Widownia
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Widownia
Comiesięczne turnieje Brytyjskiego Klubu Pojedynków są nie lada atrakcją nie tylko dla śmiałków biorących udział w potyczkach, ale także dla widzów. W końcu bardzo często pojedynki są spektakularne, obfitują w nagłe wybuchy, widowiskowe rozbrojenia i niespodziewane zwroty akcji.
Każdą ze znajdujących się na podwyższeniach aren otaczają rzędy wygodnych siedzeń. To właśnie na nich zasiadają fascynaci tego magicznego sportu. Wśród widzów brzękają też nieraz sakiewki wypełnione galeonami - pojedynkom najznamienitszych zawodników często towarzyszą skrupulatnie pilnowane przez bukmacherów zakłady.
Każdą ze znajdujących się na podwyższeniach aren otaczają rzędy wygodnych siedzeń. To właśnie na nich zasiadają fascynaci tego magicznego sportu. Wśród widzów brzękają też nieraz sakiewki wypełnione galeonami - pojedynkom najznamienitszych zawodników często towarzyszą skrupulatnie pilnowane przez bukmacherów zakłady.
02.10.56r, fabuła powiązana z tym pojedynkiem.
Fox myślał, że jak już Oscar się dowiedział, że będzie dzisiaj walczył w klubie to głupie zakazy i próby odwrócenia jego uwagi i posłanie go na spacer z Orlokiem który to rzekomo wygląda jakby miał obsikać dywan cokolwiek zmienią. Głupi, głupi człowiek, i to niby ma być gliniarz? Swoją drogą ciekawe, czemu próbował mu zabraniać przyjścia. Wstydzi się, czy coś? W końcu jest aurorem to chyba potrafi walczyć. Tak czy inaczej, te zakazy sprawiły że Oscar tym bardziej przyjść MUSIAŁ.
No i wyprowadził psa faktycznie tak na wszelki wypadek, a jak Fox wychodził to odstawił go do domu i innymi uliczkami - tak na wszelki wypadek, bo pewnie by go Lis spetryfikował jakby zobaczył czy coś i tyle z zabawy - dotarł pod klub pojedynków, kiedy już uczestnicy wchodzili na podest. Trochę był zmachany, bo chciał zdążyć, a jednocześnie nie mógł być przed czasem, bo kontrola rodzicielska by go dopadła i w ogóle to całe przedsięwzięcie wymagało od niego niesamowitej logistyki.
Przeciwnicy właśnie się sobie kłaniali, kiedy lekko czerwony na twarzy, trochę dysząc siadł na jednym z siedzeń na widowni w pierwszym oczywiście rzędzie, obok jakiejś czarnowłosej kobiety. Oparł się o barierkę przed sobą rękami.
Nijak nie kojarzył faceta w którego Lis miotnął pierwszym zaklęciem, ale nawet trochę mu szczęka opadła, że już tak na starcie udało mu się w niego trzepnąć (choć w sumie efekt był wybitnie mało efektowny) i nawet chciał coś do niego krzyknąć, ale w sumie jak nie będzie się darł to może go Freddy nie zobaczy i nie będzie nic o żadnych szlabanach marudził.
Przeciwnik z resztą nie zdawał się być pod wrażeniem, a w odpowiedzi miotnął czymś o wiele bardziej brutalnym, co sprawiło, że wcześniejszy atak Foxa w tej chwili wyglądał niemal jak pokazanie komuś języka.
Oscar zacisnął dłonie mocniej, czekając na reakcję atakowanego, jednak...
cóż, jednak tarcza okazała się za słaba, a salwa sztyletów powbijała się w ciało mężczyzny.
- To w ogóle jest dozwolone?
Odezwał się, bo w sumie to nie zamierzał mu kibicować, ale nie chciał żeby się Foxowi stała poważna krzywda, a wbijające się sztylety na to właśnie wyglądały. Patrzył na całe widowisko szeroko otwartymi oczami, na chwilę wstrzymując oddech, jednocześnie wystraszony, ale w tej samej chwili pod wrażeniem niesamowicie potężnego czaru.
Minęła zaledwie chwila, przeciwnik od tej pory odpowiadał tarczą na każde zaklęcie, za to zdołał miotnąć w Lisa kolejnym zaklęciem.
- Jesteś aurorem, nie daj się tak! - wzburzył się w końcu kiedy w kierunku Foxa leciał kolejny czar, bo lęk walczył w nim z potrzebą rywalizacji i choć jego wzrok wciąż ściągały plamy krwi na koszuli Lisa to jednak cieszyło go, że ten nie schodzi z areny i dalej jest w stanie walczyć. Może i w duchu mu kibicował. W sumie to na głos teraz też, wypadek przy pracy.
Jednocześnie był pewien, że jego to zaklęcie by poskładało, zapakowało i wysłało do nieba. Chyba do nieba.
Zaraz jednak oparł się o oparcie siedzenia i wyczekiwał obrony przed kolejnym zaklęciem.
- Jeszcze wygra.
Dodał pod nosem, chyba do tej kobiety, a może do siebie. Bez znaczenia. W sumie to chciał żeby Fox wygrał.
Fox myślał, że jak już Oscar się dowiedział, że będzie dzisiaj walczył w klubie to głupie zakazy i próby odwrócenia jego uwagi i posłanie go na spacer z Orlokiem który to rzekomo wygląda jakby miał obsikać dywan cokolwiek zmienią. Głupi, głupi człowiek, i to niby ma być gliniarz? Swoją drogą ciekawe, czemu próbował mu zabraniać przyjścia. Wstydzi się, czy coś? W końcu jest aurorem to chyba potrafi walczyć. Tak czy inaczej, te zakazy sprawiły że Oscar tym bardziej przyjść MUSIAŁ.
No i wyprowadził psa faktycznie tak na wszelki wypadek, a jak Fox wychodził to odstawił go do domu i innymi uliczkami - tak na wszelki wypadek, bo pewnie by go Lis spetryfikował jakby zobaczył czy coś i tyle z zabawy - dotarł pod klub pojedynków, kiedy już uczestnicy wchodzili na podest. Trochę był zmachany, bo chciał zdążyć, a jednocześnie nie mógł być przed czasem, bo kontrola rodzicielska by go dopadła i w ogóle to całe przedsięwzięcie wymagało od niego niesamowitej logistyki.
Przeciwnicy właśnie się sobie kłaniali, kiedy lekko czerwony na twarzy, trochę dysząc siadł na jednym z siedzeń na widowni w pierwszym oczywiście rzędzie, obok jakiejś czarnowłosej kobiety. Oparł się o barierkę przed sobą rękami.
Nijak nie kojarzył faceta w którego Lis miotnął pierwszym zaklęciem, ale nawet trochę mu szczęka opadła, że już tak na starcie udało mu się w niego trzepnąć (choć w sumie efekt był wybitnie mało efektowny) i nawet chciał coś do niego krzyknąć, ale w sumie jak nie będzie się darł to może go Freddy nie zobaczy i nie będzie nic o żadnych szlabanach marudził.
Przeciwnik z resztą nie zdawał się być pod wrażeniem, a w odpowiedzi miotnął czymś o wiele bardziej brutalnym, co sprawiło, że wcześniejszy atak Foxa w tej chwili wyglądał niemal jak pokazanie komuś języka.
Oscar zacisnął dłonie mocniej, czekając na reakcję atakowanego, jednak...
cóż, jednak tarcza okazała się za słaba, a salwa sztyletów powbijała się w ciało mężczyzny.
- To w ogóle jest dozwolone?
Odezwał się, bo w sumie to nie zamierzał mu kibicować, ale nie chciał żeby się Foxowi stała poważna krzywda, a wbijające się sztylety na to właśnie wyglądały. Patrzył na całe widowisko szeroko otwartymi oczami, na chwilę wstrzymując oddech, jednocześnie wystraszony, ale w tej samej chwili pod wrażeniem niesamowicie potężnego czaru.
Minęła zaledwie chwila, przeciwnik od tej pory odpowiadał tarczą na każde zaklęcie, za to zdołał miotnąć w Lisa kolejnym zaklęciem.
- Jesteś aurorem, nie daj się tak! - wzburzył się w końcu kiedy w kierunku Foxa leciał kolejny czar, bo lęk walczył w nim z potrzebą rywalizacji i choć jego wzrok wciąż ściągały plamy krwi na koszuli Lisa to jednak cieszyło go, że ten nie schodzi z areny i dalej jest w stanie walczyć. Może i w duchu mu kibicował. W sumie to na głos teraz też, wypadek przy pracy.
Jednocześnie był pewien, że jego to zaklęcie by poskładało, zapakowało i wysłało do nieba. Chyba do nieba.
Zaraz jednak oparł się o oparcie siedzenia i wyczekiwał obrony przed kolejnym zaklęciem.
- Jeszcze wygra.
Dodał pod nosem, chyba do tej kobiety, a może do siebie. Bez znaczenia. W sumie to chciał żeby Fox wygrał.
| 03.11, powiązane z tym pojedynkiem
Artur Longbottom od jakiegoś czasu regularnie starał się oglądać pojedynki. Była to niewątpliwie okazja do nauki, w końcu nie tylko wymachiwanie różdżką mogło poprawiać umiejętności. Miał ze sobą starannie prowadzony notes, w którym zapisywał swoje spostrzeżenia. Analizował taktyki zawodników, oceniał różne metody działań. Walka była pasmem możliwości, z czego trzeba było umiejętnie wybierać drogę do zwycięstwa. Ta potrafiła być kręta i zawiła, niektóre starcia potrafiły zaskakiwać.
Przypomniał sobie najbardziej bolesny pojedynek, konfrontacje dwóch potęg. Z jednej Gellert Grindelwald, niegdyś najniebezpieczniejszy czarnoksiężnik wszech czasów. On i jego armia fanatycznych wyznawców rzuciła cień na cały magiczny świat, w imię Większego Dobra dokonywali strasznych czynów. Ludzkość błagała na kolanach jedynego czarodzieja, który mógł się temu przeciwstawić, zakończyć terror, przywrócić nadzieję. Profesor Albus Persiwal Wulfryk Brian Dumbledore. Wybitny czarodziej, potężny mistrz magii, niezrównany mędrzec. Stanął do pojedynku, choć długo z tym zwlekał, jakby kryła się za tym jakaś sekretna historia. Zagadki, pytania, ale istotna jest jedna odpowiedź.
Albus Dumbledore przegrał, zginął z ręki Grindelwalda. Zapanował strach, z którego narodził się nowy wróg, z pozoru bez znaczenia w obliczu zabójcy profesora. Tom Riddle, który wiele lat później zabije poprzedniego najgroźniejszego czarnoksiężnika, zdobędzie legendarną Czarną Różdżkę i rozpocznie spektakl terroru.
Musieli stać się silniejsi, wszyscy członkowie Zakonu Feniksa. Nie był wśród nich nikogo, kto mógłby równać się z Czarnym Panem, jego potęga pozostawała niepodważalna. Słudzy lorda Voldemorta też mogli pochwalić się niezwykłą mocą, pozostając w zasięgu najsilniejszych Gwardzistów, ale nadal będąc wielkim zagrożeniem dla zwykłych Zakonników. Musieli stać się silniejsi, tak po prostu potrzebowali mocy. Sam spryt bywał niestety niewystarczający, choć przecież i tak niczego nie gwarantował, popełniali w końcu błędy, jak to zwykli ludzie.
Artur uważnie analizował kolejne pojedynki, zwłaszcza te z czarodziejami podejrzanymi o współpracę z Czarnym Panem. Oczywiście nie pokazywali wszystkich swoich możliwości, ale miał dzięki temu choć poszlaki, wskazówki odnośnie ich mocy i stylu, które mogły okazać się pomocne. Wiele zaklęć mogło być w klubowych starciach zabronionych, ale nadal przecież było widać kto był bardziej agresywny, jak reagował na utrudnienia lub beznadziejne sytuacje. Lekcja za lekcją.
Nim się spostrzegł, zaczął uważniej zwracać uwagę na połączenie czarodzieja z różdżką. Przedłużenie ręki i woli, fundamentalny element życia czarodzieja, definiujący właściwie go jako członka magicznej społeczności. Różdżka sama wybiera swojego właściciela, nie bardzo wiadomo dlaczego. Nie ma dwóch takich samych, nawet mających takie samo rdzenie.
Różdżka Artura została wykonana z jesionu, doskonale łączącego ze sobą magię sprzeczną, gdyż jego łączy przeciwieństwa, powołując nowe rzeczy, podkreślając niezwyciężoność i ciągłość życia. Jesion zajmował wyjątkowe miejsce w mitologii nordyckiej. Nim był właśnie Yggdrasil, "Drzewo Strasznego", na którym skryte były wszystkie światy. Drzewo łączyło je, oplatając gałęziami lub korzeniami, łącząc krainy bogów, umarłych, magicznych istot i ludzi. Na Yggdrasilu powiesił się Odyn, żeby zdobyć wiedzę i mądrość na drodze poświęcenia. Na dziewięć dni, przebity własną włócznią, dzięki czemu nauczył się osiemnastu magicznych pieśni i dwudziestu czterech run. Stąd też nazwa drzewa, bowiem przydomkiem Odyna było Ygg, czyli Straszliwy. Mawiano, że szubienica to koń wisielca, więc Yggdrasil było Koniem Straszliwego. Potężne drzewo.
Rdzeniem różdżki Artura był włókno ze smoczego serca. Smoki od zawsze wzbudzały podziw swą potęgą i majestatem, dumnie władając niebiosami. Wielkie gady zsyłały na swych wrogów strach, kto bez lęku starłby się z rozwścieczonym smokiem? Chyba tylko głupiec. Do stworzenia różdżki Artura posłużyło serce jednego z najniebezpieczniejszych smoków, prawdziwego postrachu Europy. Rogogon Węgierski łączył w sobie wielką siłę z zaskakującą zwinnością. Całe ciało pokrywały czarne łuski, chroniące agresywną bestię przed atakami. Potężny rdzeń.
Artur miał potężną różdżkę, doskonale z nim współgrającą. Legendarny król Artur miał Excalibur, Artur Longbottom zaś swój własny, dziewięć cali giętkiego drewna. Nieoceniona pomoc... nieznacząca nic w obliczu Czarnej Różdżki...
Auror zbyt polegał na swojej różdżce, stając się niewolnikiem strachu przed jej utratą. Bez niej stawał się bezbronny wobec czarnoksiężników, zdany tylko na wątpliwą w porównaniu z magią sprawność. Miał swój spryt, ale daleki był od aroganckiej pewności we własny umysł. Nie da się poprowadzić ku zgubie przez pychę, więc szukał innych rozwiązań.
Czarodzieja nie tworzy tylko różdżka, magia płynie w jego krwi. Moc to coś więcej niż ściśle określone ruchy zaczarowanym patykiem, jej istota sięga znacznie głębiej. Poleganie tylko na różdżce było łatwe, szybka droga, ale czy jedyna? Nakładali na magię własne ograniczenia, nie zagłębiając się w tajemniczy świat przepływu energii, przenikającej i spajającej rzeczywistość. Nierozerwalny element, współgrający z rytmem natury, przynajmniej do czasu nastania anomalii.
Gellert Grindelwald dostrzegał w swym przesiąkniętym złem umyśle właśnie to coś więcej, wykorzystując to wszystko do niecnych celów. Zakon Feniksa wpadł w jego pułapkę, ale starali się ze wszystkich sił to naprawić. Artur dostrzegł jak wielka moc kryje się za tym wszystkim, trudna do opanowania, ale może nie całkiem niemożliwa. Już dzieci w przypływie silnych emocji potrafiły w niezwykły sposób objawiać magię, nim moc została ukierunkowana przez różdżkę i naukę w Hogwarcie. Jakby tak z powrotem sięgnąć do przeszłości, spróbować nowej-starej drogi? Nie mógł mieć Czarnej Różdżki, ale może nie potrzebował żadnej?
Uważnie obserwował ruchy pojedynkujących się czarodziejów, szukał wzorców. Błysku niezwykłości, zrozumienia przepływu energii. Świat to wielki wir magii, nieustannie przenikającej przez wszystkie płaszczyzny rzeczywistości. Różdżka to tylko narzędzie, najważniejsza była wola czarodzieja, potrafiąca kształtować moc i nadawać jej niezwykłych właściwości.
Artu właśnie robił pierwsze kroki ku magii ponad własnymi ograniczeniami.
Bała się, ale mimo to stanęła do walki, za to zasłużyła sobie na szacunek, w końcu na tym polegała prawdziwa odwaga. Percy zaczął podstępnie, jak na ironię tak samo jak Artur w swoim poprzednim pojedynku. Uciszenie przeciwnika skutecznie utrudniało dalsze działanie, pozostawiając dwie opcje: odczynienie uroku lub zaklęcia niewerbalne. Gwen postawiła na to drugie, jednak boleśnie doświadczyła odbicia własnego ataku. Artur mocniej zacisnął kciuki.
Jeszcze nie jesteś gotowa, jeszcze nie zdążyłem ci o tym powiedzieć - pomyślał, myśląc o tych wszystkich lekcjach, które były dopiero przed nimi. Powinien się złościć, że jego uczennica tak lekkomyślnie postanowiła zacząć się pojedynkować, jednak aktualnie potrafił tylko się o nią martwić.
- Dasz radę, tylko spokojnie - kibicował Gwen, której kilka razy udało się skutecznie zaatakować Percivala, co było nie lada osiągnięciem.
Nie mogła jednak wygrać, nie tym razem. Potrzebowała takiej lekcji, dającej namiastkę prawdziwej walki. Dała pokaz niezwykłej siły woli, takiej jak ta potrzebna do czarowania bez różdżki. Wiele ją kosztowało to starcie, musiała udać się do punktu medycznego. Zaniepokojony Artur po chwili ruszył za nią, chcąc okazać jej wsparcie w obliczu tej próby. Odchodząc zerknął w kierunku Percivala, próbując odgadnąć myśli nietypowego sojusznika.
| zt, przejście do punktu medycznego
Artur +1 PD
Artur Longbottom od jakiegoś czasu regularnie starał się oglądać pojedynki. Była to niewątpliwie okazja do nauki, w końcu nie tylko wymachiwanie różdżką mogło poprawiać umiejętności. Miał ze sobą starannie prowadzony notes, w którym zapisywał swoje spostrzeżenia. Analizował taktyki zawodników, oceniał różne metody działań. Walka była pasmem możliwości, z czego trzeba było umiejętnie wybierać drogę do zwycięstwa. Ta potrafiła być kręta i zawiła, niektóre starcia potrafiły zaskakiwać.
Przypomniał sobie najbardziej bolesny pojedynek, konfrontacje dwóch potęg. Z jednej Gellert Grindelwald, niegdyś najniebezpieczniejszy czarnoksiężnik wszech czasów. On i jego armia fanatycznych wyznawców rzuciła cień na cały magiczny świat, w imię Większego Dobra dokonywali strasznych czynów. Ludzkość błagała na kolanach jedynego czarodzieja, który mógł się temu przeciwstawić, zakończyć terror, przywrócić nadzieję. Profesor Albus Persiwal Wulfryk Brian Dumbledore. Wybitny czarodziej, potężny mistrz magii, niezrównany mędrzec. Stanął do pojedynku, choć długo z tym zwlekał, jakby kryła się za tym jakaś sekretna historia. Zagadki, pytania, ale istotna jest jedna odpowiedź.
Albus Dumbledore przegrał, zginął z ręki Grindelwalda. Zapanował strach, z którego narodził się nowy wróg, z pozoru bez znaczenia w obliczu zabójcy profesora. Tom Riddle, który wiele lat później zabije poprzedniego najgroźniejszego czarnoksiężnika, zdobędzie legendarną Czarną Różdżkę i rozpocznie spektakl terroru.
Musieli stać się silniejsi, wszyscy członkowie Zakonu Feniksa. Nie był wśród nich nikogo, kto mógłby równać się z Czarnym Panem, jego potęga pozostawała niepodważalna. Słudzy lorda Voldemorta też mogli pochwalić się niezwykłą mocą, pozostając w zasięgu najsilniejszych Gwardzistów, ale nadal będąc wielkim zagrożeniem dla zwykłych Zakonników. Musieli stać się silniejsi, tak po prostu potrzebowali mocy. Sam spryt bywał niestety niewystarczający, choć przecież i tak niczego nie gwarantował, popełniali w końcu błędy, jak to zwykli ludzie.
Artur uważnie analizował kolejne pojedynki, zwłaszcza te z czarodziejami podejrzanymi o współpracę z Czarnym Panem. Oczywiście nie pokazywali wszystkich swoich możliwości, ale miał dzięki temu choć poszlaki, wskazówki odnośnie ich mocy i stylu, które mogły okazać się pomocne. Wiele zaklęć mogło być w klubowych starciach zabronionych, ale nadal przecież było widać kto był bardziej agresywny, jak reagował na utrudnienia lub beznadziejne sytuacje. Lekcja za lekcją.
Nim się spostrzegł, zaczął uważniej zwracać uwagę na połączenie czarodzieja z różdżką. Przedłużenie ręki i woli, fundamentalny element życia czarodzieja, definiujący właściwie go jako członka magicznej społeczności. Różdżka sama wybiera swojego właściciela, nie bardzo wiadomo dlaczego. Nie ma dwóch takich samych, nawet mających takie samo rdzenie.
Różdżka Artura została wykonana z jesionu, doskonale łączącego ze sobą magię sprzeczną, gdyż jego łączy przeciwieństwa, powołując nowe rzeczy, podkreślając niezwyciężoność i ciągłość życia. Jesion zajmował wyjątkowe miejsce w mitologii nordyckiej. Nim był właśnie Yggdrasil, "Drzewo Strasznego", na którym skryte były wszystkie światy. Drzewo łączyło je, oplatając gałęziami lub korzeniami, łącząc krainy bogów, umarłych, magicznych istot i ludzi. Na Yggdrasilu powiesił się Odyn, żeby zdobyć wiedzę i mądrość na drodze poświęcenia. Na dziewięć dni, przebity własną włócznią, dzięki czemu nauczył się osiemnastu magicznych pieśni i dwudziestu czterech run. Stąd też nazwa drzewa, bowiem przydomkiem Odyna było Ygg, czyli Straszliwy. Mawiano, że szubienica to koń wisielca, więc Yggdrasil było Koniem Straszliwego. Potężne drzewo.
Rdzeniem różdżki Artura był włókno ze smoczego serca. Smoki od zawsze wzbudzały podziw swą potęgą i majestatem, dumnie władając niebiosami. Wielkie gady zsyłały na swych wrogów strach, kto bez lęku starłby się z rozwścieczonym smokiem? Chyba tylko głupiec. Do stworzenia różdżki Artura posłużyło serce jednego z najniebezpieczniejszych smoków, prawdziwego postrachu Europy. Rogogon Węgierski łączył w sobie wielką siłę z zaskakującą zwinnością. Całe ciało pokrywały czarne łuski, chroniące agresywną bestię przed atakami. Potężny rdzeń.
Artur miał potężną różdżkę, doskonale z nim współgrającą. Legendarny król Artur miał Excalibur, Artur Longbottom zaś swój własny, dziewięć cali giętkiego drewna. Nieoceniona pomoc... nieznacząca nic w obliczu Czarnej Różdżki...
Auror zbyt polegał na swojej różdżce, stając się niewolnikiem strachu przed jej utratą. Bez niej stawał się bezbronny wobec czarnoksiężników, zdany tylko na wątpliwą w porównaniu z magią sprawność. Miał swój spryt, ale daleki był od aroganckiej pewności we własny umysł. Nie da się poprowadzić ku zgubie przez pychę, więc szukał innych rozwiązań.
Czarodzieja nie tworzy tylko różdżka, magia płynie w jego krwi. Moc to coś więcej niż ściśle określone ruchy zaczarowanym patykiem, jej istota sięga znacznie głębiej. Poleganie tylko na różdżce było łatwe, szybka droga, ale czy jedyna? Nakładali na magię własne ograniczenia, nie zagłębiając się w tajemniczy świat przepływu energii, przenikającej i spajającej rzeczywistość. Nierozerwalny element, współgrający z rytmem natury, przynajmniej do czasu nastania anomalii.
Gellert Grindelwald dostrzegał w swym przesiąkniętym złem umyśle właśnie to coś więcej, wykorzystując to wszystko do niecnych celów. Zakon Feniksa wpadł w jego pułapkę, ale starali się ze wszystkich sił to naprawić. Artur dostrzegł jak wielka moc kryje się za tym wszystkim, trudna do opanowania, ale może nie całkiem niemożliwa. Już dzieci w przypływie silnych emocji potrafiły w niezwykły sposób objawiać magię, nim moc została ukierunkowana przez różdżkę i naukę w Hogwarcie. Jakby tak z powrotem sięgnąć do przeszłości, spróbować nowej-starej drogi? Nie mógł mieć Czarnej Różdżki, ale może nie potrzebował żadnej?
Uważnie obserwował ruchy pojedynkujących się czarodziejów, szukał wzorców. Błysku niezwykłości, zrozumienia przepływu energii. Świat to wielki wir magii, nieustannie przenikającej przez wszystkie płaszczyzny rzeczywistości. Różdżka to tylko narzędzie, najważniejsza była wola czarodzieja, potrafiąca kształtować moc i nadawać jej niezwykłych właściwości.
Artu właśnie robił pierwsze kroki ku magii ponad własnymi ograniczeniami.
***
Dzisiaj była specjalna okazja, bowiem do walki stawała jego uczennica, która o wszystkim poinformowała go w liście. Nie sądził, że Gwen zgłosi się do Klubu Pojedynków, w końcu ćwiczyli tylko obronę. Longbottom martwił się o nią, pojedynki potrafiły być niebezpieczne, a ona przecież nie miała doświadczenia. Dodatkowo jej przeciwnikiem miał być Percival Blake, świetnie radzący sobie z urokami przeciwnik. Ostatnie wydarzenia były dla niego dużym obciążeniem, ale nadal był dla Gwen wielkim wyzwaniem. Łączyła też ich jakaś zagadkowa sprawa, prawdopodobnie dla niej bolesna. Artur nie wiedział co się za tym kryło, ale na pewno nie ułatwiało tego starcia.Bała się, ale mimo to stanęła do walki, za to zasłużyła sobie na szacunek, w końcu na tym polegała prawdziwa odwaga. Percy zaczął podstępnie, jak na ironię tak samo jak Artur w swoim poprzednim pojedynku. Uciszenie przeciwnika skutecznie utrudniało dalsze działanie, pozostawiając dwie opcje: odczynienie uroku lub zaklęcia niewerbalne. Gwen postawiła na to drugie, jednak boleśnie doświadczyła odbicia własnego ataku. Artur mocniej zacisnął kciuki.
Jeszcze nie jesteś gotowa, jeszcze nie zdążyłem ci o tym powiedzieć - pomyślał, myśląc o tych wszystkich lekcjach, które były dopiero przed nimi. Powinien się złościć, że jego uczennica tak lekkomyślnie postanowiła zacząć się pojedynkować, jednak aktualnie potrafił tylko się o nią martwić.
- Dasz radę, tylko spokojnie - kibicował Gwen, której kilka razy udało się skutecznie zaatakować Percivala, co było nie lada osiągnięciem.
Nie mogła jednak wygrać, nie tym razem. Potrzebowała takiej lekcji, dającej namiastkę prawdziwej walki. Dała pokaz niezwykłej siły woli, takiej jak ta potrzebna do czarowania bez różdżki. Wiele ją kosztowało to starcie, musiała udać się do punktu medycznego. Zaniepokojony Artur po chwili ruszył za nią, chcąc okazać jej wsparcie w obliczu tej próby. Odchodząc zerknął w kierunku Percivala, próbując odgadnąć myśli nietypowego sojusznika.
| zt, przejście do punktu medycznego
Artur +1 PD
Artur Longbottom
Zawód : Rebeliant
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Tylko w milczeniu słowo,
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nigdy wcześniej tutaj nie była. I tak naprawdę być nie zamierzała, miała do Mulcibera pilną sprawę, a po krótkim rozeznaniu udało jej się ustalić, że dzisiaj spotka go tutaj - na oficjalnej arenie klubu pojedynków. Nie mogła czekać, więc pod postacią wrony przemierzyła niebo i wmieszała się w tłum pod własną postacią, materiał czarnej spódnicy plątał się pomiędzy nogami, a biała koszula wydawała się zbyt chłodna na jesienną pogodę, wokół ramion oplotła się purpurową chustą, zakrywając nią także głowę - prowizoryczny kaptur zsuwając z włosów już w środku. Miała nadzieję złapać go przed pojedynkiem, wówczas szybko wróciłaby do lecznicy, ale wyglądało na to, że się spóźniła: pojedynek miał zacząć się lada moment, a jej zostało podziwiać wyczyny Mulcibera z widowni. Nonsensem byłoby się wracać - droga była zbyt daleka, a pojedynek nie będzie przecież trwał do nocy - zajęła pierwsze lepsze miejsce z brzegu, uważnie wyglądając uczestników - chcąc mieć wszak pewność, że znalazła się we właściwym miejscu. Popisy czarodziejów tak naprawdę niezbyt ją interesowały, przypominały trochę walkę kogutów - męskie popisy bez celu. Wkrótce na arenę wyszedł Ramsey - i jego przeciwnik, Cassandra na dłużej utkwiła w nim spojrzenie, przyglądając się jego surowej twarzy. Kojarzyła ją. Widziała ją wcześniej. Gdzie?
Pojedynek rozpoczął się szybką przewagą Mulcibera - podjął silną ofensywę zgrabnie, wytrącając przeciwnikowi z różdżki możliwość obrony. Początkowo nie zwróciła chłopca, który usiadł obok - spojrzała na niego dopiero, gdy zaczął komentować wyczyny, wyraźnie stojąc po stronie oponenta Ramseya. Subtelny uśmiech przemknął przez jej twarz, podążyła za spojrzeniem chłopca ku nieznajomemu mężczyźnie. W zasadzie nie wiedziała, co było dozwolone na arenie - nigdy nie interesowała się podobnymi rozrywkami.
- A czy da się walczyć, nie upuszczając przy tym krwi? - zapytała więc chłopca spokojnie, próbując sobie wyobrazić tę walkę jako mniej brutalną - mogliby się przerzucać fae feli, ale to raczej nie pozwoliłoby wyłonić najlepszego wojownika. Życie nauczyło nim, że przeważnie był nim raczej ten, kto z zasad sobie kpił. - Nic mu nie będzie - dodała, zamierzając uspokoić chłopca - żaden sztylet nie naruszył istotnego organu - wbiły się głęboko - ale nawet stąd widziała, że ich ostrza nie mogły niczego uszkodzić poważnie. Mógł się najwyżej wykrwawić, ale przypuszczała, że tutejszy personel starał się raczej do tego nie dopuszczać. Ale wtedy - jego ust padła interesująca informacja.
- Jest aurorem? - zapytała wprost, odciągając wzrok od pojedynku na niego. Tarcza Mulcibera błyskała, gdy bronił się przed kolejnymi ciosami, ale wyprowadzane w jego kierunku zaklęcia zdawały się jej nie ruszać. Podobnie jak samego Mulcibera, który z łatwością bronił się przed atakami. - Naprawdę tak sądzisz? - podjęła jego słowa odnośnie wygranej, nieco krytycznie, z powątpiewaniem, nie wyglądało to dla aurora dobrze - ale ostatecznie szalę zwycięstwa mógł przesunąć każdy cios, póki obie strony stały na nogach. Bez wątpienia. - Nie masz wrażenia, że ci dwoje skądś się znają?
Pojedynek rozpoczął się szybką przewagą Mulcibera - podjął silną ofensywę zgrabnie, wytrącając przeciwnikowi z różdżki możliwość obrony. Początkowo nie zwróciła chłopca, który usiadł obok - spojrzała na niego dopiero, gdy zaczął komentować wyczyny, wyraźnie stojąc po stronie oponenta Ramseya. Subtelny uśmiech przemknął przez jej twarz, podążyła za spojrzeniem chłopca ku nieznajomemu mężczyźnie. W zasadzie nie wiedziała, co było dozwolone na arenie - nigdy nie interesowała się podobnymi rozrywkami.
- A czy da się walczyć, nie upuszczając przy tym krwi? - zapytała więc chłopca spokojnie, próbując sobie wyobrazić tę walkę jako mniej brutalną - mogliby się przerzucać fae feli, ale to raczej nie pozwoliłoby wyłonić najlepszego wojownika. Życie nauczyło nim, że przeważnie był nim raczej ten, kto z zasad sobie kpił. - Nic mu nie będzie - dodała, zamierzając uspokoić chłopca - żaden sztylet nie naruszył istotnego organu - wbiły się głęboko - ale nawet stąd widziała, że ich ostrza nie mogły niczego uszkodzić poważnie. Mógł się najwyżej wykrwawić, ale przypuszczała, że tutejszy personel starał się raczej do tego nie dopuszczać. Ale wtedy - jego ust padła interesująca informacja.
- Jest aurorem? - zapytała wprost, odciągając wzrok od pojedynku na niego. Tarcza Mulcibera błyskała, gdy bronił się przed kolejnymi ciosami, ale wyprowadzane w jego kierunku zaklęcia zdawały się jej nie ruszać. Podobnie jak samego Mulcibera, który z łatwością bronił się przed atakami. - Naprawdę tak sądzisz? - podjęła jego słowa odnośnie wygranej, nieco krytycznie, z powątpiewaniem, nie wyglądało to dla aurora dobrze - ale ostatecznie szalę zwycięstwa mógł przesunąć każdy cios, póki obie strony stały na nogach. Bez wątpienia. - Nie masz wrażenia, że ci dwoje skądś się znają?
bo ty jesteś
prządką
prządką
Nie oczekiwał odpowiedzi na swoje pytanie tak właściwie rzucone w przestrzeń, więc odpowiedź padająca z ust kobiety lekko zbiła go z tropu. Spojrzał na nią i musiał przez chwilę zastanowić się nad odpowiedzią, bo prawda była taka że walka to walka, czy na gołe pięści czy na zaklęcia, jej celem jest uszkodzenie przeciwnika, zmuszenie go do poddania się lub uniemożliwienie mu ataków. Oscar zawsze rozumiał te zasady i zawsze im przytakiwał, a jednak widok krwi na koszuli kogoś, kto chyba stał się dla niego ważny sprawiał, że ponownie obmyślał swoje poglądy.
- Nie da się. Po prostu sztylet to już duże zagrożenie. - Oscar miał wrażenie, że czarodzieje są jakby odporniejsi na obrażenia. Nie tylko łatwiej ich leczyć ale podobna krzywda robi im mniej szkody niż mugolom, nie był jednak pewien czy faktycznie tak to działa. Tak czy inaczej obrzucanie kogoś nożami wydawało mu się już na prawdę niebezpieczne.
- Jest pani uzdrowicielem? - spytał zaciekawiony na podane informacje, zamierzając udawać, że te go przecież nie obchodzą. Spojrzeniem przesuwał za kolejnymi wiązkami światła, kolejnymi czarami jakie trafiały z Foxa. Chyba był zawiedziony. Niby wiedział, że każdy ma lepsze czy gorsze dni, jednak chyba idąc tu chciał byc dumny z tego co miał zobaczyć. Skrzywił się, kiedy Lis ponownie wylądował na deskach.
- Mhmm. - mruknął pod nosem, nie zamierzając się za bardzo przejmować i na prawdę się starając. Założył nawet ręce na piersi, taki jest obojętny. - Nie, chyba nie. - przyznał szczerze na pytanie kobiety. Wolałby żeby Fox wygrał, ale nie zapowiadało się na to, z każdą sekundą tracił przewagę i nie było sensu się oszukiwać. - Muszę częściej przychodzić na pojedynki. Pani często je ogląda?
Emocjonowało go to. Bardziej niż w wypadku pojedynki na którym nikogo by nie znał zapewne, ale pewnie i takie byłyby fajne. Z trudem siedział na miejscu, wychylając się by wszystko lepiej widzieć. Skrzywił się wyraźnie, słysząc ślimaczą inkantację, Fox jednak zdołał się przed nią obronić.
- Trochę. Chyba nie bardzo się lubią. Albo po prostu obaj są zawzięci, to też realne. - przyznał w sumie. Kolejny podmuch miotnął w tym czasie Foxem. Całkiem dobrze sobie radził jak na obrażenia jakie mu zadano i chyba to sprawiło, że na nowo zaczął robić wrażenie na Oscarze. Oberwał na początku ale mimo to był w stanie wciąż się bronić i atakować. Chłopiec zacisnął trochę mocniej dłonie na barierce, uważnie obserwując dalsze próby.
- Nie da się. Po prostu sztylet to już duże zagrożenie. - Oscar miał wrażenie, że czarodzieje są jakby odporniejsi na obrażenia. Nie tylko łatwiej ich leczyć ale podobna krzywda robi im mniej szkody niż mugolom, nie był jednak pewien czy faktycznie tak to działa. Tak czy inaczej obrzucanie kogoś nożami wydawało mu się już na prawdę niebezpieczne.
- Jest pani uzdrowicielem? - spytał zaciekawiony na podane informacje, zamierzając udawać, że te go przecież nie obchodzą. Spojrzeniem przesuwał za kolejnymi wiązkami światła, kolejnymi czarami jakie trafiały z Foxa. Chyba był zawiedziony. Niby wiedział, że każdy ma lepsze czy gorsze dni, jednak chyba idąc tu chciał byc dumny z tego co miał zobaczyć. Skrzywił się, kiedy Lis ponownie wylądował na deskach.
- Mhmm. - mruknął pod nosem, nie zamierzając się za bardzo przejmować i na prawdę się starając. Założył nawet ręce na piersi, taki jest obojętny. - Nie, chyba nie. - przyznał szczerze na pytanie kobiety. Wolałby żeby Fox wygrał, ale nie zapowiadało się na to, z każdą sekundą tracił przewagę i nie było sensu się oszukiwać. - Muszę częściej przychodzić na pojedynki. Pani często je ogląda?
Emocjonowało go to. Bardziej niż w wypadku pojedynki na którym nikogo by nie znał zapewne, ale pewnie i takie byłyby fajne. Z trudem siedział na miejscu, wychylając się by wszystko lepiej widzieć. Skrzywił się wyraźnie, słysząc ślimaczą inkantację, Fox jednak zdołał się przed nią obronić.
- Trochę. Chyba nie bardzo się lubią. Albo po prostu obaj są zawzięci, to też realne. - przyznał w sumie. Kolejny podmuch miotnął w tym czasie Foxem. Całkiem dobrze sobie radził jak na obrażenia jakie mu zadano i chyba to sprawiło, że na nowo zaczął robić wrażenie na Oscarze. Oberwał na początku ale mimo to był w stanie wciąż się bronić i atakować. Chłopiec zacisnął trochę mocniej dłonie na barierce, uważnie obserwując dalsze próby.
Uniosła lekko kącik ust, słysząc wyjaśnienie przedstawione przez chłopca - naturalnie trudno było mu odmówić racji. Ale w samym tym, że poczuł się w obowiązku obronić swoje zdanie, znajdowała coś poruszającego.
- Umiejętnie i celnie posłany mógłby odebrać życie - przytaknęła ze spokojem, zastanawiając się, czy w Klubie pojawiały się mniej lub bardziej przypadkowe ofiary śmiertelne. Dałaby sobie uciąć rękę za to, że na tym konkretnym pojedynku byłoby to raczej mniej, o samym klubie jednak wiedziała niewiele. Rzadko tak naprawdę opuszczała lecznicę, tym rzadziej interesowała się rozrywkami, które jej nie dotyczyły ani trochę. - Ten taki nie był. Nie martw się, mój przyjaciel nie zrobi mu krzywdy - dodała bez zawahania, Mulciber miał na sumieniu zdecydowanie zbyt wiele, by pozwolić sobie na podobny... incydent. Nie potrzebował mieć ogona w postaci odpowiednich służb na głowie. A nawet gdyby mimo to zamierzał wykazać się podobną głupotą, czego wcale nie postrzegała jako zdarzenie w jakimkolwiek stopniu niemożliwe, jeśli chciałby zabić swojego przeciwnika, ten pewnie byłby już martwy. - Właściwie uzdrowicielką - poprawiła chłopca niemal machinalnie. Ramsey dość szybko zyskał przewagę nad swoim przeciwnikiem - dopiero teraz przypomniała sobie jego twarz, Frederick Fox. Mieli okazję się spotkać podczas uroczystości przygotowanej przez Aarona. Potwierdzenie z ust chłopca profesji mężczyzny dało pewien pogląd na zdające się iskrzyć nad areną emocje. Chyba faktycznie za sobą nie przepadali.
- I jest twoim... tatą? - pierwsza myśl, jaka ją naszła, gdy przyglądała się chłopcu dopingującemu tak zapalczywie dorosłego mężczyznę, była relacja ojca i syna. Dość abstrakcyjna dla niej, a jednak w swojej egzotyce interesująca. Może Mulciber będzie miał okazję nauczyć się od swojego przeciwnika czegoś innego niż rzucanie czarów.
- Prawdę mówiąc, jestem tutaj pierwszy raz - odparła szczerze na pytanie chłopca. Walki kogutów nigdy ją nie interesowały. - Ale kiedyś pracowałam w podobnym miejscu - Nie zadrżał jej głos, to dziwne; Mantykora nie była wcale podobna do tego budynku. Biorący udział w pojedynkach tez nie przypominali tych tutaj - mieli w oczach coś, co przypominało szaleństwo. To od pomocy przy nielegalnych pojedynkach na Nokturnie rozpoczęła budowanie swojej reputacji na okrytych cieniem londyńskich terenach, skłamałaby mówiąc, że nie miała do tego pewnego nostalgicznego sentymentu. - A ty? Który raz tutaj jesteś? - Spojrzała na niego z zastanowienem - Wyglądasz na kogoś, kto raczej nieczęsto zwiedza miasto w październiku. Nie powinieneś być teraz w szkole? - Był za młody? Niemożliwe, pomimo delikatnej buz - z całą pewnością miał więcej niż jedenaście lat. Na chorego też nie wyglądał.
- Zawzięci czy zajadli? - dopytała spokojnie chłopca, obserwując zmagania na arenie.
- Umiejętnie i celnie posłany mógłby odebrać życie - przytaknęła ze spokojem, zastanawiając się, czy w Klubie pojawiały się mniej lub bardziej przypadkowe ofiary śmiertelne. Dałaby sobie uciąć rękę za to, że na tym konkretnym pojedynku byłoby to raczej mniej, o samym klubie jednak wiedziała niewiele. Rzadko tak naprawdę opuszczała lecznicę, tym rzadziej interesowała się rozrywkami, które jej nie dotyczyły ani trochę. - Ten taki nie był. Nie martw się, mój przyjaciel nie zrobi mu krzywdy - dodała bez zawahania, Mulciber miał na sumieniu zdecydowanie zbyt wiele, by pozwolić sobie na podobny... incydent. Nie potrzebował mieć ogona w postaci odpowiednich służb na głowie. A nawet gdyby mimo to zamierzał wykazać się podobną głupotą, czego wcale nie postrzegała jako zdarzenie w jakimkolwiek stopniu niemożliwe, jeśli chciałby zabić swojego przeciwnika, ten pewnie byłby już martwy. - Właściwie uzdrowicielką - poprawiła chłopca niemal machinalnie. Ramsey dość szybko zyskał przewagę nad swoim przeciwnikiem - dopiero teraz przypomniała sobie jego twarz, Frederick Fox. Mieli okazję się spotkać podczas uroczystości przygotowanej przez Aarona. Potwierdzenie z ust chłopca profesji mężczyzny dało pewien pogląd na zdające się iskrzyć nad areną emocje. Chyba faktycznie za sobą nie przepadali.
- I jest twoim... tatą? - pierwsza myśl, jaka ją naszła, gdy przyglądała się chłopcu dopingującemu tak zapalczywie dorosłego mężczyznę, była relacja ojca i syna. Dość abstrakcyjna dla niej, a jednak w swojej egzotyce interesująca. Może Mulciber będzie miał okazję nauczyć się od swojego przeciwnika czegoś innego niż rzucanie czarów.
- Prawdę mówiąc, jestem tutaj pierwszy raz - odparła szczerze na pytanie chłopca. Walki kogutów nigdy ją nie interesowały. - Ale kiedyś pracowałam w podobnym miejscu - Nie zadrżał jej głos, to dziwne; Mantykora nie była wcale podobna do tego budynku. Biorący udział w pojedynkach tez nie przypominali tych tutaj - mieli w oczach coś, co przypominało szaleństwo. To od pomocy przy nielegalnych pojedynkach na Nokturnie rozpoczęła budowanie swojej reputacji na okrytych cieniem londyńskich terenach, skłamałaby mówiąc, że nie miała do tego pewnego nostalgicznego sentymentu. - A ty? Który raz tutaj jesteś? - Spojrzała na niego z zastanowienem - Wyglądasz na kogoś, kto raczej nieczęsto zwiedza miasto w październiku. Nie powinieneś być teraz w szkole? - Był za młody? Niemożliwe, pomimo delikatnej buz - z całą pewnością miał więcej niż jedenaście lat. Na chorego też nie wyglądał.
- Zawzięci czy zajadli? - dopytała spokojnie chłopca, obserwując zmagania na arenie.
bo ty jesteś
prządką
prządką
- Przyjaźnicie się? - przyglądał się pojedynkowi, bardziej skupił spojrzenie na mężczyźnie który atakował Foxa kolejnymi zaklęciami. - Umiejętnie i celnie albo przypadkowo we właściwe miejsce. - wrócił po chwili do tematu noży. Nie zamierzał oskarżać obcego człowieka o próbę morderstwa, tym bardziej na deskach Klubu Pojedynków. Lubił sobie czasem podramatyzować, jak to przyszły aktor i przede wszystkim jak to nastolatek, wiedział jednak dość dobrze jak klub działa. Mimo to, to zaklęcie wydawało mu się koszmarnie lekkomyślne.
- Przepraszam. - zerknął na kobietę, może trochę zdziwiony tym poprawieniem, jednak jeśli ta forma miała dla niej znaczenie, nie zamierzał jej urazić. Uśmiechnął się lekko w jej kierunku.
- Skąd to pytanie? - zdziwił się wyraźnie kolejną sugestią. Pojedynki obserwowało w końcu więcej osób zazwyczaj, a dopingować ludzi można było z wielu przyczyn. Oscar w sumie chyba nie chciał odpowiadać na to pytanie przed samym sobą, bo w sumie to ta kwestia była dla niego nadal zbyt skomplikowana. Niby zgodził się zostać. Chyba. - Postawiłem na niego.
Przyznał zamiast tego, wzruszając przy tym ramionami. Nie miał za wiele pieniędzy, ale zanim tu dotarł, postawił jakąś monetę, bo tak się lepiej oglądało. I zamierzał Foxowi potem wytknąć, że stracił przez niego pieniądze, a jakże.
- Jest inne miejsce pojedynkowe? - zdziwił się trochę. - Chodzi o jakieś miejsce do treningów? - zainteresował się zaraz. Jego spojrzenie wciąż uciekało na pojedynek, który niestety ale był już raczej przesądzony. W sumie nie słyszał o miejscu w którym uczonoby walki na zaklęcia, a przecież w mugolskim świecie było dużo miejsc w których można uczyć się różnych walk. Oscar co prawda nigdy nie był zbyt zainteresowany boksowaniem, ale na takie zajęcia z zaklęciami to chętnie by poszedł.
- Sam nie wiem. Od czasu do czasu wpadam. - stwierdził na kolejne pytanie, bo faktycznie nie miał pojęcia który raz tu siedział. Co wakacje odwiedzał to miejsce po kilka razy. - Lubię oglądać pojedynki. Szczególnie kiedy walczą faworyci z listy między sobą. - przyznał. Nie lubił pojedynków na których różnica w umiejętnościach była rażąca: były po prostu nudne i nie chciało mu się tracić na to czasu.
- Uczę się w domu.- stwierdził krótko. Kobieta wydawała się miła, w sumie to nie spodziewał się po niej niczego złego, jednak bycie mugolakiem w Hogwarcie nauczyło go, że lepiej nie opowiadać o dziadkach mugolach gdzie popadnie, a to właśnie oni, czy raczej obawa o nich była głównym powodem dla którego Oscar chciał tu zostać.
- Chyba to i to. - przyznał jej zaraz, chętnie wracając do tematu pojedynku. - Długo to już raczej nie potrwa.
Dodał trochę z żalem.
- To w sumie całkiem makabryczny sport. - dodał. W końcu nic, a nic się nie przejmuje.
- Przepraszam. - zerknął na kobietę, może trochę zdziwiony tym poprawieniem, jednak jeśli ta forma miała dla niej znaczenie, nie zamierzał jej urazić. Uśmiechnął się lekko w jej kierunku.
- Skąd to pytanie? - zdziwił się wyraźnie kolejną sugestią. Pojedynki obserwowało w końcu więcej osób zazwyczaj, a dopingować ludzi można było z wielu przyczyn. Oscar w sumie chyba nie chciał odpowiadać na to pytanie przed samym sobą, bo w sumie to ta kwestia była dla niego nadal zbyt skomplikowana. Niby zgodził się zostać. Chyba. - Postawiłem na niego.
Przyznał zamiast tego, wzruszając przy tym ramionami. Nie miał za wiele pieniędzy, ale zanim tu dotarł, postawił jakąś monetę, bo tak się lepiej oglądało. I zamierzał Foxowi potem wytknąć, że stracił przez niego pieniądze, a jakże.
- Jest inne miejsce pojedynkowe? - zdziwił się trochę. - Chodzi o jakieś miejsce do treningów? - zainteresował się zaraz. Jego spojrzenie wciąż uciekało na pojedynek, który niestety ale był już raczej przesądzony. W sumie nie słyszał o miejscu w którym uczonoby walki na zaklęcia, a przecież w mugolskim świecie było dużo miejsc w których można uczyć się różnych walk. Oscar co prawda nigdy nie był zbyt zainteresowany boksowaniem, ale na takie zajęcia z zaklęciami to chętnie by poszedł.
- Sam nie wiem. Od czasu do czasu wpadam. - stwierdził na kolejne pytanie, bo faktycznie nie miał pojęcia który raz tu siedział. Co wakacje odwiedzał to miejsce po kilka razy. - Lubię oglądać pojedynki. Szczególnie kiedy walczą faworyci z listy między sobą. - przyznał. Nie lubił pojedynków na których różnica w umiejętnościach była rażąca: były po prostu nudne i nie chciało mu się tracić na to czasu.
- Uczę się w domu.- stwierdził krótko. Kobieta wydawała się miła, w sumie to nie spodziewał się po niej niczego złego, jednak bycie mugolakiem w Hogwarcie nauczyło go, że lepiej nie opowiadać o dziadkach mugolach gdzie popadnie, a to właśnie oni, czy raczej obawa o nich była głównym powodem dla którego Oscar chciał tu zostać.
- Chyba to i to. - przyznał jej zaraz, chętnie wracając do tematu pojedynku. - Długo to już raczej nie potrwa.
Dodał trochę z żalem.
- To w sumie całkiem makabryczny sport. - dodał. W końcu nic, a nic się nie przejmuje.
- Można tak powiedzieć - mruknęła wymijająco, nie, tak naprawdę nie byli przyjaciółmi już od dłuższego czasu, ale wciąż łączyło ich zbyt wiele trudnych do uchwycenia przez dziecko niuansów. Niuansów, z których zwierzyć się nie mogła, nie dopuszczając tych myśli nawet do siebie samej. Skinęła lekko głową, przypadkowa krzywda niejeden raz mogła się okazać bardziej krzywdząca niż celowa; młody nie mógł wiedzieć, że w ruchach Mulcibera nie było dziś przypadkowości. Bez trudu radził sobie z przeciwnikiem, który przy nim, zwłaszcza z poplątanym językiem, przypominał raczej dziecko zagubione we mgle. Czasem zastanawiało ją, co kieruje mężczyznami, kiedy podejmują decyzję o wzięciu udziału w tej walce kogutów. Jeśli zabłyśnięcie, jak to zwykle bywa, powinni przemyśleć to jeszcze raz, seplenienie na oczach wiernych fanów, takich jak ten obok, raczej nie nie przyniesie mu sławy. Wzruszyła lekko ramieniem na jego pytanie, przenosząc wzrok z chłopca na arenę, nad którą wciąż błyskały promienie zaklęć.
- Jesteś tu zupełnie sam - zaczęła, ile chłopiec mógł mieć lat? Jedenaście, dwanaście? Musiał być w wieku szkolnym, ale najdalej na drugim roku. Czasy nie były bezpieczne, anomalia atakowały zewsząd, dzieci nie powinny oddalać się od dorosłych. Zwłaszcza te, które dopiero co dostały różdżki i nawet bez anomalii nie panowały nad nimi w pełni. - I martwisz się o zdrowie, nie zwycięstwo, mężczyzny na oko wyglądającego, jakby był w wieku, w którym mógłby być twoim ojcem - Nie zamierzała go przekonywać, odpowiedziała na pytanie, zdradzając pobudki do zadania pytania, zamyśliła się jednak na moment, na dłużej utkwiwszy wzrok na twarzy dzielnego aurora. Mógł być w wieku Ramseya, różnica zbyt duża, by można go było intuicyjnie nazwać starszym bratem. Z kolei przyjaźń pomiędzy kilkunastoletnim chłopcem a dojrzałym mężczyzną musiałaby się wydawać przynajmniej podejrzana. Pytanie wydawało jej się naturalne, ostrożne obruszenie chłopca mniej, ale nie zamierzała go przecież osaczać ani wchodzić na teren jego przestrzeni osobistej. - Wygląda na to, że będzie ci winien kilka monet - dodała, jej usta drgnęły w rozbawieniu; nic nie wskazywało na to, by oponent Mulcibera mógł jeszcze zyskać w tym starciu przewagę. Został zmiażdżony.
- Raczej niskiej i niezbyt rozwijającej rozrywki, niż rozsądnych ćwiczeń - odparła na słowa chłopca, szczerze, nie zamierzając jednak mówić całej prawdy. Ani nie powinna zdradzać jej o sobie ani on nie powinien jej jeszcze słyszeć. - To daleko - dodała, nie do końca kłamiąc, Nokturn może i znajdował się blisko, ale tylko fizycznie. W rzeczywistości był innym światem, inną krainą, w której rządziły cienie. - Nie jestem stąd - stwierdziła, i tym razem mówiąc prawdę. Nie należała tutaj, choć miejsce, które było jej domem, nigdy nie zostałoby przez nią tak nazwane.
- To są faworyci? - dopytała, unosząc lekko jedną brew; nie była pewna, czy dobrze zrozumiała chłopca, nie znała osiągnięć ani nawet potencjału Mulcibera na tym polu. Wiedziała jednak, że był uzdolnionym wojownikiem - najsilniejszym, jakiego znała. - Nie wygląda, jakby mu dorównywał - Choć wciąż pamiętała moment, w którym siedzieli naprzeciw siebie na uroczystości, skuci grzecznością wobec kobiet, na których im zależało. Zabawne, jak niewiele trzeba, by poskromić mężczyznę. Skinęła lekko głową, nie drążąc tematu, chłopiec niewątpliwie miał swój powód, a dopytywanie go o niego zakrawałoby przecież o wścibskość.
- Jak długo będą walczyć? - Bywał tu częściej niż ona, znał zasady lepiej. Do nieprzytomności? Do pierwszej krwi? Nie, krew już przecież poszła. Kątem oka dostrzegała sędziów, decydowali o tym? - Sądzisz, że sport to właściwe określenie? - Rozumiała mówić tak o wzbijaniu się w przestworza na miotle, rozumiała nazywać w ten sposób ujeżdżanie wierzchem aetonanów i hipogryfów, potrafiła sobie wyobrazić pot i łzy na różnego rodzaju grach zespołowych. Przezwyciężanie własnych ograniczeń - nie interesowało ją to w żadnym stopniu bardziej, ale przynajmniej potrafiła zrozumieć. Jednak walka... - Bliżej temu do rzeźni - I nie chodziło tylko o to, że Mulciber miał miażdżącą przewagę, krew rosiła arenę, a dwaj mężczyźni stali naprzeciw siebie, usiłując pozbawić tchu drugiego. - Nie ma w tym nic eleganckiego - Ot, próba sił - ani tym bardziej godnego podziwu - Trzymaj się od takich zabaw z daleka, mały, dłużej pożyjesz.
- Jesteś tu zupełnie sam - zaczęła, ile chłopiec mógł mieć lat? Jedenaście, dwanaście? Musiał być w wieku szkolnym, ale najdalej na drugim roku. Czasy nie były bezpieczne, anomalia atakowały zewsząd, dzieci nie powinny oddalać się od dorosłych. Zwłaszcza te, które dopiero co dostały różdżki i nawet bez anomalii nie panowały nad nimi w pełni. - I martwisz się o zdrowie, nie zwycięstwo, mężczyzny na oko wyglądającego, jakby był w wieku, w którym mógłby być twoim ojcem - Nie zamierzała go przekonywać, odpowiedziała na pytanie, zdradzając pobudki do zadania pytania, zamyśliła się jednak na moment, na dłużej utkwiwszy wzrok na twarzy dzielnego aurora. Mógł być w wieku Ramseya, różnica zbyt duża, by można go było intuicyjnie nazwać starszym bratem. Z kolei przyjaźń pomiędzy kilkunastoletnim chłopcem a dojrzałym mężczyzną musiałaby się wydawać przynajmniej podejrzana. Pytanie wydawało jej się naturalne, ostrożne obruszenie chłopca mniej, ale nie zamierzała go przecież osaczać ani wchodzić na teren jego przestrzeni osobistej. - Wygląda na to, że będzie ci winien kilka monet - dodała, jej usta drgnęły w rozbawieniu; nic nie wskazywało na to, by oponent Mulcibera mógł jeszcze zyskać w tym starciu przewagę. Został zmiażdżony.
- Raczej niskiej i niezbyt rozwijającej rozrywki, niż rozsądnych ćwiczeń - odparła na słowa chłopca, szczerze, nie zamierzając jednak mówić całej prawdy. Ani nie powinna zdradzać jej o sobie ani on nie powinien jej jeszcze słyszeć. - To daleko - dodała, nie do końca kłamiąc, Nokturn może i znajdował się blisko, ale tylko fizycznie. W rzeczywistości był innym światem, inną krainą, w której rządziły cienie. - Nie jestem stąd - stwierdziła, i tym razem mówiąc prawdę. Nie należała tutaj, choć miejsce, które było jej domem, nigdy nie zostałoby przez nią tak nazwane.
- To są faworyci? - dopytała, unosząc lekko jedną brew; nie była pewna, czy dobrze zrozumiała chłopca, nie znała osiągnięć ani nawet potencjału Mulcibera na tym polu. Wiedziała jednak, że był uzdolnionym wojownikiem - najsilniejszym, jakiego znała. - Nie wygląda, jakby mu dorównywał - Choć wciąż pamiętała moment, w którym siedzieli naprzeciw siebie na uroczystości, skuci grzecznością wobec kobiet, na których im zależało. Zabawne, jak niewiele trzeba, by poskromić mężczyznę. Skinęła lekko głową, nie drążąc tematu, chłopiec niewątpliwie miał swój powód, a dopytywanie go o niego zakrawałoby przecież o wścibskość.
- Jak długo będą walczyć? - Bywał tu częściej niż ona, znał zasady lepiej. Do nieprzytomności? Do pierwszej krwi? Nie, krew już przecież poszła. Kątem oka dostrzegała sędziów, decydowali o tym? - Sądzisz, że sport to właściwe określenie? - Rozumiała mówić tak o wzbijaniu się w przestworza na miotle, rozumiała nazywać w ten sposób ujeżdżanie wierzchem aetonanów i hipogryfów, potrafiła sobie wyobrazić pot i łzy na różnego rodzaju grach zespołowych. Przezwyciężanie własnych ograniczeń - nie interesowało ją to w żadnym stopniu bardziej, ale przynajmniej potrafiła zrozumieć. Jednak walka... - Bliżej temu do rzeźni - I nie chodziło tylko o to, że Mulciber miał miażdżącą przewagę, krew rosiła arenę, a dwaj mężczyźni stali naprzeciw siebie, usiłując pozbawić tchu drugiego. - Nie ma w tym nic eleganckiego - Ot, próba sił - ani tym bardziej godnego podziwu - Trzymaj się od takich zabaw z daleka, mały, dłużej pożyjesz.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Skinął lekko głową, bo w gruncie rzeczy kobieta miała rację - mogła tak pomyśleć. Nie zamierzał jednak wywlekać szczegółów tej dziwnej relacji, bo nazwanie Foxa ojcem tak po prostu, na głos, tym bardziej w rozmowie z kimś obcym nadal wydawało mu się nie do końca naturalne. Jednocześnie czy mógłby zaprzeczyć? Chyba nie było sensu zastanawiać się nad tym mocniej w tej chwili - i tak ta relacja zajmowała mu wystarczająco wiele myśli. Pozostał więc przy pieniądzach, bo co do tego kobieta na pewno miała rację.
- Taa. Raczej, że straciłem kilka monet. - przyznał trochę z przekąsem. - Ale tak lepiej się ogląda.
Dodał jeszcze. Lubił obstawiać. Co prawda ta walka i tak miałaby znaczenie, jednak chyba dla samego faktu pokazania sobie, że nie jest inna niż pozostałe musiał obstawić. Często jednak po prostu dodaje mu to emocji.
- Szkoda. Przydałoby się tu takie miejsce. - przyznał wprost. Nie wspominał o klubach bokserskich jakie pojawiają się w mugolskich dzielnicach, był nauczony tej ostrożności, a i one nie bardzo go głębiej interesowały, ale nie przestawało go dziwić że czarodzieje nie mają swoich odpowiedników. - A skąd?
Spytał zaraz ciekawsko. Lubił słuchać o odległych miejscach, choć sądząc po języku jego rozmówczyni raczej nie była z aż tak dalekiego miejsca.
Wciąż zerkał jednak na pojedynek i skinął lekko głowy.
- Oba nazwiska były wysoko na rankingu. - przyznał - Nie na pierwszych miejscach, ale w pierwszej dziesiątce tak.
Objaśnił zaraz. Nie mógł się dziwić reakcji kobiety, bo faktycznie - spodziewał się po tej walce czegoś więcej. Obserwował ją jednak dalej, bardziej zmartwiony czy pogodzony z porażką Foxa niż z głębszymi emocjami względem dalszych prób.
- Tak często jest. Przeciwnicy mogą być dobrzy, ale wystarczy jedno silne zaklęcie, żeby przeważyć na czyjąś stronę. - przyznał wprost. - Nie zawsze oczywiście, ale dlatego jeden pojedynek nie świadczy nic o uczestnikach, trzeba zobaczyć więcej żeby wiedzieć czy coś na prawdę potrafią. Tak mi się przynajmniej wydaje, znawcą też nie jestem. - uśmiechnął się lekko. Miał swoją teorię z którą pewnie można się nie zgodzić, nie przeszkadzało mu to, ale pojedynki miały w sobie coś ze szczęścia. Kto pierwszy porządnie trafi. Dopiero kilka udanych lub kilka przegranych mogło o kimś świadczyć. - Z jakiejś przyczyny obydwaj są w rankingach wysoko.
Dodał trochę dla poparcia tej swojej teorii, znów zerkając na swoją rozmówczynię.
- Aż jeden się podda lub straci przytomność. - tu było brutalniej niż w szkole, przynajmniej od czasu zmiany dyrektora. Trudno się dziwić, a jednak czasem trudno się na to patrzy. - Często jedną osobę wynoszą stąd uzdrowiciele. Jak nie podda się na czas.
Co nimi kieruje? Duma? Upór? Nadzieja, ślepa wiara w siebie? Tak jak i teraz widać było kto wygrał, Fox obrywał kolejnymi zaklęciami, a wciąż nie unosił różdżki. Oscar sam nie wiedział co by wybrał, z miejsca widza zdecydowanie był za poddaniem się w odpowiednim momencie i taki koniec zdecydowanie wolałby widzieć tutaj.
- Może trochę rzeźnia, a trochę sport. Jedno drugiego nie wyklucza. Nadal chodzi o to, kto jest lepszy i o sprawność. Fizyczną i magiczną. - znów spojrzał na kobietę. - Skoro można podziwiać kogoś, kto szybko jeździ konno, czy dobrze tańczy, czemu nie podziwiać kogoś kto dobrze walczy?
Szczególnie, jeśli jest aurorem.
- To bardziej brutalne, ale nadal niełatwe. - nie mógł nie rozumieć, że komuś się to nie podoba, dziewczyny często się krzywiły, a jednak ciągnęło go w to miejsce i liczył, że kiedyś sam tutaj stanie, nawet jeśli nie jest wybitnie utalentowany.
- Taa. Raczej, że straciłem kilka monet. - przyznał trochę z przekąsem. - Ale tak lepiej się ogląda.
Dodał jeszcze. Lubił obstawiać. Co prawda ta walka i tak miałaby znaczenie, jednak chyba dla samego faktu pokazania sobie, że nie jest inna niż pozostałe musiał obstawić. Często jednak po prostu dodaje mu to emocji.
- Szkoda. Przydałoby się tu takie miejsce. - przyznał wprost. Nie wspominał o klubach bokserskich jakie pojawiają się w mugolskich dzielnicach, był nauczony tej ostrożności, a i one nie bardzo go głębiej interesowały, ale nie przestawało go dziwić że czarodzieje nie mają swoich odpowiedników. - A skąd?
Spytał zaraz ciekawsko. Lubił słuchać o odległych miejscach, choć sądząc po języku jego rozmówczyni raczej nie była z aż tak dalekiego miejsca.
Wciąż zerkał jednak na pojedynek i skinął lekko głowy.
- Oba nazwiska były wysoko na rankingu. - przyznał - Nie na pierwszych miejscach, ale w pierwszej dziesiątce tak.
Objaśnił zaraz. Nie mógł się dziwić reakcji kobiety, bo faktycznie - spodziewał się po tej walce czegoś więcej. Obserwował ją jednak dalej, bardziej zmartwiony czy pogodzony z porażką Foxa niż z głębszymi emocjami względem dalszych prób.
- Tak często jest. Przeciwnicy mogą być dobrzy, ale wystarczy jedno silne zaklęcie, żeby przeważyć na czyjąś stronę. - przyznał wprost. - Nie zawsze oczywiście, ale dlatego jeden pojedynek nie świadczy nic o uczestnikach, trzeba zobaczyć więcej żeby wiedzieć czy coś na prawdę potrafią. Tak mi się przynajmniej wydaje, znawcą też nie jestem. - uśmiechnął się lekko. Miał swoją teorię z którą pewnie można się nie zgodzić, nie przeszkadzało mu to, ale pojedynki miały w sobie coś ze szczęścia. Kto pierwszy porządnie trafi. Dopiero kilka udanych lub kilka przegranych mogło o kimś świadczyć. - Z jakiejś przyczyny obydwaj są w rankingach wysoko.
Dodał trochę dla poparcia tej swojej teorii, znów zerkając na swoją rozmówczynię.
- Aż jeden się podda lub straci przytomność. - tu było brutalniej niż w szkole, przynajmniej od czasu zmiany dyrektora. Trudno się dziwić, a jednak czasem trudno się na to patrzy. - Często jedną osobę wynoszą stąd uzdrowiciele. Jak nie podda się na czas.
Co nimi kieruje? Duma? Upór? Nadzieja, ślepa wiara w siebie? Tak jak i teraz widać było kto wygrał, Fox obrywał kolejnymi zaklęciami, a wciąż nie unosił różdżki. Oscar sam nie wiedział co by wybrał, z miejsca widza zdecydowanie był za poddaniem się w odpowiednim momencie i taki koniec zdecydowanie wolałby widzieć tutaj.
- Może trochę rzeźnia, a trochę sport. Jedno drugiego nie wyklucza. Nadal chodzi o to, kto jest lepszy i o sprawność. Fizyczną i magiczną. - znów spojrzał na kobietę. - Skoro można podziwiać kogoś, kto szybko jeździ konno, czy dobrze tańczy, czemu nie podziwiać kogoś kto dobrze walczy?
Szczególnie, jeśli jest aurorem.
- To bardziej brutalne, ale nadal niełatwe. - nie mógł nie rozumieć, że komuś się to nie podoba, dziewczyny często się krzywiły, a jednak ciągnęło go w to miejsce i liczył, że kiedyś sam tutaj stanie, nawet jeśli nie jest wybitnie utalentowany.
- Z daleka - odparła na pytanie chłopca, było to zarówno prawdą, jak nieprawdą, Nokturn fizycznie nie mieścił się wcale tak daleko, a jednak podróż tam zdawała się być podróżą na inną planetę. - Z krainy skąpanej w mroku - Przede wszystkim niebezpieczną, ale i brudną w ponurym tego słowa znaczeniu; jeśli ktoś szukał najmroczniejszej magii, powinien skierować się właśnie tam. A ten chłopiec - był na to zdecydowanie za młody. - Ze wschodu - Rosyjskie korzenie były co prawda odległe, ale wciąż brzmiące w jej nazwisku. Chłopiec lubił zadawać pytania, więc wolała zamknąć tę sprawę od razu.
- Doprawdy? Zaskakujące - Obcy mężczyzna ledwie stał na nogach, a do tego wciąż seplenił jak dziecko, nie widziała dla niego dużej szansy. - Jeśli to był wymagający przeciwnik, wygląda na to, że Ramsey miał dzisiaj dobry dzień - stwierdziła beznamiętnie. To nie tak, że nie cieszyła się jego sukcesem, raczej był jej obojętny - nigdy nie lubiła brać udziału w stroszeni piór. - Następnym razem, zanim wyrzucisz pieniądze w błoto, spróbuj się dowiedzieć więcej o zawodniku, na którego postawisz kieszonkowe. Ranking to nie wszystko, można się w nim zjawić przypadkiem. Lub podstępem - poradziła z lekkim rozbawieniem. Wysłuchała jednak słów chłopca, który w mig objaśnił jej praktyczne podejście do klubu - rzeczywiście musiał bywać tutaj często. - Widziałeś więcej jego walk? - dopytała, bardziej ciekawa samego chłopca niż feralnego zawodnika.
Skinęła lekko głową, walka do upadłego jej nie zaskakiwała, ale na pewno wydawała się przynajmniej trochę ekscentryczna. Ostatecznie całkiem trafnie wpisywało się to w godowe walki zwierząt, z którymi kojarzyła jej się brutalna sceneria. Cassandra nie przepadała za bezsensowną - czy w ogóle istniała sensowna? - przemocą, wydawała jej się bezcelowa, ale jednocześnie zdawała sobie sprawę z tego że przynajmniej większość mężczyzn nie podziela jej zdania. Sportami zasadniczo też się nie interesowała, nie miała na to czasu, jednak była w stanie pojąć metaforę przedstawioną przez chłopca.
- Być może z tego samego powodu, z którego podziwiamy jednak samą jazdę, a nie tratowanie obranego celu lub taniec, a nie skakanie po rozgrzanym węglu. Zauważ, że jedno i drugie też jest niełatwe. Nie wszystko, co niełatwe, na podziw zasługuje, tak jak nie wszystko, co na podziw zasługuje, kiedykolwiek go dostanie. Pranie się po gębach to ciekawy sposób na wyrażenie swoich emocji, choć nienajlepsza droga do przetrwania cywilizacji jako takiej. - A przecież brała udział w wojnie - i to obrawszy brutalniejszą ze stron. Nie robiła tego z przekonań, robiła to dla swoich dzieci i ich bezpieczeństwa, płynąc z jedynym nurtem rzeki, jaki znała.
- Doprawdy? Zaskakujące - Obcy mężczyzna ledwie stał na nogach, a do tego wciąż seplenił jak dziecko, nie widziała dla niego dużej szansy. - Jeśli to był wymagający przeciwnik, wygląda na to, że Ramsey miał dzisiaj dobry dzień - stwierdziła beznamiętnie. To nie tak, że nie cieszyła się jego sukcesem, raczej był jej obojętny - nigdy nie lubiła brać udziału w stroszeni piór. - Następnym razem, zanim wyrzucisz pieniądze w błoto, spróbuj się dowiedzieć więcej o zawodniku, na którego postawisz kieszonkowe. Ranking to nie wszystko, można się w nim zjawić przypadkiem. Lub podstępem - poradziła z lekkim rozbawieniem. Wysłuchała jednak słów chłopca, który w mig objaśnił jej praktyczne podejście do klubu - rzeczywiście musiał bywać tutaj często. - Widziałeś więcej jego walk? - dopytała, bardziej ciekawa samego chłopca niż feralnego zawodnika.
Skinęła lekko głową, walka do upadłego jej nie zaskakiwała, ale na pewno wydawała się przynajmniej trochę ekscentryczna. Ostatecznie całkiem trafnie wpisywało się to w godowe walki zwierząt, z którymi kojarzyła jej się brutalna sceneria. Cassandra nie przepadała za bezsensowną - czy w ogóle istniała sensowna? - przemocą, wydawała jej się bezcelowa, ale jednocześnie zdawała sobie sprawę z tego że przynajmniej większość mężczyzn nie podziela jej zdania. Sportami zasadniczo też się nie interesowała, nie miała na to czasu, jednak była w stanie pojąć metaforę przedstawioną przez chłopca.
- Być może z tego samego powodu, z którego podziwiamy jednak samą jazdę, a nie tratowanie obranego celu lub taniec, a nie skakanie po rozgrzanym węglu. Zauważ, że jedno i drugie też jest niełatwe. Nie wszystko, co niełatwe, na podziw zasługuje, tak jak nie wszystko, co na podziw zasługuje, kiedykolwiek go dostanie. Pranie się po gębach to ciekawy sposób na wyrażenie swoich emocji, choć nienajlepsza droga do przetrwania cywilizacji jako takiej. - A przecież brała udział w wojnie - i to obrawszy brutalniejszą ze stron. Nie robiła tego z przekonań, robiła to dla swoich dzieci i ich bezpieczeństwa, płynąc z jedynym nurtem rzeki, jaki znała.
bo ty jesteś
prządką
prządką
- Skąpanej w mroku? - zdziwiło go to określenie, a jednocześnie w wyraźny sposób zafascynowało. Jak w końcu młodego, poznającego dopiero magię chłopca nudzącego się londyńską codziennością, lubiącego w dodatku obserwować pojedynki mogłoby nie zainteresować miejsce opisane w sposób synonimiczny jakby do słowa przygoda? - Brzmi... interesujaco.
Przyznał, jednak o dziwo nie naciskał mocniej.
- Tu jest pani lepiej?
Spytał zaciekawiony. Opis miejsca brzmiał jak wyjaśnienie przyczyny emigracji. Tak przynajmniej Oscar zrozumiał całą rozmowę i nie chciał być nietaktowny dopytując o nadmierne szczegóły - i tak pytał o wiele i chyba nie chciał przesadzić, choć kobieta go zaintrygowała.
- Mhm. Teraz będę miał ku temu więcej okazji. - przyznał. Będzie mógł oglądać więcej pojedynków, skoro zostaje w Londynie na dłużej, możliwe że dużo dłużej. Chciał i Foxowi się jeszcze przyjrzeć, ale na pewno nie tylko jemu. - Nie. Ale pewnie jeszcze na jakąś pójdę.
Choć pewnie będzie to znacznie trudniejsze, kiedy Freddy będzie wiedział że należy go bardziej obserwować. Potrafił sprawić, że Oscar nie był w stanie wyjść przez pół godziny z pomieszczenia, więc sam Reid będzie musiał trochę potrenować zakradanie się, czy coś.
Na kolejne słowa uśmiechnął się szeroko, bo całość przemyśleń kobiety bardzo mu się spodobała. Mało kiedy słyszał, żeby ktoś z tak trywialnych rozmów docierał do rozważań dotyczących cywilizacji i świata - a młody Reid bardzo rozważać i gdybać lubił. Zastanowił się przez chwilę nad słowami kobiety.
- Walcząc między sobą uczymy się tej walki i będziemy silniejsi jeśli przyjdzie na to potrzeba. Jaka mogłaby być zaleta z biegania po węglach, czy tratowania przeszkód? To i to mogłoby się źle skończyć, a raczej nie dałoby ze sobą niczego korzystnego. - stwierdził po chwili. Fakt był taki, że w sumie nie był pewien odpowiedzi. - Poza tym jesteśmy zwierzętami, choć lubimy o tym zapominać. - dziadek często to powtarzał, a Oscar z czasem zaczął widzieć w tym wiele prawdy. - Pewnie gdyby nasi przodkowie biegali po ogniu żeby zdobyć kobiety, jedzenie i zapewnić sobie pozycję, mielibyśmy teraz zawody w bieganiu po ogniu.
Uśmiechnął się troszkę szerzej, choć w kwestiach dotyczących cywilizacji był w sumie zdziwiony wnioskami rozmówczyni.
- A może to po części sposób na jej przetrwanie? - zasugerował zaraz - Jeśli jest w człowieku jakaś potrzeba brutalności i przemocy czy agresji, a wierzę że tak jest, dobrze że dajemy jej upust na deskach klubu pojedynków, w zamkniętych klubach sportowych, mając pod ręką medyków, czy w niektórych przypadkach w pubach po kilku piwach.
Ostatniego przypadku nigdy nie widział, jednak musiałby mieć klapki na oczach by nie słyszeć o jakichkolwiek. Skrzywił się, kiedy Fox znowu oberwał. Miał ochotę krzyczeć, żeby się poddał, a z drugiej strony wcale nie chciał żeby się poddawał.
- Przynajmniej do czasu, kiedy dwóch uczestników bójki jej chce. - sprostował zaraz swoją wypowiedź. - W ten sposób postronne osoby nie cierpią przez zapędy innych. A ci którzy chcą, po prostu mają swój trening.
Przyznał, jednak o dziwo nie naciskał mocniej.
- Tu jest pani lepiej?
Spytał zaciekawiony. Opis miejsca brzmiał jak wyjaśnienie przyczyny emigracji. Tak przynajmniej Oscar zrozumiał całą rozmowę i nie chciał być nietaktowny dopytując o nadmierne szczegóły - i tak pytał o wiele i chyba nie chciał przesadzić, choć kobieta go zaintrygowała.
- Mhm. Teraz będę miał ku temu więcej okazji. - przyznał. Będzie mógł oglądać więcej pojedynków, skoro zostaje w Londynie na dłużej, możliwe że dużo dłużej. Chciał i Foxowi się jeszcze przyjrzeć, ale na pewno nie tylko jemu. - Nie. Ale pewnie jeszcze na jakąś pójdę.
Choć pewnie będzie to znacznie trudniejsze, kiedy Freddy będzie wiedział że należy go bardziej obserwować. Potrafił sprawić, że Oscar nie był w stanie wyjść przez pół godziny z pomieszczenia, więc sam Reid będzie musiał trochę potrenować zakradanie się, czy coś.
Na kolejne słowa uśmiechnął się szeroko, bo całość przemyśleń kobiety bardzo mu się spodobała. Mało kiedy słyszał, żeby ktoś z tak trywialnych rozmów docierał do rozważań dotyczących cywilizacji i świata - a młody Reid bardzo rozważać i gdybać lubił. Zastanowił się przez chwilę nad słowami kobiety.
- Walcząc między sobą uczymy się tej walki i będziemy silniejsi jeśli przyjdzie na to potrzeba. Jaka mogłaby być zaleta z biegania po węglach, czy tratowania przeszkód? To i to mogłoby się źle skończyć, a raczej nie dałoby ze sobą niczego korzystnego. - stwierdził po chwili. Fakt był taki, że w sumie nie był pewien odpowiedzi. - Poza tym jesteśmy zwierzętami, choć lubimy o tym zapominać. - dziadek często to powtarzał, a Oscar z czasem zaczął widzieć w tym wiele prawdy. - Pewnie gdyby nasi przodkowie biegali po ogniu żeby zdobyć kobiety, jedzenie i zapewnić sobie pozycję, mielibyśmy teraz zawody w bieganiu po ogniu.
Uśmiechnął się troszkę szerzej, choć w kwestiach dotyczących cywilizacji był w sumie zdziwiony wnioskami rozmówczyni.
- A może to po części sposób na jej przetrwanie? - zasugerował zaraz - Jeśli jest w człowieku jakaś potrzeba brutalności i przemocy czy agresji, a wierzę że tak jest, dobrze że dajemy jej upust na deskach klubu pojedynków, w zamkniętych klubach sportowych, mając pod ręką medyków, czy w niektórych przypadkach w pubach po kilku piwach.
Ostatniego przypadku nigdy nie widział, jednak musiałby mieć klapki na oczach by nie słyszeć o jakichkolwiek. Skrzywił się, kiedy Fox znowu oberwał. Miał ochotę krzyczeć, żeby się poddał, a z drugiej strony wcale nie chciał żeby się poddawał.
- Przynajmniej do czasu, kiedy dwóch uczestników bójki jej chce. - sprostował zaraz swoją wypowiedź. - W ten sposób postronne osoby nie cierpią przez zapędy innych. A ci którzy chcą, po prostu mają swój trening.
Na jej twarzy malowała się jednak powaga, tym silniejsza, gdy chłopiec poczuł zew przygody. Nokturn nie był miejscem dla dzieci. I nie był miejscem na przygody. Przygodę można było przeżyć w górach lud nad morzem, to co skąpane w mroku było ścieżką w jednym konkretnym kierunku.
- Nie jest takim - odparła jedynie, ucinając temat. O ile zainteresowanie pojedynkami mogło się wydawać nieszkodliwe, o tyle samo nie powinien myśleć o zapuszczaniu się w mniej bezpieczne rejony Londynu. Zastanowiło go jego pytanie - nieświadomie niezwykle głębokie. Kiedyś żyła tutaj i było jej lepiej, a potem sinusoidalnie ciągnęło ją w górę lub w dół, dziś rzucając gdzieś w niziny. Ale nie tęskniła. Tamto życie nie dało jej córki. - Tak, na pewno - odparła skąpo, choć mało przekonująco, nie chcąc jednak uzewnętrzniać się przed obcym chłopcem, ściany miały uszy. I nie tylko ściany, wciąż wpatrywała się w arenę, na której przeciwnik Ramesya w końcu został położony. Cicho westchnęła.
- Postaw wtedy na innego zawodnika, pieczona gęś nie robi wrażenia - poradziła, przyglądając się potłuczonemu dziobowi Foxa - uważnie. - Dokładnie taka sama, jak z walki. Poskaczesz po węglu, by być gotów, gdy przyjdzie czas lub staranujesz człowieka konno, by być gotów to zrobić, gdy przyjdzie, jak to ująłeś, potrzeba. Kto definiuje potrzeby? Walka tak samo może się skończyć źle, nie sądzę też, by niosła za sobą cokolwiek korzystnego. Obrastanie w piórka zwykle nie jest korzystne ani dla czarodzieja ani dla wszystkich wokół niego. - Mimowolnie przeniosła wzrok na tryumfującego Ramseya. Była całkowicie pewna swoich słów. - Istnieje jednak pewna różnica między zwierzętami a ludźmi. Zapominamy, masz rację, głównie o tym, by ją uwypuklać. I nie ma w tym niczego chwalebnego. - Zaśmiała się bezgłośnie, krótko i mimowolnie, słysząc o zdobywaniu kobiet, później na moment umilkła, nie odejmując spojrzenia od Mulcibera. - Nie da się zdobyć kobiety prężąc muskuły czy błyszcząc magiczną mocą - odparła spokojnie - trzeba znacznie więcej. Ale mężczyznom zajmie jeszcze wiele lat, by to zrozumieć. - Większość z nich sądziła, że było inaczej. Chłopiec był jeszcze młody, miał dużo czasu, by wrosnąć z bajek wkładanych mu do głowy przez starszych. Budził jej sympatię - mimo wszystko popisał się w rozmowie niezwykłą dojrzałością. Lubiła inteligentne dzieci.
- W człowieku - powtórzyła po nim bez przekonania - czy w mężczyźnie? - Na arenie stało dwóch mężczyzn, agresja i brutalność były od zawsze przypisywane im. Należało to rozgraniczyć. - Człowiek nosi w sobie wiele instynktów i wiele z nich trudno jest poskromić. A jednak, kiedy głodny przechodzisz obok cukierni, nie wykradasz z niej ciastek. Nie sztuką jest poddać się instynktowi, nawet w kontrolowanych warunkach. Sztuką jest go przezwyciężyć i stać się człowiekiem. - Miał rację, walka dwóch osób, które tego pragną, nie krzywdziła nikogo postronnego. Była tylko trochę dziecinna i bardzo lekkomyślna, a fakt, że imponowała młodemu nastolatkowi, zdawał się to w jej oczach jedynie potwierdzać.
- Powodzenia następnym razem - uśmiechnęła się łagodnie do chłopca. - Ja - muszę się z nim teraz rozmówić. Bywaj zdrów. - Skinęła mu spokojnie głową na pożegnanie, po czym zebrała się z trybun i odeszła, poszukując miejsca, w którym mogła spotkać zawodnika po walce.
zt x2
Cassandra +5 PD;
Oscar +5 PD
- Nie jest takim - odparła jedynie, ucinając temat. O ile zainteresowanie pojedynkami mogło się wydawać nieszkodliwe, o tyle samo nie powinien myśleć o zapuszczaniu się w mniej bezpieczne rejony Londynu. Zastanowiło go jego pytanie - nieświadomie niezwykle głębokie. Kiedyś żyła tutaj i było jej lepiej, a potem sinusoidalnie ciągnęło ją w górę lub w dół, dziś rzucając gdzieś w niziny. Ale nie tęskniła. Tamto życie nie dało jej córki. - Tak, na pewno - odparła skąpo, choć mało przekonująco, nie chcąc jednak uzewnętrzniać się przed obcym chłopcem, ściany miały uszy. I nie tylko ściany, wciąż wpatrywała się w arenę, na której przeciwnik Ramesya w końcu został położony. Cicho westchnęła.
- Postaw wtedy na innego zawodnika, pieczona gęś nie robi wrażenia - poradziła, przyglądając się potłuczonemu dziobowi Foxa - uważnie. - Dokładnie taka sama, jak z walki. Poskaczesz po węglu, by być gotów, gdy przyjdzie czas lub staranujesz człowieka konno, by być gotów to zrobić, gdy przyjdzie, jak to ująłeś, potrzeba. Kto definiuje potrzeby? Walka tak samo może się skończyć źle, nie sądzę też, by niosła za sobą cokolwiek korzystnego. Obrastanie w piórka zwykle nie jest korzystne ani dla czarodzieja ani dla wszystkich wokół niego. - Mimowolnie przeniosła wzrok na tryumfującego Ramseya. Była całkowicie pewna swoich słów. - Istnieje jednak pewna różnica między zwierzętami a ludźmi. Zapominamy, masz rację, głównie o tym, by ją uwypuklać. I nie ma w tym niczego chwalebnego. - Zaśmiała się bezgłośnie, krótko i mimowolnie, słysząc o zdobywaniu kobiet, później na moment umilkła, nie odejmując spojrzenia od Mulcibera. - Nie da się zdobyć kobiety prężąc muskuły czy błyszcząc magiczną mocą - odparła spokojnie - trzeba znacznie więcej. Ale mężczyznom zajmie jeszcze wiele lat, by to zrozumieć. - Większość z nich sądziła, że było inaczej. Chłopiec był jeszcze młody, miał dużo czasu, by wrosnąć z bajek wkładanych mu do głowy przez starszych. Budził jej sympatię - mimo wszystko popisał się w rozmowie niezwykłą dojrzałością. Lubiła inteligentne dzieci.
- W człowieku - powtórzyła po nim bez przekonania - czy w mężczyźnie? - Na arenie stało dwóch mężczyzn, agresja i brutalność były od zawsze przypisywane im. Należało to rozgraniczyć. - Człowiek nosi w sobie wiele instynktów i wiele z nich trudno jest poskromić. A jednak, kiedy głodny przechodzisz obok cukierni, nie wykradasz z niej ciastek. Nie sztuką jest poddać się instynktowi, nawet w kontrolowanych warunkach. Sztuką jest go przezwyciężyć i stać się człowiekiem. - Miał rację, walka dwóch osób, które tego pragną, nie krzywdziła nikogo postronnego. Była tylko trochę dziecinna i bardzo lekkomyślna, a fakt, że imponowała młodemu nastolatkowi, zdawał się to w jej oczach jedynie potwierdzać.
- Powodzenia następnym razem - uśmiechnęła się łagodnie do chłopca. - Ja - muszę się z nim teraz rozmówić. Bywaj zdrów. - Skinęła mu spokojnie głową na pożegnanie, po czym zebrała się z trybun i odeszła, poszukując miejsca, w którym mogła spotkać zawodnika po walce.
zt x2
Cassandra +5 PD;
Oscar +5 PD
bo ty jesteś
prządką
prządką
8 stycznia, pojedynek Black & Rosier
Nie potrafiła opanować dreszczy ekscytacji na wieść o tym, że będzie mogła wspólnie z Melisande obserwować zmagania narzeczonego w pojedynku. W dodatku z lordem Blackiem! Miała przyjemność poznać lorda swego czasu i, choć okoliczności były dość nieprzyjazne, to jednak całe spotkanie zapamiętała jako miłe. Lord, mimo niewygodnej dolegliwości, zachowywał się bardzo elegancko i zechciał nawet podzielić się kilkoma szczegółami dotyczącymi tej paskudnej przypadłości. Dla Belli jako pasjonatki sztuki uzdrawiania to było ważne doświadczenie. Nie miała dostojnemu lordowi nic do zarzucenia, choć wiedziała, że Rosierowie nie przepadali za familią Blacków. Ostatecznie Mathieu bez entuzjazmu przyjął fakt, że to właśnie z nim przyjdzie mu zmierzyć się w Klubie Pojedynków. A może jednak skrycie liczył, że uda mu się pokazać wyższość Róż? Tego mogła się już tylko domyślać, choć towarzysząca jej kuzynka narzeczonego z pewnością wiedziała więcej od niej. Nie minęły nawet dwa tygodnie od zaręczyn i Isabella dopiero poznawała obiecanego sobie lorda.
Pojedynek wydawał jej się wielką abstrakcją, wydarzeniem niemal mistycznym. Wyobrażała sobie prawdziwą walkę, w której dwie różdżki i dwa zdolne umysły wykorzystują całą swoją moc, wydobywają najmniejsze skryte w ciele siły, aby przezwyciężyć przeciwnika. Spodziewała się błysków i lawirujących w powietrzu sylwetek. Niestety sama nigdy nie interesowała się tą sztuką. Jej zamiłowania podążały w całkowicie odmiennym kierunku. Mogła cieszyć się jednak z tego, że Mathieu był zdolnym czarodziejem, a w jego towarzystwie nie musiała się obawiać niebezpieczeństwa. Starcie dwóch lordów rozbudzało jednak jej wyobraźnię do tego stopnia, iż nie potrafiła spokojnie usiedzieć w fotelu. Na arenie panowie przygotowywali się, a Bella popatrzyła na lady Melisandę, zdradzając swoje przejęcie. Oczywiście obydwie pokładały nadzieję na zwycięstwo Mathieu, ale postać Alpharda Blacka wzbudzała również jej zainteresowanie. Czy był godnym, silnym przeciwnikiem?
– Czy znasz się na sztuce pojedynkowania, lady Melisande? – zapytała, zerkając na swoją towarzyszkę. Obawiała się, że nie zdoła nadążyć za tym, co będzie się działo. Chciałaby jednak wiedzieć, jak sobie radzi Mathieu, a jej własna fantazja mogła się okazać naprawdę bardzo myląca. Liczyła więc, że w razie czego Róża zechce pomóc jej odnaleźć się w aktualnej sytuacji. – Wierzę, że Mathieu sobie poradzi, ale lord Black… Miałaś okazję poznać lorda? Czy myślisz, że może okazać się groźnym konkurentem? – zapytała zaintrygowana. Szukała w blasku jej oczu pocieszenia, ale nie przestała bezgranicznie ufać umiejętnościom narzeczonego. Na arenie dwie szlachetne sylwetki przyjęły odpowiednią postawę. Za chwilę miało rozpocząć się starcie. Lekko ścisnęła swoje dłonie. Czy się denerwowała? Tylko troszkę. Mathieu przecież był dzielny, na pewno nie pozwoli, by Black z niego zadrwił.
Była już wcześniej w Domu Pojedynków. Oczywiście, nie po to, żeby samą się pojedynkować. Nie przyniosłaby na siebie takiej hańby. Klub miał swoje własne zasady, ale to nie znaczyło, że ktoś nie poczęstowałabym jej Levicorpusem ukazując nogi całej publiczności. I nie tylko je. Nie bywała tu jednak często, kiedyś by obejrzeć walkę brata. Ale wieść o jednostce z którą jej kuzyn miał się pojedynkować sprawiła, że jedna z jej brwi uniosła się lekko ku górze.
Black. Alphard. Oh, jakże go złościła jej osoba. A jednak mimo to, niezmiennie, za każdym razem powracał do niej znajdując powód dla którego ponownie - z powinności - zajmował jej czas. Błądził, odchodził, a później znów gonił. Samego siebie doprowadzając do rozciągnięcia w dwóch przeciwnych kierunkach. Samego siebie doprowadzając do wściekłości, którą ona chętnie pielęgnowała.
Nie docenił jej. I teraz za to płacił, powoli, sumiennie z każdą chwilą uzależniając się od niej samej. Ostatnie spotkanie w kasynie nadal żywo rysowało się w jej pamięci. Aimee powiedziała, że Black opuścił salę, nim ich główna rola się skończyła. Ale nie miało to dla niej znaczenia, choć uniosło jej kącik ust lekko ku górze. Była ciekawa, co wygra w nim tym razem ciekawość, czy jego własna duma. Żądała prawdy i nie godziła się na nic mniej. To do niego należał wybór.
Zasiadła na widowni z miną nie zdradzając zbyt wiele - Isabella zdawała się być jej całkowitym przeciwieństwem. Młoda, chętna i ciekawa. Przyszła by wesprzeć swojego przyszłego męża, co znaczyło, że mogło naprawdę zależeć jej na tym, by ich związek opierał się na solidnym fundamencie. Mogła zostać wspaniałą lady, jeśli tylko popracuje nad sobą trochę. Emocje, to one mogły okazać się jej największym wrogiem. Uważne spojrzenie zmierzyło kobietę obok. Usta ubrały się w uśmiech na jej słowa.
- Zasady są proste, choć sama nigdy nie praktykowałam. Zostawiam to mężczyznom. - wykrwawianie się na arenie nie leżało w spectrum jej zainteresowań. Była też zdania, a może tak ją nauczono, że to nie ona winna stawać do walki. - W razie czego nie wahaj się pytać. - spojrzała na Isabellę, posyłając w jej kierunku łagodny, zachęcający uśmiech. Nie była ekspertem. Ani jeśli chodziło o pojedynki, ani jeśli szło o uroki. Ale znała się na nich trochę, choć jej umiejętności nie pozwalały sięgnąć po te najtrudniejsze.
Na jej kolejne słowa jej wzrok przesunął się, najpierw zawisł na sylwetce kuzyna, by zaraz przesunąć się do ustawionego prawie bokiem Blacka. Jasne tęczówki omiotły go spojrzeniem.
- Miałam. - potwierdziła spokojnie, nie pozwalając by jakakolwiek emocja przesunęła się po jej twarzy. Spotkać, może bardziej. Bo czy rzeczywiście miała okazję go poznać? Wiedziała więcej o nim, niż przed miesiącami. Ale nie znaczyło to wcale, że go zna. Jedno było pewne, przy niej tracił swoje chłodne opanowanie. Irytowała go, a irytację chował za krzywym uśmiechem wyłaniającym się na twarzy pełnej ostrości kantów. Nie wdała się też w żadne szczegóły, nie uważając, by były potrzebne. Zmrużyła lekko oczy nie spuszczając z niego spojrzenia. - Oh, mam szczerą nadzieję, że właśnie tak będzie. - odpowiedziała kobiecie, zerkając w jej stronę na chwilę przed rzuceniem pierwszego zaklęcia. Patrzyła na nieudany urok Blacka i kolejne jej kuzyna. Na mocną tarczę uniosła lekko brew ku górze. Kącik jej ust powędrował nieświadomie ku górze, gdy jasne spojrzenie przesunęło się z Blacka na kuzyna. - Zapowiada się ciekawie. - zmarszczyła lekko nos, obserwując potężne tarcze i uroki. Oczy nadal miała lekko zmrużone.
Black. Alphard. Oh, jakże go złościła jej osoba. A jednak mimo to, niezmiennie, za każdym razem powracał do niej znajdując powód dla którego ponownie - z powinności - zajmował jej czas. Błądził, odchodził, a później znów gonił. Samego siebie doprowadzając do rozciągnięcia w dwóch przeciwnych kierunkach. Samego siebie doprowadzając do wściekłości, którą ona chętnie pielęgnowała.
Nie docenił jej. I teraz za to płacił, powoli, sumiennie z każdą chwilą uzależniając się od niej samej. Ostatnie spotkanie w kasynie nadal żywo rysowało się w jej pamięci. Aimee powiedziała, że Black opuścił salę, nim ich główna rola się skończyła. Ale nie miało to dla niej znaczenia, choć uniosło jej kącik ust lekko ku górze. Była ciekawa, co wygra w nim tym razem ciekawość, czy jego własna duma. Żądała prawdy i nie godziła się na nic mniej. To do niego należał wybór.
Zasiadła na widowni z miną nie zdradzając zbyt wiele - Isabella zdawała się być jej całkowitym przeciwieństwem. Młoda, chętna i ciekawa. Przyszła by wesprzeć swojego przyszłego męża, co znaczyło, że mogło naprawdę zależeć jej na tym, by ich związek opierał się na solidnym fundamencie. Mogła zostać wspaniałą lady, jeśli tylko popracuje nad sobą trochę. Emocje, to one mogły okazać się jej największym wrogiem. Uważne spojrzenie zmierzyło kobietę obok. Usta ubrały się w uśmiech na jej słowa.
- Zasady są proste, choć sama nigdy nie praktykowałam. Zostawiam to mężczyznom. - wykrwawianie się na arenie nie leżało w spectrum jej zainteresowań. Była też zdania, a może tak ją nauczono, że to nie ona winna stawać do walki. - W razie czego nie wahaj się pytać. - spojrzała na Isabellę, posyłając w jej kierunku łagodny, zachęcający uśmiech. Nie była ekspertem. Ani jeśli chodziło o pojedynki, ani jeśli szło o uroki. Ale znała się na nich trochę, choć jej umiejętności nie pozwalały sięgnąć po te najtrudniejsze.
Na jej kolejne słowa jej wzrok przesunął się, najpierw zawisł na sylwetce kuzyna, by zaraz przesunąć się do ustawionego prawie bokiem Blacka. Jasne tęczówki omiotły go spojrzeniem.
- Miałam. - potwierdziła spokojnie, nie pozwalając by jakakolwiek emocja przesunęła się po jej twarzy. Spotkać, może bardziej. Bo czy rzeczywiście miała okazję go poznać? Wiedziała więcej o nim, niż przed miesiącami. Ale nie znaczyło to wcale, że go zna. Jedno było pewne, przy niej tracił swoje chłodne opanowanie. Irytowała go, a irytację chował za krzywym uśmiechem wyłaniającym się na twarzy pełnej ostrości kantów. Nie wdała się też w żadne szczegóły, nie uważając, by były potrzebne. Zmrużyła lekko oczy nie spuszczając z niego spojrzenia. - Oh, mam szczerą nadzieję, że właśnie tak będzie. - odpowiedziała kobiecie, zerkając w jej stronę na chwilę przed rzuceniem pierwszego zaklęcia. Patrzyła na nieudany urok Blacka i kolejne jej kuzyna. Na mocną tarczę uniosła lekko brew ku górze. Kącik jej ust powędrował nieświadomie ku górze, gdy jasne spojrzenie przesunęło się z Blacka na kuzyna. - Zapowiada się ciekawie. - zmarszczyła lekko nos, obserwując potężne tarcze i uroki. Oczy nadal miała lekko zmrużone.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Mężczyźni. Wiecznie gdzieś gnający, niesieni niezrozumiałymi dla niej pragnieniami rozlewania krwi. Z daleka nie umiała ocenić, jakie emocje towarzyszyły Mathieu, kiedy wypuścił z różdżki pierwszy ostry błysk, rozpoczynając tym samym pojedynek, ale mogła się tylko domyślić, że konkurent o nazwisku Black mógł jedynie wzmacniać potrzebę zwycięstwa. To rywalizacja między dwoma męskimi pierwiastkami, szlachetnymi i silnymi. Zarówno w ruchach różdżki Alpharda jak i Mata dostrzegała precyzję i niesamowitą prędkość. Te ramiona nie napinały się tak po prostu, a gdzieś zagubiła się zwyczajność tej próby. Mierzyli się z sobą, ze swym dziedzictwem i mocą. Jakaś nieokreślona siła zdawała się nakręcać ruchy tych nadgarstków. Tak sobie o tym myślała, gdy padły pierwsze zaklęcia. Jej ciało wskazywało na wyraźne zainteresowanie toczoną batalią: wyginała plecy do przodu, kręciła głową, by móc dojrzeć jak najwięcej. Niby banalne starcie, a jednak czuła, że jest w tej walce jakiś dziwny cień, ślad głaszczącej ramiona szlachciców śmierci.
Melisande nie okazywała żadnych wyraźnych emocji. Ale czy Bella wyczuwała w niej cokolwiek? Padały odpowiedzi wyważone, spokojne i nie dające jej żadnego punktu zaczepienie, chociaż dalej serdeczne.
– Ich sylwetki są takie silne… – Westchnęła, gdy jeden z nich uderzony zaklęciem poszybował kilka metrów do tyłu. Serce zabiło jej szybciej. – Ja również nie widziałabym siebie na tej arenie, chociaż chyba chciałbym kiedyś spróbować rzucić jakiś urok – podzieliła się swoimi odczuciami z przepiękną lady Rosier. Wiedziała jednak dobrze, że jej wiedza była wręcz znikoma i jedynie zbłaźniłaby się, podejmując próbę rzucenia takiego zaklęcia. Wydawało się, że Black i Rosier są zaprawionymi w boju wojownikami.
Krótkie i bardzo konkretne zdania kobiety nie mogły budzić jej podejrzeń. Nie miała pojęcia o możliwej relacji jej i lorda Blacka, więc oddawała cała swoją uwagę walczącemu dzielnie dzielnie Mathieu. Jednak dziwna neutralność Melisande, którą uświadomiła sobie po chwili nieco dłuższej, rozbudziła jej zaintrygowanie. Róża jednak była dyplomatką, udzielała się zawodowo, więc niczego dziwnego nie było w tym, że znała szlachcica. Sama Bella przecież również miała okazję go poznać. Niemniej Mel była taka cicha. Pamiętała ją jako bardziej rozmowną. Może to kwestia skupienia? Z pewnością posiadała wiedzę większą od Belli i mogła spojrzeć na całe spotkanie bardziej fachowym okiem.
– Walka wydaje się wyrównana – stwierdziła po chwili, dzieląc się z kobietą swoim spostrzeżeniem. Być może się myliła ale obydwoje chyba z podobnym powodzeniem wypuszczali ze swoich różdżek kolejne kąśliwe formuły. Tarcze pojawiały się i znikały, a ich ciała turlały się po arenie. Skrycie wierzyła, że Blackowi wreszcie poplączą się nogi i Mathieu zdobędzie porządną przewagę. Gdy jednak Alphard łupnął ostrym zaklęciem, przyłożyła mimowolnie dłoń do ust, próbując zakryć ślady po tym przestraszonym westchnieniu. – Ten urok musiał być potężny! – zauważyła, obserwując, słaniającego się po ziemi Rosiera. Nie usłyszała nazwy tego czaru, ale jej narzeczony został z pewnością dość mocno ugodzony. Black zdobył przewagę, chociaż jeszcze niezbyt znaczącą. – Mam nadzieję, że nic mu się nie stanie. Lord Black bardzo precyzyjnie celuje – stwierdziła, widząc wprawne ruchy mężczyzny, z którym konkurował jej faworyt. Nie przestawała oczywiście wierzyć w umiejętności swojego narzeczonego, ale jeśli ten nie weźmie się w garść, to przewaga się zwiększy. – Niektóre ataki wydają się brutalne. Wyobrażam sobie, że mnie powaliłoby pierwsze takie zaklęcie. Jak myślisz, Melisande, skąd w nich tyle woli walki? – zapytała. Właściwie to mogłaby sama spróbować na to odpowiedzieć, ale była ciekawa jej zdania.
Melisande nie okazywała żadnych wyraźnych emocji. Ale czy Bella wyczuwała w niej cokolwiek? Padały odpowiedzi wyważone, spokojne i nie dające jej żadnego punktu zaczepienie, chociaż dalej serdeczne.
– Ich sylwetki są takie silne… – Westchnęła, gdy jeden z nich uderzony zaklęciem poszybował kilka metrów do tyłu. Serce zabiło jej szybciej. – Ja również nie widziałabym siebie na tej arenie, chociaż chyba chciałbym kiedyś spróbować rzucić jakiś urok – podzieliła się swoimi odczuciami z przepiękną lady Rosier. Wiedziała jednak dobrze, że jej wiedza była wręcz znikoma i jedynie zbłaźniłaby się, podejmując próbę rzucenia takiego zaklęcia. Wydawało się, że Black i Rosier są zaprawionymi w boju wojownikami.
Krótkie i bardzo konkretne zdania kobiety nie mogły budzić jej podejrzeń. Nie miała pojęcia o możliwej relacji jej i lorda Blacka, więc oddawała cała swoją uwagę walczącemu dzielnie dzielnie Mathieu. Jednak dziwna neutralność Melisande, którą uświadomiła sobie po chwili nieco dłuższej, rozbudziła jej zaintrygowanie. Róża jednak była dyplomatką, udzielała się zawodowo, więc niczego dziwnego nie było w tym, że znała szlachcica. Sama Bella przecież również miała okazję go poznać. Niemniej Mel była taka cicha. Pamiętała ją jako bardziej rozmowną. Może to kwestia skupienia? Z pewnością posiadała wiedzę większą od Belli i mogła spojrzeć na całe spotkanie bardziej fachowym okiem.
– Walka wydaje się wyrównana – stwierdziła po chwili, dzieląc się z kobietą swoim spostrzeżeniem. Być może się myliła ale obydwoje chyba z podobnym powodzeniem wypuszczali ze swoich różdżek kolejne kąśliwe formuły. Tarcze pojawiały się i znikały, a ich ciała turlały się po arenie. Skrycie wierzyła, że Blackowi wreszcie poplączą się nogi i Mathieu zdobędzie porządną przewagę. Gdy jednak Alphard łupnął ostrym zaklęciem, przyłożyła mimowolnie dłoń do ust, próbując zakryć ślady po tym przestraszonym westchnieniu. – Ten urok musiał być potężny! – zauważyła, obserwując, słaniającego się po ziemi Rosiera. Nie usłyszała nazwy tego czaru, ale jej narzeczony został z pewnością dość mocno ugodzony. Black zdobył przewagę, chociaż jeszcze niezbyt znaczącą. – Mam nadzieję, że nic mu się nie stanie. Lord Black bardzo precyzyjnie celuje – stwierdziła, widząc wprawne ruchy mężczyzny, z którym konkurował jej faworyt. Nie przestawała oczywiście wierzyć w umiejętności swojego narzeczonego, ale jeśli ten nie weźmie się w garść, to przewaga się zwiększy. – Niektóre ataki wydają się brutalne. Wyobrażam sobie, że mnie powaliłoby pierwsze takie zaklęcie. Jak myślisz, Melisande, skąd w nich tyle woli walki? – zapytała. Właściwie to mogłaby sama spróbować na to odpowiedzieć, ale była ciekawa jej zdania.
Strona 1 z 2 • 1, 2
Widownia
Szybka odpowiedź