Widownia
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Test ukrycia
Widownia
Comiesięczne turnieje Brytyjskiego Klubu Pojedynków są nie lada atrakcją nie tylko dla śmiałków biorących udział w potyczkach, ale także dla widzów. W końcu bardzo często pojedynki są spektakularne, obfitują w nagłe wybuchy, widowiskowe rozbrojenia i niespodziewane zwroty akcji.
Każdą ze znajdujących się na podwyższeniach aren otaczają rzędy wygodnych siedzeń. To właśnie na nich zasiadają fascynaci tego magicznego sportu. Wśród widzów brzękają też nieraz sakiewki wypełnione galeonami - pojedynkom najznamienitszych zawodników często towarzyszą skrupulatnie pilnowane przez bukmacherów zakłady.
Każdą ze znajdujących się na podwyższeniach aren otaczają rzędy wygodnych siedzeń. To właśnie na nich zasiadają fascynaci tego magicznego sportu. Wśród widzów brzękają też nieraz sakiewki wypełnione galeonami - pojedynkom najznamienitszych zawodników często towarzyszą skrupulatnie pilnowane przez bukmacherów zakłady.
Nie była jak inne lady. Gdy te siadały w salonach ucząc się haftowania ona biegła po ich włościach goniąc za Ramseyem. Śmiał się z niej, gdy upadła w błoto, albo nie mogła wejść na drzewo tak wysoko jak on, ale nie przeszkadzało jej to, bo pozwalał jej ze sobą przebywać. Matka… ona była gorsza, załamując ręce nad zdartym kolanem. Pamiętała też dokładnie dzień w którym zeszła do jadalni po podebraniu ubrań bratu. Pamiętała też odważne stwierdzenie by od dziś tytułować ją inaczej. Tylko Tristan spełnił jej prośbę. Od zawsze ją wspierał. Czy przez to, że kiedyś pragnęła być chłopcem, teraz rozumiała mężczyzn bardziej? Nie była pewna, ale była behawiorystą, potrafiła czytać z zachowań - choć nie zawsze było to łatwe. Obserwowała z łagodnym wyrazem twarzy uniesione ręce, wywijane nadgarstki. Mierzyła uważnie sylwetki obu mężczyzn, przeciągając po nich spojrzeniem. Porównując, odnajdując różniące ich wartości. Napięte mięśnie na plecach Blacka widziała wyraźnie, choć skrywała je ciemna tkanina. Tę samą zawziętość odnajdywała w sylwetce kuzyna.
- Oczywiście, że są. To uwarunkowanie genetyczne. - stwierdziła ze spokojem w głosie przesuwając spojrzeniem wraz z kolejnymi promieniami. - Mężczyźni od wieków byli i są łowcami - choć cywilizacja znacząco się rozwinęła. Z nieporadnymi wątłymi ciałami nie byliby w stanie polować i walczyć. A propo. - zaśmiała się lekko, odrzucając głowę w tył po ujrzeniu, jak Alphard upada na arenę obijając sobie z pewnością swoje królewskie siedzenie. Nie było jednak w tym śmiechu szydery ani niczego co mogłoby zdawać się zabarwione niechęcią. Zwykłe, czyste rozbawienie - nie zmącone niczym więcej.
- Nie powinnaś zwlekać z nauką, czy próbami. - poradziła, odrywając spojrzenie od mężczyzn i przeniosła ja na siedzącą obok kobietę. Położyła dłoń na jej przedramieniu. - Wierzyć w ich siłę, to jedno. Polegać na niej, to drugie. Nigdy jednak nie wiesz, kiedy będziesz zdana tylko na siebie. - jasne spojrzenie było ostre i mocno, ale złagodniało po kilku chwilach. - Możliwe, że nigdy. - wzruszyła lekko ramieniem, zabierając dłoń i zwracając znów wzrok w kierunku walczących mężczyzn. Smukłe palce splotły się na jej kolanach. Zmrużyła lekko oczy obserwując kolejny szybki urok który pomknął w kierunku jej kuzyna i nieudaną obronę. Uniosła lekko brew.
- Cóż, myślę, że kto popełni więcej błędów, prawdopodobnie przegra. - orzekła nie tracąc spokoju w głosie. Musiała przyznać, że pociągał ją widok mknących naprzemiennie uroków. Jednak nie pociągał jej bardziej, niż obserwowanie smoków. Jej uwaga podzielona została po równo, między kobietę siedzącą obok i każdego z mężczyzn. A ona sama zastanawiała się, czy Black już wie. Czekała na moment w których ich spojrzenia zejdą się ze sobą. Choć musiała przyznać, że jeśli miał świadomość jej obecności, nie dał tego po sobie poznać. Jej brew uniosła się lekko ku górze na potężny urok który wydobył się z jej różdżki. Czy był w stanie dorównać Tristanowi?
- Spokojnie, uzdrowiciele wyleczą ich zaraz po pojedynku. - zapewniła młodą Selwynównę która zdawała się przerażona zajściem. O czym świadczyła uniesiona do warg dłoń. Melisande obserwowała ją uważnie. - To fakt. - zgodziła się ze zdaniem dotyczącym celności Blacka, dla siebie zatrzymując komentarz, że nie robi tego jedynie w trakcie pojedynków. - A ty, Isabelle, miałaś okazję poznać lorda Blacka? - zapytała, spoglądając w jej kierunku. Kolejne zadane przez kobietę pytanie sprawiło, że wydęła lekko malinowe usta, zaraz jednak jej twarz ubrana została w uśmiech. - To mężczyźni, uwielbiają ze sobą konkurować. W większości gatunków samce są dominującą płcią. Pokaz siły, czy walki, to nie tylko sposób na ochronę czy zdobycie dominacji w stadzie, ale i przyciągnięcie potencjalnej partnerki. - odpowiedziała na jej pytanie z czysto naukowym zacięciem. W końcu nie obcym były jej wzorce zachowań. Studiowała je przez lata.
- Oczywiście, że są. To uwarunkowanie genetyczne. - stwierdziła ze spokojem w głosie przesuwając spojrzeniem wraz z kolejnymi promieniami. - Mężczyźni od wieków byli i są łowcami - choć cywilizacja znacząco się rozwinęła. Z nieporadnymi wątłymi ciałami nie byliby w stanie polować i walczyć. A propo. - zaśmiała się lekko, odrzucając głowę w tył po ujrzeniu, jak Alphard upada na arenę obijając sobie z pewnością swoje królewskie siedzenie. Nie było jednak w tym śmiechu szydery ani niczego co mogłoby zdawać się zabarwione niechęcią. Zwykłe, czyste rozbawienie - nie zmącone niczym więcej.
- Nie powinnaś zwlekać z nauką, czy próbami. - poradziła, odrywając spojrzenie od mężczyzn i przeniosła ja na siedzącą obok kobietę. Położyła dłoń na jej przedramieniu. - Wierzyć w ich siłę, to jedno. Polegać na niej, to drugie. Nigdy jednak nie wiesz, kiedy będziesz zdana tylko na siebie. - jasne spojrzenie było ostre i mocno, ale złagodniało po kilku chwilach. - Możliwe, że nigdy. - wzruszyła lekko ramieniem, zabierając dłoń i zwracając znów wzrok w kierunku walczących mężczyzn. Smukłe palce splotły się na jej kolanach. Zmrużyła lekko oczy obserwując kolejny szybki urok który pomknął w kierunku jej kuzyna i nieudaną obronę. Uniosła lekko brew.
- Cóż, myślę, że kto popełni więcej błędów, prawdopodobnie przegra. - orzekła nie tracąc spokoju w głosie. Musiała przyznać, że pociągał ją widok mknących naprzemiennie uroków. Jednak nie pociągał jej bardziej, niż obserwowanie smoków. Jej uwaga podzielona została po równo, między kobietę siedzącą obok i każdego z mężczyzn. A ona sama zastanawiała się, czy Black już wie. Czekała na moment w których ich spojrzenia zejdą się ze sobą. Choć musiała przyznać, że jeśli miał świadomość jej obecności, nie dał tego po sobie poznać. Jej brew uniosła się lekko ku górze na potężny urok który wydobył się z jej różdżki. Czy był w stanie dorównać Tristanowi?
- Spokojnie, uzdrowiciele wyleczą ich zaraz po pojedynku. - zapewniła młodą Selwynównę która zdawała się przerażona zajściem. O czym świadczyła uniesiona do warg dłoń. Melisande obserwowała ją uważnie. - To fakt. - zgodziła się ze zdaniem dotyczącym celności Blacka, dla siebie zatrzymując komentarz, że nie robi tego jedynie w trakcie pojedynków. - A ty, Isabelle, miałaś okazję poznać lorda Blacka? - zapytała, spoglądając w jej kierunku. Kolejne zadane przez kobietę pytanie sprawiło, że wydęła lekko malinowe usta, zaraz jednak jej twarz ubrana została w uśmiech. - To mężczyźni, uwielbiają ze sobą konkurować. W większości gatunków samce są dominującą płcią. Pokaz siły, czy walki, to nie tylko sposób na ochronę czy zdobycie dominacji w stadzie, ale i przyciągnięcie potencjalnej partnerki. - odpowiedziała na jej pytanie z czysto naukowym zacięciem. W końcu nie obcym były jej wzorce zachowań. Studiowała je przez lata.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Żadna z nich nie była typową lady. Isabella nie usiedziałaby spokojnie na krześle, obserwując bez żadnej większej emocji popisów narzeczonego. Przeżywała. Przeżywała i nawet się nie kryła ze swymi uczuciami. Chodziło o mężczyznę, który miał wkrótce stać się najbliższą jej osobą. Obojętność mogłaby zaniepokoić jej płomienne serce. Nie czując nic, pojęłaby wielką pustkę i brak szacunku do samej siebie. Ani radości ani wzgardy? Bella wiedziała, że utraciłaby ważną namiastkę siebie. Niestety młodej szlachciance nie wypadało przywoływać tak wyrazistej mimiki, a już na pewno nie powinna z taką łatwością wypuszczać z ust kolejnych dźwięków. Nie o Mathieu jednak tylko chodziło. Intrygował ją pojedynek sam w sobie. Soczyste starcie, w którym nie było fałszywych jęków i udawanych ran. Każdy strumień uwolniony z magicznej różdżki, mógł ugodzić, rozedrzeć skórę i pozostawić skazę na duszy. Nikt nie udawał. Walczyć mieli tak, jak walczyliby, gdyby chodziło o kwestię życia i śmierci, poza sędziowaną areną. Teraz jedynie dbali o pozory dobrych manier. Ale czy na pewno?
Czuła się taka malutka przy lady Melisande. Młoda róża wypowiadała się tak mądrze, roztropne słówka niosły za sobą wiedzę. Zupełnie jakby uczyła Bellę, która inaczej spoglądała na dzisiejsze spotkanie. Podobały jej się błyski i ruchy, z uczuciem miliona dreszczy przemykających pod gorsetem obserwowała pojedynek. – Natura jest tak mądra. Obdarzyła ich wielką siłą, wszczepiła instynkt walki, a my… – A my możemy się temu poddać, a my rodzimy w męczarniach. A my? – Możemy czuć się bezpiecznie pod ich opieką, szczególnie w tak niepewnych czasach – Westchnęła, wybierając w końcu chyba to, co każda dama objawić powinna. Pragnienie trwania przy silnym męskim potomku. – Czy jednak ta magia nie lubi być uszczypliwa? – zapytała, widząc Mathieu upadającego boleśnie na ziemię. Był ranny, podnosił się z trudem, ale nie było mowy, by się poddał. Widząc, jak wchłania moc kolejnych ciosów, trwała w jeszcze większej dumie. I w obawie także.
Jednak Rosier miała rację. Wszelkie znaki na świecie kazały zawierzać damie, że u boku dzielnego szlachcica nic jej nie grozi, ale któregoś dnia mogłaby stanąć przed swym największym lękiem w wielkim osamotnieniu.
– Czy ty podjęłabyś się walki, gdyby los zmusił cię? Gdyby to oznaczało obnażenie skrawków ciała i pewne niestosowności? To muszą być tak wielkie emocje, byłybyśmy jak oni. Waleczne i wydzierające wrogom swoje życie. Chciałabym spróbować. Myślisz, że Mathieu mógłby pokazać mi, jak należy się bronić? Wciąż znasz go lepiej ode mnie – mówiła otwarcie, odsłaniając przed Melisande kawałek swoich obaw i zarazem pragnień. Miała nadzieję, że kuzynka narzeczonego nie pomyśli o niej źle. Nie chciała jednak ukrywać się, udawać, że ma mdłości na myśl o pojedynkowaniu. Nie interesowała się tym nigdy, ale w razie potrzeby chciała choćby spróbować jakiejkolwiek obrony.
Kiwnęła głową, słysząc o obecności uzdrowicieli. Ulżyło jej, chociaż gotowa była rzucić się na pomoc, jeśli tylko Mathieu by jej potrzebował. Wciąż nie wiedziała, jak podchodzi do jej pasji. Gdy o tym wspomniała, nie obdarzył jej żadnym komentarzem. Nie chciałaby przez jego sprzeciw porzucać swoich marzeń.
Sytuacja na arenie wskazywała, że Black nabierał coraz wyraźniejszej przewagi. Isabella ze smutkiem oglądała kolejne udane uroki i bolesne rany narzeczonego. Nie godziła się na to, ale musiała uszanować, iż jego przeciwnik okazał się wprawniejszy w czarach. Bronili się z podobnym powodzeniem, ale to Black zdawał się wyrzucać mocniejsze zaklęcia.
– Mieliśmy okazję porozmawiać w operze, to było dość zaskakujące spotkanie, ale bardzo miłe, mimo niechęci naszych rodzin – zaważyła, przywołując tamto wspomnienie. Nie miała jednak przyjemności poznać Alpharda bliżej. Byłoby dziwne, gdyby Selwyn spędzał czas z Blackiem, a jednak Belli nie przeszkadzała niechęć ich familii. Lord również zdawał się nie zwracać uwagi na to. Wrogość i przyjaźń między rodzinami bywały jedynie dawno zanotowanym słówkiem – w prawdziwym życiu mogły nie znaczyć nic. – Wiec może ulubienica lorda Blacka jest gdzieś tutaj, skoro tak wspaniale radzi sobie na pojedynku? A może powinnam się niepokoić o moje narzeczeństwo? – zapytała rozbawiona, spoglądając ze świecącymi oczyma na towarzyszącą jej różę. Nie mogła powstrzymać tych lekko żartobliwych pytań. Przecież wiedziała, że mimo wszystko najważniejsze były ich umiejętności i...szczęście.
Później jednak coś jeszcze innego przyszło jej nam myśl. – Melisande… Czy wiesz, co Mathieu o mnie myśli? – spytała ciszej, spoglądając na nią z dozą niepokoju. Spodziewała się, że lady nic jej nie powie, bo przecież chodziło o jej krewnego, ale mimo to ośmieliła się zapytać. Przecież obydwie były kobietami, czekały na nich podobne role.
Czuła się taka malutka przy lady Melisande. Młoda róża wypowiadała się tak mądrze, roztropne słówka niosły za sobą wiedzę. Zupełnie jakby uczyła Bellę, która inaczej spoglądała na dzisiejsze spotkanie. Podobały jej się błyski i ruchy, z uczuciem miliona dreszczy przemykających pod gorsetem obserwowała pojedynek. – Natura jest tak mądra. Obdarzyła ich wielką siłą, wszczepiła instynkt walki, a my… – A my możemy się temu poddać, a my rodzimy w męczarniach. A my? – Możemy czuć się bezpiecznie pod ich opieką, szczególnie w tak niepewnych czasach – Westchnęła, wybierając w końcu chyba to, co każda dama objawić powinna. Pragnienie trwania przy silnym męskim potomku. – Czy jednak ta magia nie lubi być uszczypliwa? – zapytała, widząc Mathieu upadającego boleśnie na ziemię. Był ranny, podnosił się z trudem, ale nie było mowy, by się poddał. Widząc, jak wchłania moc kolejnych ciosów, trwała w jeszcze większej dumie. I w obawie także.
Jednak Rosier miała rację. Wszelkie znaki na świecie kazały zawierzać damie, że u boku dzielnego szlachcica nic jej nie grozi, ale któregoś dnia mogłaby stanąć przed swym największym lękiem w wielkim osamotnieniu.
– Czy ty podjęłabyś się walki, gdyby los zmusił cię? Gdyby to oznaczało obnażenie skrawków ciała i pewne niestosowności? To muszą być tak wielkie emocje, byłybyśmy jak oni. Waleczne i wydzierające wrogom swoje życie. Chciałabym spróbować. Myślisz, że Mathieu mógłby pokazać mi, jak należy się bronić? Wciąż znasz go lepiej ode mnie – mówiła otwarcie, odsłaniając przed Melisande kawałek swoich obaw i zarazem pragnień. Miała nadzieję, że kuzynka narzeczonego nie pomyśli o niej źle. Nie chciała jednak ukrywać się, udawać, że ma mdłości na myśl o pojedynkowaniu. Nie interesowała się tym nigdy, ale w razie potrzeby chciała choćby spróbować jakiejkolwiek obrony.
Kiwnęła głową, słysząc o obecności uzdrowicieli. Ulżyło jej, chociaż gotowa była rzucić się na pomoc, jeśli tylko Mathieu by jej potrzebował. Wciąż nie wiedziała, jak podchodzi do jej pasji. Gdy o tym wspomniała, nie obdarzył jej żadnym komentarzem. Nie chciałaby przez jego sprzeciw porzucać swoich marzeń.
Sytuacja na arenie wskazywała, że Black nabierał coraz wyraźniejszej przewagi. Isabella ze smutkiem oglądała kolejne udane uroki i bolesne rany narzeczonego. Nie godziła się na to, ale musiała uszanować, iż jego przeciwnik okazał się wprawniejszy w czarach. Bronili się z podobnym powodzeniem, ale to Black zdawał się wyrzucać mocniejsze zaklęcia.
– Mieliśmy okazję porozmawiać w operze, to było dość zaskakujące spotkanie, ale bardzo miłe, mimo niechęci naszych rodzin – zaważyła, przywołując tamto wspomnienie. Nie miała jednak przyjemności poznać Alpharda bliżej. Byłoby dziwne, gdyby Selwyn spędzał czas z Blackiem, a jednak Belli nie przeszkadzała niechęć ich familii. Lord również zdawał się nie zwracać uwagi na to. Wrogość i przyjaźń między rodzinami bywały jedynie dawno zanotowanym słówkiem – w prawdziwym życiu mogły nie znaczyć nic. – Wiec może ulubienica lorda Blacka jest gdzieś tutaj, skoro tak wspaniale radzi sobie na pojedynku? A może powinnam się niepokoić o moje narzeczeństwo? – zapytała rozbawiona, spoglądając ze świecącymi oczyma na towarzyszącą jej różę. Nie mogła powstrzymać tych lekko żartobliwych pytań. Przecież wiedziała, że mimo wszystko najważniejsze były ich umiejętności i...szczęście.
Później jednak coś jeszcze innego przyszło jej nam myśl. – Melisande… Czy wiesz, co Mathieu o mnie myśli? – spytała ciszej, spoglądając na nią z dozą niepokoju. Spodziewała się, że lady nic jej nie powie, bo przecież chodziło o jej krewnego, ale mimo to ośmieliła się zapytać. Przecież obydwie były kobietami, czekały na nich podobne role.
Wiedziała dokładnie, po co tutaj przyszła. Wsparcie dla kuzyna i towarzyszenie jego młodej narzeczonej było doskonałym pretekstem, by rozdrażnić jego. A w tym, po oddaniu mu pierwszego zwycięstwa nieświadomie, odnajdywała dużo satysfakcji. Isabela zasiadała po jej lewej stronie. Wyginając się na siedzeniu z rumianymi policzkami. Dostrzegła źle prowadzone wychowanie przez Selwynów, jednak nie dawała jej poznać, że dotyka ją ono. Wiedziała, że przy Evandrza i z jej kuzynem szybko wyrobi w sobie odpowiednie nawyki. Tym bardziej, że wydawało się jej zależeć. Gdy świetlista włócznia przebiła Blacka mimowolnie wstrzymała powietrze, jednak zrobiła to na tyle krótko, by nie wzbudzić niczyich podejrzeń. Sama właściwie nie zauważając tego zdarzenia. Adipsio zdecydowani ją rozbroiło, gdy wielki, czarny, kańciasty, lord Black zarył pośladkami o ziemię. Gdy furunculus trafił w niego a ten się nawet przed nim nie bronił skrzywiła lekko malinowe wargi. Skupiła się na pojedynku, nie porzucając jednoczesnej uwagi co do słów które wypowiadała siedząca obok niej kobieta. Jej brew mimowolnie uniosła się, gdy młoda szlachcianka zawisła nad słowem my ciekawa w którą stronę popchnie swoje rozważania. Zaśmiała się lekko na słowa, które wypowiedziała. Jej dłoń powędrowała na jej rękę.
- Nie bój się mówić przy mnie szczerze. - pokręciła głową na lewo i na prawo jakby się nad czymś zastanawiając. Odrobinę żartobliwie. - A może, nie karm mnie tym, co sądzisz, że chciałabym usłyszeć. Jeśli będziesz w błędzie, nie zapomnę o tym wspomnieć. - jej słowa nie niosły w sobie pogardy, czy wyższości. Brzmiały ciepło, a uśmiech jedynie dodawał temu prawdziwości. Isabella, choć nie znała jej wcale, miała zostać częścią jej rodziny. Więc nie zamierzała jej traktować inaczej, niźli tych, którzy byli dla niej bliscy. - A my… - podjęła słowa, które wypowiedziała wcześniej. - Możemy ich wspierać tym co potrafimy - a ty, z tego co sama mówiłaś, będziesz w stanie uleczyć męża w razie potrzeby. Możemy zdobywać informacje - jeśli wiemy którą lady i jak pociągnąć za język. A jeśli zajdzie potrzeba, jeśli wiemy jak, możemy ich popchnąć w odpowiednim kierunku. - puściła oczko do jasnowłosej kobiety obok puszczając jej dłoń, spoglądając ponownie w kierunku pojedynku, który rozgrywał się przed nimi. - Uszczypliwa? - dopytała nie wiedząc jak dokładnie rozumieć słowa wypowiedziane przez Isabellę. Widziała jak Mathieu upada pod zaklęciem posłanym przez Alpharda. Ale nie bardzo wiedziała jak rozumieć uszczypliwość magii.
- W jakiś sposób podejmujemy się walki codziennie. - zaczęła dość neutralnie, na chwilę pozwalając by objęła ją lekka zaduma. Westchnęła zaraz a potem machnęła ręką. - Nie lubię zakładać naprzód, co zrobiłabym, a czego nie. Bywam zmienna. Ale lubię wierzyć, że tak. Wiem jednak, że gdyby obok mnie był Tristan lub mój mąż i nakazałby mi uciekać. Nie wahałabym się. - tego pierwszego zdążyła przecież już doświadczyć. Raz, gdy rzuciła zaklęcie transmutacyjne w kierunku smoka. Gdy z ust jej brata wypadło polecenie nie wahała się nawet sekundy. Po raz kolejny poczuła siłę brata podczas Szczytu, gdy ochronił ich wszystkich przed trzęsieniem ziemi, wszczętym przez szaleńców.
- Jeśli odpowiednio to umotywujesz - nie widzę powodów, by było inaczej. - zawyrokowała spokojnie, choć nie zapewniała jej. Nie mogła mieć pewności i nie chciała decydować za swojego kuzyna. To do niego należała przecież decyzja. I powinna należeć. Ale nie istniało powody, by tej decyzji nie pomóc.- Pokaż mu, Isabello, ile zyska mając przy sobie czarownicę, która potrafi się obronić. Pokaż mu ile zyska, mając przy sobie czarownicę, która uleczy jego rany. Nie proś jednak, nie nalegaj, nie chciej. Zaproponuj - niech to zdaje się jego decyzją.- zwróciła się w jej kierunku. Uniosła dłoń i musnęła nią lekko jej nos. Uśmiech, całkowicie szczery, lekko rozbawiony, znalazł miejsce na jej wargach i dotarł do oczu. - To jedna z niewielu lekcji, za którą jestem wdzięczna mojej matce. - przyznała spokojnie, opierając się wygodniej o siedzenie na widowni na arenie pojedynków.
Na kolejne słowa mimowolnie uniosła brwi do góry. Miłe. Zacisnęła usta w wąską kreskę przez chwilę skupiając się na działaniach wspomnianego Blacka na arenie.
- Miłe. - powtórzyła po niej, zawieszając na chwilę dłużej spojrzenie na mężczyźnie. W jej głosie nie drgnęła nawet głoska, ale wspomnienie pierwszej dłuższej rozmowy z Blackiem pojawiło się w jej głowie. Miły. Miała ochotę skrzywić na to usta. - Jak byś więc go określiła, na postawie tego spotkania? - zapytała przesuwając wzrok na kuzyna. Oddając na kilka chwil uwagę znów pojedynkowi, który właśnie się toczył.
- Ulubienica? - spytała zaskoczona, by zaraz zaśmiać się lekko odrzucając głowę do tyłu. Przez myśl nie przeszło jej, by Black był w stanie rzeczywiście kogoś lubić. Sama wiedziała co robiła. Podejmowała kolejne kroki, by sam gubił się w sobie. Rozerwany między zagadką którą była, a niechęcią, która łączyła ich rodziny. I nie zawodził, wykonując niezmiennie jej plan. Plan, który sam w sobie też się zmieniał. - Niepokoić? Dlaczego? - dopytała nie odnajdując samej odpowiedzi na to konkretne pytanie młodej lady. Dłoń uniosła się, by poprawić opadające na ramię kosmyki włosów. Kolejne pytanie przyniosło zmarszczenie brwi.
- To nielogiczne pytanie, moja droga. Poza legilimentami, żadne z nas nie posiada umiejętności penetrowania cudzych umysłów. - poczuła ją spokojnie, obserwując, jak iscendio podpala rękaw Blacka. Jej dłonie przesunęły się na kolana, by na nich spleść się swobodnie. - Mówiąc wprost nie wiem. - wzruszyła lekko ramionami. - Ale jesteś młoda i piękna, daleko ci do miałkości.
Ten sojusz jest ważny zarówno dla Selwynów jak i dla nas. Nie widzę powodów, dla których nie mielibyście wypracować dla siebie odpowiedniej drogi. - zawyrokowała spokojnie, choć mogła brzmieć odrobinę chłodno - co wcale nie leżało w jej zamiarze. Jasne tęczówki przesunęły się z walczących mężczyzn na nią, łagodny uśmiech powędrował w kierunku przyszłej róży.
- Nie bój się mówić przy mnie szczerze. - pokręciła głową na lewo i na prawo jakby się nad czymś zastanawiając. Odrobinę żartobliwie. - A może, nie karm mnie tym, co sądzisz, że chciałabym usłyszeć. Jeśli będziesz w błędzie, nie zapomnę o tym wspomnieć. - jej słowa nie niosły w sobie pogardy, czy wyższości. Brzmiały ciepło, a uśmiech jedynie dodawał temu prawdziwości. Isabella, choć nie znała jej wcale, miała zostać częścią jej rodziny. Więc nie zamierzała jej traktować inaczej, niźli tych, którzy byli dla niej bliscy. - A my… - podjęła słowa, które wypowiedziała wcześniej. - Możemy ich wspierać tym co potrafimy - a ty, z tego co sama mówiłaś, będziesz w stanie uleczyć męża w razie potrzeby. Możemy zdobywać informacje - jeśli wiemy którą lady i jak pociągnąć za język. A jeśli zajdzie potrzeba, jeśli wiemy jak, możemy ich popchnąć w odpowiednim kierunku. - puściła oczko do jasnowłosej kobiety obok puszczając jej dłoń, spoglądając ponownie w kierunku pojedynku, który rozgrywał się przed nimi. - Uszczypliwa? - dopytała nie wiedząc jak dokładnie rozumieć słowa wypowiedziane przez Isabellę. Widziała jak Mathieu upada pod zaklęciem posłanym przez Alpharda. Ale nie bardzo wiedziała jak rozumieć uszczypliwość magii.
- W jakiś sposób podejmujemy się walki codziennie. - zaczęła dość neutralnie, na chwilę pozwalając by objęła ją lekka zaduma. Westchnęła zaraz a potem machnęła ręką. - Nie lubię zakładać naprzód, co zrobiłabym, a czego nie. Bywam zmienna. Ale lubię wierzyć, że tak. Wiem jednak, że gdyby obok mnie był Tristan lub mój mąż i nakazałby mi uciekać. Nie wahałabym się. - tego pierwszego zdążyła przecież już doświadczyć. Raz, gdy rzuciła zaklęcie transmutacyjne w kierunku smoka. Gdy z ust jej brata wypadło polecenie nie wahała się nawet sekundy. Po raz kolejny poczuła siłę brata podczas Szczytu, gdy ochronił ich wszystkich przed trzęsieniem ziemi, wszczętym przez szaleńców.
- Jeśli odpowiednio to umotywujesz - nie widzę powodów, by było inaczej. - zawyrokowała spokojnie, choć nie zapewniała jej. Nie mogła mieć pewności i nie chciała decydować za swojego kuzyna. To do niego należała przecież decyzja. I powinna należeć. Ale nie istniało powody, by tej decyzji nie pomóc.- Pokaż mu, Isabello, ile zyska mając przy sobie czarownicę, która potrafi się obronić. Pokaż mu ile zyska, mając przy sobie czarownicę, która uleczy jego rany. Nie proś jednak, nie nalegaj, nie chciej. Zaproponuj - niech to zdaje się jego decyzją.- zwróciła się w jej kierunku. Uniosła dłoń i musnęła nią lekko jej nos. Uśmiech, całkowicie szczery, lekko rozbawiony, znalazł miejsce na jej wargach i dotarł do oczu. - To jedna z niewielu lekcji, za którą jestem wdzięczna mojej matce. - przyznała spokojnie, opierając się wygodniej o siedzenie na widowni na arenie pojedynków.
Na kolejne słowa mimowolnie uniosła brwi do góry. Miłe. Zacisnęła usta w wąską kreskę przez chwilę skupiając się na działaniach wspomnianego Blacka na arenie.
- Miłe. - powtórzyła po niej, zawieszając na chwilę dłużej spojrzenie na mężczyźnie. W jej głosie nie drgnęła nawet głoska, ale wspomnienie pierwszej dłuższej rozmowy z Blackiem pojawiło się w jej głowie. Miły. Miała ochotę skrzywić na to usta. - Jak byś więc go określiła, na postawie tego spotkania? - zapytała przesuwając wzrok na kuzyna. Oddając na kilka chwil uwagę znów pojedynkowi, który właśnie się toczył.
- Ulubienica? - spytała zaskoczona, by zaraz zaśmiać się lekko odrzucając głowę do tyłu. Przez myśl nie przeszło jej, by Black był w stanie rzeczywiście kogoś lubić. Sama wiedziała co robiła. Podejmowała kolejne kroki, by sam gubił się w sobie. Rozerwany między zagadką którą była, a niechęcią, która łączyła ich rodziny. I nie zawodził, wykonując niezmiennie jej plan. Plan, który sam w sobie też się zmieniał. - Niepokoić? Dlaczego? - dopytała nie odnajdując samej odpowiedzi na to konkretne pytanie młodej lady. Dłoń uniosła się, by poprawić opadające na ramię kosmyki włosów. Kolejne pytanie przyniosło zmarszczenie brwi.
- To nielogiczne pytanie, moja droga. Poza legilimentami, żadne z nas nie posiada umiejętności penetrowania cudzych umysłów. - poczuła ją spokojnie, obserwując, jak iscendio podpala rękaw Blacka. Jej dłonie przesunęły się na kolana, by na nich spleść się swobodnie. - Mówiąc wprost nie wiem. - wzruszyła lekko ramionami. - Ale jesteś młoda i piękna, daleko ci do miałkości.
Ten sojusz jest ważny zarówno dla Selwynów jak i dla nas. Nie widzę powodów, dla których nie mielibyście wypracować dla siebie odpowiedniej drogi. - zawyrokowała spokojnie, choć mogła brzmieć odrobinę chłodno - co wcale nie leżało w jej zamiarze. Jasne tęczówki przesunęły się z walczących mężczyzn na nią, łagodny uśmiech powędrował w kierunku przyszłej róży.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Selwynowie żyli intrygami. One się rozrastały gęsto po murach Beaulieu, porastały ich serca, zaginały swymi łakomymi gałęziami dusze, by te układały się pod ich wolę. Z Isabellą nie miało być inaczej. Nauczyła się chować słowa mogące zdradzić jej pragnienia, chociaż bardzo nie lubiła tego robić. Z emocjami było trudniej i w pewnej chwili przestała o to dbać. Nie była ulubienicą salonów. Bywała kłamczuchą, lubiła błyszczeć pięknymi oczami i wyolbrzymiać rzeczywistość. Melisande musiała zauważyć przebłyski tej gry. To rozproszyło Isabellę. Zapomniała na moment o pojedynku. Poczuła się obdarta z kamuflażu. Przecież aż za dobrze wiedziała, że świat arystokracji nie pragnął jej jako Belli. Chciano damę, matkę, artystkę, żonę i strażniczkę tradycji, ideał kobiecy – nie była nim, ale próbowała zadowolić swoje otoczenie. W zbyt wiele wygłaszanych słówek nie potrafiła uwierzyć. Nawet te zmyślne intrygi musiały być zdemaskowane przez tak wprawną damę jak lady Rosier. Wciąż jednak Selwyn nie wiedziała, czy miała w niej rzeczywistą przyjaciółkę, czy istniała między nimi kobieca więź, przyjaźń dam. Nie znały się przecież. Melisande winna więc stać się uszami i oczami swego kuzyna. Skąd więc tyle rad? Skąd tyle pociesznych zdań? Czy rozkwitająca na jej palcu szlachetna róża mogła zmienić aż tak wiele? Tak bardzo pragnęła odkryć wreszcie siebie. Siebie samą, nieprzysłoniętą wszystkim tym, co chciało ukrywać jej prawdziwego ducha. Być może zaczynała przeistaczać się w marionetkę. Nią przenigdy nie chciała się stać. Choćby nie wiadomo co.
Kiwnęła głową z nieco mniej pewnym uśmiechem. Słowa kuzynki Mathieu na moment ścisnęły jej wargi. Utknęła spłoszonym spojrzeniem w ich połączonych dłoniach. Sympatyczne nuty zdawały się wznosić kolejne zdania róży, ale aż za dobrze wiedziała, że nie może się w nich zbyt ufnie rozpuszczać. – Wiele jest dobrego w twoich radach, kochana Melisande – odpowiedziała, spoglądając na nią już. – Chciałabym sięgnąć po taką siłę, czuję, że odnajdę ją w odpowiedniej chwili – kontynuowała szczerze. Rola dam bywała nieoczywista, bywała umniejszana. Isabella nigdy nie chciała godzić się na taki stan rzeczy i wiedziała również, że i róża nie umiałaby rozkwitać pod tak ciasnym kloszem. Teraz jednak, gdy uwaga uciekała od klubowej areny, uświadomiła sobie, jak wielka była moc ostatnich wydarzeń, jak nią wstrząsnęły, chociaż trwała niczym nieporuszona, niezmienna postać. Obojętność była nieprawdą. Każda z dam była ważna. Bella była ważna. Być może pozwoliła sobie zapomnieć o tym w ostatnim czasie. – Nawet nie wiesz, jak cenne jest dla mnie każde spotkanie z tobą, droga Melisande – powiedziała w końcu, nim powróciła do śledzenia sytuacji między pojedynkującymi się mężczyznami.
Mathieu radził sobie coraz gorzej, zaklęcia Blacka godziły go z wielkim powodzeniem. Widziała skrzywioną sylwetkę Rosiera, który wciąż próbował zapanować nad rozpędzonym przeciwnikiem. Przewaga Alpharda była już jednak znacząca i nie zapowiadało się na to, aby cokolwiek mogło się zmienić w tej sprawie. – Złośliwa – uściśliła, zaciskając palce na materiale sukienki, kiedy Mat boleśnie przeleciał przez całą arenę. Fortuna sprzyjała Blackowi, widać było, że jest bardzo utalentowanym czarodziejem. Miała tylko nadzieje, że Rosier nie był rozproszony przez jej obecność, nie chciała przynosić mu pecha.
– Chcę być dla niego siłą, tak jak on staje się nią dla mnie – wymówiła wreszcie, kiedy Melisande podarowała jej kolejne wskazówki. Mat pragnął bezosobowej damy, którą mógłby rozstawiać po kątach? Chciała wnosić istotną wartość do ich wspólnego życia, chciała, aby trwał przy niej i pozwolił, aby stali się któregoś dnia szczerym, mocnym zespołem. Niezmąconą jednością. – Zaproponuj… – powtórzyła za nią ciszej. Szkoda, że jej matka oszczędziła jej tych złotych sztuczek, uważając, że powinna dobrze znać swoją rolę i się nie wychylać. Bella i tak nie spisała się, trwała jako dama, której wiele można było zarzucić. Wypracowała sobie jakieś swoje własne zasady. Znała etykietę, ale nie dostarczała rodzicielce zbyt wielu powodów do dumy. Kobieca siła płynąca z postaci róży zdawała się być wielką inspiracją dla tak niepewnej w obliczu zawirowań ostatnich tygodni Isy.
Black robił z Mathieu, co tylko zechciał. Jak określiłaby go?
– Nieoczywisty i istniejący ponad nudnym konwenansem – stwierdziła, lekko zdziwiona pytaniem lady. Niemniej gdy tak dłużej o tym pomyślała, natychmiast uświadomiła sobie, że lord Black objawił jej się jako tak… – Ludzki, lady Melisande. Być może uznasz, że moje wrażenia są dziwaczne, ale w naszym tak podniosłym, wielkim życiu zauważam w tym wielką wartość. To było też krótkie spotkanie – wyjaśniła dodatkowo. – Mogę się mylić w swoich osądach.
Być może Melisande miała zupełnie odmienne wrażenie. Jednak sama podsunęła jej tamten fakt. Mężczyźni starali się przed partnerkami. Przyszłymi i obecnymi? Stąd ulubienica, stąd niepokoje. Nie były jednak czymś wielkim, jedynie nieco żartobliwą odpowiedzią na objawioną prawdę. – Mathieu przegra ten pojedynek. Wie, że go obserwuję – spróbowała uściślić, mając nadzieje, że Melisnade zrozumie. Nie była to jednak żadna ważna kwestia. – Ale i tak wiem, że bardzo się stara, nie powinnam łączyć tego z moją obecnością – stwierdziła, lekko kręcąc głową.
Przemieniony w bezradne zwierzę Rosier ostatkami sił próbował mierzyć się z przeciwnikiem, walka zaraz miała się zakończyć. Bella już nie mogła się doczekać, aby zejść do narzeczonego. Chciałaby go wyleczyć, ale wiedziała, że tutejsi uzdrowiciele pomogą mu dużo lepiej. Im też ufał bardziej niż jej. Tego dziś była pewna.
– Dziękuję ci za te słowa, Melisande. Są dla mnie wielką pociechą. Cieszę się, że jesteś mi życzliwa – powiedziała, czując, jak po jej sercu rozlewa się przyjemne ciepło. – Któregoś dnia tak się stanie, któregoś dnia staniemy się jednością – dodała całkowicie przekonana. Nauczą się siebie, rozpalą w sobie nawzajem. Będą czymś więcej, nie tylko sojuszem. Wierzyła w to, choć dziś jeszcze trwała jak to przelęknione pisklę. Liczyła, że nadejdą pewniejsze, cichsze momenty. Że zadepcze swoją drażniącą niepewność.
– Powinnyśmy pogratulować lordowi Blackowi, prawda? – zapytała po chwili, widząc sygnał sędziego. Mathieu nie przepadał za Blackiem. Melisnade pewnie też, ale na arenie wymagano wzajemnego szacunku. Dla Alpharda spotkanie zakończyło się wyjątkowo pomyślnie. Bella jednak była równie dumna z lorda Rosiera. Nie chodziło przecież tylko o zwycięstwo. Mathieu zdołał ukazać, jak szerokie są jego umiejętności.
Kiwnęła głową z nieco mniej pewnym uśmiechem. Słowa kuzynki Mathieu na moment ścisnęły jej wargi. Utknęła spłoszonym spojrzeniem w ich połączonych dłoniach. Sympatyczne nuty zdawały się wznosić kolejne zdania róży, ale aż za dobrze wiedziała, że nie może się w nich zbyt ufnie rozpuszczać. – Wiele jest dobrego w twoich radach, kochana Melisande – odpowiedziała, spoglądając na nią już. – Chciałabym sięgnąć po taką siłę, czuję, że odnajdę ją w odpowiedniej chwili – kontynuowała szczerze. Rola dam bywała nieoczywista, bywała umniejszana. Isabella nigdy nie chciała godzić się na taki stan rzeczy i wiedziała również, że i róża nie umiałaby rozkwitać pod tak ciasnym kloszem. Teraz jednak, gdy uwaga uciekała od klubowej areny, uświadomiła sobie, jak wielka była moc ostatnich wydarzeń, jak nią wstrząsnęły, chociaż trwała niczym nieporuszona, niezmienna postać. Obojętność była nieprawdą. Każda z dam była ważna. Bella była ważna. Być może pozwoliła sobie zapomnieć o tym w ostatnim czasie. – Nawet nie wiesz, jak cenne jest dla mnie każde spotkanie z tobą, droga Melisande – powiedziała w końcu, nim powróciła do śledzenia sytuacji między pojedynkującymi się mężczyznami.
Mathieu radził sobie coraz gorzej, zaklęcia Blacka godziły go z wielkim powodzeniem. Widziała skrzywioną sylwetkę Rosiera, który wciąż próbował zapanować nad rozpędzonym przeciwnikiem. Przewaga Alpharda była już jednak znacząca i nie zapowiadało się na to, aby cokolwiek mogło się zmienić w tej sprawie. – Złośliwa – uściśliła, zaciskając palce na materiale sukienki, kiedy Mat boleśnie przeleciał przez całą arenę. Fortuna sprzyjała Blackowi, widać było, że jest bardzo utalentowanym czarodziejem. Miała tylko nadzieje, że Rosier nie był rozproszony przez jej obecność, nie chciała przynosić mu pecha.
– Chcę być dla niego siłą, tak jak on staje się nią dla mnie – wymówiła wreszcie, kiedy Melisande podarowała jej kolejne wskazówki. Mat pragnął bezosobowej damy, którą mógłby rozstawiać po kątach? Chciała wnosić istotną wartość do ich wspólnego życia, chciała, aby trwał przy niej i pozwolił, aby stali się któregoś dnia szczerym, mocnym zespołem. Niezmąconą jednością. – Zaproponuj… – powtórzyła za nią ciszej. Szkoda, że jej matka oszczędziła jej tych złotych sztuczek, uważając, że powinna dobrze znać swoją rolę i się nie wychylać. Bella i tak nie spisała się, trwała jako dama, której wiele można było zarzucić. Wypracowała sobie jakieś swoje własne zasady. Znała etykietę, ale nie dostarczała rodzicielce zbyt wielu powodów do dumy. Kobieca siła płynąca z postaci róży zdawała się być wielką inspiracją dla tak niepewnej w obliczu zawirowań ostatnich tygodni Isy.
Black robił z Mathieu, co tylko zechciał. Jak określiłaby go?
– Nieoczywisty i istniejący ponad nudnym konwenansem – stwierdziła, lekko zdziwiona pytaniem lady. Niemniej gdy tak dłużej o tym pomyślała, natychmiast uświadomiła sobie, że lord Black objawił jej się jako tak… – Ludzki, lady Melisande. Być może uznasz, że moje wrażenia są dziwaczne, ale w naszym tak podniosłym, wielkim życiu zauważam w tym wielką wartość. To było też krótkie spotkanie – wyjaśniła dodatkowo. – Mogę się mylić w swoich osądach.
Być może Melisande miała zupełnie odmienne wrażenie. Jednak sama podsunęła jej tamten fakt. Mężczyźni starali się przed partnerkami. Przyszłymi i obecnymi? Stąd ulubienica, stąd niepokoje. Nie były jednak czymś wielkim, jedynie nieco żartobliwą odpowiedzią na objawioną prawdę. – Mathieu przegra ten pojedynek. Wie, że go obserwuję – spróbowała uściślić, mając nadzieje, że Melisnade zrozumie. Nie była to jednak żadna ważna kwestia. – Ale i tak wiem, że bardzo się stara, nie powinnam łączyć tego z moją obecnością – stwierdziła, lekko kręcąc głową.
Przemieniony w bezradne zwierzę Rosier ostatkami sił próbował mierzyć się z przeciwnikiem, walka zaraz miała się zakończyć. Bella już nie mogła się doczekać, aby zejść do narzeczonego. Chciałaby go wyleczyć, ale wiedziała, że tutejsi uzdrowiciele pomogą mu dużo lepiej. Im też ufał bardziej niż jej. Tego dziś była pewna.
– Dziękuję ci za te słowa, Melisande. Są dla mnie wielką pociechą. Cieszę się, że jesteś mi życzliwa – powiedziała, czując, jak po jej sercu rozlewa się przyjemne ciepło. – Któregoś dnia tak się stanie, któregoś dnia staniemy się jednością – dodała całkowicie przekonana. Nauczą się siebie, rozpalą w sobie nawzajem. Będą czymś więcej, nie tylko sojuszem. Wierzyła w to, choć dziś jeszcze trwała jak to przelęknione pisklę. Liczyła, że nadejdą pewniejsze, cichsze momenty. Że zadepcze swoją drażniącą niepewność.
– Powinnyśmy pogratulować lordowi Blackowi, prawda? – zapytała po chwili, widząc sygnał sędziego. Mathieu nie przepadał za Blackiem. Melisnade pewnie też, ale na arenie wymagano wzajemnego szacunku. Dla Alpharda spotkanie zakończyło się wyjątkowo pomyślnie. Bella jednak była równie dumna z lorda Rosiera. Nie chodziło przecież tylko o zwycięstwo. Mathieu zdołał ukazać, jak szerokie są jego umiejętności.
Nie pławiła się w intrygach, nie były też jej domeną. Choć była w stanie po nie sięgnąć. Mogłaby, gdyby tylko chciała. Ale nie musiało. Starczyło jedynie zasiać wątpliwości. Tak, jak robiła to Alphardowi od jakiegoś czasu. Wcześniej, tylko dlatego, żeby udowodnić mu jak bardzo pomylił się, że nie będzie dla niego wyzwaniem. Że może podejść do niej i nie zapłaci za swoje własne słowa. Nie wiedział, przeciwko czemu przyjdzie mu się mierzyć. I początkowo miał za to jedynie płacić. Jasne tęczówki lustrowały pozornie spokojnie rozgrywający się przed nimi pojedynek.
- Sięgniesz, nie mam co do tego żadnych wątpliwości. - zapewniła kobietę spokojnie, nie odrywając jednak spojrzenia od areny. Współczuła Isabelli niepewności, którą ta zdawała się skrywać w sercu. To była kolejna różnica, która zdawała się je dzielić. Róże były butne, czasem za bardzo, ale chowane tak, by były pewne swojej własnej wartości. Melisande miała nawet potwierdzenie co do jej własnych umiejętności. Zaś inne rody zdawały się pielęgnowania praktyki niepewności, kształcenia młodych dam, ale jednocześnie zabraniania ich rozwoju. Zgubne i krótkowzroczne - takie właśnie o było. Nie mówiła o tym by być zbyt pewny - pysznym wręcz. Ale ile mógł zyskać mąż posiadając w swym domu uzdrowicielkę czy alchemika? Niektórzy byli zwyczajnie zbyt ślepi na to, by pozwolić własnej żonie zalśnić bojąc się, że skradnie blask. Jej spojrzenie przesunęło się z areny na kobietę obok.
- Przeceniasz mnie to tylko fakty i słowa. Pamiętasz jedne z pierwszych słów które do ciebie wypowiedziałam? - Rosierowie dbają o swoje kobiety i nie mijało się to z prawdą. Nie potrzebowali pustych ozdób. Nie chcieli ich pozwalali im się rozwijać, jeśli taka była ich wola. Kwitnąć przy boku męża, ojca, nestora. Ale musiało to mieć swój cel, musiał objawiać się w tym rozsądek. Choć troszyli się o nie równie troskliwie, najpierw odnajdując pewność w słuszności własnych decyzji, czy ich prośbach.
- Będziesz nią. Ale na wszystko potrzeba czasu. Musisz pozwolić mu zaufać, pozwolić dostrzec możliwości i w końcu pozwolić, by sam odnalazł w tobie swoją siłę. - poradziła spokojnie wzrokiem śledząc toczący się pojedynek. Skinęła lekko głową. - Wyczucie czasu też jest kluczowe. - dodała odrobinę rozbawiona, ale jednocześnie pewna swoich słów. To właściwy czas pchał drogę na właściwie tory. Była tego więcej niż pewna. Czasem odpowiednie zdanie w nieodpowiedniej porze mogło nie wskórać niczego. Tak samo jak złe sformułowane. Od słów zależało naprawdę wiele. Tak wiele, jak od samego czasu w którym zostały wypowiedziane.
Jej wzrok zawisł na Blacku, słowa wypowiedziane przez Isabellę nie zmieniły wyrazu jej twarzy, choć miała ochotę unieść lekko brwi. Nieoczywisty i istniejący ponad nudnym konwenansem? Powstrzymała chęć przekrzywienia lekko głowy i skubinięcia wargi, zaplotła dłonie na kolanach, powstrzymując ruch dłoni. Ludzi. Jej lico pozostało niezmienne.
- Tylko ten, kto nie próbuje się nie myli, Isabello. - stwierdziła łagodnie, dość neutralnie nie oceniając jej poglądu. Sama też powstrzymała się przed własnym.
- Oh, oczywiście, że nie powinnaś. Szczęście mu dziś nie sprzyja. - powiedziała spokojnie. Szerze wątpiła, by ich obecność była powodem przegranej jej kuzyna. Zwyczajnie - dzisiaj Black okazał się lepszym. Nie było w tym nic dziwnego. Jutro mógł przegrać z uczniem Hogwartu. Szczęście, było różne, choć mniej działało przy umiejętnościach - to też musiała przyznać.
- Ponownie nie masz za co. Za chwilę będziemy rodziną. A ta, jest dla nas zawsze najważniejsza. - stwierdziła spokojnie obserwując zakończenie pojedynku. Jej wargi wygięły się lekko, ledwie na sekundę. Na kolejne słowa jej brwi uniosły się ku górze. Spojrzała na nią i podniosła się ze swojego siedzenia.
Ruszyły w kierunku zejścia z trybun, mając świadomość, że drogi ich i Blacka przetną się. Zawiesiła spojrzenie na jasnowłosej kobiecie.
- Jeśli czujesz potrzebę zrób to, byle szybko. Powinnaś być tam. - wskazała głową miejsce w którym gromadzili się już uzdrowiciele zabierając jej kuzyna do punktu medycznego. - Poczekam tutaj na was. - stwierdziła, zatrzymując się przy wyjściu z areny prowadzącej na korytarz. Uleczenie nie powinno zająć długo.
- Sięgniesz, nie mam co do tego żadnych wątpliwości. - zapewniła kobietę spokojnie, nie odrywając jednak spojrzenia od areny. Współczuła Isabelli niepewności, którą ta zdawała się skrywać w sercu. To była kolejna różnica, która zdawała się je dzielić. Róże były butne, czasem za bardzo, ale chowane tak, by były pewne swojej własnej wartości. Melisande miała nawet potwierdzenie co do jej własnych umiejętności. Zaś inne rody zdawały się pielęgnowania praktyki niepewności, kształcenia młodych dam, ale jednocześnie zabraniania ich rozwoju. Zgubne i krótkowzroczne - takie właśnie o było. Nie mówiła o tym by być zbyt pewny - pysznym wręcz. Ale ile mógł zyskać mąż posiadając w swym domu uzdrowicielkę czy alchemika? Niektórzy byli zwyczajnie zbyt ślepi na to, by pozwolić własnej żonie zalśnić bojąc się, że skradnie blask. Jej spojrzenie przesunęło się z areny na kobietę obok.
- Przeceniasz mnie to tylko fakty i słowa. Pamiętasz jedne z pierwszych słów które do ciebie wypowiedziałam? - Rosierowie dbają o swoje kobiety i nie mijało się to z prawdą. Nie potrzebowali pustych ozdób. Nie chcieli ich pozwalali im się rozwijać, jeśli taka była ich wola. Kwitnąć przy boku męża, ojca, nestora. Ale musiało to mieć swój cel, musiał objawiać się w tym rozsądek. Choć troszyli się o nie równie troskliwie, najpierw odnajdując pewność w słuszności własnych decyzji, czy ich prośbach.
- Będziesz nią. Ale na wszystko potrzeba czasu. Musisz pozwolić mu zaufać, pozwolić dostrzec możliwości i w końcu pozwolić, by sam odnalazł w tobie swoją siłę. - poradziła spokojnie wzrokiem śledząc toczący się pojedynek. Skinęła lekko głową. - Wyczucie czasu też jest kluczowe. - dodała odrobinę rozbawiona, ale jednocześnie pewna swoich słów. To właściwy czas pchał drogę na właściwie tory. Była tego więcej niż pewna. Czasem odpowiednie zdanie w nieodpowiedniej porze mogło nie wskórać niczego. Tak samo jak złe sformułowane. Od słów zależało naprawdę wiele. Tak wiele, jak od samego czasu w którym zostały wypowiedziane.
Jej wzrok zawisł na Blacku, słowa wypowiedziane przez Isabellę nie zmieniły wyrazu jej twarzy, choć miała ochotę unieść lekko brwi. Nieoczywisty i istniejący ponad nudnym konwenansem? Powstrzymała chęć przekrzywienia lekko głowy i skubinięcia wargi, zaplotła dłonie na kolanach, powstrzymując ruch dłoni. Ludzi. Jej lico pozostało niezmienne.
- Tylko ten, kto nie próbuje się nie myli, Isabello. - stwierdziła łagodnie, dość neutralnie nie oceniając jej poglądu. Sama też powstrzymała się przed własnym.
- Oh, oczywiście, że nie powinnaś. Szczęście mu dziś nie sprzyja. - powiedziała spokojnie. Szerze wątpiła, by ich obecność była powodem przegranej jej kuzyna. Zwyczajnie - dzisiaj Black okazał się lepszym. Nie było w tym nic dziwnego. Jutro mógł przegrać z uczniem Hogwartu. Szczęście, było różne, choć mniej działało przy umiejętnościach - to też musiała przyznać.
- Ponownie nie masz za co. Za chwilę będziemy rodziną. A ta, jest dla nas zawsze najważniejsza. - stwierdziła spokojnie obserwując zakończenie pojedynku. Jej wargi wygięły się lekko, ledwie na sekundę. Na kolejne słowa jej brwi uniosły się ku górze. Spojrzała na nią i podniosła się ze swojego siedzenia.
Ruszyły w kierunku zejścia z trybun, mając świadomość, że drogi ich i Blacka przetną się. Zawiesiła spojrzenie na jasnowłosej kobiecie.
- Jeśli czujesz potrzebę zrób to, byle szybko. Powinnaś być tam. - wskazała głową miejsce w którym gromadzili się już uzdrowiciele zabierając jej kuzyna do punktu medycznego. - Poczekam tutaj na was. - stwierdziła, zatrzymując się przy wyjściu z areny prowadzącej na korytarz. Uleczenie nie powinno zająć długo.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Zaręczyny nie zdołały w te dwa tygodnie zmienić tego, kim była. Pozostawała płomieniem, rozpaloną salamandrą i wciąż nie przypominała dumnej, mądrej róży, ale jeśli tylko odnajdywała tak niezwykłe wsparcie u Melisande, to może któregoś dnia przeobrazi się w rozkwitający kwiat, płonący, ale jednak kwiat. Pod mocą przyszłego męża, jego krewnych i majestatycznej twierdzy. Brak wątpliwości ze strony lady Rosier znaczył więcej dla Isabelli, niż ta mogła sobie wyobrazić. Nie przywykła do takiego ujmowania kobiecości, o którym opowiadały jej róże. Nie tylko obecna przy niej dama. Chociaż wychowały się w dwóch odmiennych światach, to jednak wkrótce mogłyby stać się sobie jeszcze bliższe – nie tylko przez węzeł małżeński. Z wielu swych wad Bella zdawała sobie sprawę, niektórych z nich nigdy nie będzie potrafiła w sobie zwalczyć – jak tej energii, niegasnących, szczerych emocji, które zbyt często podglądały światło salonowego dnia. Potrafiła się osłaniać, ale według niej pewne sytuacje wcale nie potrzebowały tego. Przeżywała jak teraz, choć wciąż próbowała się pilnować, ale dalej wyraźnie nieskutecznie. Błędne okazywało się uczucie nakazujące jej przeistaczać się w kogoś, kim nigdy nie będzie, a przynajmniej nie będzie tak od razu. Powtarzała w myślach wskazówki, jakimi dziś ją obdarowano. Zamierzała ich nie zmarnować, byłoby szkoda, gdyby rozpłynęły się z chwilą opuszczenia pojedynkowego domu. Takiego scenariusza nie brała pod uwagę, wiedziała, że należało je jeszcze przemyśleć, zaczekać, zbierać informacje i poznawać Mathieu.
– Pamiętam – potwierdziła, natychmiast przywołując wspomnienie tamtego grudniowego dnia. Odwiedziła rezerwat pierwszy raz, ale zapewne minie wiele czasu, nim powróci tam ponownie. Wbrew stwierdzeniu, do którego właśnie odwoływała się lady Rosier, na balu dowiedziała się, że jej narzeczony nie do końca działał tak, jak sobie to wcześniej wyobrażała. Fantazja jednak idealizowała ludzi i przyszłość. Dopiero teraźniejszość sprowadzała na ziemię. Bardzo chciała, aby spełniły się i dla niej tamte pierwsze słowa. Jeśli dowiadywała się o nich od kobiety, to czy mogły być fałszywe? Wątpiła w to. Nie potrafiła powstrzymać uśmiechu, kiedy usłyszała o tym, że będzie dla Mathieu siłą. Prowadząca do tego droga z pewnością okaże się długa i obarczona licznymi przeszkodami, które już dostrzegała (jak ich dwa skrajne temperamenty), ale nadzieja wcale nie gniła, pięła się w ku słońcu jak pielęgnowane przez nią rośliny. – Tego czasu nie dostaliśmy dotąd zbyt wiele, bym mogła prawdziwie nakarmić jakikolwiek swój lęk. Jednak przed nami mnóstwo nowych miesięcy. Będę dbała o to, o nas – zdradziła, obserwując uważnie rozpogodzoną twarz towarzyszącej jej damy. I naprawdę będę jego siłą. Rosier miał dopiero wkrótce poznać prawdziwe, niespodziewane zalety narzeczonej, którą podsunęła mu Morgana.
Nie do końca wiedziała, jak powinna przyjąć jej reakcję na wypowiedziane na temat Blacka słowa. Melisande nie skomentowała ich w żaden sposób, a jej spojrzenie twardo trzymało się areny. Czy powiedziała coś nieodpowiedniego? Zdanie, którym uraczyła ją po chwili, również nie zdradzało zbyt wiele. Przyjęła je tylko drobnym skinięciem głowy i również skupiła się na pojedynku. Wspomniany lord bezbłędnie radził sobie z zaklęciami jej narzeczonego.
– Mam więcej nadzieję, że jego kolejne wystąpienie w Klubie Pojedynków okaże się naprawdę szczęśliwe – odpowiedziała, wierząc w swoje słowa. Ostatecznie rzadko ogarniały ją paraliżujące, negatywne myśli. Raczej starała się poszukiwać tych dobrych stron, niż brodzić w możliwych porażkach. Zaczynała się też naprawdę cieszyć, że nestorka postanowiła oddać ją właśnie tej rodzinie. Z każdego jej przedstawiciela biła intrygująca siła. Choć Mathieu dzisiaj jej nie odsłonił, to jednak wiedziała, że miał jej w sobie wiele.
Podążyła za lady Melisande, obejmując wzrokiem zarówno Blacka jak i Rosiera. – Chciałabym, Melisande – odpowiedziała pewnie, lekko wyszukując wzrokiem sylwetki ciemnowłosego lorda. Chłód róży wzbudził w niej pewną wątpliwość. Uznawała chęci Isabelli za nietakt czy może było w tym coś więcej? Zgodziła się i pomknęła powoli w stronę lorda Blacka.
Stanęła przed dostojnikiem, przypominając sobie znów, że ostatnim razem nie ujawniła się między nimi trawiąca ich rody niechęć. – Gratuluję wspaniałego pojedynku, lordzie Black – rozpoczęła, przybierając ten serdeczny ton głosu. To nie intryga, lecz szczere uczucie. Liczyła, że i tak zostanie przez niego przyjęta. – Z wielkim zaintrygowaniem obserwowałam wasze zmagania – dopowiedziała jeszcze. Dyskretnie zerknęła w stronę otoczonego uzdrowicielami Rosiera. Później pożegnała się z Alphardem, wyrażając chęć zajrzenia do swojego narzeczonego. Miała nadzieję, że któregoś dnia znów będą mogli się spotkać. Pomknęła do nieprzytomnego Rosiera.
zt
– Pamiętam – potwierdziła, natychmiast przywołując wspomnienie tamtego grudniowego dnia. Odwiedziła rezerwat pierwszy raz, ale zapewne minie wiele czasu, nim powróci tam ponownie. Wbrew stwierdzeniu, do którego właśnie odwoływała się lady Rosier, na balu dowiedziała się, że jej narzeczony nie do końca działał tak, jak sobie to wcześniej wyobrażała. Fantazja jednak idealizowała ludzi i przyszłość. Dopiero teraźniejszość sprowadzała na ziemię. Bardzo chciała, aby spełniły się i dla niej tamte pierwsze słowa. Jeśli dowiadywała się o nich od kobiety, to czy mogły być fałszywe? Wątpiła w to. Nie potrafiła powstrzymać uśmiechu, kiedy usłyszała o tym, że będzie dla Mathieu siłą. Prowadząca do tego droga z pewnością okaże się długa i obarczona licznymi przeszkodami, które już dostrzegała (jak ich dwa skrajne temperamenty), ale nadzieja wcale nie gniła, pięła się w ku słońcu jak pielęgnowane przez nią rośliny. – Tego czasu nie dostaliśmy dotąd zbyt wiele, bym mogła prawdziwie nakarmić jakikolwiek swój lęk. Jednak przed nami mnóstwo nowych miesięcy. Będę dbała o to, o nas – zdradziła, obserwując uważnie rozpogodzoną twarz towarzyszącej jej damy. I naprawdę będę jego siłą. Rosier miał dopiero wkrótce poznać prawdziwe, niespodziewane zalety narzeczonej, którą podsunęła mu Morgana.
Nie do końca wiedziała, jak powinna przyjąć jej reakcję na wypowiedziane na temat Blacka słowa. Melisande nie skomentowała ich w żaden sposób, a jej spojrzenie twardo trzymało się areny. Czy powiedziała coś nieodpowiedniego? Zdanie, którym uraczyła ją po chwili, również nie zdradzało zbyt wiele. Przyjęła je tylko drobnym skinięciem głowy i również skupiła się na pojedynku. Wspomniany lord bezbłędnie radził sobie z zaklęciami jej narzeczonego.
– Mam więcej nadzieję, że jego kolejne wystąpienie w Klubie Pojedynków okaże się naprawdę szczęśliwe – odpowiedziała, wierząc w swoje słowa. Ostatecznie rzadko ogarniały ją paraliżujące, negatywne myśli. Raczej starała się poszukiwać tych dobrych stron, niż brodzić w możliwych porażkach. Zaczynała się też naprawdę cieszyć, że nestorka postanowiła oddać ją właśnie tej rodzinie. Z każdego jej przedstawiciela biła intrygująca siła. Choć Mathieu dzisiaj jej nie odsłonił, to jednak wiedziała, że miał jej w sobie wiele.
Podążyła za lady Melisande, obejmując wzrokiem zarówno Blacka jak i Rosiera. – Chciałabym, Melisande – odpowiedziała pewnie, lekko wyszukując wzrokiem sylwetki ciemnowłosego lorda. Chłód róży wzbudził w niej pewną wątpliwość. Uznawała chęci Isabelli za nietakt czy może było w tym coś więcej? Zgodziła się i pomknęła powoli w stronę lorda Blacka.
Stanęła przed dostojnikiem, przypominając sobie znów, że ostatnim razem nie ujawniła się między nimi trawiąca ich rody niechęć. – Gratuluję wspaniałego pojedynku, lordzie Black – rozpoczęła, przybierając ten serdeczny ton głosu. To nie intryga, lecz szczere uczucie. Liczyła, że i tak zostanie przez niego przyjęta. – Z wielkim zaintrygowaniem obserwowałam wasze zmagania – dopowiedziała jeszcze. Dyskretnie zerknęła w stronę otoczonego uzdrowicielami Rosiera. Później pożegnała się z Alphardem, wyrażając chęć zajrzenia do swojego narzeczonego. Miała nadzieję, że któregoś dnia znów będą mogli się spotkać. Pomknęła do nieprzytomnego Rosiera.
zt
Z areny zszedł z ulgą i poczuciem satysfakcji, doceniając bardzo fakt, że to nie nim po utracie przytomności musieli zajmować się uzdrowiciela. O własnych siłach zmierzał powoli do wyjścia z pojedynkowej sali, nie wyglądając zbyt urodziwie, ale podpalony rękaw prostej szaty czy też pozostałości po piekących bąblach na twarzy nie miały znaczenia. Mógł w pełni rozkoszować się Samkiem swego zwycięstwa, choć wiedział, że nie zależało ono jedynie od niego i jego umiejętności. Wyszedł z tego starcia z tarczą, Rosier z kolei skończył na tarczy. A raczej na noszach, kiedy uzdrowiciele zdecydowali się go przenieść do punktu medycznego, choć jego przeciwnik już chyba został przez jednego z nich ocucony. Jakoś nie przyglądał się całej tej krzątaninie innych osób wokół pokonanego Mathieu.
Starał się nie zwracać w trakcie pojedynku uwagi na otoczenie, a zwłaszcza na osoby zasiadające na trybunach. Niewiele zresztą było widzów, lecz obecność pewnej damy była wyjątkowa. Czy Melisande śledziła każdy pojedynkowy występ swojego kuzyna? Dopingował niejednokrotnie własnego brata? W głębi duszy chciał być powodem jej pojawienia się w tym miejscu, ale wolał nie robić sobie złudnych nadziei.
Cóż miał zrobić, gdy kierowała się powoli do wyjścia? Minąć ją bez słowa czy może powitać? Zabrakło mu chwili na przemyślenie tej kwestii, gdy przed nim stanęła towarzyszka Róży, w której rozpoznał swoją wybawicielkę jeszcze z listopada, kiedy jeden z ataków czkawki teleportacyjnej przywiódł go do niej. Nie spodziewał się jakichkolwiek gratulacji, a już na pewno nie takich składanych przez damę z wrogiego rodu. Jednak ich pierwsze spotkanie na osobności było dość specyficzne. Doskonale pamiętał o tym, że lady nie podniosła krzyku, gdy zjawił się niespodziewanie w jej loży, a miała do tego niewątpliwie pełne prawo.
– Dziękuję za miłe słowa, lady Selwyn – odpowiedział więc bardzo spokojnie, nieco już jednak zmęczony. Miał nadzieję na to, by jak najszybciej udać się do rodowej rezydencji i tam poprosić brata o szybkie wyleczenie jego obrażeń. – Cieszę się, że ukazanie moich umiejętności pojedynkowych mogło być oglądane z przyjemnością.
Powiedzenie czegoś więcej nie było konieczne, kiedy nie tylko on chciał zmienić położenie jak najszybciej. Rozumiał jej chęć oddalenia się prosto do nieprzytomnego lorda, z którym niedawno została zaręczona. Wydawała się prawdziwe przejęta stanem swego wybranka. Tak dobrze udawała czy może już naprawdę zaczęła darzyć lorda Rosiera uczuciem, nawet jeśli dopiero co kiełkującym? Było mu jednak trudno uwierzyć w to, że jakiejkolwiek damie może zacząć zależeć już po tak krótkim czasie od usłyszenia radosnej nowiny roztaczającej przed nią wizję zamążpójścia. Ale nie powinien krytykować podobnego zachowania, jeśli podyktowane one było przede wszystkim posłuszeństwem wobec realizacji rodowej polityki. Naturalną koleją rzeczy było to, że szlachetne panny już dorosłe do ślubu wykorzystywane były do zawiązywania sojuszy.
Jak na te sprawy spoglądała Melisande? Spojrzał na nią uważnie, nie do końca wiedząc jaką postawę przed nią przyjąć. Gdzieś po drodze zapomniał o niechęci, a jednak coś kazało mu utrzymać pewien dystans, kiedy powracały do niego jeszcze żywe wspomnienia z sabatu i ostatniego spotkania. Nadal nie potrafił oszacować na ile może sobie pozwolić.
– Lady Rosier – powitał wreszcie drugą damę jak najbardziej uprzejmym tonem, pozostając dumnie wyprostowany, choć obrażenia odrobinę dawały o sobie znać. – Mam nadzieję, że pojedynek przypadł ci do gustu – wyrzucił z siebie spokojnie, nie chcąc jej swoimi słowami wcale podrażnić. Zapewne i ona, tak jak on, pozostawała świadoma tego, że wynik starcia był właściwie wynikiem szczęścia lub też jego braku w pewnych momentach. Pojedynkowe umiejętności obu lordów nie różniły się od siebie tak bardzo, byli właściwie na podobnym poziomie. Na dodatek żaden z nich nie sięgnął po prawdziwie potężne uroki, choć niekiedy promienie zaklęć wychodzące spod ich różdżek wskazywały, że są ponadprzeciętne w swej sile niż zwyczajowo.
Starał się nie zwracać w trakcie pojedynku uwagi na otoczenie, a zwłaszcza na osoby zasiadające na trybunach. Niewiele zresztą było widzów, lecz obecność pewnej damy była wyjątkowa. Czy Melisande śledziła każdy pojedynkowy występ swojego kuzyna? Dopingował niejednokrotnie własnego brata? W głębi duszy chciał być powodem jej pojawienia się w tym miejscu, ale wolał nie robić sobie złudnych nadziei.
Cóż miał zrobić, gdy kierowała się powoli do wyjścia? Minąć ją bez słowa czy może powitać? Zabrakło mu chwili na przemyślenie tej kwestii, gdy przed nim stanęła towarzyszka Róży, w której rozpoznał swoją wybawicielkę jeszcze z listopada, kiedy jeden z ataków czkawki teleportacyjnej przywiódł go do niej. Nie spodziewał się jakichkolwiek gratulacji, a już na pewno nie takich składanych przez damę z wrogiego rodu. Jednak ich pierwsze spotkanie na osobności było dość specyficzne. Doskonale pamiętał o tym, że lady nie podniosła krzyku, gdy zjawił się niespodziewanie w jej loży, a miała do tego niewątpliwie pełne prawo.
– Dziękuję za miłe słowa, lady Selwyn – odpowiedział więc bardzo spokojnie, nieco już jednak zmęczony. Miał nadzieję na to, by jak najszybciej udać się do rodowej rezydencji i tam poprosić brata o szybkie wyleczenie jego obrażeń. – Cieszę się, że ukazanie moich umiejętności pojedynkowych mogło być oglądane z przyjemnością.
Powiedzenie czegoś więcej nie było konieczne, kiedy nie tylko on chciał zmienić położenie jak najszybciej. Rozumiał jej chęć oddalenia się prosto do nieprzytomnego lorda, z którym niedawno została zaręczona. Wydawała się prawdziwe przejęta stanem swego wybranka. Tak dobrze udawała czy może już naprawdę zaczęła darzyć lorda Rosiera uczuciem, nawet jeśli dopiero co kiełkującym? Było mu jednak trudno uwierzyć w to, że jakiejkolwiek damie może zacząć zależeć już po tak krótkim czasie od usłyszenia radosnej nowiny roztaczającej przed nią wizję zamążpójścia. Ale nie powinien krytykować podobnego zachowania, jeśli podyktowane one było przede wszystkim posłuszeństwem wobec realizacji rodowej polityki. Naturalną koleją rzeczy było to, że szlachetne panny już dorosłe do ślubu wykorzystywane były do zawiązywania sojuszy.
Jak na te sprawy spoglądała Melisande? Spojrzał na nią uważnie, nie do końca wiedząc jaką postawę przed nią przyjąć. Gdzieś po drodze zapomniał o niechęci, a jednak coś kazało mu utrzymać pewien dystans, kiedy powracały do niego jeszcze żywe wspomnienia z sabatu i ostatniego spotkania. Nadal nie potrafił oszacować na ile może sobie pozwolić.
– Lady Rosier – powitał wreszcie drugą damę jak najbardziej uprzejmym tonem, pozostając dumnie wyprostowany, choć obrażenia odrobinę dawały o sobie znać. – Mam nadzieję, że pojedynek przypadł ci do gustu – wyrzucił z siebie spokojnie, nie chcąc jej swoimi słowami wcale podrażnić. Zapewne i ona, tak jak on, pozostawała świadoma tego, że wynik starcia był właściwie wynikiem szczęścia lub też jego braku w pewnych momentach. Pojedynkowe umiejętności obu lordów nie różniły się od siebie tak bardzo, byli właściwie na podobnym poziomie. Na dodatek żaden z nich nie sięgnął po prawdziwie potężne uroki, choć niekiedy promienie zaklęć wychodzące spod ich różdżek wskazywały, że są ponadprzeciętne w swej sile niż zwyczajowo.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Isabella miała stać się różą. Nie wykwitła z ich krzewów - ale nie było to aż tak wielką przeszkodą. Wszak ich matka również pochodziła z innego rodu, a posiadała w sobie siłę, której nie można było jej odmówić. Młoda lady Selwyn musiała więc poczuć się częścią, zobaczyć, że nikt z nich nie jest jej przeciwny. Jeśli zaś ktoś był, winien zachować myśli i gest dla siebie. Taka była decyzja ich nestora i winni ją szanować. Isabella miała w sobie wolność i mądrość, ale te jeszcze kiełkowały, potrzebowały wskazania odpowiedniej drogi i odpowiedniego przycięcia by nie wymknęły się niepostrzeżenie. Była pewna, że Mathieu zadba o to odpowiednio, on zaś pomoc otrzyma od każdego z członków rodziny. Skinęła lekko głową zadowolona, że jej słowa nie rozbiły się o ścianę. Musiała o tym pamiętać, ale musiała też działać rozważnie. Spojrzała na kobietę słuchając ich slow. Był w nich ogień i szczera chęć. Oczywiście, musieli się poznać. Musieli się ze sobą razem zgrać. Nie, nie musieli. Mogli. To była tylko możliwość przecież. Mellie miała cichą nadzieję, że oboje po nią sięgną. Małżeństwo mogło być tylko umową, którą należało napełnić. Kończącą się na spotkaniach w sypialni i przy obiadach. Powinności małżeńskiej i pięknej prezencji. Niczym ponad tym. Mogło jednak być czymś więcej. Ale więcej, wymagało pracy.
- Szczerze na to liczę. - powiedziała jedynie, spokój nie odchodził od jej twarzy i całej sylwetki. Słowa niosły w sobie prawdę, które nie rasiło kłamstwo. Nie chciała by jej kuzyn - jak i ona - zmarnieli w związku, który był dla nich jedynie powinnością. Jasne tęczówki jednak mierzyły ludzi, którzy zjawili się przy jej kuzynie. Na słowa Isabelli zaśmiała się lekko, odrzucając głowę do tyłu.
- Szczęście różnie obstawia, na nim nie warto polegać. - odpowiedziała szczerze. Liczyły się umiejętności, a gdy te były równe, skupienie. Szczęście? Cóż, znajdowało sobie faworyta - innego, za każdym razem. Skinęła tylko głową, niby się zgadzając, niby nie zabraniając. Zaplotła dłonie na piersi. Odprowadziła ją spokojnie spojrzeniem patrząc, jak zatrzymuje się na kilka krótkich słów przy Alphardzie, by zaraz ruszyć dalej. Jedna z dłoni uniosła się, wskazujący palec dotknął dolnej wargi i obił się o nią kilka razy. Odprowadzała ją spojrzeniem, odciągając je dopiero, gdy niski głos dotarł do jej uszu. Powoli, jakby z ociąganiem, najpierw stalowe spojrzenie zawisło na jego twarzy. Dłoń powędrowała na swoje wcześniejsze miejsce. Nie rozsupła jednak dłoni.
- Lordzie Black. - schyliła lekko głowę, bystre tęczówki przesunęły się po całej jego sylwetce, zawieszając na podpalonym rękawie i krwi, którą spowodowała lancea. Brwi zmarszczyły się na kilka sekund, przesuwając dokładnie po jego sylwetce znów lądując na którą zbadały dokładnie. Czy pojedynek przypadł jej do gustu? Wiele mogłaby o nich powiedzieć, ale z pewnością nie to, że w nich gustowała. - Potrzebujesz uzdrowiciela. - stwierdziła tylko nie udzielając odpowiedzi na wcześniejsze słowa. Może nawet nie było to stwierdzenie, a zwykły fakt, któremu trudno było przeczyć. Potrzebował go i oboje o tym wiedzieli. Jej wzrok przesunął się po otoczeniu, dostrzegając jednego z nich niedaleko. Wróciła do niego wzrokiem i głową wskazała jego sylwetkę. - Co powiesz na niego? - zapytała, jakby podejmowali się właśnie jakiegoś ważnego wyboru, jakby nie chodziło o kogoś, kto rzuci dobrze kilka zaklęć leczniczych. Nie uniosła jednak dłoni by go zawołać. Nie zrobiła nic, by zmusić go do oddania się w dłonie mężczyzny, który stał spoglądając na ich dwójkę.
- Szczerze na to liczę. - powiedziała jedynie, spokój nie odchodził od jej twarzy i całej sylwetki. Słowa niosły w sobie prawdę, które nie rasiło kłamstwo. Nie chciała by jej kuzyn - jak i ona - zmarnieli w związku, który był dla nich jedynie powinnością. Jasne tęczówki jednak mierzyły ludzi, którzy zjawili się przy jej kuzynie. Na słowa Isabelli zaśmiała się lekko, odrzucając głowę do tyłu.
- Szczęście różnie obstawia, na nim nie warto polegać. - odpowiedziała szczerze. Liczyły się umiejętności, a gdy te były równe, skupienie. Szczęście? Cóż, znajdowało sobie faworyta - innego, za każdym razem. Skinęła tylko głową, niby się zgadzając, niby nie zabraniając. Zaplotła dłonie na piersi. Odprowadziła ją spokojnie spojrzeniem patrząc, jak zatrzymuje się na kilka krótkich słów przy Alphardzie, by zaraz ruszyć dalej. Jedna z dłoni uniosła się, wskazujący palec dotknął dolnej wargi i obił się o nią kilka razy. Odprowadzała ją spojrzeniem, odciągając je dopiero, gdy niski głos dotarł do jej uszu. Powoli, jakby z ociąganiem, najpierw stalowe spojrzenie zawisło na jego twarzy. Dłoń powędrowała na swoje wcześniejsze miejsce. Nie rozsupła jednak dłoni.
- Lordzie Black. - schyliła lekko głowę, bystre tęczówki przesunęły się po całej jego sylwetce, zawieszając na podpalonym rękawie i krwi, którą spowodowała lancea. Brwi zmarszczyły się na kilka sekund, przesuwając dokładnie po jego sylwetce znów lądując na którą zbadały dokładnie. Czy pojedynek przypadł jej do gustu? Wiele mogłaby o nich powiedzieć, ale z pewnością nie to, że w nich gustowała. - Potrzebujesz uzdrowiciela. - stwierdziła tylko nie udzielając odpowiedzi na wcześniejsze słowa. Może nawet nie było to stwierdzenie, a zwykły fakt, któremu trudno było przeczyć. Potrzebował go i oboje o tym wiedzieli. Jej wzrok przesunął się po otoczeniu, dostrzegając jednego z nich niedaleko. Wróciła do niego wzrokiem i głową wskazała jego sylwetkę. - Co powiesz na niego? - zapytała, jakby podejmowali się właśnie jakiegoś ważnego wyboru, jakby nie chodziło o kogoś, kto rzuci dobrze kilka zaklęć leczniczych. Nie uniosła jednak dłoni by go zawołać. Nie zrobiła nic, by zmusić go do oddania się w dłonie mężczyzny, który stał spoglądając na ich dwójkę.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nie próbował zastanawiać się zbyt dogłębnie nad tym, jak lady Selwyn została przyjęta pośród róż, to wszak nie było jego zmartwieniem. Ale wieść o jednoczeniu rodów wydawała się sprzyjająca dla jego powoli kiełkujących w skrytości planów. Zarazem była to jednak potencjalna przeszkoda. Jedne małżeństwa łagodzą dawne zwady, prostują napięte stosunki, inne zaś muszą umacniać zbudowane już przyjazne więzi na nowo. Selwynowie pośród szlachty niewielu mieli przyjaciół, za to wrogów już sporo. Jak nic sojusz z Rosierami umocni ich pozycję. Cóż jednak planowali lordowie Kentu?
Rana na ramieniu nie krwawiła aż tak bardzo, nie była też wielce dokuczliwa. Najwidoczniej to adrenalina krążąca w jego żyłach pozwalała mu nie odczuwać aż tak bardzo obrażeń, których doznał podczas starcia. Ale właściwie nie było ich tak wiele. Lekko się poobijał, więc pod materiałem prostej szaty mogły już kryć się wychodzące siniaki. Niewielkie poparzenie na dłoni może trochę piekło, choć najbardziej swędziały go miejsca na twarzy, gdzie znajdowały się jeszcze pozostałości po krostach i ropiejących bąblach. Zdecydował się przyjąć ten atak w pełni świadomie, dobrze wiedząc, że magia łatwo zaradzi tym szpetnym elementom. Choć nie wyglądał reprezentacyjnie, dale utrzymywał godną pozę, pozostając w pełni wyprostowany, nadal czujny, lecz oczekując już teraz innych zagrożeń niż pędzące ku niemu zaklęcia przeciwnika. Obecność lady Rosier pozwalała mu sądzić, że to na werbalne ataki powinien się szykować.
Przyglądała mu się uważnie, bez emocji, ale czyż nie czaiło się w jej spojrzeniu coś, czego jeszcze nie potrafił określić, a jednak zaczynał już to dostrzegać. A może to zmęczone batalią zmysły podsuwały mu niedorzeczne pomysły? Nie odpowiedziała na jego pytanie, skupiając się na jego osobie. Czyżby nie chciała dobijać rannego zwierzęcia? Dalej nie był w stanie wskazać co nią kierowało. Z początku myślał, że przybyła tu z powodu kuzyna. Gdyby tak było, prawdopodobnie ruszałby do niego wraz ze swoją towarzyszką. A może testowała narzeczoną kuzyna? To rzeczywiście bardzo do niej pasowało.
– Bliski jestem uznania, że te słowa to przejaw troski – w tonie jego wypowiedzi zabrakło jednak jednoznacznej kpiny, zaś kąciki ust nie uniosły się w zuchwałym uśmieszku. Był na wskroś poważny, kiedy zwerbalizował swoje przypuszczenie, że lady Rosier mogłaby kiedykolwiek martwić się o stan lorda Blacka. Z pewnością nie uderzył się w głowę, kiedy w trakcie pojedynku upadł twardo na arenę, ale wcale by się nie zdziwił, gdyby stojąca przed nim dama zasugerowała, że prawdopodobnie tak się właśnie stało i niewątpliwie mu to zaszkodziło.
Obserwował jej twarz uważnie z jakimś uporem, odrobinę spragniony tego gestu, gdy unosiła dłoń, aby skubnąć dolnej wargi. Kątem oka widział, że wcześniej właśnie to zrobiła. Szkoda, że nie miał szansy przyjrzeć się temu bardziej wnikliwie.
– Najlepszego uzdrowiciela mam pod własnym dachem – odparł śmiało, nawet nie kierując spojrzenia na wskazanego przez nią stojącego gdzieś z boku magomedyka. Pewnie pracował w ramach działalności Klubu Pojedynków przy poszkodowanych w towarzyskich starciach czarodziejach, zatem mógł już nabyć wystarczająco doświadczenia. Black nie podważał jego kompetencji, prędzej szukał pretekstu, aby spotkać się z bratem i zamienić z nim kilka zdań. – Nie umrę, jeśli o to się martwisz pani – lub na to liczysz, dodał w myślach z przekąsem, wciąż tocząc wewnętrzną wojnę o to, o jakie intencje powinien ją posądzać.
Rana na ramieniu nie krwawiła aż tak bardzo, nie była też wielce dokuczliwa. Najwidoczniej to adrenalina krążąca w jego żyłach pozwalała mu nie odczuwać aż tak bardzo obrażeń, których doznał podczas starcia. Ale właściwie nie było ich tak wiele. Lekko się poobijał, więc pod materiałem prostej szaty mogły już kryć się wychodzące siniaki. Niewielkie poparzenie na dłoni może trochę piekło, choć najbardziej swędziały go miejsca na twarzy, gdzie znajdowały się jeszcze pozostałości po krostach i ropiejących bąblach. Zdecydował się przyjąć ten atak w pełni świadomie, dobrze wiedząc, że magia łatwo zaradzi tym szpetnym elementom. Choć nie wyglądał reprezentacyjnie, dale utrzymywał godną pozę, pozostając w pełni wyprostowany, nadal czujny, lecz oczekując już teraz innych zagrożeń niż pędzące ku niemu zaklęcia przeciwnika. Obecność lady Rosier pozwalała mu sądzić, że to na werbalne ataki powinien się szykować.
Przyglądała mu się uważnie, bez emocji, ale czyż nie czaiło się w jej spojrzeniu coś, czego jeszcze nie potrafił określić, a jednak zaczynał już to dostrzegać. A może to zmęczone batalią zmysły podsuwały mu niedorzeczne pomysły? Nie odpowiedziała na jego pytanie, skupiając się na jego osobie. Czyżby nie chciała dobijać rannego zwierzęcia? Dalej nie był w stanie wskazać co nią kierowało. Z początku myślał, że przybyła tu z powodu kuzyna. Gdyby tak było, prawdopodobnie ruszałby do niego wraz ze swoją towarzyszką. A może testowała narzeczoną kuzyna? To rzeczywiście bardzo do niej pasowało.
– Bliski jestem uznania, że te słowa to przejaw troski – w tonie jego wypowiedzi zabrakło jednak jednoznacznej kpiny, zaś kąciki ust nie uniosły się w zuchwałym uśmieszku. Był na wskroś poważny, kiedy zwerbalizował swoje przypuszczenie, że lady Rosier mogłaby kiedykolwiek martwić się o stan lorda Blacka. Z pewnością nie uderzył się w głowę, kiedy w trakcie pojedynku upadł twardo na arenę, ale wcale by się nie zdziwił, gdyby stojąca przed nim dama zasugerowała, że prawdopodobnie tak się właśnie stało i niewątpliwie mu to zaszkodziło.
Obserwował jej twarz uważnie z jakimś uporem, odrobinę spragniony tego gestu, gdy unosiła dłoń, aby skubnąć dolnej wargi. Kątem oka widział, że wcześniej właśnie to zrobiła. Szkoda, że nie miał szansy przyjrzeć się temu bardziej wnikliwie.
– Najlepszego uzdrowiciela mam pod własnym dachem – odparł śmiało, nawet nie kierując spojrzenia na wskazanego przez nią stojącego gdzieś z boku magomedyka. Pewnie pracował w ramach działalności Klubu Pojedynków przy poszkodowanych w towarzyskich starciach czarodziejach, zatem mógł już nabyć wystarczająco doświadczenia. Black nie podważał jego kompetencji, prędzej szukał pretekstu, aby spotkać się z bratem i zamienić z nim kilka zdań. – Nie umrę, jeśli o to się martwisz pani – lub na to liczysz, dodał w myślach z przekąsem, wciąż tocząc wewnętrzną wojnę o to, o jakie intencje powinien ją posądzać.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Ten moment, powinien należeć tylko do nich. Młoda lady , którą prawdziwie powodowała troska była w stanie z czasem zyskać zaufanie jej kuzyna. Powoli, dokładnie odmierzając swoje kroki. Nie była tam potrzebna. Nie ruszała więc za nią postanawiając cierpliwie poczekać. Jasne spojrzenie przesunęło się z sylwetki kobiety na mężczyznę mierząc go dokładnie bez zawahania czy zwątpienia. Wypowiedziała słowa, jednak tym razem nie atakowała spokojnie stwierdzając widoczne dla wszystkich fakty. Widziała pojedynek z widowni. Widziała też skutki zaklęć, które trafiły w niego - świadomie, czy też przez brak wspomnianego przez Isabelle szczęścia. Dumna poza, wyprostowane plecy, to nigdy nie znikało z ustawienia sylwetki. Jakby niezmiennie gotowy, by odeprzeć jej atak - nie tylko słowami, ale i całą swoją postawą. Milczeli, wpatrując się w siebie. Rozmawiając, a może rozgrywając milczące starcie na spojrzenia. Choć wiedziała, że więcej pytań poja się w jego głowie. Sabat miał miejsce ledwie kilka dni temu, jego spojrzenie nadal pozostawało świeże, a ona pewna, podjętych na nim kroków. W końcu z jej warg wypadły słowa, zawieszając się między nimi swobodnie - jak zawsze, gdy tylko tego chciała. A i on nie pozostawał dłużny i nie musiała czekać długo, by otrzymać też wyrazy ułożone w kształt jego wypowiedzi. Nie uniósł warg, słow nie otoczył kpiną. Przekrzywiła lekko głowę mrużąc ledwie zauważalnie oczy. Powaga nie opuszczała jego twarzy, gdy spoglądał na nią z góry.
Troski? Zastanowiła się nad tym. Czy rzeczywiście prezentowała teraz objaw troski, czy może właśnie zdrowego rozsądku? Który on pozwolił sobie zignorować na rzecz zamienienia z nią kilku słów? Czym była sama troska i dlaczego miałaby ją kierować w jego stronę. Stwierdzała fakt. Nie widziała, by kryło się za tym coś więcej. Może niczego więcej wcale nie było. Była pragmatyczką, jej życie układały fakty i wnioski. Faktem było, że potrzebował uzdrowiciela.
- Masz prawo uznać, co tylko chcesz. - odpowiedziała lekko, skinając głową. Miał, był to kolejny fakt. A brak rzeczowej odpowiedzi był w stanie zadać mu więcej pytań, niźli ta faktyczna. Niezmiennie przecież pozostawała sobą. Zignorował jej propozycję. Zmrużenie oczu pogłębiło się lekko, wzrok oderwał od niego i ponownie zawisł na uzdrowicielu, który zatrzymał się kawałek dalej niepewny co właściwie zrobić. Gdy z jego ust znów potoczyły się słowa zwróciła swoją uwagę ku niemu. Ale to kolejne słowa sprawiły, że uniosła z początku zdziwiona brwi ku górze, by po chwili zaśmiać się, odrzucając lekko głowę do tyłu. Zabawne.
- Musisz mu ufać, skoro wolisz narazić się na ból, zamiast pozbyć się go już teraz. Albo nie ufać nikomu innemu. - bo to też było opcją. Zostawiała medyka, by żył swoim życiem, ten jednak nie ruszył się o krok. Splotła dłonie przed sobą, zadzierając lekko podbródek. -Więc jak to jest, lordzie Black? - zapytała unosząc łagodnie kącik ust ku górze. I czemu nadal tutaj stoisz, cicho pytało jej spojrzenie, wargi jednak nie uformowały go na głos.
Troski? Zastanowiła się nad tym. Czy rzeczywiście prezentowała teraz objaw troski, czy może właśnie zdrowego rozsądku? Który on pozwolił sobie zignorować na rzecz zamienienia z nią kilku słów? Czym była sama troska i dlaczego miałaby ją kierować w jego stronę. Stwierdzała fakt. Nie widziała, by kryło się za tym coś więcej. Może niczego więcej wcale nie było. Była pragmatyczką, jej życie układały fakty i wnioski. Faktem było, że potrzebował uzdrowiciela.
- Masz prawo uznać, co tylko chcesz. - odpowiedziała lekko, skinając głową. Miał, był to kolejny fakt. A brak rzeczowej odpowiedzi był w stanie zadać mu więcej pytań, niźli ta faktyczna. Niezmiennie przecież pozostawała sobą. Zignorował jej propozycję. Zmrużenie oczu pogłębiło się lekko, wzrok oderwał od niego i ponownie zawisł na uzdrowicielu, który zatrzymał się kawałek dalej niepewny co właściwie zrobić. Gdy z jego ust znów potoczyły się słowa zwróciła swoją uwagę ku niemu. Ale to kolejne słowa sprawiły, że uniosła z początku zdziwiona brwi ku górze, by po chwili zaśmiać się, odrzucając lekko głowę do tyłu. Zabawne.
- Musisz mu ufać, skoro wolisz narazić się na ból, zamiast pozbyć się go już teraz. Albo nie ufać nikomu innemu. - bo to też było opcją. Zostawiała medyka, by żył swoim życiem, ten jednak nie ruszył się o krok. Splotła dłonie przed sobą, zadzierając lekko podbródek. -Więc jak to jest, lordzie Black? - zapytała unosząc łagodnie kącik ust ku górze. I czemu nadal tutaj stoisz, cicho pytało jej spojrzenie, wargi jednak nie uformowały go na głos.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Coraz częściej wracał myślami do jej osoby, tego najbardziej prawdziwego obrazu siebie, jaki mu zaprezentowała. Do tej twarzy obdartej z maski w zaciszu labiryntu podczas sylwestrowej nocy. Był głupcem, skoro doszukiwał się przejawów szczerości w tamtej chwili, ale dokładnie wtedy osiągnął względny spokój w jej obecności. Zdołał już zrozumieć niektóre rzeczy, dostrzegł znaki ostrzegawcze, jakie wcześniej uparcie ignorował. Melisande wciąż stanowiła dla niego poważne zagrożenie, jednak zmieniła się natura niebezpieczeństwa. Czy od początku wierzyła, że zdoła go zamknąć w cierpliwie i misternie tkanej sieci? Nie chciał oddać jej zwycięstwa w wojnie, którą sam zaczął. Płacił za swoją lekkomyślność, gdy zignorował potrzebę zapoznania się z przeciwnikiem przed pierwszym starciem. Gubił się w tym, co jest prawdą, co przejawem wymuszonej uprzejmości, a co wierutnym kłamstwem. Ale sam przecież nie potrafił obdarzyć jej wystarczającym zaufaniem, aby zdradzić skryte myśli. Nie był w stanie jawnie zakomunikować, że tych pierwszych spotkań stojących pod znakiem pogardy żałuje. Zarazem wiedział, że ma do czynienia z kobietą wyjątkową, której analityczny umysł już zdążył dostrzec przemianę, do jakiej w nim doszło. Ileż jeszcze będzie się wahał z oszacowaniem, czy dama stała mu się przychylna, czy może zwyczajnie sobie z niego kpi?
Jakimś cudem nie raziło jej to, że po stoczonej walce stoi przed nią oszpecony, zakrwawiony. Być może poiła tym widokiem oczy, bądź było jej to zwyczajnie obojętne. Ważne, że stała nadal przed nim i skupiała się właśnie na nim. Wymiana zdań pochłonęła go, ale ją również.
– Chciałbym uznać, że to troska – wyraził własne życzenie karygodnie szczerze, choć dobrze przecież wiedział, że jest ono równe złudzeniu, najbardziej niemądremu spośród wszystkich. Tak błędne założenie mogło w mgnieniu oka całkowicie zetrzeć w proch całą jego męską dumę. Musiał przestać się łudzić, nawet jeśli w tej chwili wręcz tego pragnął. Było coś przyjemnego i niewygodnego zarazem w myśli, iż lady Rosier mogłaby mieć wobec niego inne odczucia niż pogarda, bardziej ciepłe. – Może być nawet znikoma, motywowana choćby tym, abym nie padł przed tobą i przypadkiem nie zabrudził krwią twoich pantofli – może i zabrzmiał nieco tragikomicznie, ale poniekąd tak się własne czuł, jakby był częścią sztuki, która czyni go śmiesznym i ma doprowadzić do ostatecznego upadku. Jej śmiech odbierał jako podsumowanie dla jego dziwaczności. Chyba był już zmęczony ciągłym ścieraniem się z damą, gdy już tego nie potrzebował.
– Zaufanie zbyt często jest przejawem naiwności, lady Rosier – odparł cicho, z pewną rezygnacją, dobrze wiedząc, że sam rzadko był nim obdarzany nawet przez własnych krewnych. Lupus nigdy nie wspomniał mu o wielkim dziele Czarnego Pana. Wielu rzeczy zresztą nie wyjawiał, tając się w sobie, aby samemu się z nimi borykać. Lecz tak zostali wychowani, żaden Black nie dzieli się słabościami. – Pozwól pani, że cię opuszczę, póki mogę ruszyć o własnych siłach – pożegnał ją sztywnym skinieniem głowy, może za mało eleganckim, ale chciał już odejść i nie bić się dłużej z własnymi myślami, nie zakładać w jej obecności zbyt wiele. Nie chciał znosić bólu na jej oczach, to byłoby zbyt destrukcyjne i prędzej czy później skłoniłoby go do wypowiedzenia słów, których w normalnych okolicznościach nigdy by nie rzekł. Ruszył dalej, po postąpieniu pierwszego kroku było mu zdecydowanie łatwiej, nawet oddech stał się odrobinę lżejszy. Chciał przekroczyć próg rodowej kamienicy jak najszybciej.
| z tematu
+3PD Alphard
+5PD Isabella
+6PD Melisande
Jakimś cudem nie raziło jej to, że po stoczonej walce stoi przed nią oszpecony, zakrwawiony. Być może poiła tym widokiem oczy, bądź było jej to zwyczajnie obojętne. Ważne, że stała nadal przed nim i skupiała się właśnie na nim. Wymiana zdań pochłonęła go, ale ją również.
– Chciałbym uznać, że to troska – wyraził własne życzenie karygodnie szczerze, choć dobrze przecież wiedział, że jest ono równe złudzeniu, najbardziej niemądremu spośród wszystkich. Tak błędne założenie mogło w mgnieniu oka całkowicie zetrzeć w proch całą jego męską dumę. Musiał przestać się łudzić, nawet jeśli w tej chwili wręcz tego pragnął. Było coś przyjemnego i niewygodnego zarazem w myśli, iż lady Rosier mogłaby mieć wobec niego inne odczucia niż pogarda, bardziej ciepłe. – Może być nawet znikoma, motywowana choćby tym, abym nie padł przed tobą i przypadkiem nie zabrudził krwią twoich pantofli – może i zabrzmiał nieco tragikomicznie, ale poniekąd tak się własne czuł, jakby był częścią sztuki, która czyni go śmiesznym i ma doprowadzić do ostatecznego upadku. Jej śmiech odbierał jako podsumowanie dla jego dziwaczności. Chyba był już zmęczony ciągłym ścieraniem się z damą, gdy już tego nie potrzebował.
– Zaufanie zbyt często jest przejawem naiwności, lady Rosier – odparł cicho, z pewną rezygnacją, dobrze wiedząc, że sam rzadko był nim obdarzany nawet przez własnych krewnych. Lupus nigdy nie wspomniał mu o wielkim dziele Czarnego Pana. Wielu rzeczy zresztą nie wyjawiał, tając się w sobie, aby samemu się z nimi borykać. Lecz tak zostali wychowani, żaden Black nie dzieli się słabościami. – Pozwól pani, że cię opuszczę, póki mogę ruszyć o własnych siłach – pożegnał ją sztywnym skinieniem głowy, może za mało eleganckim, ale chciał już odejść i nie bić się dłużej z własnymi myślami, nie zakładać w jej obecności zbyt wiele. Nie chciał znosić bólu na jej oczach, to byłoby zbyt destrukcyjne i prędzej czy później skłoniłoby go do wypowiedzenia słów, których w normalnych okolicznościach nigdy by nie rzekł. Ruszył dalej, po postąpieniu pierwszego kroku było mu zdecydowanie łatwiej, nawet oddech stał się odrobinę lżejszy. Chciał przekroczyć próg rodowej kamienicy jak najszybciej.
| z tematu
+3PD Alphard
+5PD Isabella
+6PD Melisande
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Strona 2 z 2 • 1, 2
Widownia
Szybka odpowiedź