Skwerek
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]Skwerek
Zielone serce miasta z wielką fontanną, która przyciąga wzrok. To idealne miejsce na spędzenie leniwego popołudnia na jednej z ławek, spacery ze znajomymi pośród wijących się ścieżek lub rozłożenie koca na intensywnie zielonej, wiecznie młodej trawie. W tym miejscu tętni życie całej magicznej społeczności doków - tutaj nawiązuje się znajomości, podsłuchuje najgorętsze plotki. W powietrzu unosi się zapach magnolii, które dzięki magii kwitną tutaj o wiele dłużej, a w słoneczne dni, dzieci szaleją w wodzie pomiędzy ustawionymi figurkami łabędzi i syren.
Jak wszędzie w magicznym porcie, znajdzie się tutaj odrobinę magii - mieszkańcy twierdzą, że wrzucenie do wody monety przynosi szczęście - być może to tylko jedna z plotek, jednak gdy próbujesz, coś się dzieje (możesz rzucić kością k100):
1-20 - figura syreny ożywa i spryskuje cię wodą prosto w twarz.
21-30 - śledzisz wzrokiem, jak twoja moneta opada na dno fontanny. Nic się nie dzieje.
31-40 - łabędź ożywa, trzepocze agresywnie skrzydłami, wyciąga swoją długą szyję, próbując cię dziabnąć w rękę. Tracisz 1 pkt OPCM na okres trwającego miesiąca fabularnego.
41-60 - widzisz, że na murku fontanny znajduje się wielka żaba, która wskakuje ci do kieszeni/za dekolt, gdy tylko się zbliżasz. Jeśli nie czujesz obrzydzenia, możesz ją zatrzymać.
61-80 - syrena uraczyła cię swoim śpiewem. Niezależnie czy twój głos jest godny śpiewaka operowego, czujesz nieodpartą potrzebę, by stworzyć duet wraz z nią.
81-90 - śledzisz wzrokiem, jak twoja moneta opada na dno fontanny. Nic się nie dzieje.
91-100 - syrena ożywa, podpływa do ciebie, by dać ci buziaka. Otrzymujesz +1 pkt do OPCM na okres trwającego miesiąca fabularnego.
Jak wszędzie w magicznym porcie, znajdzie się tutaj odrobinę magii - mieszkańcy twierdzą, że wrzucenie do wody monety przynosi szczęście - być może to tylko jedna z plotek, jednak gdy próbujesz, coś się dzieje (możesz rzucić kością k100):
1-20 - figura syreny ożywa i spryskuje cię wodą prosto w twarz.
21-30 - śledzisz wzrokiem, jak twoja moneta opada na dno fontanny. Nic się nie dzieje.
31-40 - łabędź ożywa, trzepocze agresywnie skrzydłami, wyciąga swoją długą szyję, próbując cię dziabnąć w rękę. Tracisz 1 pkt OPCM na okres trwającego miesiąca fabularnego.
41-60 - widzisz, że na murku fontanny znajduje się wielka żaba, która wskakuje ci do kieszeni/za dekolt, gdy tylko się zbliżasz. Jeśli nie czujesz obrzydzenia, możesz ją zatrzymać.
61-80 - syrena uraczyła cię swoim śpiewem. Niezależnie czy twój głos jest godny śpiewaka operowego, czujesz nieodpartą potrzebę, by stworzyć duet wraz z nią.
81-90 - śledzisz wzrokiem, jak twoja moneta opada na dno fontanny. Nic się nie dzieje.
91-100 - syrena ożywa, podpływa do ciebie, by dać ci buziaka. Otrzymujesz +1 pkt do OPCM na okres trwającego miesiąca fabularnego.
Lokacja zawiera kości.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 21:31, w całości zmieniany 2 razy
Nie była pewna, czego właściwie się spodziewała podchodząc do kogoś takiego jak Maghnus Bulstrode. Musiała przecież mieć się na baczność. Choć w teroii łączyła ich wspólna sprawa, nie mogła przecież popełnić tego samego błędu co wcześniej. Sądziła, że nie popełnia tego samego błędu dwa razy, a jednak podeszła - mimo to. A on użył jakiś czarcich sztuczek - w to kompletnie nie wątpiła, bo jak inaczej wyjaśnić fakt, że jej usta wypowiadały słowa, którym nie pozwoliłaby wyjść na powierzchnię. Utopiłaby je i skryła dokładnie. Nie tak, że nie miały i nie niosły w sobie prawdy. Bardziej zwyczajnie nie chciała się nią z nikim dzielić. A może nawet nie tyle z nikim, co na pewno nie z Bulstrodem.
- Cóż, zapamiętam, sir. - powiedziała powstrzymując się przed dźwiganiem jednej z brwi ku górze. Widocznie im dłużej ze sobą przebywali, tym mocniej trącali struny, których widocznie żadne z nich nie chciało trącać. A Melisande ponad wszystko czuła się zagubiona - tracąca kontrolę, którą przeważnie pewnie trzymała w dłoniach. Czemu ten jeden raz był inny, niż wszystkie? Nie była pewna i nie potrafiła wskazać. A tematu niebezpiecznie schodziły w strony w które nie powinny schodzić.
Zdecydowała się na zakończenie tego spotkania. Nie chciała więcej mówić. Nie powinna, a słowa wylewały się z niej pomimo jej własnego, wewnętrznego protestu.
Skinęła krótko głową, kiedy Bulstrode zezwolił taktowanie na jej odejście, sam pewnie nie wynosząc z tej konwersacji zbyt wiele przyjemności.
- Szczerze na to liczę, sir. - odezwała się znów, zanim zacisnęła ust. Na chwilę uniosła odrobinę zaskoczona brwi, by zaraz przywdziać na twarz standardową maskę. Uniosła odrobinę brodę ku górze, żeby zaraz dygnąć odpowiedni i wycofać się z miejsca w których palono kadziła. Jednego, była pewna to spotkanie, było jednym wielkim nieporozumieniem, które nie przyniosło jej nic, poza stratami, które będzie musiała później naprawić. Kiedy znalazła się już w odpowiedniej odległości westchnęła do siebie samej wywracając oczami.
Tak, zdecydowanie nie powinna zjawiać się dzisiaj na jarmarku, ale skoro już tutaj była, mogła wziąć udział w loterii, o której szeptała jej do ucha służka.
| zt dla Meli
- Cóż, zapamiętam, sir. - powiedziała powstrzymując się przed dźwiganiem jednej z brwi ku górze. Widocznie im dłużej ze sobą przebywali, tym mocniej trącali struny, których widocznie żadne z nich nie chciało trącać. A Melisande ponad wszystko czuła się zagubiona - tracąca kontrolę, którą przeważnie pewnie trzymała w dłoniach. Czemu ten jeden raz był inny, niż wszystkie? Nie była pewna i nie potrafiła wskazać. A tematu niebezpiecznie schodziły w strony w które nie powinny schodzić.
Zdecydowała się na zakończenie tego spotkania. Nie chciała więcej mówić. Nie powinna, a słowa wylewały się z niej pomimo jej własnego, wewnętrznego protestu.
Skinęła krótko głową, kiedy Bulstrode zezwolił taktowanie na jej odejście, sam pewnie nie wynosząc z tej konwersacji zbyt wiele przyjemności.
- Szczerze na to liczę, sir. - odezwała się znów, zanim zacisnęła ust. Na chwilę uniosła odrobinę zaskoczona brwi, by zaraz przywdziać na twarz standardową maskę. Uniosła odrobinę brodę ku górze, żeby zaraz dygnąć odpowiedni i wycofać się z miejsca w których palono kadziła. Jednego, była pewna to spotkanie, było jednym wielkim nieporozumieniem, które nie przyniosło jej nic, poza stratami, które będzie musiała później naprawić. Kiedy znalazła się już w odpowiedniej odległości westchnęła do siebie samej wywracając oczami.
Tak, zdecydowanie nie powinna zjawiać się dzisiaj na jarmarku, ale skoro już tutaj była, mogła wziąć udział w loterii, o której szeptała jej do ucha służka.
| zt dla Meli
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Wątpliwości i niedopowiedzenie miały walczyć z przekonaniem, które coraz wyraźniej kształtowane było przez odważne wypowiedzi Lady Octavii Lestragne. Prosiła mnie o to, żebym pokazał jej świat, o to, żebym każdy jego zakątek z nią zwiedził. I czy chciałbym to zrobić? O, Merlinie, to ciężkie pytanie wielopoziomowe. Ogólnie chciałbym, żeby moja kochana kuzynka zobaczyła te wszystkie piękne miejsca. Mógłbym być przy tym, dlaczego by nie, w końcu się przyjaźnimy. Ale czy w jej prośbie nie kryła się ukryta nadzieja, że te podróże będą czymś więcej niż tylko odkrywaniem świata?
Chwytam się tego przeczucia, ale niestety dobre cechy mej osobowości pozostawiłem gdzieś przy licytacji najwyraźniej, bo chociaż romans pomiędzy mną a Octavią jest niemożliwy, to romantycznością ją owinąć pragnę, chociażby dla zabawy.
- Wszystkie jego zakątki. Te znane miejsca i te bardziej... skryte też - i musiałem się mocno powstrzymywać, bo gdybyśmy nie byli Lordowskimi Mościami, to właśnie teraz odgarniałbm jej loka sprzed oczu i schylałbym się, żeby kolejne słowa jej wyszeptać wprost do ust. Albo sięgnąłbym pod ciężki materiał futra, obiął na wysokości kibici i przysunął do siebie. A kiedy ukryci za wznoszącymi się do ciemnego nocnego nieba płomieniami, w końcu dalibyśmy upust naszym emocjom i złączyli usta w gorącym pocałunku, mógłbym mieć tylko wyrzuty sumienia jutrzejszego dnia.
Ale jesteśmy Lordowskimi mościami. Nasze usta pozostają nietknięte aż do momentu ślubu. Nie, nie moje, ale jej usta. Jej usta muszą pozostać takimi, jakimi wierzy w to jej ojciec i matka. I nawet pobudzony oparami z ogniska nie jestem na tyle szalony, by znieważyć nestora Lestrange. On i tak wiele w ostatnich dniach miał ciężkich sytuacji. Musiał poradzić sobie ze zdradą Lorda Francisa (której ja nie uznaję), głowił się jak zapobiec katastrofie, którą na całą rodzinę takie działanie mogło ściągnąć. Miał do wytłumaczenia kilka osób i pewnie wcale nie byłoby mu teraz na rękę, gdybym dodatkowo zbeszcześcił niewinność jednej z ostatnich panienek Lestragne. Przecież musi wierzyć, że ona ożeni się dobrze, to ostatnia dla niego szansa.
A więc właśnie walczy we mnie dwóch Aresów. Ten zniewolony przez magię i ten roztropny i ciągnący go za szyję dalej od Lady. Wynikiem tej wojny może być tylko katastrofa. Niech więc mój flirt będzie świadectwem niniejszej. Moja ręka na jej plecach, zachęcam, żeby zechciała się przysunąć.
- Ale coś chcę dostać w zamian - uśmiecham się przebiegle i skoro tylko spojrzała na mnie, musiała się zorientować jak to wyglądało. - Obietnicę, że przestaniesz się tak opierać małżeństwu
Chwytam się tego przeczucia, ale niestety dobre cechy mej osobowości pozostawiłem gdzieś przy licytacji najwyraźniej, bo chociaż romans pomiędzy mną a Octavią jest niemożliwy, to romantycznością ją owinąć pragnę, chociażby dla zabawy.
- Wszystkie jego zakątki. Te znane miejsca i te bardziej... skryte też - i musiałem się mocno powstrzymywać, bo gdybyśmy nie byli Lordowskimi Mościami, to właśnie teraz odgarniałbm jej loka sprzed oczu i schylałbym się, żeby kolejne słowa jej wyszeptać wprost do ust. Albo sięgnąłbym pod ciężki materiał futra, obiął na wysokości kibici i przysunął do siebie. A kiedy ukryci za wznoszącymi się do ciemnego nocnego nieba płomieniami, w końcu dalibyśmy upust naszym emocjom i złączyli usta w gorącym pocałunku, mógłbym mieć tylko wyrzuty sumienia jutrzejszego dnia.
Ale jesteśmy Lordowskimi mościami. Nasze usta pozostają nietknięte aż do momentu ślubu. Nie, nie moje, ale jej usta. Jej usta muszą pozostać takimi, jakimi wierzy w to jej ojciec i matka. I nawet pobudzony oparami z ogniska nie jestem na tyle szalony, by znieważyć nestora Lestrange. On i tak wiele w ostatnich dniach miał ciężkich sytuacji. Musiał poradzić sobie ze zdradą Lorda Francisa (której ja nie uznaję), głowił się jak zapobiec katastrofie, którą na całą rodzinę takie działanie mogło ściągnąć. Miał do wytłumaczenia kilka osób i pewnie wcale nie byłoby mu teraz na rękę, gdybym dodatkowo zbeszcześcił niewinność jednej z ostatnich panienek Lestragne. Przecież musi wierzyć, że ona ożeni się dobrze, to ostatnia dla niego szansa.
A więc właśnie walczy we mnie dwóch Aresów. Ten zniewolony przez magię i ten roztropny i ciągnący go za szyję dalej od Lady. Wynikiem tej wojny może być tylko katastrofa. Niech więc mój flirt będzie świadectwem niniejszej. Moja ręka na jej plecach, zachęcam, żeby zechciała się przysunąć.
- Ale coś chcę dostać w zamian - uśmiecham się przebiegle i skoro tylko spojrzała na mnie, musiała się zorientować jak to wyglądało. - Obietnicę, że przestaniesz się tak opierać małżeństwu
08.01
Trzymała w dłoni kamyk, dociskając do siebie rękę w zaborczym geście, ale i od czasu do czasu rozwierając palce, aby raz jeszcze podziwiać jego nietypowe piękno. Gładki, połyskujący, w głównej mierze liliowy, choć jego barwy oscylowały od błękitu po miętę i fiolet, tworząc na powierzchni rozmywające się linie. Prezent, który wyciągnęła razem z listem od Ministra Magii, który - pomięty i nieco naderwany - wepchnęła do kieszeni, by miast tego napawać się skarbem. Choć nie była kobietą sentymentalnie wiążącą się do drobnych bibelotów, czuła pod palcami, że fluoryt jest czymś więcej niż tylko zwykłym, ozdobnym kamykiem. Magia była wątła, lecz obecna. A może to tylko iluzja? Może z powodu kąsającego mrozu odnosiła wrażenie, że kamień emanuje ciepłem? Westchnęła pod nosem, wypuszczając z ust obłok białej pary. Wsunęła nagrodę do kieszeni, tej samej, w której trzymała różdżkę. Jeszcze to sprawdzi, na pewno był sposób, aby dowieść przeczucia, jakie miała wobec szlachetnych kamieni.
Choć minęło już południe, temperatura spadała, a nie rosła. Elvira ubrała się ciepło, pod eleganckim, czarnym płaszczem mając granatową szatę z dodatkową warstwą z wełny. Mimo szalika i nasuniętego na włosy kaptura czuła, że blade policzki ma różowe i zmarznięte, niechętnie wyjmowała też szczupłe dłonie z kieszeni. Przemknęło jej przez myśl opuszczenie jarmarku - tak jak stała, podsumowując samotny wypad zwiadowczy jako zadowalający i decydując, że przed końcem marca jeszcze tutaj wróci, być może w towarzystwie. Idąc brzegiem rzeki dopatrzyła się jednak pomarańczowoczerwonych błysków między zaroślami. W czarnych koszach płonęły ogniska, dopiero teraz zauważyła, że są rozstawione niemal wzdłuż całej Tamizy, zapewne jako środek na ogrzanie się dla ludzi tak zmęczonych chłodem jak ona. Popatrzyła sceptycznie na grupkę przy najbliższym ognisku i ruszyła dalej, odnajdując wreszcie takie, przy którym ośmieli się zatrzymać. Żeby tam dotrzeć, musiała złapać za gałąź i odgiąć ją siłą, dopychając się do ustronnego kącika, w którym mogła na chwilę odsapnąć od tłumów na promenadzie i wpatrzyć się w czarodziejski wieczny ogień. Wokół kosza rozstawiono mniejsze naczynia z mieszankami ziół, zapewne dla wyciszenia, niewinnej przyjemności. Po kolei brała każdą z nich w dłoń, podnosząc do nosa i decydując, które pachną najlepiej. Nie znała się na roślinach, nie potrafiła nazwać ich zawartości, koniec końców zdała się więc na zmysł powonienia i jedną z garści sypnęła do ognia zamiast wrzucać ją z powrotem do naczynia.
W czymś tak banalnym nie dało się popełnić błędu.
Trzymała w dłoni kamyk, dociskając do siebie rękę w zaborczym geście, ale i od czasu do czasu rozwierając palce, aby raz jeszcze podziwiać jego nietypowe piękno. Gładki, połyskujący, w głównej mierze liliowy, choć jego barwy oscylowały od błękitu po miętę i fiolet, tworząc na powierzchni rozmywające się linie. Prezent, który wyciągnęła razem z listem od Ministra Magii, który - pomięty i nieco naderwany - wepchnęła do kieszeni, by miast tego napawać się skarbem. Choć nie była kobietą sentymentalnie wiążącą się do drobnych bibelotów, czuła pod palcami, że fluoryt jest czymś więcej niż tylko zwykłym, ozdobnym kamykiem. Magia była wątła, lecz obecna. A może to tylko iluzja? Może z powodu kąsającego mrozu odnosiła wrażenie, że kamień emanuje ciepłem? Westchnęła pod nosem, wypuszczając z ust obłok białej pary. Wsunęła nagrodę do kieszeni, tej samej, w której trzymała różdżkę. Jeszcze to sprawdzi, na pewno był sposób, aby dowieść przeczucia, jakie miała wobec szlachetnych kamieni.
Choć minęło już południe, temperatura spadała, a nie rosła. Elvira ubrała się ciepło, pod eleganckim, czarnym płaszczem mając granatową szatę z dodatkową warstwą z wełny. Mimo szalika i nasuniętego na włosy kaptura czuła, że blade policzki ma różowe i zmarznięte, niechętnie wyjmowała też szczupłe dłonie z kieszeni. Przemknęło jej przez myśl opuszczenie jarmarku - tak jak stała, podsumowując samotny wypad zwiadowczy jako zadowalający i decydując, że przed końcem marca jeszcze tutaj wróci, być może w towarzystwie. Idąc brzegiem rzeki dopatrzyła się jednak pomarańczowoczerwonych błysków między zaroślami. W czarnych koszach płonęły ogniska, dopiero teraz zauważyła, że są rozstawione niemal wzdłuż całej Tamizy, zapewne jako środek na ogrzanie się dla ludzi tak zmęczonych chłodem jak ona. Popatrzyła sceptycznie na grupkę przy najbliższym ognisku i ruszyła dalej, odnajdując wreszcie takie, przy którym ośmieli się zatrzymać. Żeby tam dotrzeć, musiała złapać za gałąź i odgiąć ją siłą, dopychając się do ustronnego kącika, w którym mogła na chwilę odsapnąć od tłumów na promenadzie i wpatrzyć się w czarodziejski wieczny ogień. Wokół kosza rozstawiono mniejsze naczynia z mieszankami ziół, zapewne dla wyciszenia, niewinnej przyjemności. Po kolei brała każdą z nich w dłoń, podnosząc do nosa i decydując, które pachną najlepiej. Nie znała się na roślinach, nie potrafiła nazwać ich zawartości, koniec końców zdała się więc na zmysł powonienia i jedną z garści sypnęła do ognia zamiast wrzucać ją z powrotem do naczynia.
W czymś tak banalnym nie dało się popełnić błędu.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
The member 'Elvira Multon' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 2
'k6' : 2
Jej odpowiedzi stawały się coraz bardziej odważne, a jednak wciąż nie chciała wyjawiać wszystkiego wprost i bawiła się słowem. Jaka bowiem byłaby przyjemność i tajemnica, gdyby wyłożyć od razu wszystkie karty? I tak jak do podobnej zabawy potrzeba było dwojga tak podobna podróż jawiła jej się interesującą jedynie w jego towarzystwie. Nie bowiem o nowe miejsca chodziło, a przynajmniej nie w pierwszej kolejności. Dla niej od celu podróży ważniejsza była osoba, z którą by ją spędziła. Na cóż bowiem człowiekowi najpiękniejsze widoki świata, jeżeli miałby je podziwiać samotnie, bez możliwości dzielenia się tą chwilą z kimś bliskim sercu?
Jak jednak miała inaczej odczytywać jego słowa, jeśli nie jako zachętę do dalszej gry? Po ich wybrzmieniu serce załomotało mocniej, a w głowie się zakręciło. Czy nie była to obietnica przekroczenia pewnych granic, do których dotąd nawet się nie zbliżali? Może po prostu chciała je tak interpretować, jednak w tej chwili wydawało jej się to jak najbardziej prawdopodobne i chciała iść dalej w tym kierunku.
-Pójdę gdziekolwiek mnie zabierzesz - odpowiedziała cicho przez zaciśnięte gardło.
Powinności, konwenanse, zasady, jak ona miała ich wszystkich dość, jak miała ich w tej chwili dość. Gdyby wiedziała, że to one stoją między nimi chyba krzyczałaby z frustracji. Na każdym kroku starała się z nimi walczyć, a jednak przejmowały kontrolę w momentach, gdy tym bardziej zależało jej na wolności i niezależności. Dla niej ludzie wokół mogliby nie istnieć, tym bardziej to, co mogliby zacząć przekazywać jeden drugiemu. Wędrowało o niej sporo plotek, jedna więcej nie robiłaby różnicy. A jednak były. Jednak tworzyły barierę między nimi, sprawiały, że jej twarz była tak daleko od tej Aresa, a ten nie miał odwagi czy może miał właśnie skrupuły, by nie podejść jeszcze o krok bliżej.
-Cokolwiek zechcesz - odparła bez zastanowienia, by po usłyszeniu warunku jedynie roześmiać się szczerze. - Ależ ja wcale się nie wzbraniam. Po prostu chcę wyjść za tego, którego szczerze pokocham. I obiecuję ci, że kiedy ten poprosi mnie o rękę na pewno nie odmówię - mówiąc to patrzyła mu prosto w oczy.
To nie tak, że uciekała przed ślubem i weselnymi dzwonami, uciekała jedynie od fałszu i przymusowego wybranka. Uciekała przed zniewoleniem i nieszczęściem, jakie jej zdaniem by za sobą niósł. Sama idea aranżowanych zaręczyn wydawała jej się na wskroś podła, jak bowiem inaczej ocenić poświęcanie przyszłości i uczuć dwóch osób dla teoretycznych korzyści ich rodzin? Czym innym było jednak małżeństwo z miłości i takowe postrzegała jako jedno z piękniejszych wydarzeń, jakie mogły pojawić się w czymś życiu.
Jak jednak miała inaczej odczytywać jego słowa, jeśli nie jako zachętę do dalszej gry? Po ich wybrzmieniu serce załomotało mocniej, a w głowie się zakręciło. Czy nie była to obietnica przekroczenia pewnych granic, do których dotąd nawet się nie zbliżali? Może po prostu chciała je tak interpretować, jednak w tej chwili wydawało jej się to jak najbardziej prawdopodobne i chciała iść dalej w tym kierunku.
-Pójdę gdziekolwiek mnie zabierzesz - odpowiedziała cicho przez zaciśnięte gardło.
Powinności, konwenanse, zasady, jak ona miała ich wszystkich dość, jak miała ich w tej chwili dość. Gdyby wiedziała, że to one stoją między nimi chyba krzyczałaby z frustracji. Na każdym kroku starała się z nimi walczyć, a jednak przejmowały kontrolę w momentach, gdy tym bardziej zależało jej na wolności i niezależności. Dla niej ludzie wokół mogliby nie istnieć, tym bardziej to, co mogliby zacząć przekazywać jeden drugiemu. Wędrowało o niej sporo plotek, jedna więcej nie robiłaby różnicy. A jednak były. Jednak tworzyły barierę między nimi, sprawiały, że jej twarz była tak daleko od tej Aresa, a ten nie miał odwagi czy może miał właśnie skrupuły, by nie podejść jeszcze o krok bliżej.
-Cokolwiek zechcesz - odparła bez zastanowienia, by po usłyszeniu warunku jedynie roześmiać się szczerze. - Ależ ja wcale się nie wzbraniam. Po prostu chcę wyjść za tego, którego szczerze pokocham. I obiecuję ci, że kiedy ten poprosi mnie o rękę na pewno nie odmówię - mówiąc to patrzyła mu prosto w oczy.
To nie tak, że uciekała przed ślubem i weselnymi dzwonami, uciekała jedynie od fałszu i przymusowego wybranka. Uciekała przed zniewoleniem i nieszczęściem, jakie jej zdaniem by za sobą niósł. Sama idea aranżowanych zaręczyn wydawała jej się na wskroś podła, jak bowiem inaczej ocenić poświęcanie przyszłości i uczuć dwóch osób dla teoretycznych korzyści ich rodzin? Czym innym było jednak małżeństwo z miłości i takowe postrzegała jako jedno z piękniejszych wydarzeń, jakie mogły pojawić się w czymś życiu.
Octavia A. Lestrange
Zawód : Konsultant artystyczny w rodzinnej operze
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Odrobina szaleństwa jeszcze nikomu nie zaszkodziła
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Bawię się przednio, zachowuję jakby jutra miało nie być. Octavii, choć zwykle oszczędzałem podobnych zalotów, wydaje się nawet się podoba ta nowa rola. Jest uśmiechnięta, przecież widzę, że daje mi zaproszenie, bym się nie hamował dłużej. Co będzie z nami później, kiedy ockniemy się i przestaniemy wdychać romantyczne opary. Czy dalej patrzeć na siebie będziemy z równym zaufaniem? Czy będziemy mogli rozmawiać bez żadnych oporów, kiedy jedno z nas nie wie, że to co tutaj się dzieje nie jest na prawdę? A ironią jest, że to drugie nie wie, że to jest na prawdę.
Kajdany konwenansów ścierają się mocno z narastającymi wewnątrz pragnieniami. Dotąd nieodkryte możliwości, jakie rozwinąć mogłaby przed nami ta sytuacja, dobijają się. I już rozważam czmychnięcie gdzieś poza spojrzenie obcych, może do powozu gdzie nikt nie domyśli sie, co może zadziać się w środku. A zadziać się może pocałunek, na który chcę się odważyć, zapominajac o tym jak byłby drogi i jak wiele mógłby zmienić.
Cokolwiek zechcę. W tym momencie nie odpowiadałem za swoje pragnienia, bo były one nadwyraz zmanipulowane przez magiczne opary, a może właśnie odpowiadałem podwakroć? Poprosiłem ją, by nie opierała się dalej małżeństwu, a ona odpowiedziała mi coś słodkiego, czego słuchałem mało uważnie. Bo przecież patrzyła mi tak głęboko w oczy i to nie tak jak zwykle, kiedy myśli jej elektryzują z oczu, ale w inny, dziwnie zamglony sposób. Jakby zamiast słów chciała mi coś innego przekazać tym spojrzeniem.
- Ciekawy jestem, Octavio.. - przeciągam kolejne literki, kiedy nie możemy odkleić od siebie podobnie zainteresowanych spojrzeń. Przemyka mi przez głowę myśl, że jeszcze kilka godzin temu, kiedy spacerowaliśmy promenadą, nie sądziłem, że ten wieczór będzie mógł przybrać taki obrót. Ale moment, chwilę jedną, póxniej, już nie pamiętam o tym, że to może poddawać moją ocenę pod jakąkolwiek wątpliwość. Przecież Octavia tak słodko się uśmiecha, tak mnie kusi tym, jakby zapraszała mnie i moje serce do złożenia jej na tych ustach pocałunków kilku. Coraz trudniej się opierać, kiedy faktycznie opary ogniska robią swoje.
- Czy już poznałaś kogoś takiego? Kogoś kto chciałabyś, żeby to zrobił - i nim pomyślałem, dodaję: - Bo jeżeli tak, to muszę powiedzieć, że mógłbym być zazdrosny
Kajdany konwenansów ścierają się mocno z narastającymi wewnątrz pragnieniami. Dotąd nieodkryte możliwości, jakie rozwinąć mogłaby przed nami ta sytuacja, dobijają się. I już rozważam czmychnięcie gdzieś poza spojrzenie obcych, może do powozu gdzie nikt nie domyśli sie, co może zadziać się w środku. A zadziać się może pocałunek, na który chcę się odważyć, zapominajac o tym jak byłby drogi i jak wiele mógłby zmienić.
Cokolwiek zechcę. W tym momencie nie odpowiadałem za swoje pragnienia, bo były one nadwyraz zmanipulowane przez magiczne opary, a może właśnie odpowiadałem podwakroć? Poprosiłem ją, by nie opierała się dalej małżeństwu, a ona odpowiedziała mi coś słodkiego, czego słuchałem mało uważnie. Bo przecież patrzyła mi tak głęboko w oczy i to nie tak jak zwykle, kiedy myśli jej elektryzują z oczu, ale w inny, dziwnie zamglony sposób. Jakby zamiast słów chciała mi coś innego przekazać tym spojrzeniem.
- Ciekawy jestem, Octavio.. - przeciągam kolejne literki, kiedy nie możemy odkleić od siebie podobnie zainteresowanych spojrzeń. Przemyka mi przez głowę myśl, że jeszcze kilka godzin temu, kiedy spacerowaliśmy promenadą, nie sądziłem, że ten wieczór będzie mógł przybrać taki obrót. Ale moment, chwilę jedną, póxniej, już nie pamiętam o tym, że to może poddawać moją ocenę pod jakąkolwiek wątpliwość. Przecież Octavia tak słodko się uśmiecha, tak mnie kusi tym, jakby zapraszała mnie i moje serce do złożenia jej na tych ustach pocałunków kilku. Coraz trudniej się opierać, kiedy faktycznie opary ogniska robią swoje.
- Czy już poznałaś kogoś takiego? Kogoś kto chciałabyś, żeby to zrobił - i nim pomyślałem, dodaję: - Bo jeżeli tak, to muszę powiedzieć, że mógłbym być zazdrosny
Zaufanie mogło się skruszyć, rozmowy już tak nie kleić. Spojrzenia i gesty nie będą tak swobodne, żarty tak niewinne. Jeszcze nie wiedzieli, że spacer, który miał być jednym z wielu, miał odmienić całą ich relację. Żadne też nie mogło podejrzewać jak bardzo i w którym kierunku. Opary jej dodały odwagi, jemu zmieniły punkt widzenia, jak jednak u niej nie było to problemem, bo i bez tej dawki śmiałości jej uczucia były stałe, tak jak będzie z nim? Jak z tego wybrnie? Jakie będą priorytety, kiedy przyjdzie do ponoszenia konsekwencji i wyboru między nimi? Póki co żadne z nich się nad tym nie zastanawiało, bo i po co? Ona była przekonana, że to wszystko prawda, on, że to jedynie wspólna gra.
Czy zdawał sobie sprawę, jak chętnie by to zrobiła? Tak naprawdę przy takiej propozycji nie potrzebowałaby nawet aromatu palonych ziół, a te mogły jedynie pomóc. Nigdy też zresztą nie przejmowała się szczególnie powinnościami arystokratki, co było powodem ich spotkania jedynie we dwoje, bez snującej się za nimi przyzwoitki, która w tej chwili zapewne dosyć stanowczo by interweniowała. W sumie... to mogłoby ich w tej chwili uratować, raz jeden naprawdę byłaby przydatna. Ale cóż, nie było takowej, a im pozostawało jedynie coraz bardziej się pogrążać.
Na jego słowa przybliżała się bardziej z każdą przeciąganą literą, a serce przystawało na chwilę z każdym wypowiedzianym słowem. Czy on w ogóle zdawał sobie sprawę co z nią robił? Jak całkowicie owinął ja sobie wokół palca, a ona odpowiadała na każdy, najmniejszy jego gest? Mógłby z nią w tej chwili zrobić absolutnie wszystko i nie usłyszałby nawet słowa sprzeciwu, kłamstwem byłoby jednak stwierdzenie, że była to sprawka wyłącznie kadzidła.
-Całkiem możliwe, że jest ktoś taki - uśmiechnęła się. - Acz ty akurat nie masz powodów być zazdrosnym.
Ach, gdyby wiedział. Może się domyśli? Pytanie, czy chciał się domyślić, nad taką ewentualnością jednak nawet się nie zastanawiała. Gra trwała, podpowiedzi były rzucane raz za razem, po jego stronie był wybór, czy je chwyci, czy będzie wolał puścić mimo uszu bądź udawać, że nie pojął znaczenia ukrytego miedzy słowami. W tej jednak chwili byłoby to raczej trudne, zaczynali być zbyt daleko, aby nagle zdecydować się na ucieczkę.
Czy zdawał sobie sprawę, jak chętnie by to zrobiła? Tak naprawdę przy takiej propozycji nie potrzebowałaby nawet aromatu palonych ziół, a te mogły jedynie pomóc. Nigdy też zresztą nie przejmowała się szczególnie powinnościami arystokratki, co było powodem ich spotkania jedynie we dwoje, bez snującej się za nimi przyzwoitki, która w tej chwili zapewne dosyć stanowczo by interweniowała. W sumie... to mogłoby ich w tej chwili uratować, raz jeden naprawdę byłaby przydatna. Ale cóż, nie było takowej, a im pozostawało jedynie coraz bardziej się pogrążać.
Na jego słowa przybliżała się bardziej z każdą przeciąganą literą, a serce przystawało na chwilę z każdym wypowiedzianym słowem. Czy on w ogóle zdawał sobie sprawę co z nią robił? Jak całkowicie owinął ja sobie wokół palca, a ona odpowiadała na każdy, najmniejszy jego gest? Mógłby z nią w tej chwili zrobić absolutnie wszystko i nie usłyszałby nawet słowa sprzeciwu, kłamstwem byłoby jednak stwierdzenie, że była to sprawka wyłącznie kadzidła.
-Całkiem możliwe, że jest ktoś taki - uśmiechnęła się. - Acz ty akurat nie masz powodów być zazdrosnym.
Ach, gdyby wiedział. Może się domyśli? Pytanie, czy chciał się domyślić, nad taką ewentualnością jednak nawet się nie zastanawiała. Gra trwała, podpowiedzi były rzucane raz za razem, po jego stronie był wybór, czy je chwyci, czy będzie wolał puścić mimo uszu bądź udawać, że nie pojął znaczenia ukrytego miedzy słowami. W tej jednak chwili byłoby to raczej trudne, zaczynali być zbyt daleko, aby nagle zdecydować się na ucieczkę.
Octavia A. Lestrange
Zawód : Konsultant artystyczny w rodzinnej operze
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Odrobina szaleństwa jeszcze nikomu nie zaszkodziła
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Spojrzenie i to co powiedziała, dało mi do myślenia. A więc to, co przeczuwałem, jest coraz bardziej możliwe. Octavia na prawdę nie jest obojętna na moje amory. To co wydawało mi się absurdem, nagle zaczynało kiełkować w mej świadomości. Składałem hołd moim niewątpliwym umiejętnościom flirtu, mając przekonanie, że to nowe zarówno i dla niej, jak i mnie. I ja jeszcze ani nawet chwili nie potraktowałem tego poważnie, chociaż zdaje mi się, że w jej oczach widzę większe zaangażowanie. Oblizuję wargi i uśmiecham się w odpowiedzi na jej wyznanie. Mógłbym teraz śmiało pójść w to, obiecać jej małżeństwo, dostać prawdziwy pocałunek z warg lady i nie myśleć o jutrze. Tylko, że coś mnie powstrzymywało. Wciąż.
- Powinniśmy porozmawiać o tym na poważnie Octavio - zawahałem się i przymykam oczy, bo jakaś część mnie każe się wycofać z tego flirtu. Ta druga, przejmująca kontrolę część, walczy i wcale nie chce odpuścić. Otwieram i uśmiech mój odpowiada w jej uśmiech, stoimy tacy, niestraszni wcale na zimno, które szczypie nas w nos. - Powinniśmy porozmawiać po świętach - podpowiada ta mała część, która wcześniej milczała. Nie wydaje mi się, żeby to był dobry pomysł, przecież po co czekać na czas po świetach! Nie lepiej zaręczać się już tu i teraz!?
Wystawiłem jej ramię, żeby złapała je i proponuję:
- Teraz odprowadzę cię do domu, żeby lord Percival nie miał później o mnie złego zdania. To mogłoby nam tylko uprzykrzyć przyszłość, nieprawdaż? - ton w jakim powiedziałem tę jedną może z pierwszych najbardziej poważnych deklaracji, która może zmienić wszystko pomiędzy nami, był tak lekki, jakbym na prawdę był przekonany o tym co chcę jej zasugerować. Mijaliśmy się dotąd, a tu nagle rozmawiamy pomiędzy słowami o rzeczach, które były tabu. Których nie poruszaliśmy, albo udawaliśmy że nas nie interesują. Może to wina magii, ale przynajmniej jedno z nas mówiło prosto z serca, drugie, a tym wydaje się byłem ja, mówiło to, co wierzy, że to pierwsze chciałoby usłyszeć.
Kiedy Octavia włożyła rękę pod moje ramię poklepałem jej dłoń z jakąś czułością, której wcześniej jej nie okazywałem, a później ruszyliśmy w stronę bryczek. I z każdym kolejnym krokiem, z każdym oddechem świezeo powietrza wziętym w płuca, czuję jak przestaje mi się kręcić w głowie a słowa, którymi ją obsypywałem nagle przestają mieć tę moc. Co ja najlepszego nrobiłem?
Siedzimy już w powozie i Octavia głowę swoją na moim ramieniu chce kłaść. Nie raz to robiła, ale dziś boję się, że z innego powodu jej głowa chce znaleźć się tak blisko mnie. Wyprostowany udaję że i mnie zmroczył sen w drodze powrotnej. Rozstajemy się po cichu, spoglądając na siebie jeszcze jeden raz. Nie wiem co mnie naszło, kiedy jej mówię:
- Do zobaczenia na Sabacie, Octi
Bo prxzecież mieliśmy poważnie porozmawiać właśnie po świętach.
/zt
- Powinniśmy porozmawiać o tym na poważnie Octavio - zawahałem się i przymykam oczy, bo jakaś część mnie każe się wycofać z tego flirtu. Ta druga, przejmująca kontrolę część, walczy i wcale nie chce odpuścić. Otwieram i uśmiech mój odpowiada w jej uśmiech, stoimy tacy, niestraszni wcale na zimno, które szczypie nas w nos. - Powinniśmy porozmawiać po świętach - podpowiada ta mała część, która wcześniej milczała. Nie wydaje mi się, żeby to był dobry pomysł, przecież po co czekać na czas po świetach! Nie lepiej zaręczać się już tu i teraz!?
Wystawiłem jej ramię, żeby złapała je i proponuję:
- Teraz odprowadzę cię do domu, żeby lord Percival nie miał później o mnie złego zdania. To mogłoby nam tylko uprzykrzyć przyszłość, nieprawdaż? - ton w jakim powiedziałem tę jedną może z pierwszych najbardziej poważnych deklaracji, która może zmienić wszystko pomiędzy nami, był tak lekki, jakbym na prawdę był przekonany o tym co chcę jej zasugerować. Mijaliśmy się dotąd, a tu nagle rozmawiamy pomiędzy słowami o rzeczach, które były tabu. Których nie poruszaliśmy, albo udawaliśmy że nas nie interesują. Może to wina magii, ale przynajmniej jedno z nas mówiło prosto z serca, drugie, a tym wydaje się byłem ja, mówiło to, co wierzy, że to pierwsze chciałoby usłyszeć.
Kiedy Octavia włożyła rękę pod moje ramię poklepałem jej dłoń z jakąś czułością, której wcześniej jej nie okazywałem, a później ruszyliśmy w stronę bryczek. I z każdym kolejnym krokiem, z każdym oddechem świezeo powietrza wziętym w płuca, czuję jak przestaje mi się kręcić w głowie a słowa, którymi ją obsypywałem nagle przestają mieć tę moc. Co ja najlepszego nrobiłem?
Siedzimy już w powozie i Octavia głowę swoją na moim ramieniu chce kłaść. Nie raz to robiła, ale dziś boję się, że z innego powodu jej głowa chce znaleźć się tak blisko mnie. Wyprostowany udaję że i mnie zmroczył sen w drodze powrotnej. Rozstajemy się po cichu, spoglądając na siebie jeszcze jeden raz. Nie wiem co mnie naszło, kiedy jej mówię:
- Do zobaczenia na Sabacie, Octi
Bo prxzecież mieliśmy poważnie porozmawiać właśnie po świętach.
/zt
Uwielbiała jarmark, a chociaż ostatnia wizyta na nim nie przebiegła dość pozytywnie, nie miała problemu z tym, aby powrócić w to miejsce. Miała oczywiście nadzieję, że tym razem nikt na nią nie wpadnie, nikt nie postanowi jej uszkodzić ani też nie zadzieję się kolejna niewypowiedziana rzecz, która stanie pomiędzy nią a możliwością zakupu kolejnego obrazu z jednorożcem. Chyba specjalnie do tego wzięła ze sobą rodowego skrzata, wiedząc, że najnowsze zakupy wymagały sporej koordynacji pomiędzy przenoszeniem wszystkiego a powrotem na szybko, aby odebrać kolejną rzecz którą Odetta swoim sprawnym okiem wyłowiła gdzieś z grona wystawionych dla ciekawskich rzeczy. Sama też postarała się nie wydawać tak wielu rzeczy, ale jej ostatnia ciężka praca dla domu mody powinna zostać nagrodzona, bez większego zastanawiania się, czy powinna oszczędzać.
Ogniska zwróciły jej uwagę – wydawała się zainteresowana zgromadzeniami, w które skierowali się czarodzieje poszukujący jakiegoś miejsca by mogli zawinąć się w płaszcze i pozwalając aby ciepło uciekające z płomieni wsiąknęło w ich skórę. Nie mogła się dziwić, wiedząc, że takie miejsca przydawały się gdy sama, nawet mimo porządnych ubrań, czuła, że powoli zaczynało jej się robić zimno. Niestety nie było oddzielnej loży, musiała więc wybrać oddalone od innych miejsce, tak by nie wyszło, że poświęcała się teraz mieszaniu z ludźmi niższego stanu. Trzymając ze sobą również kubek grzanego wina oraz zabierając parę ciasteczek w kształcie jednorożców, znalazła opustoszałe ognisko, uśmiechając się lekko kiedy dostrzegła dostępne kadzidła.
Nie znała się na nich, ale przecież nie mogło to w żaden sposób zaszkodzić, skoro kadzidła używane były dla rozmaitych celów już od dawna, prawda? Przecież nie mogła nic takiego zrobić, co by jej teraz zaszkodziło, prawda? A nawet jeżeli, to teraz nikt jej nie obserwował i miała przy sobie skrzata, który na pewno potrafiłby ją teleportować do Broadway Tower gdyby tylko zaszła taka potrzeba, prawda? Sięgnęła więc ostrożnie do pojemnika, delikatnie wyczuwając zapach, zanim nie wrzuciła całości w ognisko. A przynajmniej taki miała zamiar, bo większość kadzidła rzeczywiście poleciała w płomienie, drobna część jednak na przechodzącego obok mężczyznę.
Lady Parkinson stanęła chwilę w miejscu, nie będąc pewna, co to miało teraz oznaczać…powinna przepraszać, unieść się, uciekać? Dopiero po chwili rozpoznała lorda Traversa, szybko przetrząsając torebkę aby odszukać chusteczkę.
- Lordzie Travers, proszę wybaczyć, to nie było zamierzone!
Rzut k6 na kadzidło
Ogniska zwróciły jej uwagę – wydawała się zainteresowana zgromadzeniami, w które skierowali się czarodzieje poszukujący jakiegoś miejsca by mogli zawinąć się w płaszcze i pozwalając aby ciepło uciekające z płomieni wsiąknęło w ich skórę. Nie mogła się dziwić, wiedząc, że takie miejsca przydawały się gdy sama, nawet mimo porządnych ubrań, czuła, że powoli zaczynało jej się robić zimno. Niestety nie było oddzielnej loży, musiała więc wybrać oddalone od innych miejsce, tak by nie wyszło, że poświęcała się teraz mieszaniu z ludźmi niższego stanu. Trzymając ze sobą również kubek grzanego wina oraz zabierając parę ciasteczek w kształcie jednorożców, znalazła opustoszałe ognisko, uśmiechając się lekko kiedy dostrzegła dostępne kadzidła.
Nie znała się na nich, ale przecież nie mogło to w żaden sposób zaszkodzić, skoro kadzidła używane były dla rozmaitych celów już od dawna, prawda? Przecież nie mogła nic takiego zrobić, co by jej teraz zaszkodziło, prawda? A nawet jeżeli, to teraz nikt jej nie obserwował i miała przy sobie skrzata, który na pewno potrafiłby ją teleportować do Broadway Tower gdyby tylko zaszła taka potrzeba, prawda? Sięgnęła więc ostrożnie do pojemnika, delikatnie wyczuwając zapach, zanim nie wrzuciła całości w ognisko. A przynajmniej taki miała zamiar, bo większość kadzidła rzeczywiście poleciała w płomienie, drobna część jednak na przechodzącego obok mężczyznę.
Lady Parkinson stanęła chwilę w miejscu, nie będąc pewna, co to miało teraz oznaczać…powinna przepraszać, unieść się, uciekać? Dopiero po chwili rozpoznała lorda Traversa, szybko przetrząsając torebkę aby odszukać chusteczkę.
- Lordzie Travers, proszę wybaczyć, to nie było zamierzone!
Rzut k6 na kadzidło
Odetta Parkinson
Zawód : ambasadorka Domu Mody Parkinson, alchemiczka
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
It’s a game of war
death, love
And sacrifice
death, love
And sacrifice
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Odetta Parkinson' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 4
'k6' : 4
Krocząc wzdłuż linii brzegowej, obserwując płonące stosy, tańczących wokół nich ludzi, muzyków, którzy przygrywali melodie przypomniał sobie ostatni festiwal lata Prewettów, tłoczny wciąż, pełen czarodziejów, którzy po niedługim czasie przeciwstawili się władzy i zbuntowali przeciwko nowemu, rosnącemu porządkowi świata, który pragnęli budować. Nie potrafił sobie przypomnieć, czy obserwował proces łowienia wianków. Nie przepadał za tą tradycją, zakładał, że skoro na prowadzenie nie wysunęła się żadna piękna twarz, nie pokwapił się, by wejść do zimnej wody dla zabawy, czy zaimponowania byle jakiej pannie. Zwykle nie miewał czasu na podobne zabawy, rozrywek szukał w innych miejscach niż takie jak to. Iskrzący ogień, duszny zapach kadzideł przypomniał mu jednak o tamtym dniu, choć nie wiedział, dlaczego — co zdarzyło się wtedy takiego, że w ogóle wciąż tamten dzień pamiętał. Bez trudu przywiódł przed oczy twarz krawcowej, z którą wybrał się na spacer, a której słodkiej twarzy nigdy nie wyrzucił z głowy. Nic poza tym, żadne ciekawsze i istotniejsze wydarzenie nie mogło mieć miejsca.
Nie poznałby jej po sylwetce, a tym bardziej po stroju. Jej ciemny płaszcz i naciągnięty na włosy kaptur przykrywał jasne pukle, które z pewnością mieniłyby się złotem przy blasku tańczących płomyków. Poznał jej buzię, na tyle charakterystyczną, by nie pomylić jej z żadną inną. Ciskała w ogień zioła, ale nie zastanawiał się przed podejściem. Okroczył leżący na ziemi kawałek drewna, pociągając za sobą długą, ciepłą pelerynę, która kończyła się kilka cali nad ziemią. Pod nią, zapiętą srebrną klamrą pod postawionym kołnierzem i cienkim, zielonkawym szalikiem, miał jak zwykle ciemną szatę. Nie doskwierał mu chłód. Lubił taką temperaturę, a jego okna nawet w zimie często pozostawały otwarte w pokojach. Znacznie lepiej znosił chłód niż gorąc, jakby syberyjskie korzenie w takich chwilach jak ta dawały o sobie znać. Zimno Mulciberom nie było straszne, nawet to najgorsze.
Duszny, ciężki zapach palonych ziół uniósł się wokół ognia, kiedy przystanął obok niej. Spod płaszcza wyciągnął dłonie. Nonszalanckim ruchem, chwyciwszy za środkowy palec, zdjął skórkową rękawiczkę, najpierw lewą, następnie prawą i schowawszy obie, wystawił dłonie do ognia.
— Czyżby nie dopisało towarzystwo podczas dzisiejszego spaceru? — spytał, spoglądając w ogień, zamiast na nią, a jego jasne oczy wydawały się jeszcze jaśniejsze, kiedy to robił. — Marne będzie ze mnie zastępstwo zapewne, ale uczynię, co w mojej mocy, by godnie je zastąpić. Przez pięć minut — dodał po chwili, uśmiechając się sardonicznie.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Garść ziół sypnięta wprost w płomień ogniska zdała się Elvirze wątle kojarzyć z przyjemnością - być może rozpoznała tint opium, nie będąc w stanie nazwać znajomego zapachu. Może to podświadomość pokierowała jej dłonią, ofiarując zmęczonym myślom chwilę zwodniczego wytchnienia. Była sama, miała prawo rozluźnić się, odchylić głowę w tył i rzucić rozmarzone spojrzenie wieczornemu niebu. Myślałby kto, że jest jeszcze zdolna czerpać przyjemność z tak błahych rzeczy. Ukojenie nadchodziło powoli, lecz nadchodziło wyraźnie - i nie była jeszcze pewna, co zamierza z nim zrobić.
Do czasu.
Ciemna sylwetka załopotała wpierw na granicy jej pola widzenia; wyższy mężczyzna ściągał rękawiczkę i rozpościerał kościste dłonie nad jej ogniskiem, pławiąc się w jej cieple, wchodząc z buciorami w mistyczną samotność. Na usta cisnęło się Elvirze wiele nierozsądnych słów, lecz spowolnione, mętne nieco myśli nie zdołały wybrać odpowiedniej kombinacji nim głos zabrał nieznajomy wcale nie będący nieznajomym. Z pewnością za to niemile widzianym.
- Hmm. Śledzisz mnie? - wymruczała wpierw, bo nie spodobał jej się ton, w jaki ubrał niegrzeczne pytanie.
Nawet jeśli była na jarmarku sama pośród par i przyjaciół, co z tego? On też nie wyglądał na kogoś, kto mógłby mieć pod ramieniem kogokolwiek poza zauroczoną władzą i złotem kurtyzaną. Trzeba byłoby być niespełna rozumu, żeby tolerować jego obecność z własnej woli.
Dlatego też powinna teraz odejść, bo nie miała moralnego ani zasadniczego obowiązku spędzać z nim wolnego wieczoru - powstrzymały ją jednak upór, rozkoszny dym kadzidła i zaborczość wobec ogniska, które upatrzyła sobie pierwsza.
- Dobrze, że masz świadomość swoich licznych wad - wypaliła, również wyciągając dłonie do ognia; najpierw w rękawiczkach, zanim chwila refleksji skłoniła ją do tego, aby ściągnąć je i schować do kieszeni. Miała już dwie ręce z krwi i kości, nie musiała się niczego wstydzić. Przez chwilę milczała, a potem odważyła się na niego spojrzeć; po raz pierwszy, unikając patrzenia bezpośrednio w oczy. - Chcesz o czymś porozmawiać, czy po prostu ci zimno? - Przygryzła wargę, żeby powstrzymać niepokojący półuśmiech, który chciał wpełznąć na jej usta z Merlin jeden wie jakiego powodu. - Transmutować ci tę szmatkę w coś cieplejszego? Nie wygląda najlepiej. - Może to duszące kadzidło rozwiązało jej język, a może rozładowywała w ten sposób nerwowość, która czaiła się jak cień gdzieś za zasłoną roślinnego odurzenia.
Do czasu.
Ciemna sylwetka załopotała wpierw na granicy jej pola widzenia; wyższy mężczyzna ściągał rękawiczkę i rozpościerał kościste dłonie nad jej ogniskiem, pławiąc się w jej cieple, wchodząc z buciorami w mistyczną samotność. Na usta cisnęło się Elvirze wiele nierozsądnych słów, lecz spowolnione, mętne nieco myśli nie zdołały wybrać odpowiedniej kombinacji nim głos zabrał nieznajomy wcale nie będący nieznajomym. Z pewnością za to niemile widzianym.
- Hmm. Śledzisz mnie? - wymruczała wpierw, bo nie spodobał jej się ton, w jaki ubrał niegrzeczne pytanie.
Nawet jeśli była na jarmarku sama pośród par i przyjaciół, co z tego? On też nie wyglądał na kogoś, kto mógłby mieć pod ramieniem kogokolwiek poza zauroczoną władzą i złotem kurtyzaną. Trzeba byłoby być niespełna rozumu, żeby tolerować jego obecność z własnej woli.
Dlatego też powinna teraz odejść, bo nie miała moralnego ani zasadniczego obowiązku spędzać z nim wolnego wieczoru - powstrzymały ją jednak upór, rozkoszny dym kadzidła i zaborczość wobec ogniska, które upatrzyła sobie pierwsza.
- Dobrze, że masz świadomość swoich licznych wad - wypaliła, również wyciągając dłonie do ognia; najpierw w rękawiczkach, zanim chwila refleksji skłoniła ją do tego, aby ściągnąć je i schować do kieszeni. Miała już dwie ręce z krwi i kości, nie musiała się niczego wstydzić. Przez chwilę milczała, a potem odważyła się na niego spojrzeć; po raz pierwszy, unikając patrzenia bezpośrednio w oczy. - Chcesz o czymś porozmawiać, czy po prostu ci zimno? - Przygryzła wargę, żeby powstrzymać niepokojący półuśmiech, który chciał wpełznąć na jej usta z Merlin jeden wie jakiego powodu. - Transmutować ci tę szmatkę w coś cieplejszego? Nie wygląda najlepiej. - Może to duszące kadzidło rozwiązało jej język, a może rozładowywała w ten sposób nerwowość, która czaiła się jak cień gdzieś za zasłoną roślinnego odurzenia.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Specyficzny aromat, który wciągał wraz z powietrzem nosem odprężał. Wpierw zakradł się jednak zupełnie podstępnie, jak złodziej do cudzego domu, otulił zmysły, ukoił, uspokoił, sprawiając, że myśli, którymi nabita była jego głowa odchodziły w niepamięć. Dopiero po pierwszej wymianie zdań z nią zdał sobie sprawę, że akurat tego miejsca, woń palonych ziół w ogniu musiała mieć jakiś wpływ. Nie zmartwiło go to jednak z tego samego powodu. Był już odprężony, zobojętniały na to, co mogło się wydarzyć.
— Przyłapałaś mnie — mruknął całkiem beznamiętnie, wyrażając w ten sposób drwinę dla jej absurdalnego podejrzenia. Zerknął jednak w jej kierunku, na nią, rozświetloną blaskiem ciepłego światła i uśmiechnął się powoli. — Z tą licznością nie przesadzaj — westchnął teatralnie. Kąciki ust drgnęły, ale on sam przez dłuższą chwilę stał nieruchomo. Blask ognia wygładzał drobne zmarszczki, odbierał mu lat, dodawał ciepła.— Kilka wad nie czyni ze mnie złego człowieka, Multon. Popatrz na mnie. Dobrodusznie oferuję ci swoje towarzystwo dla przegonienia smutków samotności. Kto zechciałby spędzić z tobą taki wieczór? Nie bądź niewdzięczna. — Potarł dłonie o siebie i jeszcze raz je wystawił nad ogień. Minęła ich jakaś para, ale tylko przelotnie się na nich obejrzał, nie poświęcając zbyt wiele swojej cennej uwagi. Zamiast tego zainteresowanie kierował w stronę Multon i na nią spychał ciężar rozmowy. — Przecież już wiesz. Śledzę cię. Moim największym obowiązkiem jest dopilnowywanie, aby Rycerze Walpurgii nie odczuwali smutku w Londynie. To źle wpływa na nasz wizerunek w oczach szanowanych czarodziejów. — Wciągnął powietrze głęboko w płuca, na moment przymknął powieki, czując jak rozkoszne odprężenie obejmuje całe jego ciało, rozluźnia kończyny, tułów. — Cóż za szlachetna propozycja. Niemniej, podziękuję. Mój płaszcz jest ciepły. Wyszedł spod dłoni znakomitej krawcowej, jeśli mówisz to z zazdrości poślę cię do niej. Jestem pewien, że przygotuje ci coś… — zerknął na nią i uniósł brew; niby to naturalnie. — Ładnego. I kobiecego. Powinienem odwdzięczyć się tym samym? Masz pod tą swoją szmatką odpowiednio ciepłe odzienie, grubą wełnianą, niezbyt atrakcyjną i gryzącą odzież?— Akurat nie spodziewał się po niej niczego innego, atrakcyjnego, miłego dla oka. Pomimo powierzchownie ładnej buźki nie dostrzegł w niej nic pociągającego, pod jej płaszczem musiały kryć się równie bezpłciowe szaty.
— Przyłapałaś mnie — mruknął całkiem beznamiętnie, wyrażając w ten sposób drwinę dla jej absurdalnego podejrzenia. Zerknął jednak w jej kierunku, na nią, rozświetloną blaskiem ciepłego światła i uśmiechnął się powoli. — Z tą licznością nie przesadzaj — westchnął teatralnie. Kąciki ust drgnęły, ale on sam przez dłuższą chwilę stał nieruchomo. Blask ognia wygładzał drobne zmarszczki, odbierał mu lat, dodawał ciepła.— Kilka wad nie czyni ze mnie złego człowieka, Multon. Popatrz na mnie. Dobrodusznie oferuję ci swoje towarzystwo dla przegonienia smutków samotności. Kto zechciałby spędzić z tobą taki wieczór? Nie bądź niewdzięczna. — Potarł dłonie o siebie i jeszcze raz je wystawił nad ogień. Minęła ich jakaś para, ale tylko przelotnie się na nich obejrzał, nie poświęcając zbyt wiele swojej cennej uwagi. Zamiast tego zainteresowanie kierował w stronę Multon i na nią spychał ciężar rozmowy. — Przecież już wiesz. Śledzę cię. Moim największym obowiązkiem jest dopilnowywanie, aby Rycerze Walpurgii nie odczuwali smutku w Londynie. To źle wpływa na nasz wizerunek w oczach szanowanych czarodziejów. — Wciągnął powietrze głęboko w płuca, na moment przymknął powieki, czując jak rozkoszne odprężenie obejmuje całe jego ciało, rozluźnia kończyny, tułów. — Cóż za szlachetna propozycja. Niemniej, podziękuję. Mój płaszcz jest ciepły. Wyszedł spod dłoni znakomitej krawcowej, jeśli mówisz to z zazdrości poślę cię do niej. Jestem pewien, że przygotuje ci coś… — zerknął na nią i uniósł brew; niby to naturalnie. — Ładnego. I kobiecego. Powinienem odwdzięczyć się tym samym? Masz pod tą swoją szmatką odpowiednio ciepłe odzienie, grubą wełnianą, niezbyt atrakcyjną i gryzącą odzież?— Akurat nie spodziewał się po niej niczego innego, atrakcyjnego, miłego dla oka. Pomimo powierzchownie ładnej buźki nie dostrzegł w niej nic pociągającego, pod jej płaszczem musiały kryć się równie bezpłciowe szaty.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Obojętność udzielała się także Elvirze. Czy była to wyłącznie obojętność wobec jego niespodziewanego towarzystwa, czy może sięgała głębiej, dalej - do najskrytszych zakamarków jej obaw i żądz - to miało się dopiero okazać. Z pewnością dodała jej odwagi, rozwiązała język, przekonała się o tym już po kilku pierwszych słowach, które opuściły pobladłe od chłodu wargi miękko jak ulatujący motyl. Niewiele miała nad nimi kontroli, nie chciała jej mieć. Choć przez krótką chwilę korzystała z przywileju pełnej swobody, nawet jeśli towarzystwo do takowej odnalazło ją samo. I było najgorszym z możliwych. Przecież w innej sytuacji nie chciałaby z nim rozmawiać, nie wtedy, gdy istniało ryzyko, że skupi na niej wzrok zbyt długo, zbyt uważnie - aż dojrzy to co najsłabsze i najbardziej znienawidzone. Lęk.
Kiedy mówił, nie przerywała mu. Przesuwała spojrzeniem po bladych rysach, którym pomarańczowy blask ognia dodawał zwodniczej łagodności. Był przystojny. Prawie. Byłby przystojny. Bardzo długo pożerała go wzrokiem, ale gdy jego oczy zwróciły się w jej stronę, szybko odwróciła głowę i wróciła do kontemplacyjnego podziwiania ognistego tańca.
- Hmm. Hah... - krótkie parsknięcie, na które pozwoliła sobie, gdy powiedział, że nie jest złym człowiekiem, w wonnej chmurze opium szybko przemieniło się w pełnoprawny, głupkowaty prawie chichot. Śmiała się, więcej: wyśmiewała go, otwarcie i bez skrępowania. Musiała unieść szczupłą dłoń do ust i zamknąć oczy, by się opanować, ale jej różowe usta wciąż drżały, a w kąciku oka błysnęła pojedyncza łza. - No tak, Mulciber. Czuję się zaszczycona twoją dobrodusznością. Prezenty dla sierot wojennych już przygotowałeś? Jeżeli chcesz, mogę wybrać się z tobą, będziemy snuć się po domach i obmywać stopy biednym i udręczonym. O szlachetny człowieku, naucz mnie jak czynić dobro. - Zaśmiała się znów, ale krócej, niedbałym ruchem odgarnęła za ucho luźny kosmyk jasnych włosów wcześniej urokliwie okalający twarz.
Wyłapała aluzję w krótkim komentarzu, wyczuła też na sobie spojrzenie, choć sama nie oderwała wzroku od ognia. Poczuła na przedramionach gęsią skórkę, choć na dłuższą metę - wcale się nie stresowała. Nie teraz. Nie dzisiaj. Ale coś pozostawało w kościach, w tkankach, które były nowe i sztucznie wyhodowane.
- Czyli propozycja za propozycję. Mi też podarujesz prezent, nowy płaszcz od znakomitej krawcowej? - Uśmiechnęła się kątem ust. Chciała, żeby wyglądało to na drwinę, ale sama już nie była pewna, czy drażni go, czy droczy się dla własnej, mniej lub bardziej niewinnej uciechy. Zerknęła na niego znów po dłuższej chwili, tym razem szukając oczu. A gdy je w końcu znalazła, nie mogła już oderwać wzroku. Nie zauroczona, nie. Spetryfikowana, oszołomiona, jak zbieg, któremu nagle poświecono różdżką po źrenicach. Przyłapana. - Jeżeli chcesz, żebym się rozebrała, spróbuj życzliwiej. Bez obelg, nie jestem smarkulą, wyzwanie na mnie nie zadziała. - Oparła kciuk na dolnej wardze i uniosła brew.
Kiedy mówił, nie przerywała mu. Przesuwała spojrzeniem po bladych rysach, którym pomarańczowy blask ognia dodawał zwodniczej łagodności. Był przystojny. Prawie. Byłby przystojny. Bardzo długo pożerała go wzrokiem, ale gdy jego oczy zwróciły się w jej stronę, szybko odwróciła głowę i wróciła do kontemplacyjnego podziwiania ognistego tańca.
- Hmm. Hah... - krótkie parsknięcie, na które pozwoliła sobie, gdy powiedział, że nie jest złym człowiekiem, w wonnej chmurze opium szybko przemieniło się w pełnoprawny, głupkowaty prawie chichot. Śmiała się, więcej: wyśmiewała go, otwarcie i bez skrępowania. Musiała unieść szczupłą dłoń do ust i zamknąć oczy, by się opanować, ale jej różowe usta wciąż drżały, a w kąciku oka błysnęła pojedyncza łza. - No tak, Mulciber. Czuję się zaszczycona twoją dobrodusznością. Prezenty dla sierot wojennych już przygotowałeś? Jeżeli chcesz, mogę wybrać się z tobą, będziemy snuć się po domach i obmywać stopy biednym i udręczonym. O szlachetny człowieku, naucz mnie jak czynić dobro. - Zaśmiała się znów, ale krócej, niedbałym ruchem odgarnęła za ucho luźny kosmyk jasnych włosów wcześniej urokliwie okalający twarz.
Wyłapała aluzję w krótkim komentarzu, wyczuła też na sobie spojrzenie, choć sama nie oderwała wzroku od ognia. Poczuła na przedramionach gęsią skórkę, choć na dłuższą metę - wcale się nie stresowała. Nie teraz. Nie dzisiaj. Ale coś pozostawało w kościach, w tkankach, które były nowe i sztucznie wyhodowane.
- Czyli propozycja za propozycję. Mi też podarujesz prezent, nowy płaszcz od znakomitej krawcowej? - Uśmiechnęła się kątem ust. Chciała, żeby wyglądało to na drwinę, ale sama już nie była pewna, czy drażni go, czy droczy się dla własnej, mniej lub bardziej niewinnej uciechy. Zerknęła na niego znów po dłuższej chwili, tym razem szukając oczu. A gdy je w końcu znalazła, nie mogła już oderwać wzroku. Nie zauroczona, nie. Spetryfikowana, oszołomiona, jak zbieg, któremu nagle poświecono różdżką po źrenicach. Przyłapana. - Jeżeli chcesz, żebym się rozebrała, spróbuj życzliwiej. Bez obelg, nie jestem smarkulą, wyzwanie na mnie nie zadziała. - Oparła kciuk na dolnej wardze i uniosła brew.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Nie trwonił czasu, rozpatrując się w kategoriach złego, czy dobrego, żyjąc całe życie w przeświadczeniu o tym, że stał po właściwej stronie, słusznej i dobrej. I czynił dobrze, musiał być więc dobry. Jego występki wynikały z konieczności i zawsze były usprawiedliwione. Nie był przecież głupcem, nie robił nic lekkomyślnie. Jeśli wątpiła, była ignorantką, nie patrzyła jasno na fakty, tonąc w poczuciu niesprawiedliwości i krzywdy, której doznała. Powiedzenie, że się tym przejmował byłoby sporym nadużyciem. Zauważał to jednak i niemalże z namaszczającym współczuciem postanawiał darować jej bezmyślne słowa i zachowanie. Zrzuciłby to a karb jej wieku, ale była już stara. Za stara na takie zachowanie. Ale była kobietą, a te bywały tylko nieidealnymi tworami, które należało traktować łaskawie i z przymróżeniem oka. Zignorował jej dziewczęcy chichot, unosząc tylko brew i rozglądając się dookoła, jakby obawiał się, że jej zachowanie ściągnie na niego uwagę i narobi mu tym wstydu przy ludziach — jakby w ogóle dbał o to, że ktokolwiek robił mu wstyd. Tutaj, w ogóle.
— Nie wyglądasz na zaszczyconą. Tak nauczono cię okazywać wdzięczność? Nie powinnaś pocałować mojego pierścienia, a później paść na kolana? Chociaż... może łatwiej byłoby odwrotnie? — zamyślił się, wznosząc oczy nieco wyżej. Dłonią sięgnął do twarzy, otwartą dłonią potarł żuchwę, a później westchnął, spoglądając na nią. — Dam ci jeszcze szansę się zreflektować, Multon. Znaj moją wspaniałomyślność. — Drwiący uśmiech wykrzywił jego twarz, kiedy zwrócił się ku niej bardziej przodem, gotów na to, by przyjąć ten wdzięczny gest, pełen szacunku i oddania. Był śmierciożercą i nie zawahałby się wykorzystać swoich wpływów i władzy nawet do tak prymitywnych zachcianek. — Przygarniam sieroty do siebie, daję im bezpieczny kąt, miejsce do mieszkania, dach nad głową i pożywienie — kłamał tylko trochę. A może mówił prawdę tylko odrobinę, ale jego oczy błysnęły niebezpiecznie. — W pierwszej kolejności powinnaś poczęstować mnie papierosem. Bądź alkoholem. Tak czyni się dobro — dodał, zniżając ton do konspiracyjnego szeptu. Kadzidło go odprężało. Przestawał mieć ograniczenia, choć nie przestawał myśleć racjonalnie. Spojrzał na ruch jej dłoni, miękki, lekki i filuterny w swojej prostoście, gdy zaczesywała kosmyk włosów. — Nie daję prezentów. Chyba nie jesteś zawiedziona? _ spytał, ale nie oczekiwał odpowiedzi, kontynuował od razu: — Jednakże mogę cię skierować do kogoś, kto zadba o twoją prezencję. Marnujesz się w tych łachmanach.
Trzymał jej spojrzenie, nawet nie mrugając. Kąciki ust wygięły się lekko, niejednoznacznie, oczy nieco zwęziły. Nie mówił nic chwilę, milczał, jakby odpowiedź miała wybrzmieć w spojrzeniach, aż w końcu zaryzykował, przerywając ciszę:
— Wyzwania nie działają na smarkule. Łase są na komplementy, przeciągłe, lepkie spojrzenia i niski ton głosu — odparł, odwracając się w kierunku ognia. — Gdybym chciał, żebyś się rozebrała, kazałbym ci to zrobić. Nie chcę żebyś zmarzła.
— Nie wyglądasz na zaszczyconą. Tak nauczono cię okazywać wdzięczność? Nie powinnaś pocałować mojego pierścienia, a później paść na kolana? Chociaż... może łatwiej byłoby odwrotnie? — zamyślił się, wznosząc oczy nieco wyżej. Dłonią sięgnął do twarzy, otwartą dłonią potarł żuchwę, a później westchnął, spoglądając na nią. — Dam ci jeszcze szansę się zreflektować, Multon. Znaj moją wspaniałomyślność. — Drwiący uśmiech wykrzywił jego twarz, kiedy zwrócił się ku niej bardziej przodem, gotów na to, by przyjąć ten wdzięczny gest, pełen szacunku i oddania. Był śmierciożercą i nie zawahałby się wykorzystać swoich wpływów i władzy nawet do tak prymitywnych zachcianek. — Przygarniam sieroty do siebie, daję im bezpieczny kąt, miejsce do mieszkania, dach nad głową i pożywienie — kłamał tylko trochę. A może mówił prawdę tylko odrobinę, ale jego oczy błysnęły niebezpiecznie. — W pierwszej kolejności powinnaś poczęstować mnie papierosem. Bądź alkoholem. Tak czyni się dobro — dodał, zniżając ton do konspiracyjnego szeptu. Kadzidło go odprężało. Przestawał mieć ograniczenia, choć nie przestawał myśleć racjonalnie. Spojrzał na ruch jej dłoni, miękki, lekki i filuterny w swojej prostoście, gdy zaczesywała kosmyk włosów. — Nie daję prezentów. Chyba nie jesteś zawiedziona? _ spytał, ale nie oczekiwał odpowiedzi, kontynuował od razu: — Jednakże mogę cię skierować do kogoś, kto zadba o twoją prezencję. Marnujesz się w tych łachmanach.
Trzymał jej spojrzenie, nawet nie mrugając. Kąciki ust wygięły się lekko, niejednoznacznie, oczy nieco zwęziły. Nie mówił nic chwilę, milczał, jakby odpowiedź miała wybrzmieć w spojrzeniach, aż w końcu zaryzykował, przerywając ciszę:
— Wyzwania nie działają na smarkule. Łase są na komplementy, przeciągłe, lepkie spojrzenia i niski ton głosu — odparł, odwracając się w kierunku ognia. — Gdybym chciał, żebyś się rozebrała, kazałbym ci to zrobić. Nie chcę żebyś zmarzła.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Skwerek
Szybka odpowiedź