Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja
Lasy Cairngorms
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Lasy Cairngorms
Cairngorms w Szkocji to jeden z największych i najbardziej rozległych parków narodowych Wielkiej Brytanii; obszerne wysokie lasy roztaczające się na zboczach delikatnych gór są schronieniem dla tuzinów różnego rodzaju zwierzyny i ptactwa łownych, przez co w trakcie sezonu łowieckiego przyciągają ku sobie myśliwych nie tylko ze wszystkich stron Królestwa, ale i z dalszych zakątków Europy.
Część lasu wyodrębniona przez czarodziejów i chroniona zaklęciami, które sprawiają, że mugole nie odczuwają ochoty wejścia na ich tereny, są również ulubionym rejonem czarodziejskich polowań.
Część lasu wyodrębniona przez czarodziejów i chroniona zaklęciami, które sprawiają, że mugole nie odczuwają ochoty wejścia na ich tereny, są również ulubionym rejonem czarodziejskich polowań.
W przeciwieństwie do nich, starała się nie obciążać swojej psychiki niepotrzebnymi, zupełnie pozbawionymi odpowiedzi pytaniami, które nie miały innej roli, jak tylko zirytować, uświadomić bezradność i bierność. Rozpamiętywała albo daleką przeszłość, na którą i tak nie mogła już nic poradzić, albo bliską przyszłość, która wciąż pozostawała pod jej palcami elastyczną masą, uległą i zdolną do zmian, które można jeszcze wymazać i wymienić na inne. W ten sposób, stojąc tuż przy Samie, czuła się dziwnie otulona wizjami szczęścia, jakie towarzyszyło im w czasie rodzinnych wypraw. Kiedy ojciec opowiadał im niestworzone historie i w końcu się uśmiechał; kiedy Vincent nie uciekał; kiedy pianki spadały w płomienie z cichym sykiem i niskim, roześmianym buczeniem zgromadzonych wokół nich osób. To szczęście było teraz oddalone od niej o niezliczoną ilość kilometrów i mil, ale na szczęście wspomnienia trzymała tuż pod swoją skórą, pod czerwonymi od mrozu uszami.
I z ulgą również przyznała, że auror podzielał jej samopoczucie - że byli tak samo zniszczeni przez ostatnie wydarzenia i nie tylko, chociaż Jackie niezaprzeczalnie przeżywała je zupełnie inaczej.
– Billy – powtórzyła nieco zdziwiona, kolorując to jedno słowo charakterystyczną nutą irlandzkiego. Za chwilę właściciel tego imienia wylądował tuż przy nich i gdyby Jackie w porę nie uskoczyła, obryzgałby ją błotem. Spiorunowała go spojrzeniem ciemnych tęczówek. – Masz szczęście, bo się ssssspóźniłeś tylko trosssssszkę – przedrzeźniała go, uwielbiała to robić, chociaż zawsze na swój sposób. I jeśli ktokolwiek mógł to robić, to tylko ona. Nie przyjmowała do wiadomości, żeby ktoś inny znęcał się psychicznie nad Billy’m w jakikolwiek sposób, chociaż sama przeważnie była tą, która to robiła. Relacja między nimi wciąż pozostawała dla niej istną zagadką. Była w stanie wskoczyć za nim w ogień, chociaż zawsze denerwował ją najbardziej. Wzięła głęboki wdech i zrzuciła z ramienia torbę, od razu wyjmując z niej torbę z kanapami i termos z gorącą herbatą cytrynową. Kiedy razem z ojcem przygotowywali się do wypraw, to Jackie zawsze zajmowała się zapleczem gastronomicznym, chociaż nie była zbyt wprawnym kucharzem. – Możecie się częstować, jak się zmęczycie. Są dla was.
Wypowiedziawszy te słowa, obejrzała się na pnie, które teraz tworzyły osobliwy obraz. Jak kochankowie trwający w dramatycznej pozie, gdzie kobieta opiera się rozżalona o ramię swojego mężczyzny. Uniosła brwi na to barwne porównanie, które urosło w jej głowie do rozmiarów panoramicznego obrazu. Zamrugała. Romeo i Julia.
– Tak. Zacznijcie, rozejrzę się, zabezpieczę teren – albo przynajmniej się postaram, dokończyła w myślach, wyjmując z kieszeni swoją krzywą różdżkę. Drewno było chłodne, jakby zaspane. Miała zamiar je rozgrzać. – Salvio hexia.
Potrzebowali czuć się bezpiecznie, kiedy będą ścinali te drzewa. Mugole zaciekawieni hałasem natychmiast uciekną, kiedy zobaczą, że tak naprawdę nikt nie stoi u jego źródła.
I z ulgą również przyznała, że auror podzielał jej samopoczucie - że byli tak samo zniszczeni przez ostatnie wydarzenia i nie tylko, chociaż Jackie niezaprzeczalnie przeżywała je zupełnie inaczej.
– Billy – powtórzyła nieco zdziwiona, kolorując to jedno słowo charakterystyczną nutą irlandzkiego. Za chwilę właściciel tego imienia wylądował tuż przy nich i gdyby Jackie w porę nie uskoczyła, obryzgałby ją błotem. Spiorunowała go spojrzeniem ciemnych tęczówek. – Masz szczęście, bo się ssssspóźniłeś tylko trosssssszkę – przedrzeźniała go, uwielbiała to robić, chociaż zawsze na swój sposób. I jeśli ktokolwiek mógł to robić, to tylko ona. Nie przyjmowała do wiadomości, żeby ktoś inny znęcał się psychicznie nad Billy’m w jakikolwiek sposób, chociaż sama przeważnie była tą, która to robiła. Relacja między nimi wciąż pozostawała dla niej istną zagadką. Była w stanie wskoczyć za nim w ogień, chociaż zawsze denerwował ją najbardziej. Wzięła głęboki wdech i zrzuciła z ramienia torbę, od razu wyjmując z niej torbę z kanapami i termos z gorącą herbatą cytrynową. Kiedy razem z ojcem przygotowywali się do wypraw, to Jackie zawsze zajmowała się zapleczem gastronomicznym, chociaż nie była zbyt wprawnym kucharzem. – Możecie się częstować, jak się zmęczycie. Są dla was.
Wypowiedziawszy te słowa, obejrzała się na pnie, które teraz tworzyły osobliwy obraz. Jak kochankowie trwający w dramatycznej pozie, gdzie kobieta opiera się rozżalona o ramię swojego mężczyzny. Uniosła brwi na to barwne porównanie, które urosło w jej głowie do rozmiarów panoramicznego obrazu. Zamrugała. Romeo i Julia.
– Tak. Zacznijcie, rozejrzę się, zabezpieczę teren – albo przynajmniej się postaram, dokończyła w myślach, wyjmując z kieszeni swoją krzywą różdżkę. Drewno było chłodne, jakby zaspane. Miała zamiar je rozgrzać. – Salvio hexia.
Potrzebowali czuć się bezpiecznie, kiedy będą ścinali te drzewa. Mugole zaciekawieni hałasem natychmiast uciekną, kiedy zobaczą, że tak naprawdę nikt nie stoi u jego źródła.
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Jackie Rineheart' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 65
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 65
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Mimo wszystko starał się nie tracić pogody ducha, odnajdując radość w prostych, codziennych czynnościach. Zawsze tak robił, przekuwanie bólu i żalu w pracę sprawiało, że czuł się lepiej, wierząc głęboko, że nawet najgorsze i najpaskudniejsze uczucia dało się przelać w coś dobrego. Nauczył się tego od ojca, gdy przez niemal rok razem z nim wypruwał sobie żyły na rodzinnym folwarku, aż pewnego dnia obudził się bez metalowych obręczy rozpaczy, boleśnie ściskających jego klatkę piersiową. Gdzieś między jednym gwoździem, a drugim, cierpienie zniknęło, pozostawiając po sobie ciepłe wspomnienia i nowy płot wokół posiadłości, dębowy stół w jadalni i bujanego aetonana, którego podarował kuzynce na trzecie urodziny.
Tym razem z utraty miał narodzić się dom, stając dumnie w miejscu czegoś, co aktualnie było tylko smutnym pobojowiskiem. Ta świadomość wystarczała, żeby rozgrzać Billy’ego od środka i wywołać na jego ustach szczery uśmiech. Być może odrobinę nie na miejscu, może powinien zwiesić nos i przybrać ponury wyraz twarzy – ale wychodził z założenia, że strachy należało przeganiać szczęściem i odwagą, nawet jeżeli czasami musiał oszukiwać sam siebie, żeby odnaleźć jedno i drugie. – T-t-tak mam na imię – przytaknął Samuelowi i Jackie, posyłając im w powitaniu najszerszy uśmiech, na jaki był w stanie sobie pozwolić i wywracając oczami w reakcji na komentarz przyjaciółki. Gdyby usłyszał go od kogokolwiek innego, jego nastrój wywróciłby się o sto osiemdziesiąt stopni, a pewność siebie schowała gdzieś w rozmokniętej ziemi; tymczasem jego strefa komfortu nawet nie drgnęła, tak samo, jak nie zrobiłaby tego, gdyby dokuczaniem zajęło się którekolwiek z jego rodzeństwa. Istniały rzeczy, na które rodzinie zwyczajnie się pozwalało. – Gdyby twoje p-prze-prze-przedrzeźnianie brzmiało odrobinę mniej ż-ż-żałośnie – odpowiedział, unosząc wyżej jedną brew – m-może nawet poczułbym się uraż-ż-żony. – Szturchnął ją zaczepnie w ramię, nie robiąc sobie kompletnie nic z jej oburzenia i spojrzenia, które zapewne zamordowałoby go na miejscu, gdyby spojrzenia potrafiły to robić. Z drugiej strony, wtedy Jackie już dawno siedziałaby w Azkabanie za serię zabójstw, a on wysyłałby jej listy pełne prześmiewczych żarcików.
Aż palił się do pracy, bardzo szybko poszedł więc w ślady Samuela i zrzucił z ramion płaszcz, zostając w grubym swetrze w kolorze dojrzałej cytryny; całe szczęście, że ich etatowa aurorka zabrała się już za zabezpieczanie terenu, bo Moore świecił wśród ciemnych pni jak słoneczna latarnia, rozjaśniając się jeszcze bardziej, gdy Jackie wyciągnęła termos i kanapki. – M-m-mówiłem ci już, że jesteś n-n-najwspanialsza? – skomentował, biorąc do ręki jedną z wysłużonych siekier i przez chwilę ważąc ją w dłoni, jakby chciał odnaleźć miejsce, w którym najwygodniej byłoby mu złapać narzędzie. – Nie rób takiej ponurej m-m-miny Sam, zostawię coś dla ciebie – rzucił do Samuela, na myśli mając zarówno prowiant, jak i otaczające ich drzewa. Jego ton był lekki, słowa niosły jednak za sobą upchnięte między wierszami pytanie; czy wszystko w porządku?, zdawały się mówić, bo Billy nie potrafił nie zauważyć ciemnej chmury, unoszącej się fantomowo nad sylwetką Skamandera. Zanim na dobre zabrał się za rąbanie, zerknął na niego kontrolnie, próbując uchwycić spojrzenie mężczyzny ponad jedną z gałęzi, żeby wysłać mu ciepłe, dodające otuchy zapewnienie, że był tuż obok – i że w razie czego zmierzą się ze światem razem.
Tym razem z utraty miał narodzić się dom, stając dumnie w miejscu czegoś, co aktualnie było tylko smutnym pobojowiskiem. Ta świadomość wystarczała, żeby rozgrzać Billy’ego od środka i wywołać na jego ustach szczery uśmiech. Być może odrobinę nie na miejscu, może powinien zwiesić nos i przybrać ponury wyraz twarzy – ale wychodził z założenia, że strachy należało przeganiać szczęściem i odwagą, nawet jeżeli czasami musiał oszukiwać sam siebie, żeby odnaleźć jedno i drugie. – T-t-tak mam na imię – przytaknął Samuelowi i Jackie, posyłając im w powitaniu najszerszy uśmiech, na jaki był w stanie sobie pozwolić i wywracając oczami w reakcji na komentarz przyjaciółki. Gdyby usłyszał go od kogokolwiek innego, jego nastrój wywróciłby się o sto osiemdziesiąt stopni, a pewność siebie schowała gdzieś w rozmokniętej ziemi; tymczasem jego strefa komfortu nawet nie drgnęła, tak samo, jak nie zrobiłaby tego, gdyby dokuczaniem zajęło się którekolwiek z jego rodzeństwa. Istniały rzeczy, na które rodzinie zwyczajnie się pozwalało. – Gdyby twoje p-prze-prze-przedrzeźnianie brzmiało odrobinę mniej ż-ż-żałośnie – odpowiedział, unosząc wyżej jedną brew – m-może nawet poczułbym się uraż-ż-żony. – Szturchnął ją zaczepnie w ramię, nie robiąc sobie kompletnie nic z jej oburzenia i spojrzenia, które zapewne zamordowałoby go na miejscu, gdyby spojrzenia potrafiły to robić. Z drugiej strony, wtedy Jackie już dawno siedziałaby w Azkabanie za serię zabójstw, a on wysyłałby jej listy pełne prześmiewczych żarcików.
Aż palił się do pracy, bardzo szybko poszedł więc w ślady Samuela i zrzucił z ramion płaszcz, zostając w grubym swetrze w kolorze dojrzałej cytryny; całe szczęście, że ich etatowa aurorka zabrała się już za zabezpieczanie terenu, bo Moore świecił wśród ciemnych pni jak słoneczna latarnia, rozjaśniając się jeszcze bardziej, gdy Jackie wyciągnęła termos i kanapki. – M-m-mówiłem ci już, że jesteś n-n-najwspanialsza? – skomentował, biorąc do ręki jedną z wysłużonych siekier i przez chwilę ważąc ją w dłoni, jakby chciał odnaleźć miejsce, w którym najwygodniej byłoby mu złapać narzędzie. – Nie rób takiej ponurej m-m-miny Sam, zostawię coś dla ciebie – rzucił do Samuela, na myśli mając zarówno prowiant, jak i otaczające ich drzewa. Jego ton był lekki, słowa niosły jednak za sobą upchnięte między wierszami pytanie; czy wszystko w porządku?, zdawały się mówić, bo Billy nie potrafił nie zauważyć ciemnej chmury, unoszącej się fantomowo nad sylwetką Skamandera. Zanim na dobre zabrał się za rąbanie, zerknął na niego kontrolnie, próbując uchwycić spojrzenie mężczyzny ponad jedną z gałęzi, żeby wysłać mu ciepłe, dodające otuchy zapewnienie, że był tuż obok – i że w razie czego zmierzą się ze światem razem.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Ziemniak. Naprawdę? Skamander kopnął owalny obiekt, który początkowo wziął za kamień, zbyt mocno przymarznięty do grudowej ziemi i powalonych korzeni drzewa, które sukcesywnie starał się oddzielić od pnia. Strugane drzazgi skrzyły się od mrozu, a grube płaty drewnianego wióru, powoli obsypywały zlepiony pod stopami śnieg. Ale, ziemniak? Wbił ostrze siekiery mocniej w pień i nachylił się, spoglądając z konsternacją na znalezisko. Może zbyt dobry w zielarstwo nie był, ale ziemniaczany krzew, który widocznie bardzo dziko wyrósł na zaznaczonej polanie, potrafił rozpoznać - Wiecie... - zdążył zadać połowicznie pytanie, ale urwał na słowa aurorki - Powinienem nauczyć się jednak bardziej nieczytelnie skreślać listy - mruknął bardziej do siebie, ale nie potrafił nie być wdzięczny za ten dar. Sam, co najwyżej mógł wziąć ćwiartkę chleba i kawałek wysuszonego sera, który zdaje się, pleśniowy być nie powinien.
Początkowo, na wymianę docinek planował się odezwać, ale znał wystarczająco dobrze dwójkę dzisiejszych towarzyszy, by wiedzieć, że na pierwszy rzut oka, nieprzyjemne naleciałości stanowiły formę ich przyjacielskiej gry - Wystarczy zabaw rodem z piaskownicy - skwitował tylko na koniec, spoglądając za odchodzącą kobietą. Wiedział, ze sobie poradzi z zaklęciami ochronnymi. Jak na tak młoda aurorkę, była piekielnie skuteczna we wszystkim, czego się chwytała. A jeśli coś nie wychodziło, echo niezadowolenia niosło się wystarczająco szeroko, by o tym wiedział. Cisza potwierdzała jej sukces.
Przesunął podeszwą przy skupisku wystających z ziemi liści i przy krótkim grzebaniu, rzeczywiście odsłoniło sie kilka bulw. Ciekawe, czy były jadalne? Odkopał kilka kolejnych owali, może w ognisku nadawały się do czegoś? Złapał w palce trzonek siekiery, ale nim zamachnął się w drewno i na nowo wtopił się w wyznaczony przez uderzenia rytm, spojrzał na stającego obok przyjaciela - Nie zmieściłbyś wszystkiego i tak - nie uśmiechnął się tym razem, ale pozwolił by spojrzenie Moore'a wyłapało drążący jego własne źrenice cień. To nie był dobry czas na rozmowy, nie takie, które kuły spustoszenie w umyśle. Praca miała pomóc, odciąć od bólu, który wcale nie musiał być widoczny. Dla wszystkich.
Kochać się w skargach jest rzeczą niewieścią,
Mężom przystało w milczeniu się zbroić...
Czemu kilka słów zadygotało w głowie? I chociaż płynęła z nich smutna mądrość, to patrząc na Jackie, wielu mężów mogłoby się od niej uczyć... zbrojenia. Bo na pewno nie milczenia. Głębszy, mroźny oddech znowu oddalił płynące myśli i skupił na zadaniu. Uderzał metodycznie, coraz mocniej wgryzając się ostrzem w pień drzewa, aby finalnie oddzielić jedno od drugiego. odsunął się, gdy trzask łamanych gałęzi akompaniował upadkowi. Potrzebowali kłody, a potem desek. Mniej wyczerpująca, a bardziej żmudna praca, ale Skamander nie przeznaczył na dziś nic innego, poza wyznaczone zadanie. W końcu zrobiło się naprawdę gorąco. Pot zrosił skronie, a dłonie drętwiały od ilości uderzeń. Oczywistym było, ze większą, lwią część zadania była wspierana przez magię, ale trzy pracujące sylwetki nadrabiały precyzją i zapałem. W końcu wbił z zamachem siekierkę w większy fragment grubej, odłączonej od pnia gałęzi. Spojrzał w dół, na odtoczone bulwy - Kiedy ostatnio jedliście pieczone w ognisku ziemniaki? - kucnął przy znalezisku - Nie będzie dymiło, jest sucho - wzruszył spiętym ramieniem, rozciągając przy okazji nadwyrężony mięsień - a przy małym ognisku będzie łatwiej o cięcie bardziej precyzyjne, bez rękawic - te przydawały się do mało finezyjnego rąbania, ale równe deski wymagały prawdopodobnie większego zaangażowania. W tej materii liczył na podpowiedź Billy'ego.
Początkowo, na wymianę docinek planował się odezwać, ale znał wystarczająco dobrze dwójkę dzisiejszych towarzyszy, by wiedzieć, że na pierwszy rzut oka, nieprzyjemne naleciałości stanowiły formę ich przyjacielskiej gry - Wystarczy zabaw rodem z piaskownicy - skwitował tylko na koniec, spoglądając za odchodzącą kobietą. Wiedział, ze sobie poradzi z zaklęciami ochronnymi. Jak na tak młoda aurorkę, była piekielnie skuteczna we wszystkim, czego się chwytała. A jeśli coś nie wychodziło, echo niezadowolenia niosło się wystarczająco szeroko, by o tym wiedział. Cisza potwierdzała jej sukces.
Przesunął podeszwą przy skupisku wystających z ziemi liści i przy krótkim grzebaniu, rzeczywiście odsłoniło sie kilka bulw. Ciekawe, czy były jadalne? Odkopał kilka kolejnych owali, może w ognisku nadawały się do czegoś? Złapał w palce trzonek siekiery, ale nim zamachnął się w drewno i na nowo wtopił się w wyznaczony przez uderzenia rytm, spojrzał na stającego obok przyjaciela - Nie zmieściłbyś wszystkiego i tak - nie uśmiechnął się tym razem, ale pozwolił by spojrzenie Moore'a wyłapało drążący jego własne źrenice cień. To nie był dobry czas na rozmowy, nie takie, które kuły spustoszenie w umyśle. Praca miała pomóc, odciąć od bólu, który wcale nie musiał być widoczny. Dla wszystkich.
Kochać się w skargach jest rzeczą niewieścią,
Mężom przystało w milczeniu się zbroić...
Czemu kilka słów zadygotało w głowie? I chociaż płynęła z nich smutna mądrość, to patrząc na Jackie, wielu mężów mogłoby się od niej uczyć... zbrojenia. Bo na pewno nie milczenia. Głębszy, mroźny oddech znowu oddalił płynące myśli i skupił na zadaniu. Uderzał metodycznie, coraz mocniej wgryzając się ostrzem w pień drzewa, aby finalnie oddzielić jedno od drugiego. odsunął się, gdy trzask łamanych gałęzi akompaniował upadkowi. Potrzebowali kłody, a potem desek. Mniej wyczerpująca, a bardziej żmudna praca, ale Skamander nie przeznaczył na dziś nic innego, poza wyznaczone zadanie. W końcu zrobiło się naprawdę gorąco. Pot zrosił skronie, a dłonie drętwiały od ilości uderzeń. Oczywistym było, ze większą, lwią część zadania była wspierana przez magię, ale trzy pracujące sylwetki nadrabiały precyzją i zapałem. W końcu wbił z zamachem siekierkę w większy fragment grubej, odłączonej od pnia gałęzi. Spojrzał w dół, na odtoczone bulwy - Kiedy ostatnio jedliście pieczone w ognisku ziemniaki? - kucnął przy znalezisku - Nie będzie dymiło, jest sucho - wzruszył spiętym ramieniem, rozciągając przy okazji nadwyrężony mięsień - a przy małym ognisku będzie łatwiej o cięcie bardziej precyzyjne, bez rękawic - te przydawały się do mało finezyjnego rąbania, ale równe deski wymagały prawdopodobnie większego zaangażowania. W tej materii liczył na podpowiedź Billy'ego.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Miała zamiar do nich dołączyć w fizycznej pracy, chociaż zdawała sobie sprawę z tego, że jej tężyźnie daleko było do tej należącej do nich – typowo męskiej. Byli bardziej doświadczeni – Billy wyćwiczył się w przestworzach, Samuel wśród innych aurorów. Ćwiczyła, trenowała na tyle, na ile mogła, ale wciąż było jej daleko do męskiej sprawności i wytrzymałości. Ale sądziła tak samo jak oni – praca fizyczna była doskonałą odskocznią od problemów, uwalniała od emocjonalnego bagażu, całą złość i irytację przekuwając w najczystszą formę wolności. A praca wśród przyjaciół, których łączy jeszcze wspólna idea, była już tylko przyjemnością, choć wciąz pewnym obowiązkiem.
– Oczywiście, że jestem najwspanialsza – powtórzyła po nim z udawaną dumą. W rzeczywistości Jackie była ostatnią osobą, którą można było posądzić o jakiekolwiek egoistyczne zapędy. Mnóstwo było w niej samokrytyki, a jeśli już mówiła o sobie w bardziej pozytywnym charakterze, robiła to raczej pod osłoną kpiny i żartu. – Przypomnę ci to, kiedy następnym razem powiesz mi, że żałośnie cię przedrzeźniam. – zawołała.
Na jej ustach zatańczył szelmowski, nieco mroczny uśmieszek, który znaczył tyle samo, co słowa „następnym razem dostaniesz w nos, jak Merlina kocham”. Zerknęła na Sama, gdy iście po ojcowsku ukrócił ich przekomarzanie. Chyba za dużo spędzał czasu ze starym Rineheartem.
Zaklęcie podziałało, ale kiedy z różdżki wydobył się jego jasny promień, Jackie poczuła, jak robi jej się słabo. Po omacku wyciągnęła rękę, żeby oprzeć się o drzewo. Dobrze, że było tuż obok, bo inaczej zaliczyłaby spektakularny upadek. Przeklęła pod nosem i uchyliła powieki, obserwując jak teren wycinki zakrywa mleczna, półprzezroczysta od wewnątrz kopuła, która miała za zadanie ich chronić. Wzięła kilka głębszych wdechów, żeby uspokoić kołaczące w piersi serce. Chwilowe osłabienie szybko mijało, mroczki przed oczami odpędzane były przez mrugające powieki. Wróciła do chłopaków, ale zanim dołączyła do pracy, wygrzebała z torby siekierę, którą znalazła w schowku na miotły. Była reliktem przeszłości, ale ostrze wciąż jeszcze stabilnie trzymało się trzonka. Wyważyła narzędzie w dłoniach i zamachnęła się po raz pierwszy, pomagając im w powaleniu drzewa na ziemię. Znacznie szybciej się męczyła, dlatego musiała brać kilkusekundowe przerwy co jakiś czas, żeby złapać oddech i nie zamachać się na śmierć. Głuchy huk rozbrzmiał w okolicy. Jeden cel padł.
Dosłownie.
Spojrzała na Sama, ściągając ze swoich ramion płaszcz. Została w grubszej, granatowej szacie i szaliku. Chciała zostawić rękawiczki, ale dłonie potrzebowały stabilnie trzymać siekierę, dlatego zrezygnowała z nich.
– Z dziesięć lat temu? – słodkie czasy wyjazdów na łono natury nagle mocniej zapiekły ją w noc, uszczypnęły w łokieć, obudziły w nozdrzach zapach palonego na ognisku jodłowego drewna. Nie uśmiechnęła się, chociaż coś jej powiedziało, że powinna, bo to przecież ten dobry okres w jej życiu. Rodzinne wyprawy. – Będą w sam raz po pracy.
– Oczywiście, że jestem najwspanialsza – powtórzyła po nim z udawaną dumą. W rzeczywistości Jackie była ostatnią osobą, którą można było posądzić o jakiekolwiek egoistyczne zapędy. Mnóstwo było w niej samokrytyki, a jeśli już mówiła o sobie w bardziej pozytywnym charakterze, robiła to raczej pod osłoną kpiny i żartu. – Przypomnę ci to, kiedy następnym razem powiesz mi, że żałośnie cię przedrzeźniam. – zawołała.
Na jej ustach zatańczył szelmowski, nieco mroczny uśmieszek, który znaczył tyle samo, co słowa „następnym razem dostaniesz w nos, jak Merlina kocham”. Zerknęła na Sama, gdy iście po ojcowsku ukrócił ich przekomarzanie. Chyba za dużo spędzał czasu ze starym Rineheartem.
Zaklęcie podziałało, ale kiedy z różdżki wydobył się jego jasny promień, Jackie poczuła, jak robi jej się słabo. Po omacku wyciągnęła rękę, żeby oprzeć się o drzewo. Dobrze, że było tuż obok, bo inaczej zaliczyłaby spektakularny upadek. Przeklęła pod nosem i uchyliła powieki, obserwując jak teren wycinki zakrywa mleczna, półprzezroczysta od wewnątrz kopuła, która miała za zadanie ich chronić. Wzięła kilka głębszych wdechów, żeby uspokoić kołaczące w piersi serce. Chwilowe osłabienie szybko mijało, mroczki przed oczami odpędzane były przez mrugające powieki. Wróciła do chłopaków, ale zanim dołączyła do pracy, wygrzebała z torby siekierę, którą znalazła w schowku na miotły. Była reliktem przeszłości, ale ostrze wciąż jeszcze stabilnie trzymało się trzonka. Wyważyła narzędzie w dłoniach i zamachnęła się po raz pierwszy, pomagając im w powaleniu drzewa na ziemię. Znacznie szybciej się męczyła, dlatego musiała brać kilkusekundowe przerwy co jakiś czas, żeby złapać oddech i nie zamachać się na śmierć. Głuchy huk rozbrzmiał w okolicy. Jeden cel padł.
Dosłownie.
Spojrzała na Sama, ściągając ze swoich ramion płaszcz. Została w grubszej, granatowej szacie i szaliku. Chciała zostawić rękawiczki, ale dłonie potrzebowały stabilnie trzymać siekierę, dlatego zrezygnowała z nich.
– Z dziesięć lat temu? – słodkie czasy wyjazdów na łono natury nagle mocniej zapiekły ją w noc, uszczypnęły w łokieć, obudziły w nozdrzach zapach palonego na ognisku jodłowego drewna. Nie uśmiechnęła się, chociaż coś jej powiedziało, że powinna, bo to przecież ten dobry okres w jej życiu. Rodzinne wyprawy. – Będą w sam raz po pracy.
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Trudno było mu nie myśleć o Hogwarcie, gdy widział ich znajome twarze tuż obok siebie, w otoczeniu oszronionych pni i powykręcanych gałęzi, które przy odrobinie wyobraźni mogłyby bez problemu zastąpić te z Zakazanego Lasu. Scena grzała go w serce, jednocześnie jakoś tak dziwnie je ściskając, gdy uświadamiał sobie – milcząco, jak zwykle, jego troski rzadko znajdowały ujście na zewnątrz, z reguły dzielił się ze światem tylko tymi dobrymi myślami – że teraźniejszość, pozornie tak bliska beztroskim wspomnieniom, w rzeczywistości nie mogłaby znajdować się od nich dalej. Niby wciąż byli tymi samymi ludźmi – ale tak naprawdę wcale nie; widział to, w tych nieczęstych momentach, w których chciał widzieć, dobrowolnie rezygnując z ignorowania stalowego smutku, jakim podszyły się przez lata bursztynowe tęczówki Jackie, i schowanych pod ubraniem blizn, jakie nosił Samuel. On również miał swoje, chociaż te nie miały fizycznego charakteru; zasłaniał je jaskrawymi ubraniami i wesołymi żartami, bo choć aktorem był marnym, to uwagę szukających drużyny przeciwnej odwracać potrafił jak nikt inny – sprawiając, że nie dostrzegali tego, czego nie chciał, żeby dostrzegli.
Wywrócił teatralnie oczami, słysząc ganiącą uwagę Sama, nie przerywając pracy ani na moment. Lekki ból w mięśniach, który powoli zaczynał się odzywać, już wciągał go w kojący rytm zamachnięć i uderzeń, a on sam przez moment wpatrywał się jak zahipnotyzowany w powiększające się z każdą chwilą nacięcie. Wyprostował się dopiero, gdy jedno z średniej wielkości drzewek runęło w dół, wzniecając w powietrze tabun drzazg, drobnych gałązek i pojedynczych liści. Wykorzystał tę krótką przerwę na odpoczynek, opierając się na trzonku opartej o pień siekiery. Drugą rękę – lewą – przytknął do mostka z udawanym oburzeniem. – T-t-tak bardzo we mnie n-n-nie wierzysz? – zapytał, całkiem pewny, że gdyby chciał, zjadłby nie tylko wszystko, co przyniosła ze sobą Jackie, ale i również spałaszowałby znalezione przez Samuela ziemniaki, co do jednego. Opowieści o tym, ile był w stanie pochłonąć w trakcie jednego posiedzenia, dorobiły się już prawie własnych anegdotek.
Wrócił do pracy, zabierając się za oddzielanie pojedynczych gałęzi od powalonego pnia, unosząc głowę dopiero, gdy wróciła do nich Jackie, najwidoczniej rzuciwszy już wszystkie ochronne zaklęcia. Słyszał dobiegające zza krawędzi pola widzenia pytanie Skamandera, ale na nie nie odpowiedział, milcząco śledząc nieco chwiejny marsz aurorki, która chyba próbowała udawać, że wszystko było w porządku, ale zdradzała ją niepewność ruchów i nienaturalnie blade policzki. Nie zapytał, czy nie potrzebowała pomocy – wiedział doskonale, jaką odpowiedź by otrzymał – ale obserwował ją przez chwilę uważnie, nic nie mówiąc, ale za to czyniąc mentalną notatkę dla samego siebie, żeby od tej pory odnajdywać spojrzeniem jej sylwetkę nieco częściej, niż (prawdopodobnie) było to konieczne. Spoglądał więc na nią kątem oka, gdy zabrała się za rąbanie, udając, że tak naprawdę niczego nie zauważył – choć podejrzewał, że jego twarz zdradzała więcej, niż powiedziałyby słowa.
Ogołociwszy pień ze wszystkich niepotrzebnych gałęzi (tych zbyt cienkich, by nadawały się na deski), zebrał je w jedno miejsce, zrzucając na całkiem pokaźny stosik na środku polany. – Masz swoje og-g-gnisko – rzucił do Samuela, po czym obrał sobie następny cel, którego co prawda nie potrafił nazwać (zielarstwo nie było nigdy jego mocną stroną), ale za to wiedział, że świetnie nadawał się na deski.
Wywrócił teatralnie oczami, słysząc ganiącą uwagę Sama, nie przerywając pracy ani na moment. Lekki ból w mięśniach, który powoli zaczynał się odzywać, już wciągał go w kojący rytm zamachnięć i uderzeń, a on sam przez moment wpatrywał się jak zahipnotyzowany w powiększające się z każdą chwilą nacięcie. Wyprostował się dopiero, gdy jedno z średniej wielkości drzewek runęło w dół, wzniecając w powietrze tabun drzazg, drobnych gałązek i pojedynczych liści. Wykorzystał tę krótką przerwę na odpoczynek, opierając się na trzonku opartej o pień siekiery. Drugą rękę – lewą – przytknął do mostka z udawanym oburzeniem. – T-t-tak bardzo we mnie n-n-nie wierzysz? – zapytał, całkiem pewny, że gdyby chciał, zjadłby nie tylko wszystko, co przyniosła ze sobą Jackie, ale i również spałaszowałby znalezione przez Samuela ziemniaki, co do jednego. Opowieści o tym, ile był w stanie pochłonąć w trakcie jednego posiedzenia, dorobiły się już prawie własnych anegdotek.
Wrócił do pracy, zabierając się za oddzielanie pojedynczych gałęzi od powalonego pnia, unosząc głowę dopiero, gdy wróciła do nich Jackie, najwidoczniej rzuciwszy już wszystkie ochronne zaklęcia. Słyszał dobiegające zza krawędzi pola widzenia pytanie Skamandera, ale na nie nie odpowiedział, milcząco śledząc nieco chwiejny marsz aurorki, która chyba próbowała udawać, że wszystko było w porządku, ale zdradzała ją niepewność ruchów i nienaturalnie blade policzki. Nie zapytał, czy nie potrzebowała pomocy – wiedział doskonale, jaką odpowiedź by otrzymał – ale obserwował ją przez chwilę uważnie, nic nie mówiąc, ale za to czyniąc mentalną notatkę dla samego siebie, żeby od tej pory odnajdywać spojrzeniem jej sylwetkę nieco częściej, niż (prawdopodobnie) było to konieczne. Spoglądał więc na nią kątem oka, gdy zabrała się za rąbanie, udając, że tak naprawdę niczego nie zauważył – choć podejrzewał, że jego twarz zdradzała więcej, niż powiedziałyby słowa.
Ogołociwszy pień ze wszystkich niepotrzebnych gałęzi (tych zbyt cienkich, by nadawały się na deski), zebrał je w jedno miejsce, zrzucając na całkiem pokaźny stosik na środku polany. – Masz swoje og-g-gnisko – rzucił do Samuela, po czym obrał sobie następny cel, którego co prawda nie potrafił nazwać (zielarstwo nie było nigdy jego mocną stroną), ale za to wiedział, że świetnie nadawał się na deski.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Czas odmierzany był ilością uderzeń, spięciem mięśni i charakterystycznym echem, które niosło się przez las i niknęło między drzewami. Byli wystarczająco głęboko, by nie zakłócać swoją obecnością... niczyjej ciszy. Magia dodatkowo chroniła ich jestestwo przed nieproszonymi spojrzeniami. Nawet jeśli Skamander nie przewidywał dodatkowego towarzystwa, ostatnimi czasy rzeczywistość weryfikowała jego przewidywania niezbyt przychylnie. Szczególnie, gdy chodziło o niemal prozaiczną czynność, jak wycinka drzew.
Oddech już po jakimś czasie zmienił się w jasną mgiełkę, a na czarnych wąsach i brodzie osadził się skrzący się szron. Kilka razy przetarł twarz rękawem ciemnego swetra, przekładając siekierę do wolnej dłoni. Kątem oka obserwował towarzyszy i w duchu tliło się ciepło z ich obecności. Nie wiedział, czy każdy z gwardii, czy po pamiętnych odsieczach stoczył się w samotność podobną jemu, ale nie musiał mówić, że brakowało mu ich. Skamander podjął świadomą decyzję o odsunięciu tych najbliższych od siebie, zamknięciu myśli, bardziej gwałtownych uczuć, wpychając je gdzieś pod czaszką i lokując je daleko od mechanizmów działania. A jednak nie pozbył się całkowicie dawnych odruchów. Było jednak kilka sylwetek, które potrafiły posłać mu siarczysty kopniak, budzący go i stawiający na posterunku czuwania. Brendan miał rację, to nie był czas na upadek w bólu. Cokolwiek działo się z jego strzaskanym sercem, nie było ważne. Ile ciemności wdarło się kołując gdzieś za mostkiem, to wszystko było nieważne, dopóki walczył.
Zachowywał się ostatnimi czasy bardziej sztywno, ale tylko częściowo wynikało to z pulsującego w piersi bólu. Czuł w obowiązku chronić, nawet jeśli jego słowa mogły wydawać się z pozoru nieprzychylne. Jeśli będą bezpieczni przez jego surowe uwagi, mogli myśleć o nim cokolwiek. Zabawne, że jeszcze niedawno sam wytknąłby niektórym zbytnią sztywność, której maskę sam przywdziewał.
Bladość powracającej Jackie zwróciła uwagę, ale pytanie o samopoczucie było w ich przypadku nie na miejscu. Miała po ojcu nabytą siłą i dopóki nie słaniała się na nogach, jej chwilowa słabość nie wytrącała go z równowagi. Nie przeszkadzało mu to jednak rejestrować kobiecego zachowania.
Bliżej znajdował się Billy i to na niego od czasu do czasu zerkał, gdy sprawnie pozbywał się kolejnych gałęzi, czy równał pień z ziemią. Jak łatwo byłoby przykleić mu łatkę beztroskiego z uśmiechem, który tak często tkał nić na ustach, z ognikiem w źrenicach, które przeglądały się rozmówcom. A jednak było w tym coś więcej. Samuel nie wiedział skąd wynikała pewność, ale czasem dostrzegał pod uśmiechem coś ciemniejszego, ukrytego. Smutnego. Mógł się mylić, a może nawyki z pracy wysupływały głębsze plamy, które każdy starał się przed światem schować. Albo przed samymi sobą - Wierzę, aż za bardzo - odpowiedział cicho, pomiędzy kolejnymi uderzeniami, nim wysoki pień upadł na ziemię - Ja chyba jeszcze dawniej - szturchnął nogą ubłocony owal, dokopując go do niedużego stosiku ziemniaków. Działania Billego pozwoliły na utworzenia małego stosiku, a już po chwili kucnął przy nim i posłał ognik z dłoni, nie kłopocząc się wyciąganiem różdżki - Niestety moja sztuka gotowania ograniczy się do wrzucenia ich w ognisko - mruknął do aurorki i wskazał na odnalezione bulwy i dopiero potem ułożył je pod ogniskiem. Jackie miała rację. Po skończeniu (na dziś) pracy, powinny być idealne (jeśli ich nie spali). A czekało ich jeszcze sporo zajęcia. Słonie stało już wysoko, powoli przesuwając się w stronę horyzontu, a oni podejmowali się karkołomnego zadania, przetworzenia ściętych drzew na deski. Ale dłonie miał nawykłe do pracy. Do działania.
Oddech już po jakimś czasie zmienił się w jasną mgiełkę, a na czarnych wąsach i brodzie osadził się skrzący się szron. Kilka razy przetarł twarz rękawem ciemnego swetra, przekładając siekierę do wolnej dłoni. Kątem oka obserwował towarzyszy i w duchu tliło się ciepło z ich obecności. Nie wiedział, czy każdy z gwardii, czy po pamiętnych odsieczach stoczył się w samotność podobną jemu, ale nie musiał mówić, że brakowało mu ich. Skamander podjął świadomą decyzję o odsunięciu tych najbliższych od siebie, zamknięciu myśli, bardziej gwałtownych uczuć, wpychając je gdzieś pod czaszką i lokując je daleko od mechanizmów działania. A jednak nie pozbył się całkowicie dawnych odruchów. Było jednak kilka sylwetek, które potrafiły posłać mu siarczysty kopniak, budzący go i stawiający na posterunku czuwania. Brendan miał rację, to nie był czas na upadek w bólu. Cokolwiek działo się z jego strzaskanym sercem, nie było ważne. Ile ciemności wdarło się kołując gdzieś za mostkiem, to wszystko było nieważne, dopóki walczył.
Zachowywał się ostatnimi czasy bardziej sztywno, ale tylko częściowo wynikało to z pulsującego w piersi bólu. Czuł w obowiązku chronić, nawet jeśli jego słowa mogły wydawać się z pozoru nieprzychylne. Jeśli będą bezpieczni przez jego surowe uwagi, mogli myśleć o nim cokolwiek. Zabawne, że jeszcze niedawno sam wytknąłby niektórym zbytnią sztywność, której maskę sam przywdziewał.
Bladość powracającej Jackie zwróciła uwagę, ale pytanie o samopoczucie było w ich przypadku nie na miejscu. Miała po ojcu nabytą siłą i dopóki nie słaniała się na nogach, jej chwilowa słabość nie wytrącała go z równowagi. Nie przeszkadzało mu to jednak rejestrować kobiecego zachowania.
Bliżej znajdował się Billy i to na niego od czasu do czasu zerkał, gdy sprawnie pozbywał się kolejnych gałęzi, czy równał pień z ziemią. Jak łatwo byłoby przykleić mu łatkę beztroskiego z uśmiechem, który tak często tkał nić na ustach, z ognikiem w źrenicach, które przeglądały się rozmówcom. A jednak było w tym coś więcej. Samuel nie wiedział skąd wynikała pewność, ale czasem dostrzegał pod uśmiechem coś ciemniejszego, ukrytego. Smutnego. Mógł się mylić, a może nawyki z pracy wysupływały głębsze plamy, które każdy starał się przed światem schować. Albo przed samymi sobą - Wierzę, aż za bardzo - odpowiedział cicho, pomiędzy kolejnymi uderzeniami, nim wysoki pień upadł na ziemię - Ja chyba jeszcze dawniej - szturchnął nogą ubłocony owal, dokopując go do niedużego stosiku ziemniaków. Działania Billego pozwoliły na utworzenia małego stosiku, a już po chwili kucnął przy nim i posłał ognik z dłoni, nie kłopocząc się wyciąganiem różdżki - Niestety moja sztuka gotowania ograniczy się do wrzucenia ich w ognisko - mruknął do aurorki i wskazał na odnalezione bulwy i dopiero potem ułożył je pod ogniskiem. Jackie miała rację. Po skończeniu (na dziś) pracy, powinny być idealne (jeśli ich nie spali). A czekało ich jeszcze sporo zajęcia. Słonie stało już wysoko, powoli przesuwając się w stronę horyzontu, a oni podejmowali się karkołomnego zadania, przetworzenia ściętych drzew na deski. Ale dłonie miał nawykłe do pracy. Do działania.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Zauważyła ten wzrok Billy’ego. Spojrzenie jego oczu, których dokładnej barwy nigdy nie udało jej się ustalić, wbijające w jej sylwetkę kolejne ostrzegawcze flagi. To on był tym, który widział więcej niż ona. Dla niej rany zawsze były tylko draśnięciami, nieważne, że krwawiły uparcie i odbijały się szkarłatem na jasnej pościeli następnego dnia; siniaki, nieważne, jak wielkie, były tylko siniakami. Ukrywała pod celowym zapomnieniem, że tak naprawdę każda rana rwała okrutnie i że tak naprawdę każdy siniak przyprawiał ją o szczękościsk. Dzięki niemu odnajdowała swoje czucie, harmonię między tym, co bolało, a tym, co było tylko jej wyobraźnią. Jak zwykle nie reagowała, wodziła wzrokiem po drzewie, które za chwilę miało stać się jej celem, ale nie podniosła go na twarz Moore’a, chociaż wiedział, że tak samo, jak zawsze, obserwuje ją uważnie. Dostrzegła też profil Sama, który zerkał w jej kierunku. Nie robili tego nachalnie, poza tym znała ich, znała motywy, które nimi kierowały i dopóki miała to w pamięci, nie czuła się spętana przez ich uwagę. Ale nie lubiła też być traktowana jak dziecko. Ojciec nauczył ją samodzielności, a nie opierania się na cudzej łasce, trosce i wiecznym głaskaniu po główce. Radziła sobie świetnie sama, nawet jeśli niepokorna magia objęła swoim panowaniem jej ciało i przewróciła na chwilę orientację do góry nogami. Zdążyła się przyzwyczaić do tych nieprzyjemności związanych z niestandardowym przebiegiem maja. Taka była jej praca.
Męczyła się szybciej niż oni, ale traktowała to jak prowokację do działania. Fakt, że oni robili to znaczniej efektowniej, zmuszał ją do pokazania, że tak naprawdę płeć nie ma tu nic do rzeczy i brak siły potrafi uzupełnić nadmiarem uporu i wytrwałości. Szło jej gorzej niż im, ale nikt nie mógł powiedzieć, że nie przyłożyła do dzieła swojej cegiełki. Gdy drzewo zostało powalone i oczyszczone z gałęzi, wyprostowała się i otarła rękawem szaty pot z czoła. Mlecznobiała para wyleciała z jej ust po raz kolejny, szybko zniknęła. Opuściła siekierę na ziemię, spojrzała na dłonie. Zrobią się odciski.
– Przydałaby się jakaś metalowa kratka – odparła, patrząc na Sama, który próbował nadać sobie tytuł ziemniaczanego mistrza kuchni. – Inaczej się spalą, a nie upieką. Albo rożen. Ale trudno, poradzimy sobie i bez tego. Chociaż ziemniaki bez pieczonej kiełbaski… – jej głos bardziej przypominał oskarżycielskie burczenie niż jej naturalny ton. – Możemy kontynuować? Do tego czasu zdążą się… zdążą się zrobić.
Zdążą się spalić na węgiel.
Kiedy Sam jako pierwszy wyszedł z inicjatywą, poszła w jego ślady. Sama nigdy nie miała do czynienia z przerabianiem całego drzewa na deski, ale nie miała nic przeciwko nauczeniu się czegoś nowego.
Męczyła się szybciej niż oni, ale traktowała to jak prowokację do działania. Fakt, że oni robili to znaczniej efektowniej, zmuszał ją do pokazania, że tak naprawdę płeć nie ma tu nic do rzeczy i brak siły potrafi uzupełnić nadmiarem uporu i wytrwałości. Szło jej gorzej niż im, ale nikt nie mógł powiedzieć, że nie przyłożyła do dzieła swojej cegiełki. Gdy drzewo zostało powalone i oczyszczone z gałęzi, wyprostowała się i otarła rękawem szaty pot z czoła. Mlecznobiała para wyleciała z jej ust po raz kolejny, szybko zniknęła. Opuściła siekierę na ziemię, spojrzała na dłonie. Zrobią się odciski.
– Przydałaby się jakaś metalowa kratka – odparła, patrząc na Sama, który próbował nadać sobie tytuł ziemniaczanego mistrza kuchni. – Inaczej się spalą, a nie upieką. Albo rożen. Ale trudno, poradzimy sobie i bez tego. Chociaż ziemniaki bez pieczonej kiełbaski… – jej głos bardziej przypominał oskarżycielskie burczenie niż jej naturalny ton. – Możemy kontynuować? Do tego czasu zdążą się… zdążą się zrobić.
Zdążą się spalić na węgiel.
Kiedy Sam jako pierwszy wyszedł z inicjatywą, poszła w jego ślady. Sama nigdy nie miała do czynienia z przerabianiem całego drzewa na deski, ale nie miała nic przeciwko nauczeniu się czegoś nowego.
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Chociaż płaszcz odrzucił już dawno, a aktualnej temperaturze daleko było do majowych upałów, dosyć szybko zrobiło mu się gorąco; trochę czasu minęło już, odkąd zdarzyło mu się pracować z ojcem przy utrzymaniu rodzinnego gospodarstwa i zapomniał, jak mozolne bywało odpowiednie przygotowanie drewna do dalszego użytku. Nawet z pomocą zaczarowanych narzędzi, które część pracy wykonywały za nich (co Billy w głębi ducha zawsze uważał za lekkie oszustwo – mugolska krew chyba krążyła w jego żyłach zbyt uparcie, żeby lata egzystowania w czarodziejskiej rzeczywistości mogły ją rozrzedzić), nie było łatwo; zanim wszystkie gałęzie zniknęły z powalonego przez niego pnia, mięśnie ramion dawały już o sobie znać przytłumionym pieczeniem.
Wyprostował się, dając sobie kilka minut na zaczerpnięcie oddechu i opierając się o trzonek siekiery. Miał ochotę pozbyć się również i kanarkowo-żółtego swetra, ale instynkt samozachowawczy przypominał mu, że pozostanie w wilgotnej koszuli na kilkustopniowym mrozie, nie byłoby zbyt mądrym posunięciem. Zadowolił się więc jedynie otarciem potu z czoła i zaczerwienionych policzków, uśmiechając się do siebie w reakcji na lekką wymianę zdań między Jackie, a Samuelem. – Jak i twoja, tak i m-m-moja – rzucił w kierunku aurora, wzruszając ramionami; jeżeli chodziło o przygotowanie jakiegokolwiek posiłku, to tutaj największe zaufanie pokładał jednak w kobiecych dłoniach, w pamięci mając te wszystkie kulinarne katastrofy, których stał się sprawcą, odkąd zamieszkał samotnie w Londynie. Nie to, żeby uważał, że tylko do tego się nadawała; doskonale wiedział, że dokładnie tymi samymi rękami byłaby w stanie powalić na ziemię czarnoksiężnika (przy pomocy tkwiącej w nich różdżki, ale wciąż).
Kiedy tylko jego oddech się wyrównał, kiwnął głową w odpowiedzi na pytanie Jackie, ponownie zabierając się do pracy. Przez moment mierzył pień spojrzeniem, jakby zastanawiając się, jak najskuteczniej rozbroić przeciwnika, a dopiero potem pochylił się, myślowo wyznaczając poziomą linię, biegnącą przez sam środek grubego drzewa. – N-n-najpierw musimy zrobić z nich p-po-połówki – powiedział, wskazując na pień. – Będzie nam łatwiej wyciąć d-d-deski – dodał, podnosząc z ziemi siekierę. Przez sekundę ważył ją w dłoni, po czym starannie wymierzonymi uderzeniami zaczął rozłupywać pień na dwoje. Nie było to podejście idealne – nie mieli nigdzie pod ręką tartaku, brakowało im też profesjonalnych narzędzi – ale Billy był pewien, że i tak sobie poradzą.
Nawet się nie zorientował, kiedy zaczął pogwizdywać sobie pod nosem, wypełniając powietrze swoją ulubioną przyśpiewką Jastrzębi. Kto równa się Jastrzębiom, co jak wiatr boiskiem mkną?
Wyprostował się, dając sobie kilka minut na zaczerpnięcie oddechu i opierając się o trzonek siekiery. Miał ochotę pozbyć się również i kanarkowo-żółtego swetra, ale instynkt samozachowawczy przypominał mu, że pozostanie w wilgotnej koszuli na kilkustopniowym mrozie, nie byłoby zbyt mądrym posunięciem. Zadowolił się więc jedynie otarciem potu z czoła i zaczerwienionych policzków, uśmiechając się do siebie w reakcji na lekką wymianę zdań między Jackie, a Samuelem. – Jak i twoja, tak i m-m-moja – rzucił w kierunku aurora, wzruszając ramionami; jeżeli chodziło o przygotowanie jakiegokolwiek posiłku, to tutaj największe zaufanie pokładał jednak w kobiecych dłoniach, w pamięci mając te wszystkie kulinarne katastrofy, których stał się sprawcą, odkąd zamieszkał samotnie w Londynie. Nie to, żeby uważał, że tylko do tego się nadawała; doskonale wiedział, że dokładnie tymi samymi rękami byłaby w stanie powalić na ziemię czarnoksiężnika (przy pomocy tkwiącej w nich różdżki, ale wciąż).
Kiedy tylko jego oddech się wyrównał, kiwnął głową w odpowiedzi na pytanie Jackie, ponownie zabierając się do pracy. Przez moment mierzył pień spojrzeniem, jakby zastanawiając się, jak najskuteczniej rozbroić przeciwnika, a dopiero potem pochylił się, myślowo wyznaczając poziomą linię, biegnącą przez sam środek grubego drzewa. – N-n-najpierw musimy zrobić z nich p-po-połówki – powiedział, wskazując na pień. – Będzie nam łatwiej wyciąć d-d-deski – dodał, podnosząc z ziemi siekierę. Przez sekundę ważył ją w dłoni, po czym starannie wymierzonymi uderzeniami zaczął rozłupywać pień na dwoje. Nie było to podejście idealne – nie mieli nigdzie pod ręką tartaku, brakowało im też profesjonalnych narzędzi – ale Billy był pewien, że i tak sobie poradzą.
Nawet się nie zorientował, kiedy zaczął pogwizdywać sobie pod nosem, wypełniając powietrze swoją ulubioną przyśpiewką Jastrzębi. Kto równa się Jastrzębiom, co jak wiatr boiskiem mkną?
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Czarna koszula, kryjąca się pod swetrem w tej samej barwie, lepiła się do ciała od potu. Przyzwyczajony do wysiłku Skamander wiedział, że kolejne dni naznaczą się wyraźnymi zakwasami. Ciało potrafiło znieść wiele, ale serwowane w krótkim czasie zazwyczaj kończyły sie podobnie. Złapał za kołnierz koszuli, przeciągając materiał dalej od szyi, ale ciepło tylko lekko umykało w postaci białawej mgiełki, nie tylko kumulując się wokół ust. Przez sekundę nawet chciał przywołać wspomnienie jednego z duchów Hogwartu, który przeleciał przez alchemiczną pracownię, zbierając w sobie unosząca się parę. Później przypominał parującego na patelni bałwana. Auror wbił siekierę w odłupywany pieniek, ale słowa nie popłynęły, zawieszone w rzeczywistości, która wesołości zbyt wiele nie miała. Chociaż w towarzystwie, czasem dało sie o tym zapomnieć.
Powietrze przesiąknęło zapachem żywicy i świeżo ciętego drewna. Oddech pogłębił się, gdy palce zamarły w niedokończonym zamachu. Ściągnął rękawiczki z lekko zdrętwiałych dłoni, by początkowo wsunąć je do kieszeni spodnie, a ostatecznie rzucił na ociosany już pień powalonego drzewa. Wcześniejsze znalezisko znalazło się w ich prowizorycznym ognisku, a trzask płomieni dodawał krajobrazowi nieco bardziej dzikiego wyrazu - Podobno dwa minusy dają plus - nie bardzo znał się na numerologii i coś w próbie obliczeń raziło go w podobnej sekwencji. Co miało wyjść dobrego, gdy do gotowania dobierały się dwa antytalenty? Tam mogło dojść nawet do wybuchu i jak na komendę, żołądek czarnowłosego zacisnął się, przypominając o głodzie - Chyba polowanie na kiełbaski dziś nie wchodzi w grę - skwitował i kierowany wcześniejszą zachętą, chwycił jedną z przygotowanych kanapek, pochłaniając całość w kilku kęsach. Niewiele pomogło na wilczy apetyt ale zagłuszało rozpaczliwe burczenie, które zaczęło się odzywać.
Nie popił wodą, którą miał w bukłaku. Za to z rzuconego na miotłach płaszcza, wyciągnął niedużą piersiówkę. Odkręcił zaworek i upił niedużą część, czując na języku ostry posmak ognistej. Wyciągnął rękę w stronę Billy'ego - Na wzmocnienie. I podaj dalej - wskazał ruchem brody na Jackie, nie zastanawiając się nad ewentualnym sprzeciwem. Alkohol w małych ilościach działał zdecydowanie leczniczo - Racja - kiwnął głową drugiemu mężczyźnie i kierując się wskazówkami, zdecydowanie bardziej doświadczonego, najpierw rozdzielił wybrany pień na dwoje, potem z pomocą magii przyszło do cięcia bardziej precyzyjnego. Wióry sypały się coraz liczniej, zaścielając miejsce wycinki warstewką drewnianych piór, które chrzęściły pod butami, zmieszane ze śniegiem. A powoli docierający do nozdrzy zapach pieczonego (czy tez przypalonego) ziemniaka w końcu oderwał ich od stosu ciosanych fragmentów - Na dziś chyba wystarczy - odłożył narzędzia, dokładnie ogarniając miejsce pracy i dopiero, gdy towarzysze przerwali i usiedli przy pełgającym ogniu, dołączył do grona. Odpoczynek należał im się zdecydowanie - Kto ma ochotę ...na ziemniaczany węgielek?
Powietrze przesiąknęło zapachem żywicy i świeżo ciętego drewna. Oddech pogłębił się, gdy palce zamarły w niedokończonym zamachu. Ściągnął rękawiczki z lekko zdrętwiałych dłoni, by początkowo wsunąć je do kieszeni spodnie, a ostatecznie rzucił na ociosany już pień powalonego drzewa. Wcześniejsze znalezisko znalazło się w ich prowizorycznym ognisku, a trzask płomieni dodawał krajobrazowi nieco bardziej dzikiego wyrazu - Podobno dwa minusy dają plus - nie bardzo znał się na numerologii i coś w próbie obliczeń raziło go w podobnej sekwencji. Co miało wyjść dobrego, gdy do gotowania dobierały się dwa antytalenty? Tam mogło dojść nawet do wybuchu i jak na komendę, żołądek czarnowłosego zacisnął się, przypominając o głodzie - Chyba polowanie na kiełbaski dziś nie wchodzi w grę - skwitował i kierowany wcześniejszą zachętą, chwycił jedną z przygotowanych kanapek, pochłaniając całość w kilku kęsach. Niewiele pomogło na wilczy apetyt ale zagłuszało rozpaczliwe burczenie, które zaczęło się odzywać.
Nie popił wodą, którą miał w bukłaku. Za to z rzuconego na miotłach płaszcza, wyciągnął niedużą piersiówkę. Odkręcił zaworek i upił niedużą część, czując na języku ostry posmak ognistej. Wyciągnął rękę w stronę Billy'ego - Na wzmocnienie. I podaj dalej - wskazał ruchem brody na Jackie, nie zastanawiając się nad ewentualnym sprzeciwem. Alkohol w małych ilościach działał zdecydowanie leczniczo - Racja - kiwnął głową drugiemu mężczyźnie i kierując się wskazówkami, zdecydowanie bardziej doświadczonego, najpierw rozdzielił wybrany pień na dwoje, potem z pomocą magii przyszło do cięcia bardziej precyzyjnego. Wióry sypały się coraz liczniej, zaścielając miejsce wycinki warstewką drewnianych piór, które chrzęściły pod butami, zmieszane ze śniegiem. A powoli docierający do nozdrzy zapach pieczonego (czy tez przypalonego) ziemniaka w końcu oderwał ich od stosu ciosanych fragmentów - Na dziś chyba wystarczy - odłożył narzędzia, dokładnie ogarniając miejsce pracy i dopiero, gdy towarzysze przerwali i usiedli przy pełgającym ogniu, dołączył do grona. Odpoczynek należał im się zdecydowanie - Kto ma ochotę ...na ziemniaczany węgielek?
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Z każdym wykonywanym zamachnięciem zdawało jej się, że coraz mniej jest w niej samozaparcia, a coraz więcej cierpienia związanego ze zmęczeniem mięśni. Mogła próbować wszystkim dookoła wmawiać, że jeśli chce, może dorównać mężczyznom w wielu aspektach, zwłaszcza siłowych, ale wiedziała, że to nie jest prawda, a kłamać nie bardzo potrafiła, chociaż zawsze starała się zgłębić tę mroczną wiedzę. Kobiety zawsze były mniejsze, węższe i lżejsze od mężczyzn. Przybierająca w ramionach i nogach tkanka mięśniowa wyglądała nienaturalnie, kiedy obfitowała w ciele kobiety. Jackie może i była odsłoną swojego charakteru bardziej podobna do upartych mężczyzn, ale jej ciało jeszcze nie nabrało kształtów dla nich adekwatnych. Dlatego teraz, kiedy starała się za nimi nadążyć, nie potrafiła, co w kontekście anatomicznym było jak najbardziej normalne. Nawet jej silna wola nie poradziła sobie z zaskarbieniem rytmu serca, pojemności płuc i wytrzymałości mięśni. Musiała odetchnąć na dłuższą chwilę, kiedy po kilkunastu uderzeniach poczuła, jak cierpną jej palce, a ramiona zaczynają drgać. Odetchnęła głęboko, rozglądając się po okolicy. Salvio Hexia delikatnie lśniła, rozmazywała wszystko, co było za nią, rozwarstwiała odrobinę kolory, sprawiając, że oglądany za nią obraz miał w sobie coś z baśni opowiadanych przy ognisku.
I nagle zdała sobie sprawę, że tak samo wyglądał świat, który widziała przed nimi, gdy razem w trójkę przesiadywali przy syczących płomieniach tańczących na drwach. Ojciec zawsze ochraniał ich obozowisko tym zaklęciem. Jak to było możliwe, że dopiero teraz to odkryła?
Zamrugała nagle, słysząc splecione ze sobą głośniejsze tony głosów Samuela i Billy’ego. Obróciła się do nich, po raz ostatni za chwilę zerkając w stronę linii drzew rozpływających się za barierą Salvio Hexia.
– Tak, jasne – burknęła niewyraźnie, zupełnie nie wiedząc, o czym rozmawiali. Odleciała przez przypadek, bardzo rzadko jej się to zdarzało, a jeśli już, to faktycznie myśli krążyły wokół tych kilku szczęśliwych chwil, których doświadczyła w swoim życiu. Działały na nią jak wahadło hipnotyzera. Chwyciła za siekierę, z ulgą przyjmując uczucie pozornej lekkości w mięśniach. Odpoczęły, więc mogła wracać do pracy.
W czasie, gdy ziemniaki dojrzewały w ognisku, zdołali wykonać kawał porządnej roboty. Między jedną a drugą falą latających wiór przyjęła piersiówkę Sama i łyknęła z niej trochę. Znajome pieczenie wzmogło gorąc ciała, rozeszło się falą dreszczy po nagrzanej skórze. Skrzywiła się, wzdrygnęła. Różnica temperatur i zimny alkohol to była jednak odrobinę wybuchowa mieszanka. Odrzuciła siekierę na bok, oparła dłonie na talii i wygięła się do tyłu, pozwalając, by między drzewami odbiło się kilka strzyknięć w kręgosłupie. Od razu lepiej.
– Może da się jeszcze coś nich odratować – odparła, uśmiechając się lekko, zaskakująco nie w swoim stylu. A jednak miało do czego. Chwyciła jakiś patyk leżący niedaleko i usiadła, obstukując go z liści. Nabiła na niego spalonego ziemniaka. – Mmmmm, zapach spaleznizny. Tego nam brakowało, co?
Pokręciła głową. Była zmęczona, a to w połączeniu z poczuciem bezpieczeństwa w obecności dobrych przyjaciół całkiem odpychało na bok jej chęć do bycia wredną i wrzeszczącą aurorką.
I nagle zdała sobie sprawę, że tak samo wyglądał świat, który widziała przed nimi, gdy razem w trójkę przesiadywali przy syczących płomieniach tańczących na drwach. Ojciec zawsze ochraniał ich obozowisko tym zaklęciem. Jak to było możliwe, że dopiero teraz to odkryła?
Zamrugała nagle, słysząc splecione ze sobą głośniejsze tony głosów Samuela i Billy’ego. Obróciła się do nich, po raz ostatni za chwilę zerkając w stronę linii drzew rozpływających się za barierą Salvio Hexia.
– Tak, jasne – burknęła niewyraźnie, zupełnie nie wiedząc, o czym rozmawiali. Odleciała przez przypadek, bardzo rzadko jej się to zdarzało, a jeśli już, to faktycznie myśli krążyły wokół tych kilku szczęśliwych chwil, których doświadczyła w swoim życiu. Działały na nią jak wahadło hipnotyzera. Chwyciła za siekierę, z ulgą przyjmując uczucie pozornej lekkości w mięśniach. Odpoczęły, więc mogła wracać do pracy.
W czasie, gdy ziemniaki dojrzewały w ognisku, zdołali wykonać kawał porządnej roboty. Między jedną a drugą falą latających wiór przyjęła piersiówkę Sama i łyknęła z niej trochę. Znajome pieczenie wzmogło gorąc ciała, rozeszło się falą dreszczy po nagrzanej skórze. Skrzywiła się, wzdrygnęła. Różnica temperatur i zimny alkohol to była jednak odrobinę wybuchowa mieszanka. Odrzuciła siekierę na bok, oparła dłonie na talii i wygięła się do tyłu, pozwalając, by między drzewami odbiło się kilka strzyknięć w kręgosłupie. Od razu lepiej.
– Może da się jeszcze coś nich odratować – odparła, uśmiechając się lekko, zaskakująco nie w swoim stylu. A jednak miało do czego. Chwyciła jakiś patyk leżący niedaleko i usiadła, obstukując go z liści. Nabiła na niego spalonego ziemniaka. – Mmmmm, zapach spaleznizny. Tego nam brakowało, co?
Pokręciła głową. Była zmęczona, a to w połączeniu z poczuciem bezpieczeństwa w obecności dobrych przyjaciół całkiem odpychało na bok jej chęć do bycia wredną i wrzeszczącą aurorką.
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Tego właśnie potrzebował: lekkiego pieczenia zmęczonych mięśni, podnoszącego na duchu towarzystwa przyjaciół, realnego celu na horyzoncie, ostro-cierpkiego smaku ognistej na języku i wypełniającego powietrze zapachu pieczonych ziemniaków, przemieszanego z bardziej duszącą i suchą wonią drewnianych wiór. Wystarczyło kilka godzin, żeby jego głowa oczyściła się ze wszystkich niepotrzebnych, zapychających ją myśli, przekształcając kłębiące się tam chmury w przestrzeń jasną i przejrzystą. Nietrudno było mu się uśmiechać, gdy w perspektywie miał więcej takich dni, nawet jeżeli daleko im było do tego, co jeszcze kilka lat temu nazywał beztroską; tamte mrzonki należały do ciepłej, ale odległej przeszłości, wspominanej z dziwnym sentymentem, który kiedyś utożsamiał z zamglonym spojrzeniem starszych ludzi. Być może oni również (rzecz niemożliwa!) się starzeli, tym szybciej, im więcej los spychał na ich barki.
– Dwa m-m-minusy może i tak – odpowiedział Samuelowi, prostując się i odgarniając kilka mokrych kosmyków, które przylepiły się do jego czoła – ale dwa w-wy-wykrzykniki, to wciąż dwa w-wy-wykrzykniki – dokończył, wzruszając ramionami; numerologia była co prawda dla niego tworem obcym i niezrozumiałym, ale lekcje matematyki w mugolskiej szkole utkwiły mu w pamięci wyjątkowo mocno – głównie ze względu na terror, jaki przeżywał przed każdą wycieczką pod tablicę. Nawet teraz wzdrygnął się nerwowo; przez moment był niemal pewien, że czuł unoszący się dookoła zapach kredowego pyłu.
Tak, jak się spodziewał, praca nad obrobieniem już ściętych pni, okazała się znacznie bardziej mozolna i zabrała im wilczą część chłodnego popołudnia; nie narzekał jednak, odnajdując jakieś niewyjaśnione ukojenie w ciszy, przerywanej od czasu do czasu wesołym przekomarzaniem albo dźwiękiem rozłupywanego drewna. Wkrótce na jego palcach pojawiły się dodatkowe odciski, dołączając do zgrubień, które gościły tam stale, jednak mimo zmęczenia, odrzucił na bok narzędzia dopiero, gdy ostatnia deska znalazła się na pokaźnym stosie. Wyprostował się, kątem oka przyglądając się Jackie. – Starość nie r-ra-radość, co? – rzucił żartobliwie, w reakcji na jej strzelające kości. – Ale nie m-m-martw się, jeżeli nie dasz r-r-rady, odstawię cię do domu na mojej m-mi-miotle – dodał, unosząc wyżej brwi i automatycznie przygotowując się do ewentualnego uniku, gdyby na przykład w jego stronę poleciał drewniany klocek. Albo jakieś wyjątkowo złośliwe zaklęcie.
Do zjedzenia kolacji w postaci dzikich ziemniaków z ogniska, nie trzeba było przekonywać go dwa razy; gdy tylko propozycja padła z ust Samuela, wepchnął się bezceremonialnie między dwójkę przyjaciół, nachylając się nad ogniskiem. Póki co, było mu gorąco, ale wiedział, że mróz za moment zrobi się nieznośny; całe szczęście, że mieli przy sobie ciepłe płaszcze, trzaskające płomienie, piersiówkę z ognistą i własne towarzystwo.
| zt x3
– Dwa m-m-minusy może i tak – odpowiedział Samuelowi, prostując się i odgarniając kilka mokrych kosmyków, które przylepiły się do jego czoła – ale dwa w-wy-wykrzykniki, to wciąż dwa w-wy-wykrzykniki – dokończył, wzruszając ramionami; numerologia była co prawda dla niego tworem obcym i niezrozumiałym, ale lekcje matematyki w mugolskiej szkole utkwiły mu w pamięci wyjątkowo mocno – głównie ze względu na terror, jaki przeżywał przed każdą wycieczką pod tablicę. Nawet teraz wzdrygnął się nerwowo; przez moment był niemal pewien, że czuł unoszący się dookoła zapach kredowego pyłu.
Tak, jak się spodziewał, praca nad obrobieniem już ściętych pni, okazała się znacznie bardziej mozolna i zabrała im wilczą część chłodnego popołudnia; nie narzekał jednak, odnajdując jakieś niewyjaśnione ukojenie w ciszy, przerywanej od czasu do czasu wesołym przekomarzaniem albo dźwiękiem rozłupywanego drewna. Wkrótce na jego palcach pojawiły się dodatkowe odciski, dołączając do zgrubień, które gościły tam stale, jednak mimo zmęczenia, odrzucił na bok narzędzia dopiero, gdy ostatnia deska znalazła się na pokaźnym stosie. Wyprostował się, kątem oka przyglądając się Jackie. – Starość nie r-ra-radość, co? – rzucił żartobliwie, w reakcji na jej strzelające kości. – Ale nie m-m-martw się, jeżeli nie dasz r-r-rady, odstawię cię do domu na mojej m-mi-miotle – dodał, unosząc wyżej brwi i automatycznie przygotowując się do ewentualnego uniku, gdyby na przykład w jego stronę poleciał drewniany klocek. Albo jakieś wyjątkowo złośliwe zaklęcie.
Do zjedzenia kolacji w postaci dzikich ziemniaków z ogniska, nie trzeba było przekonywać go dwa razy; gdy tylko propozycja padła z ust Samuela, wepchnął się bezceremonialnie między dwójkę przyjaciół, nachylając się nad ogniskiem. Póki co, było mu gorąco, ale wiedział, że mróz za moment zrobi się nieznośny; całe szczęście, że mieli przy sobie ciepłe płaszcze, trzaskające płomienie, piersiówkę z ognistą i własne towarzystwo.
| zt x3
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Londyn, jak zawsze, pozwalał mi głębiej oddychać. Zaciągać się powietrzem przepełnionym potęgą, ale i niespełnionymi marzeniami. Możliwościami, ale też skrajnym upodleniem, gdy wszystkie drogi zostały zamknięte. Tym razem jednak przy głębokim wdechu, jednocześnie wbijał mi, starannie wymierzony, cios w żebra – zabierając przy okazji dech na parę sekund. Funkcjonowałem więc tak, jednocześnie oddychającą pełną piersią, ale i tkwiąc w bezdechu, w tej samej chwili. Choć zdawało się to niemożliwe, realnie odczuwałem oba te uczucia biegnące ku mej jednostce - raz po razie.
Perspektywa, którą roztoczył przede mną mój nauczyciel, a zarazem przyjaciel sprawiała, że pobyt tutaj posiadał słodko-gorzki smak. Lawirujący wokół mnie codziennie. Pozwalający odpychać w dal myśli o tobie – choć te, niepokornie, co rusz odnajdowały nową drogę.
Wieść o nowej misji – zadaniu – dotarła i do mnie, choć byłem zaledwie raczkującym członkiem ugrupowania, do którego dołączyłem wraz z początkiem miesiąca w którym powróciłem w te rejony. Trzy, niezrodzone z własnych pobudek mordy – czaszka i dwie fiolki krwi. Brzmiały w mojej głowie jak wyzwanie, które zapragnąłem podjąć.
Noc była jeszcze chłodna, mimo tego, że za dnia słońce rozpieszczało już swoimi promieniami. W dopasowanej marynarce narzuconej na ramiona skierowałem się do baru na obrzeżach Londynu by tam zająć miejsce w lokalu przepełnionym ludźmi, nieposiadającymi joty magii w swojej krwi. Choć skręcało mnie wewnętrznie do środka zająłem miejsce przy stoliku i spokojnym, wypranym z emocji wzrokiem lustrowałem każdego z gości po kolei. Szukałem swojej ofiary. Mogłem wybrać kogokolwiek. Ale nie chciałem sprowadzić na to zadanie bylejakości. Działanie pośpieszne, zazwyczaj nie przynosiło nic, poza rozczarowaniem. Spokojnie więc – próbowałem – napawać się smakiem wina, które bardziej przypominało szczyny niźli wyrafinowany trunek, do którego przyzwyczajone były moje wargi.
W końcu odnalazłem ją wzrokiem. Blond pukle sięgały jej do łopatek, a w oczach błyszczał szmaragd. Wyglądała niewinnie, jednak błysk w tęczówkach mówił mi o tym, że daleko jej było do niewinności. Zmieniłem więc swoje miejsce, szybko odprawiając stojącego obok niej motłocha. Miała na imię Diana i rumieniła się na każdy komplement w zdenerwowaniu zakładając włosy za ucho. Z zewnątrz wyglądała niewinnie i pewnie nie jeden nabrał się na jej cnotliwe zachowanie. Ja jednak znałem ten typ, przejrzałem ją na wylot – już kiedyś widziałem bliźniaczo podobne do jej spojrzenie.
Godzina. Dokładnie tyle starczyło, by Diana z nieśmiałej cnotki odnalazła w sobie pokłady kobiecej pewności siebie – wspomagane przez alkohol i komplementy padające z moich ust. Dokładnie tyle starczyło, byśmy we dwójkę – ona z dłonią oplecioną pod moim ramieniem – opuścili zatęchłą ruderę i ruszyli w kierunku jej położonego w lesie, z dala od sąsiadów, domu. Śmiałem się sztucznie z jej żartów. Równie sztuczne były wszystkie komplementy, które wypowiedziałem w jej stronę. Z każdą minutą nie budziła we mnie niczego więcej, poza wstrętem, który rósł proporcjonalnie do ilości czasu z nią spędzonego. Ale – jak zwierzę prowadzone na ubój – nawet nie zauważała gry w moim zachowaniu. Radośnie przejęta faktem, że w końcu przyciągnęła uwagę kogoś lepszego od otaczających jej przez całe życie, nic nie wartych, meneli. Chciała podróżować. Zwiedzać świat. Zobaczyć Wieżę Eiffle’a. Zjeść pizzę na jednej z włoskich uliczek. Nawet nie wiedziała, że dziś jej marzenia znikną, ulotnią się, wraz z ostatnim tchem, które wyda jej ciało.
Zamek ustępuje pod naporem klucza, cichy trzask informuje nas o tym, że był on odpowiednim. Chwilę później drzwi zamykają się za nimi, a ja bez większego zainteresowania rozglądam się po mieszkaniu pełnym rzeczy dziwacznych, kompletnie mi nieznanych. Nie ma to jednak znaczenia. Miałem szczęście, szliśmy długo, a najbliższy budynek mieszkalny znajdował się daleko. Byliśmy sami. W końcu ogniskuje swoje spojrzenie na niej, tak uroczo niczego jeszcze nieświadomej. Ba, nawet spodziewającej się kompletnie innego finału tej nocy. Cała jej niewinność opada, dokładnie tak, jakby zostawiła ją za drzwiami. Jej dłonie – mocno widocznie – głodne męskiego ciała, dopadają do mnie, splatając się na moim karku. Cała jej cnotliwość znika, rozpływając się w chłodnym powietrzu wypełniającym mieszkanie, które subtelnie miesza się z zapachem róż. Wargi wpiły się w moje, ale nie odpychałem jej od siebie. Mój plan nie wyklarował się jeszcze do końca. Mogłem ją po prostu zabić. Ale wiedziałem, że chcę czegoś więcej. Pchnąłem ją więc na ścianę w holu, przyciskając ją do niej biodrami. Potrzebowałem wolnych dłoni. Te zaś przeniosłem na wysokość jej tali. Kremowy płaszcz, który nadal miała na ramionach, wiązany był by przy pomocy materiałowego pasa, który teraz jednym, szybkim, ruchem wyciągnąłem ze szlufek. Rzuciłem płaszcz z jej ramion wiedząc, że tylko utrudni mi pracę. A potem złapałem jej dłonie, powoli ciągnąc je ku górze. Nie zabraniając jej dalszego smakowania moich warg, jednak pilnując, by dopiero w ostatnim momencie zdała sobie sprawę z tego, do czego właśnie doprowadzałem. Obie dłonie złapałem za nadgarstki jedną dłonią, by drugą móc swobodnie je związać – a raczej przywiązać, do wbitego w ścianę drążka, z pewnością służącego do zostawiania na nim swojej odzieży. Jej oczy zaszły zdziwieniem gdy cofałem się o krok. Uniosłem dłoń i jej wierzchnią częścią wytarłem usta, pozwalając, by grymas obrzydzenia przetoczył mi się przez twarz.
W ciszy obserwowałem kawalkadę emocji przetaczającą się przez jej twarz – od zdziwienia, przez mocne, uderzające w nią, niczym grom, pojęcie, że tej nocy nie dostanie tego, na co liczyła. Spokojnie, z namaszczeniem odpiąłem guziki w rękawach koszuli, a potem podwinąłem je charakterystycznym dla siebie geście.
Szarpnęła się raz. Tylko wzmacniając więzy materiałowego pasa, który mocniej zacisnął się na jej nadgarstkach. Sięgnąłem po różdżkę i - nim zdążyła krzyknąć po raz pierwszy - uciszyłem ją zaklęciem.
Drugie szarpnięcie nie zdziałało niczego więcej. A wargi, układające się w wypowiadane przez nią słowa, nie wydały nawet pojedynczego dźwięku. Diana idealnie nadawała się na laboratoryjnego szczura. Unieruchomiona. Wyciszona. Pozbawiona magii. Mogła jedynie przyjmować ciskane w nią klątwy, nie posiadając nawet słów, którymi mogłaby poprosić o skrócenie swoich męczarni.
Aquassus – wypłynęło płynnie z moich ust, trafiając wprost w nią. Było dobre na początek. Splotłem dłonie za plecami i z nieskrywanym zainteresowaniem obserwowałem wysyp emocji przebiegających przez jej twarz. Szarpnięcia nadal pozostawały bezskuteczne. Usta łapczywie łaknęły powietrza, którego miała wokół siebie aż nadto – a jednak wiedziałem, że w odgrywającym się w jej głowie spektaklu – w którym przecież grała główną rolę – zdawało jej się, że nie. Pełne przerażenia, szmaragdowe spojrzenie z pewnego rodzaju wyrzutem, a nawet krnąbrnością, spoglądało na mnie, jednocześnie wyrzucając w moją stronę tłumnie - przerażenie i strach. Uniosłem leciutko kącik ust nadal nienasycony dostatecznie. Chciałem patrzeć, odkrywać, badać wzrokiem jej twarz – gdy ból atakował ją od środka. Gdy gałki oczne aż wykręcają się, ukazując tylko białka. Dlatego, po kilku minutach znudzony już widokiem marnych prób nabrania powietrza, sięgnąłem po pierwsze z zaklęć niewybaczalnych. Cruciatus uderzył w nią i zadziałał natychmiastowo. Ciało wygięło się pod naporem bólu, który uderzał w nią z każdej strony. Zafascynowały obserwowałem, w głowie zapisując łuki i kąty, którym oddawało się targane boleściami ciało. Potrzebowałem tego widoku. Był moim natchnieniem, nową muzą. Okrutną, podłą, ale bezsprzecznie piękną. Po jej policzkach potoczyły się łzy. Najpierw jedna, jakby niepewna swojego pochodzenia. Zaraz pchnięta, pośpieszona przez kolejną. Wyglądała… jak kobieta upodlona, na dnie. Jej usta raz po raz otwierały się w niemym krzyku cierpienia. Prosiły o łaskę. O zakończenie cierpienia. Ale mnie jeszcze nie było dość. Poza tym, zabranie jej głowy teraz, gdy rozpędzona w krwiobiegu krew krążyła z szaleńczą prędkością, przyniosłoby jedynie niepotrzebny… bałagan.
Zostawiłem więc ją na chwilę samej sobie wyruszając na poszukiwania. W końcu w łazience, obok dziwnie wyglądającego urządzenia, znalazłem metalową, pokaźnych rozmiarów misę. Zaklęciem przelewitowałem ją wprost pod jej nogi, a potem właśnie je, wsadziłem do środka. Gladium sprawnie rozcięło jej żyły, zastępując wcześniejsze zaklęcie. Przynosząc chwilowe, złudne wrażenie ulgi. Obserwowałem jak spazmatycznie łapie oddech, korzystając z momentu. Strużki krwi leniwie zaczęły swoją wędrówkę, od jej nadgarstków, przez ramiona. Barwiąc kremowy pas, a później mocząc jasną, błękitną sukienkę burgundową czerwienią. Szarpnęła się raz. Potem drugi, ruchem tym tylko pogłębiając nacięcia na dłoniach. Cierpienie znów wymalowało jej twarz, a z każdą kroplą krwi, która wypływała z jej żył widziałem, jak życie powoli uchodzi i niej. Kilka kropel ubrudziło ścianę za nią, dziwnie jednak urzekł mnie ten widok. Pozwoliłem jej tak trwać. Ostatkami sił walcząc z nieuchronną Śmiercią zaciskającą na niej swoje kościste dłonie – właściwie już od momentu, w którym wpuściła mnie do mieszkania. Drgnęła raz. Potem jeszcze raz, wolniej. By finalnie, wydać na świat swoje ostatnie tchnienie.
Umarła. Tak jak się urodziła. Brudna, nic nie warta. Nikomu nie znana. Niepotrzebna.
Rozejrzałem się nieśpiesznie, czekając, aż jej ciało będzie gotowe do podziału, którego – wedle woli Czarnego Pana – należało dokonać. Nie wiedziałem do czego przysłużyć może się czaszka mugola, ale nie zadawałem sobie tego pytania. Było to częścią zadania, którego wykonania się podjąłem. Stanąłem obok i zebrałem włosy opadające jej po obu stronach twarzy. Pociągnąłem je ku górze, odsłaniając szyję. Machnąłem z precyzją różdżką, używając jednego z zaklęć, którego nauczył mnie dziadek. Tym samym zaklęciem cięliśmy zwierzęce truchła - bez problemu przechodziło przez kości, dzieląc całość, na pojedyncze części. Głowa została w moich dłoniach, podczas gdy ciało bezwolnie opadło do poprzedniej pozycji. Kucnąłem z nią nad misą wypełniona krwią. Bez większego zainteresowania spoglądając w otwarte, martwe źrenice chwytające ostatnie urywki jej żywotu. Rzuciłem głowę na płaszcz porzucony niedaleko i użyłem na niej Pellis pozwalając, by zaklęcie pozbyło się niepotrzebnych organów z głowy. Ciemny, zapuszczony ogródek za domem, był idealnym miejscem by dokończyć dzieła. Ogień nie był w stanie nikogo zaalarmować, otaczały mnie wysokie drzewa. Zegar już dawno wskazywał północ. Tam, ułożoną na głazie czaszkę potraktowałem ogniem, słuchając, jak skwiercząca skóra powoli spala się, czują swąd jej włosów. Gdzieś w między czasie dochodząc do wniosku, że los był dziś dla mnie łaskawy. Oddalony od innych dom był idealnym miejscem na tego typu sprawy. Przez cały ten czas nie pożałowałem jej ani razu. Czując przenikające mnie wrażenie, że zasłużyła sobie na właśnie taki, a nie inny, los. Pod dom podłożyłem ogień. By potem wolnym krokiem oddalić się od miejsca, naciągając jedynie ciemny płaszcz na głowę. Musiałem wrócić w pobliże baru, przy którym ukryłem miotłę. Nie śpieszyłem się, nie musiałem. Zdobyty przedmiot skrzętnie skrywałem pod pazuchą. Gdy odnalazłem miotłę poleciałem najpierw do doków, by tam przespacerować się jedną z uliczek. Nie zagrzałem tam miejsca długo, już po chwili zmierzając w stronę dachu kamienicy w której znajdowało się moje mieszkanie. Zostawiłem miotłę na dachu i zszedłem do pracowni w moim domu. Dziwnego rodzaju dreszcz spełnienia przenikał mnie. Tej nocy nie byłem w stanie spać. Ranek zastał mnie, gdy dalej zapełniałem płótna krzywiznami, których doznawało ciało Diany targane mocą zaklęć.
Wspomnienie Diany odwiedzało mnie w snach. Jej bojaźliwe spojrzenie, rozszerzające się w zdziwieniu, przesiąknięte rozpływającym się po niej przerażeniu. Ciało wygięte w agonalne pozycję, twarz naznaczona cierpieniem – było w tym coś niepoprawnie zachwycającego. W transie zamalowywałem płótna pozami pełnymi agonii, ustami rozwartymi w niemym krzyku. Adrenalina wygasała powoli, stopniowo osuszając mnie z panoszących się po mnie emocji. W końcu byłem gotowy do drugiego aktu tej cichej sztuki – owianej milczeniem, skrytej w cieniu nocy, który – niczym oddany towarzysz – miał towarzyszyć mi za każdym razem. Zwracałem się do niego z prośbą, a ten nigdy nie zawodził mojego zaufania.
Nie wybrałem drugiej ofiary – wszak zgodnie z poleceniem Czarnego Pana, mordy których zamierzałem dokonać miały być przypadkowe, nie spowodowane osobistymi pobudkami. Skupiając się na doborze ofiary mógłbym dać się ponieść słabej świadomości, znaleźć powód – chciałem tego uniknąć. Zająłem się odnalezieniem odpowiedniego miejsca – mogłem zaczaić się na kogoś w zaułku i skierować w jego stronę promień zielonego światła. Mogłem. Ale chciałem czegoś więcej. Udręka i śmierć otworzyły we pewną część mojej duszy. Nową, ciemną jak noc. Pragnącą badać i podziwiać. Łaknąłem widoku cierpienia - karmiłem nim wewnętrzny głód, który, co rusz odradzał się na nowo. Dwa dni zajęło mi odnalezienie odpowiedniego miejsca. Stara zapuszczona ubojnia na krańcach Londynu wydawała się dziwnie znajoma. Przypominała jedną z tych która należała do naszej rodziny. Długie metalowe stoły pokrywała rdza świadcząc o ich starości; widok ten wywołał u mnie nostalgię. Rzędy metalowych haków umieszczone na stalowych linach również zdobiły rudawe naleciałości. Przesunąłem jeden z nich wypełniając całe pomieszczenie przeciągłym piskiem. Nie skrzywiłem się, moje myśli przeniosły mnie do tego konkretnego dnia sprzed czternastu lat gdy po raz drugi dane było mi zaznać smaku bólu i upokorzenia. Odmówiłem pracy – nie chciałem zabijać. Dziadek nie powiedział nawet słowa mierząc mnie tylko stalowym spojrzeniem; na koniec dnia kazał mi zostać. A gdy w ubojni pozostaliśmy tylko we dwójkę powiesił mnie na jednym z haków. Magiczny bicz, którym poganiał zwierzęta na rzeź, smagał mnie po plecach ze świstem przecinając powietrze. Przestał dopiero gdy po pomieszczeniu poniósł się mój głos. Wraz z pojedynczą łzą wydobywającą się z kącika oka zgodziłem się nieść śmierć. Pamiętaj, Apollinare – powiedział wtedy – albo zabijasz, albo sam jesteś zabijany. Postanowiłem wtedy nigdy nie dać się zabić, choć paradoksalnie to tego dnia powstało na mej duszy kolejne pęknięcie, które finalnie rozorało mi serce i duszę na niezliczoną ilość kawałków nie zdolnych do złożenia ponownie.
Nie wiem jak miał na imię mężczyzna, który stał się moją ofiarą. Nie wiem czy w domu czekała na niego żona z obiadem, czy tylko puste cztery ściany w których celebrował swoją samotność. Może miał dzieci, a może towarzystwa dotrzymywała mu tylko sowa. Nie miało to znaczenia – już nie. Jedyne co wiedziałem to to, że fascynują go gnębitrotki gąbczaste. Spotkałem go w Błędnym Rycerzu w którym z wielkim emocjami opowiadał właśnie o nich i to tylko dzięki uważnemu przysłuchiwaniu się jego rozmowie, udało mi się zdobyć mgliste pojęcie o czym mówi. Włączenie się do rozmowy nie wymagało nadzwyczajnych umiejętności. Tak samo jak stwierdzenie że niedaleko miejsca mieszkania widziałem coś, co mogło właśnie gnębitrotkami być - a przynajmniej tak mi się wydaje, bo wyglądają dokładnie tak, jak opisał. Zapytałem też więc grzecznie i uczynnie, czy nie chciał by na nie spojrzeć swoim fachowy okiem i - jeśli to one - oczywiście zabrać ze sobą. Wysiedliśmy przed wybraną przeze mnie ubojnią. Błędny Rycerz zniknął chwilę później. Starą ruderę otaczał gąszcz drze, do niej samej prowadził chodnik z wypłowiałą, przebijającą się między płytkami, trawą. Nie wiem czy to ponury charakter miejsca, czy jakiś wewnętrzny głos, ale coś podpowiedziało mu, że nie znajdzie tu tego, czego szuka. Był spostrzegawczy i o dziwo szybki - choć zdecydowanie wystający brzuch o tym nie świadczył. Na tyle, że przysporzył mi chwilowych trudności. Sprawnie rzucone w moją stronę Aeris zwaliło mnie z nóg tylko na kilka chwil dając mu wrażenie, że cokolwiek idzie po jego myśli. Jeszcze zanim się podniosłem rzuciłem w jego stronę Drętwotę, jednak anomalie właśnie w tym momencie postanowiły dać o sobie znać, przynosząc krwotok z nosa i niwecząc urok. Nie dałem się rozproszyć. Podnosząc się udało mi się odbić lecące w mnie Commotio. Ponowiłem atak, wybierając ten sam urok. Nie chciałem ryzykować czarnomagicznych klątw, w tym momencie który znaczyła niepewność. Istniała wszak szansa - niewielka, ale zawsze - że mężczyzna zdoła mi się wymknąć. Jeśli do tego by doszło nie posiadałby nic ponad mglistym opisem mojej jednostki. Gdybym jednak zdradził się ze swoimi umiejętnościami zbyt wcześni mógłbym ściągnąć na swą głowę organy ścigania, a to ponad wszystko nie było mi na rękę. Tym razem zaklęcie przebiło się przez nikła tarcze, a moja usta uniosły się w grymasie. Mobilocorpus przeniosło unieruchomionego mężczyznę w wyznaczone miejsce. Zaklęciem związującym nogi bydła splotłem z sobą jego nadgarstki magiczną liną. Powiesiłem go na haku szykując na ubój. Dopiero wtedy ściągnąłem zaklęcie pozwalając by świadomość uderzyła w niego. Najpierw jakby powoli, a potem całkowicie objawiając się w źrenicach. Nie wyciszałem go, ani nie kneblowałem. Specjalnie wybrałem to odludzie. Chciałem usłyszeć każdą zgłoskę przesiąkniętą cierpieniem. Złamałem mu nogę, a potem rękę nie odnajdując w spazmatycznie nabieranym przez nos spełnienia. Rzuciłem Aquassus obserwując jak brakuje mu powietrza w momencie, gdy miał go wokół siebie pod dostatkiem. Oblizałem lekko spierzchnięte wargi uświadamiając sobie, że warczący we mnie głód nadal nie został zaspokojony. Rozdarłem więc materiał koszuli na jego plecach a następnie wykonując odpowiedni ruch nadgarstkiem wyczarowałem bicz. Smagałem go raz po razie pozostawiając na plecach długie, przeciągłe, ślady. Obserwowałem – w chwilach gdy brałem ponowny zamach różdżką – jak gęsta posoka spływa po jego, targanych spazmami bólu, plecach łączą się w jeden krwisty wodospad. Krople potu wstąpiły na moje czoło gdy ogarnięty transem poruszałem biczem. Uszy wypełniały mi jego wrzaski – wzgardziłem przez nie nim tylko mocniej. Miałem czternaście lat gdy wisiałem jak on; nie pisnąłem nawet raz. Prośby, przeplatane szlochem i krzykiem uniosły się o oktawę.
-Avada Kedavra. – rzuciłem w końcu odnajdując siebie pośród huraganu odczuć i emocji. Zawisł bezwładnie. Wyprostowałem się poprawiając okulary. Podchodząc i szybkim machnięciem różdżki rozcinając skórę na nadgarstkach. Ta rozpoczęła wędrówkę do łokcia skąd skapywała nieśpiesznie do podstawionej przeze mnie fiolki. I choć oddech miałem przyśpieszony dłoń nie zadrżała mi ani razu. Tego miejsca nie spaliłem, zadbałem jednak o to, by pomarańczowe płomienie zajęły się moją ofiarą. Jeśli ktoś kiedyś go znajdzie spopielone kości z pewnością utrudnią identyfikację.
Nie wiem, jak miał na imię ten mężczyzna. Wiem tylko jedno – nie posiadał godności by spojrzeć w oczy śmierci i odjeść z twarzą.
Pozostała trzecia ofiara, nie bez przyczyny zostawiłem ją na sam koniec. Miałem wrażenie, że wraz z wypełnianiem woli Czarnego Pana, odbywam też podróż, nie tylko po miejscach i osobach, ale po wspomnieniach, wprost do własnego wnętrza i własnej przeszłości. Choć mogliśmy z uporem powtarzać, że przeszłość jest czasem umiejscowionym za nami i nic nie znaczy, to nie mogliśmy stwierdzać że nie miała na nas wpływu. Wszystko co przeżyłem ukształtowało mnie i uczyniło tym kim byłem. W końcu tutaj, teraz, czułem się gotowy do służby, ale i do zdobycia większej potęgi. Siły, której możliwie że wcześniej mi brakowało.
Ostatnie z zabójstw było jedynym, do którego przygotowywałem się dłużej. Musiałem dowiedzieć się niepostrzeżenie, gdzie odnajdę obiekt moich zainteresowań. Oczywiście, najłatwiejszymi i najprostszymi celami był Zakazany las i rezerwat jednorożców. Oba jednak odrzuciłem, jeden błąd mógł doprowadzić prosto do mnie. Zresztą, zabijanie jednorożców pod nosem Departamentu Ministerstwa choć było kuszące, było też nieadekwatnie niebezpieczne. Wymogiem było śmierć jednorożca, nie zaś spektakularny popis umiejętności. Rezerwat jednorożców zaś należał do Yaxley'ów, nie chciałem więc i sprowadzać kłopotów na rodzinę, która odnajdowała w szeregach Czarnego Pana swoich przedstawicieli. W końcu natrafiłem na niejasne wzmianki na temat występowania tych stworzeń w lasy Cairngorms i właśnie tam postanowiłem się udać.
Lot na miotle nie był przyjemny, ale zacisnąłem zęby, robiąc po drodze kilka postojów - ten środek lokomocji nigdy nie był moim ulubionym, jednak w gdy brakowało teleportacji, a kominki działały jak rozkapryszone niemowlaki nie miałem zbyt wielkiego wyboru. W końcu dotarłem na miejsce lądując na obrzeżach lasu. Wiedziałem, że wędrówka może zająć mi godziny. Wątpiłem w zwykły szczęśliwy traf. Szeroko pojęte szczęście rzadko kiedy witało w moje progi. Ruszyłem więc zerkając jeszcze w niebo, które zaczynało mocniej się ściemniać. Wieczór się już kończył, przychodziła noc.
Wędrowałem długo, robiąc postój tylko na chwilę by napić się wody upchniętej w długą kieszeń płaszcza. Odłożyłem miotłę na bok, opierając ją o jedno z wysokich drzew i przymknąłem powieki zastanawiając się, czy w ogóle będzie mi dane dziś dopełnić próby. Jednak gdy znów uchyliłem powieki dostrzegłem go. Musiałem aż zmrużyć przyzwyczajone do ciemności oczy, gdy lustrowałem go uważnym spojrzeniem zamierając na moment. Otrząsnąłem się, szybko rzucając zaklęcie pętające nogi bydłu, to, które już wcześniej mi pomogło. Jednorożec padł, a ja ruszyłem powoli w jego stronę. Poprawiłem uchwyt na różdżce. I wtedy to zrozumiałem - zawahałem się. Gdy zwierzęce spojrzenie odnalazło moje zaparło mi dech w piersiach. W tym momencie zdałem sobie sprawę z tego, że w czasie tej wewnętrznej wędrówki usłanej mordami nikt nie odnalazł łaski w moich oczach, ani Diana, której pozwoliłem się wykrwawić, ani mężczyzna, którego zabiłem zielonym promieniem zaklęcia. Jednak tutaj, patrząc na tą niczym nieskalaną piękność i niewinność zrozumiałem, że to jednak natura, nie człowiek zasługuje na miano genialnej specjalistki tortur, jednocześnie przyklaskując wszystkiemu co żywe - drży i wprawia w drżenie wszystko co żywe, a jednak tak samo żywo pozwala mu wzajemnie owego życia się pozbawiać. Było mi żal tego zwierzęcia, bardziej niźli dwójki ludzi. Litość jednak doprawdy była dziwacznym luksusem, który mógł wymyślić tylko nasz gatunek i tylko dwa powody stały za tym dziełem: potrzeba samoukarania się i samoudręki. Uniosłem dłoń z różdżką, przywołując zielony promień. Gdy łeb jednorożca opadł bezwładnie o mały włos nie zaszlochałem. Powstrzymałem jednak emocje zbliżając się do zwierzęcia z fiolką. Pociągłym machnięciem i przy pomocy zaklęcia rozciąłem skórę na szyi jednorożca. Srebrzysta krew wypłynęła z rozcięcia, podsunąłem fiolkę i spokojnie odczekałem aż tak zapełni się krwią. Podniosłem się nieśpiesznie podnosząc miotłę. Jeszcze zanim ruszyłem w drogę powrotną zerknąłem na zwierzę które odbijało się na tel ciemnego lasu.
Dokonałem tego, a jednak ta śmierć nie przyniosła i satysfakcji.
Byłem gotów.
| zt
Just wait and see, what am I capable of
Apollinare Sauveterre
Zawód : artysta, krytyk, dyrektor Galerii Sztuki
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Sztuka zawsze, nieustannie zajmuje się dwiema sprawami: wiecznie rozmyśla o śmierci i dzięki temu wiecznie tworzy życie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
To było jedn z ostatnich dyżurów, które odbywała. Wypowiedzenie zostało złożone już w odpowiednim miejscu i nie było już odwrotu od podjętej decyzji - choć i tak nie zamierzała się cofać. W Lasach Caringroms mogła na własne oczy zobaczyć efekt niewłaściwiego użycia czarów, ale tamtego dnia nie to należało do ich obowiązków a czarodziej, którego ciało zdobił szereg koszmarnych gryzień. Zresztą nie tylko ciało, ale i twarz, owady które urządziły go w ten sposób odstawały od normy, a sam główny poszkodowany mamrotał w letargu słowa, które unosiły jej brew ku górze. Mamrotania o amulecie, mimo że mogły być powodowane amokiem, mogły również posiadać w sobie prawdę - Tonks nie dziwiło więc, że pani profesor postanowiła, że należy przyjrzeć się sparwie dokładniej i bliżej, możlwie szybko i bez zwłoki.
Na miejsce dostały się przy pomocy mioteł. Teleportacja nie działała od pożaru w Ministerstwie Magii i jak na razie nikt nie widział co było tego przyczyną. Nie ufała też kominkom, które przeważnie przenosiły ludzi w wybrane miejsce, czasem jednak zdawało im się płatać figle podróżnikom rzucając ich w kompletnie inne miejsce. Już z daleka widziała różową galaretę, która mogła być wynikiem tylko jednego zaklęcia. I choć wcześniej dane jej było zobaczyć jego skutki nigdy nie widziała by przybrały taką skalę. Co gorsza w galarecie uwiezione były owady - najpewniej te same, które zaatakowały czarodzieja. Nie miała pojęcia co to za gatunek. Jednak kilka kroków stronę różwej galeraty starczyło, bo jej wzró przykuł blask przedmiotu, którego poszukiwały.
- Jakiś pomysł jak sobie z nimi poradzić? - zapytała o owady towarzyszących jej kobiet. Nie znała ich zbyt dobrze, jednak łączył je wspólny cel, idea, dlatego wiedziała, że każda z nich zrobi wszystko co w jej mocy by podołać i doprowadzić sprawę do końca. Było właściwie pewnym, że uwolnienie ich spod wpływu zaklęcia sprawi, że same staną się celem. A ostatnim czego Tonks chciała to walka ze zmutowanymi owadami - już mało, że ostatnio musiała pokonywać węże, które za sprawą anomalii zjawiły się w jej kuchni. Dlatego wstrzymała się z rzucaniem Finite, potrzebowały planu, działanie na oślep nie było dobrym rozwiązaniem. Anomalie przybierały na sile i mocy, a może zwyczajnie po prostu ona miała szczęście by nie wpadać wcześniej na węże. Zdawała sobie sprawę, że to co pojawił się w jej kuchni były jednakie z tym, którego kiedyś sprezentował jej Mulciber. Była to czarna magia, musiała być, nie znała takiego uroku, nie znalazła go też w żadnej z ksiąg poświęconych urokom, OPCM, czy transmutacji.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Ostatnio zmieniony przez Justine Tonks dnia 20.07.18 23:48, w całości zmieniany 1 raz
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Lot w tak odległe miejsce zajął sporo czasu, lecz na pewno był jednym z lepszych sposobów na względnie bezpieczne stawienie się między drzewami lasów Cairngorms. Podróż z początku była stosunkowo przyjemna, lecz im więcej czasu spędziły na miotłach, tym więcej niedogodności odczuwało ciało panny Lovegood, w szczególności wtedy, gdy czapka zsunęła się z jasnych włosów, pozwalając im trzepotać na wietrze. Nie wszystkie cztery lekko splecione warkoczyki przetrwały przeprawę, po wylądowaniu wyglądała dosyć komicznie, z kosmykami sterczącymi na różne strony, ale liczyło się bezpieczne lądowanie. Różowa galareta, tak nienaturalna w owym otoczeniu materia, przyciągała wzrok momentalnie i gdyby nie uwięzione w niej insekty, może zachwycałaby się tym dziwem, próbując snuć teorie na temat barwnej papki, mające niewiele wspólnego z rzeczywistością. Nie pozwoliła sobie na to, świadoma zagrożenia. Owadów było naprawdę sporo, oglądała je przez chwilę, chcąc się upewnić, lecz bardziej pewna być nie mogła.
- To krwiopijce czerwone, trutniowce. Nic dziwnego, że nie mogli się z nim porozumieć - mruknęła, odwracając się do towarzyszek, mogąc sobie tylko wyobrażać, jakie szkody poczynił rój, kąsający w dodatku jednego człowieka. - Coś wymyślę - zwróciła się bezpośrednio do Justine po jej pytaniu, rozglądając się chwilę wokół - niestety, większość przestrzeni świeciło różem galaretki. Czarodziej z amuletem musiał znaleźć się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie, nie było tu bowiem tego, co odciągało uwagę insektów wystarczająco skutecznie - prawdopodobnie dlatego mężczyzna stał się ofiarą. Choć amulet również mógł mieć w tym swoją zasługę.
- Jakiś czas temu miałam do czynienia z fioletowymi trutniowcami, wystarczyło zwykłe Protego, minęły mnie, rozbijając się o tarczę, ale kiedy czerwone postanowią nas zaatakować, na pewno nie odpuszczą. Najlepszym wyjściem przy takim roju, przynajmniej na nasze możliwości, byłoby odwrócenie ich uwagi zanim zwrócą uwagę na nas - zaczęła, przechodząc kilka kroków, by oddalić się od galaretki i rozejrzeć dokładniej po otoczeniu. Wyciągnęła szyję, stanęła na palcach, zerknęła za drzewa - niestety. - Są wabione przez kwiaty. Nie wiem, jak anomalie wpłynęły na gatunek, ale w normalnych okolicznościach, jeżeli nie staniemy im na drodze, nie zaatakują, zbyt otumanione pyłkiem, zapachem - wyjaśniła, milknąc znów na moment i szukając rozwiązania. Powtarzała w myślach wszystko, co wiedziała na temat trutniowców. Pamiętała, jak przesiadywała na hogwarckich błoniach, przyswajając wiedzę o owadach, gdy dołączył do niej Constantine - był nieocenioną pomocą, dzięki jego wskazówkom zapoznała się dokładniej z niektórymi kwiatami, choć była amatorką, zwłaszcza w porównaniu z młodym Ollivanderem. Obserwowała go nawet, gdy utrwalał na papierze czyśćce leśne.
- Czyściec leśny, jaskier, orlik, niecierpek pospolity... tyle pamiętam - przyznała, wychylając się za kolejny pień. Cholera, ni widu, ni czuju. - Nie ma ich tutaj, możliwe, że są w pobliżu, ale prościej je wyczarować niż szukać bez końca. Znacie się na zielarstwie? Będę w stanie wyczarować czyśćca i jaskry, orlik i niecierpek nie są mi tak dobrze znane. Można ewentualnie wzmocnić ich zapach zaklęciem, gdyby tak rozłożyć mały stosik nieopodal i utworzyć do niego ścieżkę z kwiatów, tak na wszelki wypadek, powinny udać się w tamtym kierunku, jeśli się ukryjemy - wzruszyła ramionami. Mogły też okleić się mchem żeby owady nie miały gdzie kąsać, ale ten plan, wbrew pozorom, miał więcej słabych punktów niż wabienie kwiatami.
- Orchideus - spróbowała, wykonując różdżką odpowiedni gest, skupiając się na czyśćcu leśnym. Oby anomalie nie stanęły im na drodze w tym samym stopniu, co trutniowce.
- To krwiopijce czerwone, trutniowce. Nic dziwnego, że nie mogli się z nim porozumieć - mruknęła, odwracając się do towarzyszek, mogąc sobie tylko wyobrażać, jakie szkody poczynił rój, kąsający w dodatku jednego człowieka. - Coś wymyślę - zwróciła się bezpośrednio do Justine po jej pytaniu, rozglądając się chwilę wokół - niestety, większość przestrzeni świeciło różem galaretki. Czarodziej z amuletem musiał znaleźć się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie, nie było tu bowiem tego, co odciągało uwagę insektów wystarczająco skutecznie - prawdopodobnie dlatego mężczyzna stał się ofiarą. Choć amulet również mógł mieć w tym swoją zasługę.
- Jakiś czas temu miałam do czynienia z fioletowymi trutniowcami, wystarczyło zwykłe Protego, minęły mnie, rozbijając się o tarczę, ale kiedy czerwone postanowią nas zaatakować, na pewno nie odpuszczą. Najlepszym wyjściem przy takim roju, przynajmniej na nasze możliwości, byłoby odwrócenie ich uwagi zanim zwrócą uwagę na nas - zaczęła, przechodząc kilka kroków, by oddalić się od galaretki i rozejrzeć dokładniej po otoczeniu. Wyciągnęła szyję, stanęła na palcach, zerknęła za drzewa - niestety. - Są wabione przez kwiaty. Nie wiem, jak anomalie wpłynęły na gatunek, ale w normalnych okolicznościach, jeżeli nie staniemy im na drodze, nie zaatakują, zbyt otumanione pyłkiem, zapachem - wyjaśniła, milknąc znów na moment i szukając rozwiązania. Powtarzała w myślach wszystko, co wiedziała na temat trutniowców. Pamiętała, jak przesiadywała na hogwarckich błoniach, przyswajając wiedzę o owadach, gdy dołączył do niej Constantine - był nieocenioną pomocą, dzięki jego wskazówkom zapoznała się dokładniej z niektórymi kwiatami, choć była amatorką, zwłaszcza w porównaniu z młodym Ollivanderem. Obserwowała go nawet, gdy utrwalał na papierze czyśćce leśne.
- Czyściec leśny, jaskier, orlik, niecierpek pospolity... tyle pamiętam - przyznała, wychylając się za kolejny pień. Cholera, ni widu, ni czuju. - Nie ma ich tutaj, możliwe, że są w pobliżu, ale prościej je wyczarować niż szukać bez końca. Znacie się na zielarstwie? Będę w stanie wyczarować czyśćca i jaskry, orlik i niecierpek nie są mi tak dobrze znane. Można ewentualnie wzmocnić ich zapach zaklęciem, gdyby tak rozłożyć mały stosik nieopodal i utworzyć do niego ścieżkę z kwiatów, tak na wszelki wypadek, powinny udać się w tamtym kierunku, jeśli się ukryjemy - wzruszyła ramionami. Mogły też okleić się mchem żeby owady nie miały gdzie kąsać, ale ten plan, wbrew pozorom, miał więcej słabych punktów niż wabienie kwiatami.
- Orchideus - spróbowała, wykonując różdżką odpowiedni gest, skupiając się na czyśćcu leśnym. Oby anomalie nie stanęły im na drodze w tym samym stopniu, co trutniowce.
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
Lasy Cairngorms
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja