się ostatnimi nutami melodii wygrywanej przez świszczący w uszach wiatr. Wiedział, że był już niedaleko, choć nie zatrzymywał się, żeby spojrzeć na mapę, ufając bardziej własnej orientacji i bystremu spojrzeniu, starając się wypatrzeć dwie charakterystyczne sylwetki. Nie było to trudne, o poranku okolica była opustoszała i niecałą minutę później już ich widział; uśmiechnął się bezwiednie sam do siebie, bez wysiłku omijając nieliczne jeszcze drzewa, nadal pędząc na łeb na szyję, kilkaset metrów, kilkanaście, pięć, dwa… Wyhamował gwałtownie dokładnie pomiędzy Samuelem, a Jackie, ryjąc stopami o błotniste podłoże i rozchlapując ziemię dookoła. Zeskoczył zgrabnie z miotły, otrzepując ubranie i odrzucając ją na bok, tylko pozornie niedbale, w rzeczywistości pilnując, by znalazła się bezpiecznie pod jednym z drzew. Ostrożnie odłożył też przewieszoną przez ramię torbę, w której zagrzechotały magicznie pomniejszone narzędzia. Wyszczerzył zęby w szczerym uśmiechu, dysząc tylko odrobinę. – Chyba s-s-się nie s-s-spóźniłem, co? – zapytał dziarsko, spoglądając to na mężczyznę, to na kobietę.
Spóźnił się.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Mroźne powietrze orzeźwiało. Biała mgiełka oddechu ulatywała z ust i co najdziwniejsze, tym razem nie miała nic wspólnego z tytoniowy dymem, który Samuel ostatnimi czasu dawkował w zastraszających ilościach. Nieco wymięta paczka znajdowała się w kieszeni kurtki, ale nie sięgał po nią, nawet, gdy dłonie co kilka chwil sięgały do materiału. Mówił sobie, że pomagały zniwelować napięcie. Prawda była taka, że majowa pustka, która rozsiała zniszczenie w jego duszy, po prostu znikała. To, co potężną, degradacyjną falą rozbijało się w sercu, powoli przypominało pole po bitwie. Zniszczone, wypalone i chłodne. A pałętający się wszędzie mrok już nie przerażał. Szaleństwo, czy też zwyczajna zgoda. O to w tym wszystkim chodziło. Miało się wypalić to, co czyniło go słabym. Musiał odsunąć szarpiące się emocje, odwrócić twarz od winy, którą przecież będzie nosił już zawsze. Tego sie podjął, to przysięgał. Nauczyć się przyjmować ból, nie walczyć z nim. Przekształcać je w siłę. Być skałą.
Poprawił kołnierz kurtki, gdy śnieżna smuga zsunęła się z pochylonego drzewa, obsypując Skamandera białym puchem. Ileż było absurdu w podobnym widoku, przytłaczająco wręcz wybijając się ponad mroźne, dzikie piękno starego lasu. Zatrzymał się przy jednym ze zwalonych pni, który wciąż niemrawo opierał się o drugie z drzew. Korzenie uniosły się ponad zmarznięta ziemię, ale uparcie trwało, utrzymują podwójny ciężar. Jak długo mogło wytrzymać? I ile uderzeń mieli poświecić, by powalić oba? Smutna metafora, która zadrą sięgała ku Zakonowi. Ile jeszcze zdradzieckie gnidy od Rycerzy mieli zabić ich przyjaciół, nim wszystko runie? I ILE zdąży wsadzić tych parszywych mord do Azkabanu, nim to nastąpi? Pokręcił głową, przeganiając ciążące myśli. Nimi dzielić się z nikim nie miał zamiaru, a pierwsza sylwetka, którą dostrzegł na horyzoncie, skutecznie wyrwała go z marazmatycznego ciągu. Zdążył zrobić mini rekonesans, zaznaczając dzrewa, które miały dziś zostać skazane na pocięcie. Większość leżała powalona przez majową wichurę, a ciążący śnieg doprawił zniszczenia. Dziwne. Tragedia, a wszystko zdawało się przeraźliwie wręcz ciche.
Nachylił się i z magicznie powiększonego plecaka, wyciągnął sporej wielkości siekierę. Miał ich kilka i zakładał, że część będzie działać bez pomocy ludzkich mięśni - Facere - lepiej, by narzędzia zaczęły pracować, wykonując najbardziej żmudne, wymagające wysiłku zajęcia. I zdecydowanie planował do nich dołączyć. Potrzebował wysiłku, panicznie wręcz. Złapał za trzonek siekiery i w tej pozycji przywitał pierwszą towarzyszkę - Jackie - kiwnął jej głową z cicha ulgą, że nie musiał zakładać żadnej z codziennych masek. Czuł się zmęczony i po miesiącu od wydarzeń, wciąż daleko było mu do Samuela, którym był kiedyś. Ciemne smugi pod powiekami i malująca się twardość, chwilami nawet chłód w ciemnych źrenicach - Byłem po prostu wcześniej. Przygotowałem dla nas miejsce - odwrócił się, spoglądając na (miał nadzieję) pracujące powoli, pierwsze narzędzia - Tak - wrócił spojrzeniem do kobiety, akurat, by dostrzec pędzącą w ich kierunku ze zdecydowanie zawrotną prędkością mężczyznę - Billy - odpowiedział i przywitał się, sięgając do zbyt często zapominanego uśmiechu. Ledwie wygięcie kącików ust, ale wystarczyło, by przekazać przyjacielowi krótkie, niewerbalne dobrze, że jesteś.
- Gdybyś tak nie pędził, zapewne spóźniłbyś się bardziej - pokręcił głową i odsunął się od towarzyszącej mu dwójki - Jest co robić i chyba na sam początek, każde z nas będzie musiało zająć się czymś mocno prozaicznym...rąbaniem - ruchem brody wskazał na powalony pień - Nikogo nie powinniśmy tu spotkać, ale miejcie się na baczności - po czym rozpiął i zdjął kurtkę, rzucając ją na postawioną przy jednym z drzew miotle. Pozostał w swetrze, koszuli i rękawicach. Wiedział, że się zgrzeje. Zarzucił siekierę na ramię i ruszył do wskazanego pnia, by z zamachu uderzyć w twardą powierzchnię drzewa.
Nie wiem czy rzucamy na nasze zaklęcia czy nie, w razie cuś zignorujemy!
Poprawił kołnierz kurtki, gdy śnieżna smuga zsunęła się z pochylonego drzewa, obsypując Skamandera białym puchem. Ileż było absurdu w podobnym widoku, przytłaczająco wręcz wybijając się ponad mroźne, dzikie piękno starego lasu. Zatrzymał się przy jednym ze zwalonych pni, który wciąż niemrawo opierał się o drugie z drzew. Korzenie uniosły się ponad zmarznięta ziemię, ale uparcie trwało, utrzymują podwójny ciężar. Jak długo mogło wytrzymać? I ile uderzeń mieli poświecić, by powalić oba? Smutna metafora, która zadrą sięgała ku Zakonowi. Ile jeszcze zdradzieckie gnidy od Rycerzy mieli zabić ich przyjaciół, nim wszystko runie? I ILE zdąży wsadzić tych parszywych mord do Azkabanu, nim to nastąpi? Pokręcił głową, przeganiając ciążące myśli. Nimi dzielić się z nikim nie miał zamiaru, a pierwsza sylwetka, którą dostrzegł na horyzoncie, skutecznie wyrwała go z marazmatycznego ciągu. Zdążył zrobić mini rekonesans, zaznaczając dzrewa, które miały dziś zostać skazane na pocięcie. Większość leżała powalona przez majową wichurę, a ciążący śnieg doprawił zniszczenia. Dziwne. Tragedia, a wszystko zdawało się przeraźliwie wręcz ciche.
Nachylił się i z magicznie powiększonego plecaka, wyciągnął sporej wielkości siekierę. Miał ich kilka i zakładał, że część będzie działać bez pomocy ludzkich mięśni - Facere - lepiej, by narzędzia zaczęły pracować, wykonując najbardziej żmudne, wymagające wysiłku zajęcia. I zdecydowanie planował do nich dołączyć. Potrzebował wysiłku, panicznie wręcz. Złapał za trzonek siekiery i w tej pozycji przywitał pierwszą towarzyszkę - Jackie - kiwnął jej głową z cicha ulgą, że nie musiał zakładać żadnej z codziennych masek. Czuł się zmęczony i po miesiącu od wydarzeń, wciąż daleko było mu do Samuela, którym był kiedyś. Ciemne smugi pod powiekami i malująca się twardość, chwilami nawet chłód w ciemnych źrenicach - Byłem po prostu wcześniej. Przygotowałem dla nas miejsce - odwrócił się, spoglądając na (miał nadzieję) pracujące powoli, pierwsze narzędzia - Tak - wrócił spojrzeniem do kobiety, akurat, by dostrzec pędzącą w ich kierunku ze zdecydowanie zawrotną prędkością mężczyznę - Billy - odpowiedział i przywitał się, sięgając do zbyt często zapominanego uśmiechu. Ledwie wygięcie kącików ust, ale wystarczyło, by przekazać przyjacielowi krótkie, niewerbalne dobrze, że jesteś.
- Gdybyś tak nie pędził, zapewne spóźniłbyś się bardziej - pokręcił głową i odsunął się od towarzyszącej mu dwójki - Jest co robić i chyba na sam początek, każde z nas będzie musiało zająć się czymś mocno prozaicznym...rąbaniem - ruchem brody wskazał na powalony pień - Nikogo nie powinniśmy tu spotkać, ale miejcie się na baczności - po czym rozpiął i zdjął kurtkę, rzucając ją na postawioną przy jednym z drzew miotle. Pozostał w swetrze, koszuli i rękawicach. Wiedział, że się zgrzeje. Zarzucił siekierę na ramię i ruszył do wskazanego pnia, by z zamachu uderzyć w twardą powierzchnię drzewa.
Nie wiem czy rzucamy na nasze zaklęcia czy nie, w razie cuś zignorujemy!
Darkness brings evil things
the reckoning begins
The member 'Samuel Skamander' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - CZ' :
'Anomalie - CZ' :
Lasy Cairngorms
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja