Akwarium z ośmiornicą
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★
[bylobrzydkobedzieladnie]Akwiarum z ośmiornicą
Akwarium z olbrzymią ośmiornicą znajduje się w centralnej części magicznego portu; skryte jest pod okrągłą wiatą, przez którą przechodzi główny skwer. Ośmiornica - jeśli wierzyć tabliczce - jest niesamowicie inteligentna i posiada zdolności jasnowidzenia. Kiedy podchodzisz do akwarium, ośmiornica podnosi jedną z piłeczek (możesz rzucić kością k100), a legenda, którą oznakowane jest akwarium, objaśnia wróżbę:
1-20: czerwona piłeczka - jeśli jesteś tutaj z osobą przeciwnej płci, wkrótce może połączyć was głębokie romantyczne uczucie, w innym przypadku - poróżni was kłótnia.
21-40: zielona piłeczka - wkrótce twój sekret może zostać objawiony, jeśli to coś ważnego - miej się na baczności.
41-60: żółta piłeczka - to twój szczęśliwy dzień, cokolwiek by się nie działo - los będzie ci sprzyjał (+1 do wszystkich rzutów na okres bieżącego miesiąca fabularnego).
61-80: niebieska piłeczka - zbyt długo zbierasz się, by coś zrobić - chcesz komuś o czymś opowiedzieć, wyznać, zrzucić z siebie pewien ciężar, ale nie możesz znaleźć właściwej chwili - właśnie nadeszła.
81-100: biała piłeczka - powinieneś uważać na swoje zdrowie bardziej, niż dotychczas (jeżeli któraś z postaci choruje na jakąkolwiek chorobę, w tym momencie rozpoczyna się jej atak).
Od wewnętrznej strony wiaty znajduje się kaligrafowany regulamin, którzy przestrzega przed dokarmianiem ośmiornicy.
1-20: czerwona piłeczka - jeśli jesteś tutaj z osobą przeciwnej płci, wkrótce może połączyć was głębokie romantyczne uczucie, w innym przypadku - poróżni was kłótnia.
21-40: zielona piłeczka - wkrótce twój sekret może zostać objawiony, jeśli to coś ważnego - miej się na baczności.
41-60: żółta piłeczka - to twój szczęśliwy dzień, cokolwiek by się nie działo - los będzie ci sprzyjał (+1 do wszystkich rzutów na okres bieżącego miesiąca fabularnego).
61-80: niebieska piłeczka - zbyt długo zbierasz się, by coś zrobić - chcesz komuś o czymś opowiedzieć, wyznać, zrzucić z siebie pewien ciężar, ale nie możesz znaleźć właściwej chwili - właśnie nadeszła.
81-100: biała piłeczka - powinieneś uważać na swoje zdrowie bardziej, niż dotychczas (jeżeli któraś z postaci choruje na jakąkolwiek chorobę, w tym momencie rozpoczyna się jej atak).
Od wewnętrznej strony wiaty znajduje się kaligrafowany regulamin, którzy przestrzega przed dokarmianiem ośmiornicy.
Lokacja zawiera kości.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 22:28, w całości zmieniany 3 razy
The member 'Sigrun Rookwood' has done the following action : Rzut kością
'Los' :
+
'Los' :
+
Morwena Hopkirk korzystała z rzadkiej chwili wolności, by tryskając entuzjazmem niczym pięciolatka w sklepie ze słodyczami, przemierzać tereny magicznego portu niemalże tanecznym krokiem. Czuła się lekka jak piórko i nawet mroźny dzień i tęsknota za latem nie były w stanie stłamsić jej doskonałego humoru - po raz pierwszy od wielu miesięcy miała czas dla siebie. Nieprzychylnie patrzący na ostatnie zmiany zachodzące w Ministerstwie mąż był święcie przekonany, że Morwena wybrała się w misję zdobycia zaopatrzenia; czasy były ciężkie i o każdy worek mąki trzeba było stawać na głowie, a dzieci trzeba było nakarmić. Gregory nie doszukiwał się w planie żony żadnego podstępu i pozostał w domu razem z dwójką pulchnych brzdąców pięknych jak z obrazka, dobrowolnie biorąc na swoje barki ciężar zajęcia się maluchami, wszystko wszak było lepsze od całodniowego chodzenia po sklepach i oglądania ziejących pustkami półek czy produktów dostępnych, lecz zbyt drogich na ich możliwości.
Pani Hopkirk nie mogła odpuścić sobie udziału w loterii, na którą mąż nigdy nie wyraziłby zgody, upatrując się w tym udzielania wsparcia obecnie panującemu Cronusowi. Stojąc w kolejce po los i odbierając kulę z niespodzianką, blondynka skrywała swe nieco piegowate lica pod obszernym kapturem, ale wystarczyło, by dostrzegła nieopodal znajomą sylwetkę, by odrzucić lekki materiał na plecy i ruszyć prosto w tamtym kierunku.
- Demelzo? - zapytała, pragnąc się upewnić, że nie pędzi do nieznajomej. - Demelzo, ach, to naprawdę ty! - szczebiotała radośnie, ściskając ramiona dziewczyny w radosnym geście przywitania. - Sto lat się chyba nie widziałyśmy, chociaż mogłabym przysiąc, że jeszcze wczoraj piłyśmy razem kremowe piwo w Hogsmeade - wspomniała z niemalże rozrzewnieniem czasy, w których uczyły się wspólnie w swoim dormitorium i plotkowały o przystojnych chłopcach z gryfońskiej drużyny quidditcha. - Jak się masz, kochana? Słyszałaś, że Peter po szkole dostał się do Jastrzębi z Falmouth? Pamiętasz jak dostojnie wyglądał na meczu ze Slytherinem? Już wtedy mówiłam, że zajdzie daleko - zasypywała pannę Fancourt pytaniami i wspomnieniami z czasów, w których jeszcze wszystko był proste, a ich pięknego kraju nie rozdzierała wojna domowa.
Pani Hopkirk nie mogła odpuścić sobie udziału w loterii, na którą mąż nigdy nie wyraziłby zgody, upatrując się w tym udzielania wsparcia obecnie panującemu Cronusowi. Stojąc w kolejce po los i odbierając kulę z niespodzianką, blondynka skrywała swe nieco piegowate lica pod obszernym kapturem, ale wystarczyło, by dostrzegła nieopodal znajomą sylwetkę, by odrzucić lekki materiał na plecy i ruszyć prosto w tamtym kierunku.
- Demelzo? - zapytała, pragnąc się upewnić, że nie pędzi do nieznajomej. - Demelzo, ach, to naprawdę ty! - szczebiotała radośnie, ściskając ramiona dziewczyny w radosnym geście przywitania. - Sto lat się chyba nie widziałyśmy, chociaż mogłabym przysiąc, że jeszcze wczoraj piłyśmy razem kremowe piwo w Hogsmeade - wspomniała z niemalże rozrzewnieniem czasy, w których uczyły się wspólnie w swoim dormitorium i plotkowały o przystojnych chłopcach z gryfońskiej drużyny quidditcha. - Jak się masz, kochana? Słyszałaś, że Peter po szkole dostał się do Jastrzębi z Falmouth? Pamiętasz jak dostojnie wyglądał na meczu ze Slytherinem? Już wtedy mówiłam, że zajdzie daleko - zasypywała pannę Fancourt pytaniami i wspomnieniami z czasów, w których jeszcze wszystko był proste, a ich pięknego kraju nie rozdzierała wojna domowa.
I show not your face but your heart's desire
Odpowiedź na post Oriany
Druga połowa grudnia wreszcie zaowocowała śniegiem. Początek miesiąca nie zapowiadał takiej ładnej pogody: z nieba sypało się trochę pojedynczych płatków, ale topniały zaraz po zetknięciu z ziemią. Co prawda Edgar nie lubił takich niskich temperatur i najlepiej czuł się w czasie upałów, kiedy słońce prażyło skórę i raziło w oczy, a na czole skraplał się pot, ale nawet on musiał przyznać, że śnieżny puch miał w sobie coś niezwykłego. Przyjemnie skrzył się w oczach i zasłaniał brud miasta, przynajmniej na początku, dopóki nikt go nie zadeptał. A dzisiaj w magicznym porcie zebrało się mnóstwo czarodziejów. Nawet zbyt dużo, jak na odczucia Edgara, bo w takim tłumie na pewno ciężko było zachować odpowiednie środki bezpieczeństwa. Klucząc pomiędzy ludźmi myślał tylko o tym, że organizatorzy powinni byli przeprowadzić wstępną selekcję uczestników i tym samym zmniejszyć ich ilość – wówczas obecni funkcjonariusze mieliby większą szansę na odpowiedzialną reakcję. Tymczasem wokół roiło się od ludzi: roześmianych, rozgadanych, tu rzucających czymś do celu, tam stojących w kolejce po kieliszek grzanego wina. Jednak nie to zwróciło uwagę jego córki. Spojrzał we wskazanym przez nią kierunku, zauważając szyld świątecznej loterii. Wątpił, by oferowane nagrody okazały się tak niezwykłe jak to reklamowali, ale widząc jej entuzjazm postanowił stanąć z nią w kolejce. Co i rusz spoglądał na zegarek, bo jak zwykle czekało na niego dużo pracy i nie miał czasu spędzić na jarmarku całego dnia – a skoro już nie miał dużo czasu, to wolał go spożytkować odrobinę lepiej niż ciągle na coś czekając. Uważał jednak, że Oriana powinna czasem wyjść poza granice Durham i poszerzyć swoje horyzonty, ogrom stolicy nie powinien robić na niej większego wrażenia, a jednak zauważał na jej twarzy zaciekawienie i dużą ekscytację. To tylko utwierdziło go w przekonaniu, że większość jej wizyt w Londynie ograniczała się do oglądania ścian Pallas Manor.
– Gdzie to widzisz? – Pochylił się w stronę córki, zupełnie nie rozumiejąc czemu zaczęła nagle wymieniać nazwy run, lecz wkrótce zauważył, że są wymalowane złotą farbą na losach. Była spostrzegawcza, czasem zapominał, jak bardzo. Była też niezwykle bystra, co niezmiennie kojarzyło mu się z charakterem Primrose. Ale miała też swoje wady nad którymi miała pracować z guwernantkami, choć nie wiedział, czy faktycznie tak było. Ostatnimi czasy nie śledził jej postępów w nauce.
– Przejdźmy się potem na promenadę – zaproponował, zauważając w oddali dachy straganów. Czasem w takich miejscach można było znaleźć zaskakująco przydatne lub rzadkie przedmioty. Edgar nie potrafiłby sobie odmówić takiej wizyty, być może przez żyłkę handlarza, którym bądź co bądź po części był.
Oriana nie musiała mówić nic więcej. Kiedy dotarli do kasy Edgar wyjął zza pazuchy eleganckiego czarnego płaszcza kilka galeonów, połowę z nich oddając córce. Obserwował jak z zaciętą miną podaje je sprzedawcy, samemu robiąc dokładnie to samo, nieumyślnie z podobnym wyrazem twarzy.
– Zapowiada dobry los – stwierdził, spoglądając na papierek w rękach córki. Odebrał również własny, poprawiając bordowy szal, by ochronić się przed lekkim wiatrem, który nagle poczuł na policzkach. Zerknął na swój los, dagaz, ale nie podzielił się tą wiedzą z córką, a jedynie pokazał jej papierek, by sama odgadła runę. Najwidoczniej dobrze się przy tym bawiła.
– Gotowa? – Upewnił się, a kiedy tylko otrzymał odpowiedź twierdzącą, powoli otworzył swoją kulę.
Druga połowa grudnia wreszcie zaowocowała śniegiem. Początek miesiąca nie zapowiadał takiej ładnej pogody: z nieba sypało się trochę pojedynczych płatków, ale topniały zaraz po zetknięciu z ziemią. Co prawda Edgar nie lubił takich niskich temperatur i najlepiej czuł się w czasie upałów, kiedy słońce prażyło skórę i raziło w oczy, a na czole skraplał się pot, ale nawet on musiał przyznać, że śnieżny puch miał w sobie coś niezwykłego. Przyjemnie skrzył się w oczach i zasłaniał brud miasta, przynajmniej na początku, dopóki nikt go nie zadeptał. A dzisiaj w magicznym porcie zebrało się mnóstwo czarodziejów. Nawet zbyt dużo, jak na odczucia Edgara, bo w takim tłumie na pewno ciężko było zachować odpowiednie środki bezpieczeństwa. Klucząc pomiędzy ludźmi myślał tylko o tym, że organizatorzy powinni byli przeprowadzić wstępną selekcję uczestników i tym samym zmniejszyć ich ilość – wówczas obecni funkcjonariusze mieliby większą szansę na odpowiedzialną reakcję. Tymczasem wokół roiło się od ludzi: roześmianych, rozgadanych, tu rzucających czymś do celu, tam stojących w kolejce po kieliszek grzanego wina. Jednak nie to zwróciło uwagę jego córki. Spojrzał we wskazanym przez nią kierunku, zauważając szyld świątecznej loterii. Wątpił, by oferowane nagrody okazały się tak niezwykłe jak to reklamowali, ale widząc jej entuzjazm postanowił stanąć z nią w kolejce. Co i rusz spoglądał na zegarek, bo jak zwykle czekało na niego dużo pracy i nie miał czasu spędzić na jarmarku całego dnia – a skoro już nie miał dużo czasu, to wolał go spożytkować odrobinę lepiej niż ciągle na coś czekając. Uważał jednak, że Oriana powinna czasem wyjść poza granice Durham i poszerzyć swoje horyzonty, ogrom stolicy nie powinien robić na niej większego wrażenia, a jednak zauważał na jej twarzy zaciekawienie i dużą ekscytację. To tylko utwierdziło go w przekonaniu, że większość jej wizyt w Londynie ograniczała się do oglądania ścian Pallas Manor.
– Gdzie to widzisz? – Pochylił się w stronę córki, zupełnie nie rozumiejąc czemu zaczęła nagle wymieniać nazwy run, lecz wkrótce zauważył, że są wymalowane złotą farbą na losach. Była spostrzegawcza, czasem zapominał, jak bardzo. Była też niezwykle bystra, co niezmiennie kojarzyło mu się z charakterem Primrose. Ale miała też swoje wady nad którymi miała pracować z guwernantkami, choć nie wiedział, czy faktycznie tak było. Ostatnimi czasy nie śledził jej postępów w nauce.
– Przejdźmy się potem na promenadę – zaproponował, zauważając w oddali dachy straganów. Czasem w takich miejscach można było znaleźć zaskakująco przydatne lub rzadkie przedmioty. Edgar nie potrafiłby sobie odmówić takiej wizyty, być może przez żyłkę handlarza, którym bądź co bądź po części był.
Oriana nie musiała mówić nic więcej. Kiedy dotarli do kasy Edgar wyjął zza pazuchy eleganckiego czarnego płaszcza kilka galeonów, połowę z nich oddając córce. Obserwował jak z zaciętą miną podaje je sprzedawcy, samemu robiąc dokładnie to samo, nieumyślnie z podobnym wyrazem twarzy.
– Zapowiada dobry los – stwierdził, spoglądając na papierek w rękach córki. Odebrał również własny, poprawiając bordowy szal, by ochronić się przed lekkim wiatrem, który nagle poczuł na policzkach. Zerknął na swój los, dagaz, ale nie podzielił się tą wiedzą z córką, a jedynie pokazał jej papierek, by sama odgadła runę. Najwidoczniej dobrze się przy tym bawiła.
– Gotowa? – Upewnił się, a kiedy tylko otrzymał odpowiedź twierdzącą, powoli otworzył swoją kulę.
We build castles with our fears and sleep in them like
kings and queens
kings and queens
Edgar Burke
Zawód : nestor, B&B, łamacz klątw
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Gdybym był babą, rozpłakałbym się rzewnie nad swym losem, ale jestem Burkiem, więc trzymam fason.
OPCM : 25 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +1
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Edgar Burke' has done the following action : Rzut kością
'Los' :
Edgar i Oriana mieli wspólny los, postaci dzieci nie losują samodzielnie
'Los' :
Edgar i Oriana mieli wspólny los, postaci dzieci nie losują samodzielnie
| 3 grudnia
Zimowy jarmark nie był szczególnie ciekawą atrakcją dla samej Silke i możliwe, że nigdy nie wzięłaby udziału w loterii, gdyby nie jej syn. Kobieta nie lubiła zimy. Ożywiała się dopiero latem, ciesząc się z każdego upalnego, znienawidzonego przez innych dnia - to słońce było jej przyjacielem, a nie mróz szczypiący w policzki. Edwin był jednak ważniejszy od własnego widzimisię - entuzjazm w oczach dziecka, radość wywołana na twarzy dzięki każdemu wspólnemu spacerowi... Nie pamiętała już od kiedy zaczęło sprawiać jej to radość i satysfakcję, ale nie ulegało wątpliwości to, że zaczęła się starać. Chociaż nigdy nie chciała zostać matką, a macierzyństwo wydawało się wpierw przykrym obowiązkiem, a nie darem od losu, dzisiaj spoglądała na to nieco inaczej i dlatego właśnie, w tłumie czarodziejów pojawiła się i ona - postać drobnej kobieciny prowadząca za rękę niskiego chłopczyka. Z szerokim uśmiechem wpatrywał się w stragany, aż wreszcie jego oczom ukazał się ten jeden, z wielkimi płomieniami buchającymi z głębokich kadzi. Pospiesznie pociągnął matkę za dłoń, omal nie ściągając z niej czarnej, wyszywanej dziesiątkami koralików rękawiczki. Silke podążyła za nim, słuchając pełnego uniesień wywodu o tym, jak bardzo mu się to wszystko podoba. Nie koncepcja wylosowania nagrody, oczywiście, a złota kula tańcząca na językach płomieni. Bo cóż innego? Multon poprawiła spoczywający na jej głowie szpiczasty kapelusik i westchnęła, wyciągając z torebki portmonetkę w kształcie muszelki. Działania wojenne i wsparcie dla wdów oraz sierot. Trochę ją ucieszyło to, że Edwin nie potrafił jeszcze czytać. Odliczyła potrzebne do zakupu losu pieniądze i wręczyła mu je, przy okazji podsadzając go do góry, bo nie wystawał jeszcze ponad drewniany blat stoiska.
- Podziękuj ładnie - szepnęła w ramach przypomnienia, kiedy czarownica włożyła do jego drobnych rączek los. Silke wzdrygnęła się lekko na widok pożółkłych paznokci. Zdecydowanie nie była jedyną osobą w okolicy, która powinna zastanowić się nad koncepcją ukrywania dłoni pod materiałem rękawiczek. Nie śmiała jednak sytuacji skomentować. Pożegnała się z trójką wiedźm pozornie serdecznym, lecz w rzeczywistości sztucznym uśmiechem, który zniknął z jej ust tak szybko jak się pojawił. Szczerze wątpiła w to, aby przy takim tłumie ludzi miała zostać przez nie zapamiętana. Było zimno, tłoczno i nieprzyjemnie, ale w jakimś stopniu magicznie. Niedługo po tym nieco zmarznięci i zdecydowanie zmęczeni przechadzaniem się pomiędzy straganami Multonowie wrócili do mieszkania, w którym Silke od razu przygotowała im po kubku gorącej herbaty z cytryną. Niech ta pora roku się już skończy, co?
| z tematu
Zimowy jarmark nie był szczególnie ciekawą atrakcją dla samej Silke i możliwe, że nigdy nie wzięłaby udziału w loterii, gdyby nie jej syn. Kobieta nie lubiła zimy. Ożywiała się dopiero latem, ciesząc się z każdego upalnego, znienawidzonego przez innych dnia - to słońce było jej przyjacielem, a nie mróz szczypiący w policzki. Edwin był jednak ważniejszy od własnego widzimisię - entuzjazm w oczach dziecka, radość wywołana na twarzy dzięki każdemu wspólnemu spacerowi... Nie pamiętała już od kiedy zaczęło sprawiać jej to radość i satysfakcję, ale nie ulegało wątpliwości to, że zaczęła się starać. Chociaż nigdy nie chciała zostać matką, a macierzyństwo wydawało się wpierw przykrym obowiązkiem, a nie darem od losu, dzisiaj spoglądała na to nieco inaczej i dlatego właśnie, w tłumie czarodziejów pojawiła się i ona - postać drobnej kobieciny prowadząca za rękę niskiego chłopczyka. Z szerokim uśmiechem wpatrywał się w stragany, aż wreszcie jego oczom ukazał się ten jeden, z wielkimi płomieniami buchającymi z głębokich kadzi. Pospiesznie pociągnął matkę za dłoń, omal nie ściągając z niej czarnej, wyszywanej dziesiątkami koralików rękawiczki. Silke podążyła za nim, słuchając pełnego uniesień wywodu o tym, jak bardzo mu się to wszystko podoba. Nie koncepcja wylosowania nagrody, oczywiście, a złota kula tańcząca na językach płomieni. Bo cóż innego? Multon poprawiła spoczywający na jej głowie szpiczasty kapelusik i westchnęła, wyciągając z torebki portmonetkę w kształcie muszelki. Działania wojenne i wsparcie dla wdów oraz sierot. Trochę ją ucieszyło to, że Edwin nie potrafił jeszcze czytać. Odliczyła potrzebne do zakupu losu pieniądze i wręczyła mu je, przy okazji podsadzając go do góry, bo nie wystawał jeszcze ponad drewniany blat stoiska.
- Podziękuj ładnie - szepnęła w ramach przypomnienia, kiedy czarownica włożyła do jego drobnych rączek los. Silke wzdrygnęła się lekko na widok pożółkłych paznokci. Zdecydowanie nie była jedyną osobą w okolicy, która powinna zastanowić się nad koncepcją ukrywania dłoni pod materiałem rękawiczek. Nie śmiała jednak sytuacji skomentować. Pożegnała się z trójką wiedźm pozornie serdecznym, lecz w rzeczywistości sztucznym uśmiechem, który zniknął z jej ust tak szybko jak się pojawił. Szczerze wątpiła w to, aby przy takim tłumie ludzi miała zostać przez nie zapamiętana. Było zimno, tłoczno i nieprzyjemnie, ale w jakimś stopniu magicznie. Niedługo po tym nieco zmarznięci i zdecydowanie zmęczeni przechadzaniem się pomiędzy straganami Multonowie wrócili do mieszkania, w którym Silke od razu przygotowała im po kubku gorącej herbaty z cytryną. Niech ta pora roku się już skończy, co?
| z tematu
Silke Multon
Zawód : Asystentka Sallowa, badaczka, numerolożka
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
The truth may be out there, but the lies are inside your head.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
The member 'Silke Multon' has done the following action : Rzut kością
'Los' :
+
'Los' :
+
Arden najdzikszy - jego nie znała. Cassian cichy, to by się chyba zgadzało. Samuel jako most - nie miała innego wyobrażenia, Samuel był przy niej, choć wiedział, kim była ona, był przy niej i nie wykazywał się pogardą, nie oceniał, wyciągał pomocną dłoń gotów zrobić dla niej znacznie więcej, niż na to faktycznie zasługiwała. Zawsze był czymś pomiędzy, pomiędzy snem a jawą, pomiędzy jutrem a wczoraj, nadzieją a żałością, tym co straszne i tym co wygodne, to on pomógł pozbyć się oprawcy, który groził jej i jej córce. I on był też mostem, który łączył tę przedziwną więź jeszcze bardziej zaskakującym trójkątem. Nie była pewna, co powinna o tym wszystkim myśleć, na ile mogła temu zaufać, a na ile powinna być ostrożną. Samuel teraz - zwiastował kłopoty. Nie przerywała jego opowieści, wsłuchując się w jego słowa w ciszy.
Jedna noc - tyle tylko im dano, serce poruszyło się niespokojnie, ściśnięte żalem. Odeszła, umarła? Była ciekawa, ale nie zamierzała rozgrzebywać starych ran, wypytując o szczegóły, które nie były istotne dla niej, a które z pewnością były trudne dla niego, a jeszcze trudniejsze miały się okazać dla dzieci - w przyszłości. Trójka chłopców bez matki, nie będzie im łatwo.
- Minęło już trochę czasu - podjęła, luźno ciągnąc temat; nie musiał odpowiadać, jeśli nie chciał, ale mógł też wyrzucić z siebie więcej słów. Czy minęło go dość, by rzeczywiście nauczył się już o tym mówić? Mógł zacząć się uczyć? - To tragedia dla wszystkich. Nie wyobrażam sobie, by po ledwie jednym wspólnie spędzonym dniu musieć zostawić... - Własne dziecko, nie była w stanie dokończyć tej myśli, kiedy obok stała Lysandra. Czy nie największa była dla matki? Jakie to musiało być tragiczne uczucie, musieć odejść, nim zobaczy jak dzieci dorastają, rozwijają się, zaczynają chodzić, mówić, ich twarze dorośleją? Założyła, że kobieta zmarła - wierzyła, że żadna matka nie porzuciłaby nigdy swoich dzieci. Cassandra wolałaby umrzeć, niż to zrobić i nigdy, za nic, nigdy by się nie poddała. Nie odpuściłaby. Coś na jej twarzy drgnęło, kiedy wypowiedział mądre słowa. Niewątpliwie samoświadomość była pierwszym krokiem do rozwiązania problemu, ale uzmysłowienie sobie zagubienia pośrodku ciemnego i gęstego lasu mogło postawić czarodzieja przed drogą do domu, jednocześnie nie dając żadnej gwarancji, że właśnie ta była tą właściwą.
- To samo poczucie towarzyszy też drodze ku własnej zagładzie - odparła w końcu, nieznacznie ciszej, unosząc ku niemu spojrzenie, znad przyczernionych rzęs; bo jeśli obrana droga okaże się tą niewłaściwą, dokąd miała doprowadzić błędna? Nie do wolności, do wiecznej niewoli. Może i po każdej burzy przychodzi słońce, ale nie każdy przecież tę burzę przetrwa.
Staramy się wypowiedziane przez Jaydena wybrzmiało w jej głowie wystarczająco doniośle; nie było dobrze, nie dało się nawet udawać, że jest dobrze. Wojna nie powinna była atakować dzieci, choć przerażała ja myśl, że Czarny Pan może tego pragnąć. Czyż nie najprościej byłoby wyrwać chwast razem z korzeniem? Nie odczuwała nienawiści wobec tych, którzy byli inni, ale wspierała Rycerzy, wiedziała, że nie sprzeciwi się rozkazom. Uciekła wzrokiem w bok, nie ze wszystkiego, co robili, była dumna.
Usta Cassandry złożyły się w łagodny uśmiech, kiedy Lysandra obiecała przyłożyć się do nauki, położyła dłoń na jej włosach, przygładzając napuszone zimową wilgocią kosmyki. Nie wątpiła w jej zapewnienie ani przez chwilę, była bystra, rezolutna i ambitna, Cassandra już teraz trwała w silnym przekonaniu, że - jak matka - Lysa zasili w przyszłości Dom Kruka. Z zainteresowaniem śledziła ruchy rąk czarodzieja, wodząc wzrokiem za przekazywaną paczuszką. Wyczuwała przyjemny zapach, ale mocniej skupiała się na kształcie, którego w żaden sposób nie potrafiła rozpoznać. Intencje Jaydena stały się jasne, kiedy je opisał.
- To niezwykły prezent - odpowiedziała, nie odejmując spojrzenia od drobnych rąk córki. Wiedziała, że będzie pamiętała, żeby podziękować. - Jakiej gwiazdy mamy wypatrywać jako pierwszej? - zapytała go, z wciąż ciepłym uśmiechem błądzącym w kącikach ust, oddając mu tę decyzję: nic nie działo się bez przyczyny, a już z pewnością nie między nimi. Czy pierwsza gwiazda też miała nieść znaczenie? Przytaknęła spokojnie, kiedy wspomniał o pomniejszonych przedmiotach, z pewnością nie będą dla nich problemem. Kiedy Lysandra zajęta była oglądaniem podarku, Cassandra strąciła z szyi pochwycony wcześniej amulet, na którym zacisnęła pięść. - Nie mów już nic - poprosiła półszeptem porwanym podmuchem wiatru, na ułamek sekundy przytykając palec do ust. Nie potrzebowała podziękowań, a on nie był jej nic dłużny. Pochwyciła jego nadgarstek, przyciągając ku sobie jego dłoń, by złożyć w niej ozdobę - żłobienie na czarnym kamieniu, wypełnione farbką krwistej barwy, rysowało kształt wrony. - Proszę, daj to Cassianowi - mówiła dalej, odnajdując tęczówki jego oczu, w jej błysnęła powaga. - Tak go odnajdę, pewnego dnia - Kiedy spotkają się przypadkiem jak oni teraz, a ona będzie znała tylko jego imię, zbyt mało, by skojarzyć z nim twarz, choć przecież wizja pewnie ją uprzedzi. - A wtedy być może zdołam pomóc i jemu - Nie chciała, by kiedykolwiek musiał tej pomocy potrzebować, ale świat nie podążał w dobrym kierunku. - Jeśli będziesz ciekaw, przyjdź nie przypadkiem - dodała, przenosząc wzrok na córkę. - Lysandra będzie chciała się odwdzięczyć, postawi karty karty tobie lub chłopcom - oznajmiła, przemykając spojrzeniem na profil córki, nie wszystkie symbole były dla niej jasne, miewała problemy z interpretacją, ale przecież jej pomoże. Tylko - czy profesor Vane chciał znać przyszłość?
Jedna noc - tyle tylko im dano, serce poruszyło się niespokojnie, ściśnięte żalem. Odeszła, umarła? Była ciekawa, ale nie zamierzała rozgrzebywać starych ran, wypytując o szczegóły, które nie były istotne dla niej, a które z pewnością były trudne dla niego, a jeszcze trudniejsze miały się okazać dla dzieci - w przyszłości. Trójka chłopców bez matki, nie będzie im łatwo.
- Minęło już trochę czasu - podjęła, luźno ciągnąc temat; nie musiał odpowiadać, jeśli nie chciał, ale mógł też wyrzucić z siebie więcej słów. Czy minęło go dość, by rzeczywiście nauczył się już o tym mówić? Mógł zacząć się uczyć? - To tragedia dla wszystkich. Nie wyobrażam sobie, by po ledwie jednym wspólnie spędzonym dniu musieć zostawić... - Własne dziecko, nie była w stanie dokończyć tej myśli, kiedy obok stała Lysandra. Czy nie największa była dla matki? Jakie to musiało być tragiczne uczucie, musieć odejść, nim zobaczy jak dzieci dorastają, rozwijają się, zaczynają chodzić, mówić, ich twarze dorośleją? Założyła, że kobieta zmarła - wierzyła, że żadna matka nie porzuciłaby nigdy swoich dzieci. Cassandra wolałaby umrzeć, niż to zrobić i nigdy, za nic, nigdy by się nie poddała. Nie odpuściłaby. Coś na jej twarzy drgnęło, kiedy wypowiedział mądre słowa. Niewątpliwie samoświadomość była pierwszym krokiem do rozwiązania problemu, ale uzmysłowienie sobie zagubienia pośrodku ciemnego i gęstego lasu mogło postawić czarodzieja przed drogą do domu, jednocześnie nie dając żadnej gwarancji, że właśnie ta była tą właściwą.
- To samo poczucie towarzyszy też drodze ku własnej zagładzie - odparła w końcu, nieznacznie ciszej, unosząc ku niemu spojrzenie, znad przyczernionych rzęs; bo jeśli obrana droga okaże się tą niewłaściwą, dokąd miała doprowadzić błędna? Nie do wolności, do wiecznej niewoli. Może i po każdej burzy przychodzi słońce, ale nie każdy przecież tę burzę przetrwa.
Staramy się wypowiedziane przez Jaydena wybrzmiało w jej głowie wystarczająco doniośle; nie było dobrze, nie dało się nawet udawać, że jest dobrze. Wojna nie powinna była atakować dzieci, choć przerażała ja myśl, że Czarny Pan może tego pragnąć. Czyż nie najprościej byłoby wyrwać chwast razem z korzeniem? Nie odczuwała nienawiści wobec tych, którzy byli inni, ale wspierała Rycerzy, wiedziała, że nie sprzeciwi się rozkazom. Uciekła wzrokiem w bok, nie ze wszystkiego, co robili, była dumna.
Usta Cassandry złożyły się w łagodny uśmiech, kiedy Lysandra obiecała przyłożyć się do nauki, położyła dłoń na jej włosach, przygładzając napuszone zimową wilgocią kosmyki. Nie wątpiła w jej zapewnienie ani przez chwilę, była bystra, rezolutna i ambitna, Cassandra już teraz trwała w silnym przekonaniu, że - jak matka - Lysa zasili w przyszłości Dom Kruka. Z zainteresowaniem śledziła ruchy rąk czarodzieja, wodząc wzrokiem za przekazywaną paczuszką. Wyczuwała przyjemny zapach, ale mocniej skupiała się na kształcie, którego w żaden sposób nie potrafiła rozpoznać. Intencje Jaydena stały się jasne, kiedy je opisał.
- To niezwykły prezent - odpowiedziała, nie odejmując spojrzenia od drobnych rąk córki. Wiedziała, że będzie pamiętała, żeby podziękować. - Jakiej gwiazdy mamy wypatrywać jako pierwszej? - zapytała go, z wciąż ciepłym uśmiechem błądzącym w kącikach ust, oddając mu tę decyzję: nic nie działo się bez przyczyny, a już z pewnością nie między nimi. Czy pierwsza gwiazda też miała nieść znaczenie? Przytaknęła spokojnie, kiedy wspomniał o pomniejszonych przedmiotach, z pewnością nie będą dla nich problemem. Kiedy Lysandra zajęta była oglądaniem podarku, Cassandra strąciła z szyi pochwycony wcześniej amulet, na którym zacisnęła pięść. - Nie mów już nic - poprosiła półszeptem porwanym podmuchem wiatru, na ułamek sekundy przytykając palec do ust. Nie potrzebowała podziękowań, a on nie był jej nic dłużny. Pochwyciła jego nadgarstek, przyciągając ku sobie jego dłoń, by złożyć w niej ozdobę - żłobienie na czarnym kamieniu, wypełnione farbką krwistej barwy, rysowało kształt wrony. - Proszę, daj to Cassianowi - mówiła dalej, odnajdując tęczówki jego oczu, w jej błysnęła powaga. - Tak go odnajdę, pewnego dnia - Kiedy spotkają się przypadkiem jak oni teraz, a ona będzie znała tylko jego imię, zbyt mało, by skojarzyć z nim twarz, choć przecież wizja pewnie ją uprzedzi. - A wtedy być może zdołam pomóc i jemu - Nie chciała, by kiedykolwiek musiał tej pomocy potrzebować, ale świat nie podążał w dobrym kierunku. - Jeśli będziesz ciekaw, przyjdź nie przypadkiem - dodała, przenosząc wzrok na córkę. - Lysandra będzie chciała się odwdzięczyć, postawi karty karty tobie lub chłopcom - oznajmiła, przemykając spojrzeniem na profil córki, nie wszystkie symbole były dla niej jasne, miewała problemy z interpretacją, ale przecież jej pomoże. Tylko - czy profesor Vane chciał znać przyszłość?
bo ty jesteś
prządką
prządką
Londyn faktycznie kojarzył się Orianie głównie z terenami Pallas Manor. Lady Adeline zgadzała się chętnie na towarzystwo córek w podróżach w rodzinne strony, jednak wykazywała się odpowiednią ostrożnością, nie pozwalając dzieciom na harce po ulicach miasta, a już w szczególności w miejscach, które bywały równie zaludnione co magiczny port. Może to naleciałości rywalizacji pomiędzy londyńskimi rodami kazały lady doyenne zachowywać może nieco przesadne środki ostrożności — jej dzieci nie były bowiem Crouchami; płynęła w nich krew czarodziejów z północy Anglii, silnych, zdecydowanych i mocnych. Ewentualne zagrożenie latoroślom Burke'ów stanowiło prosty sposób na zapewnienie sobie wcześniejszego wiecznego odpoczynku.
— Tam, na losach — powiedziała przejęta, wskazując brodą (bo przecież nie palcem) na złote zapiski. Twarz dziewczynki stężała w wyrazie determinacji, gdy mrużyła oczy w próbie dostrzeżenia jeszcze kilku run. Jednakże stali nieco zbyt daleko, kolejka przesuwała się w swoim nieregularnym rytmie, toteż marzenia o dalszym czytaniu należało tymczasowo odłożyć na później.
Ostatnimi czasy guwernantki znacznie bardziej niż na typowych zagadnieniach naukowych, musiały skupić się na przyzwyczajaniu Oriany do bardziej... ostrożnego wyrażania swoich myśli i uczuć. Do tej pory mała lady Burke miała niestety problem w trzymaniu języka za zębami, zwłaszcza gdy pozwolono jej stać się częścią dyskusji. Czuła się w obowiązku przedstawienia własnych racji, argumentów popartych coraz to nową wiedzą. Momentami bywało, że konieczność posiadania racji wydawała jej się ważniejsza od bycia po prostu miłą czy grzeczną. A nad temperamentem należało odpowiednio panować.
Pierwsze efekty Edgar mógł zauważyć niedługo po wystosowaniu propozycji. Przekręcenie głowy w kierunku straganów nastąpiło dość płynnie, choć przy tym ostrożnie. Kąciki ust nie drgnęły w uśmiechu, lecz wszystko, co Edgar chciałby dowiedzieć się o wrażeniach Oriany, mógł dostrzec w radosnych iskierkach tańczących w ciemnoniebieskich oczach.
Gdy kulka trafiła w jej dłonie, Oriana poczuła pierwsze, delikatne ukłucie zaniepokojenia. Była lekka, za lekka, choć może to tylko pierwsze, w dodatku błędne wrażenie? Starała się myśleć wyłącznie pozytywnie — nie miała przecież powodu, by sądzić, że galeony przekazane dłonią lady Burke mogą nie przynieść szczęścia!
Krótkie szczęknięcie rozwiało wszelkie wątpliwości. W środku znajdowała się koperta, lecz Oriana poczekała z jej otworzeniem na wyraźną zgodę wyrażoną przez ojca. Dopiero wtedy odpieczętowała ostrożnie list, by wczytać się w jego treść. Wyraz twarzy pozostawał niezmienny — kamienny chłód tylko na moment ustąpił drżącemu w żalu podbródkowi, lecz dziewczynka prędko odrzuciła myśl o rozczarowaniu.
To kolejna lekcja do odrobienia. Lekcja, która mówi, że nic nie można brać za pewnik, a rozczarowanie jest znacznie pewniejsze, niż pozytywne zakończenie. Wciąż tkwiąc w wymownym milczeniu, oddała Oriana list w ręce swego ojca, by i on mógł zapoznać się ze słowami skreślonymi masowo przez pana Ministra.
Jakbym była Ministrem Magii, każde dziecko wylosowałoby prezent!
Ale mieli jeszcze przed sobą kilka miejsc do odwiedzenia! Na przykład stragany, które kusiły przecież swą różnorodnością. Zgromadzone tam specjalności mogłyby z łatwością przyćmić nawet najlepsze nagrody z loterii!
| Edgar i Oriana z/t, przechodzimy na stragany
— Tam, na losach — powiedziała przejęta, wskazując brodą (bo przecież nie palcem) na złote zapiski. Twarz dziewczynki stężała w wyrazie determinacji, gdy mrużyła oczy w próbie dostrzeżenia jeszcze kilku run. Jednakże stali nieco zbyt daleko, kolejka przesuwała się w swoim nieregularnym rytmie, toteż marzenia o dalszym czytaniu należało tymczasowo odłożyć na później.
Ostatnimi czasy guwernantki znacznie bardziej niż na typowych zagadnieniach naukowych, musiały skupić się na przyzwyczajaniu Oriany do bardziej... ostrożnego wyrażania swoich myśli i uczuć. Do tej pory mała lady Burke miała niestety problem w trzymaniu języka za zębami, zwłaszcza gdy pozwolono jej stać się częścią dyskusji. Czuła się w obowiązku przedstawienia własnych racji, argumentów popartych coraz to nową wiedzą. Momentami bywało, że konieczność posiadania racji wydawała jej się ważniejsza od bycia po prostu miłą czy grzeczną. A nad temperamentem należało odpowiednio panować.
Pierwsze efekty Edgar mógł zauważyć niedługo po wystosowaniu propozycji. Przekręcenie głowy w kierunku straganów nastąpiło dość płynnie, choć przy tym ostrożnie. Kąciki ust nie drgnęły w uśmiechu, lecz wszystko, co Edgar chciałby dowiedzieć się o wrażeniach Oriany, mógł dostrzec w radosnych iskierkach tańczących w ciemnoniebieskich oczach.
Gdy kulka trafiła w jej dłonie, Oriana poczuła pierwsze, delikatne ukłucie zaniepokojenia. Była lekka, za lekka, choć może to tylko pierwsze, w dodatku błędne wrażenie? Starała się myśleć wyłącznie pozytywnie — nie miała przecież powodu, by sądzić, że galeony przekazane dłonią lady Burke mogą nie przynieść szczęścia!
Krótkie szczęknięcie rozwiało wszelkie wątpliwości. W środku znajdowała się koperta, lecz Oriana poczekała z jej otworzeniem na wyraźną zgodę wyrażoną przez ojca. Dopiero wtedy odpieczętowała ostrożnie list, by wczytać się w jego treść. Wyraz twarzy pozostawał niezmienny — kamienny chłód tylko na moment ustąpił drżącemu w żalu podbródkowi, lecz dziewczynka prędko odrzuciła myśl o rozczarowaniu.
To kolejna lekcja do odrobienia. Lekcja, która mówi, że nic nie można brać za pewnik, a rozczarowanie jest znacznie pewniejsze, niż pozytywne zakończenie. Wciąż tkwiąc w wymownym milczeniu, oddała Oriana list w ręce swego ojca, by i on mógł zapoznać się ze słowami skreślonymi masowo przez pana Ministra.
Jakbym była Ministrem Magii, każde dziecko wylosowałoby prezent!
Ale mieli jeszcze przed sobą kilka miejsc do odwiedzenia! Na przykład stragany, które kusiły przecież swą różnorodnością. Zgromadzone tam specjalności mogłyby z łatwością przyćmić nawet najlepsze nagrody z loterii!
| Edgar i Oriana z/t, przechodzimy na stragany
my daddy's got a wand
you better run
you better run
Oriana Burke
Zawód : lady Durham, córka nestora Burke
Wiek : 8 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
I'll clean my room. In exchange for your immortal soul.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
| 2 grudnia
Jeszcze zanim Deirdre rozpoczęła spacer na głównej promenadzie, ciągnącej się wzdłuż brzegu skutego już pierwszym zimowym lodem, skierowała swe kroki w bok, w stronę straganów. Myssleine już zaczynała marudzić, cichnąc tylko w chwili, w której coś ją zainteresowało, poruszanie się wokół różnobarwnych straganów przynosiło więc Mericourt błogi spokój. Z wózka nie docierały żadne popiskiwania czy wrzaski, dzięki czemu nikt nie przyglądał się czarownicy ze współczuciem lub niechęcią, mając dość płaczliwego koncertu, psującego radosne korzystanie z atrakcji zimowego jarmarku. Zamierzała przedłużyć ten błogi stan, szła więc coraz wolniej, zatrzymując się przy co barwniejszych witrynach, by migające za jej plecami kolory koiły absurdalne kaprysy dziecka wymachującego radośnie nóżkami w gondoli. Patrzyła na córkę uważnie, zdziwiona tym, jak wiele może już odczytać z jej twarzy, przypominającej w końcu mini-dorosłego a nie ulepione z plasteliny, zapuchnięte od łez dziwadło. Zaskakująco duże oczy lśniły zaciekawieniem, rączki wyciągały się ku światłom i odblaskom, a Myssleine raz po raz zaszczycała nawet matkę bezzębnym, głupkowatym uśmiechem.
Odwzajemniała go tylko po to, by podtrzymać pozory zatroskanej i rozczulonej swym potomstwem czarownicy - a przynajmniej tak sobie wmawiała, nie chcąc przyznać nawet przed samą sobą, że działa odruchowo, instynktownie, zadowolona z dobrego nastroju zazwyczaj ujadającego niemowlaka. Łaskawie skierowała wózek w bok, w stronę zatłoczonego punktu, w którym można było zakupić los na Wielką Czarodziejską Loterię. Buchające z kadzi trzykolorowe płomienie odbijały się w zaciekawionych oczach Myssleine, za każdym razem, gdy w powietrze wznosił się szmaragdowy ogień, wydawała z siebie zachwycony gulgot. Korzystając z okazji Deirdre zakupiła jeden z losów, przyglądając się uważnie trzem wiedźmom. Miały w sobie coś niepokojącego, co w ogóle nie pasowało do krotochwilnej atmosfery jarmarku, a przez to - szczerze ją zainteresowały. Nie przeszkadzała im jednak w pracy, obserwując, jak czarodziejskie koło kręci się coraz szybciej, by w końcu wypluć złotą kulę. Pochwyciła ją bez problemu, obracając w dłoni, tak, by odblaski kolorowych ogni odbiły się w lśniącej powierzchni - na ten krótki pokaz Myssleine zareagowała gwałtowniejszym uderzeniem nóżek i rączek o krawędź wózeczka, tak, jakby wiedziała, że w środku losu może kryć się coś wspaniałego. Otworzenie niespodzianki Dei zostawiła na później, kierując się wraz z wózkiem w stronę promenady nad Tamizą, by tam dokończyć spacer - i swoje dzisiejsze przedstawienie, jako przykładnej madame Mericourt, pokazującej swoją ludzką stronę.
| zt
Jeszcze zanim Deirdre rozpoczęła spacer na głównej promenadzie, ciągnącej się wzdłuż brzegu skutego już pierwszym zimowym lodem, skierowała swe kroki w bok, w stronę straganów. Myssleine już zaczynała marudzić, cichnąc tylko w chwili, w której coś ją zainteresowało, poruszanie się wokół różnobarwnych straganów przynosiło więc Mericourt błogi spokój. Z wózka nie docierały żadne popiskiwania czy wrzaski, dzięki czemu nikt nie przyglądał się czarownicy ze współczuciem lub niechęcią, mając dość płaczliwego koncertu, psującego radosne korzystanie z atrakcji zimowego jarmarku. Zamierzała przedłużyć ten błogi stan, szła więc coraz wolniej, zatrzymując się przy co barwniejszych witrynach, by migające za jej plecami kolory koiły absurdalne kaprysy dziecka wymachującego radośnie nóżkami w gondoli. Patrzyła na córkę uważnie, zdziwiona tym, jak wiele może już odczytać z jej twarzy, przypominającej w końcu mini-dorosłego a nie ulepione z plasteliny, zapuchnięte od łez dziwadło. Zaskakująco duże oczy lśniły zaciekawieniem, rączki wyciągały się ku światłom i odblaskom, a Myssleine raz po raz zaszczycała nawet matkę bezzębnym, głupkowatym uśmiechem.
Odwzajemniała go tylko po to, by podtrzymać pozory zatroskanej i rozczulonej swym potomstwem czarownicy - a przynajmniej tak sobie wmawiała, nie chcąc przyznać nawet przed samą sobą, że działa odruchowo, instynktownie, zadowolona z dobrego nastroju zazwyczaj ujadającego niemowlaka. Łaskawie skierowała wózek w bok, w stronę zatłoczonego punktu, w którym można było zakupić los na Wielką Czarodziejską Loterię. Buchające z kadzi trzykolorowe płomienie odbijały się w zaciekawionych oczach Myssleine, za każdym razem, gdy w powietrze wznosił się szmaragdowy ogień, wydawała z siebie zachwycony gulgot. Korzystając z okazji Deirdre zakupiła jeden z losów, przyglądając się uważnie trzem wiedźmom. Miały w sobie coś niepokojącego, co w ogóle nie pasowało do krotochwilnej atmosfery jarmarku, a przez to - szczerze ją zainteresowały. Nie przeszkadzała im jednak w pracy, obserwując, jak czarodziejskie koło kręci się coraz szybciej, by w końcu wypluć złotą kulę. Pochwyciła ją bez problemu, obracając w dłoni, tak, by odblaski kolorowych ogni odbiły się w lśniącej powierzchni - na ten krótki pokaz Myssleine zareagowała gwałtowniejszym uderzeniem nóżek i rączek o krawędź wózeczka, tak, jakby wiedziała, że w środku losu może kryć się coś wspaniałego. Otworzenie niespodzianki Dei zostawiła na później, kierując się wraz z wózkiem w stronę promenady nad Tamizą, by tam dokończyć spacer - i swoje dzisiejsze przedstawienie, jako przykładnej madame Mericourt, pokazującej swoją ludzką stronę.
| zt
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Mericourt' has done the following action : Rzut kością
'Los' :
+
'Los' :
+
| Wpadamy stąd
Wzruszyła delikatnie ramionami w reakcji na pytanie. Mogła to zrzucić na brak okazji i nie minęłaby się ani odrobinę z prawdą.- Nie wiem, chyba nie było dotąd powodu, aby o tym wspominać.- nie brzmiało to za dobrze, ale czy zwykle nie poruszali bardziej istotnych tematów? Skupiając się na teraźniejszych wydarzeniach i problemach, nie by to czas, aby zejść do kwestii hobby. Faktem było, że znali się już długo, pewne rzeczy powinny wyjść prędzej czy później, ale póki co nie czuła, że traci wiele, nie wchodząc bardziej w życie Drew. Mimo coraz bardziej konkretnej relacji pozostawili sobie przestrzeń prywatną, okrytą niewiedzą, póki sami nie chcieli wpuścić tam drugiej osoby. Może był to dobry moment, aby zmienić stan rzeczy.
Słuchała go, unosząc odrobinę brew, kiedy wysnuł trafny wniosek, lecz rozwiązanie tej kwestii było już zabawne. Gdy sprostował swoje słowa, zdławiła w sobie prychnięcie.- Już zaczynałam przypuszczać, że coś ci dolega.- cichy śmiech jednak zabrzmiał zaraz po wypowiedzianych słowach.- Masz jednak rację, powinniśmy chyba trochę nadrobić, by później nie zdziwić się.- zgodziła się z nim, bo wypadało to zrobić. Skupiła ciemne tęczówki na twarzy mężczyzny, kiedy dotarła do niej, jego propozycja. Umilkła na dłuższa chwilę, nie wiedząc czy właśnie się przesłyszała? – No proszę, czy ja dobrze słyszę? Proponujesz, żebym się do Ciebie wprowadziła? – musiała przyznać, że zaskoczyło ją to. Spodziewała się wiele, lecz nie tego.- Kuszące, ale jesteś świadomy, problemów, jakie sprowadzisz sobie na głowę? – rzuciła lekkim żartem.
Kąciki jej ust drgnęły, by zaraz nieco się unieść, kiedy przyznał, że byłby zazdrosny. Miło było to słyszeć, jednak planowała być dość litościwa, aby nie prowokować podobnych sytuacji. Było jej za dobrze, tak jak było obecnie, aby jakkolwiek to naruszać.
Widziała, że zrozumiał o co chodziło, dlaczego nie traktowała swej pasji poważniej, nie patrzyła w perspektywie przyszłości. Kiedy padło pytanie, pokiwała głową powoli.- Najczęstszego i najbardziej wymagającego. Rzadko trafiają mi się osoby z taką gamą obrażeń.- przyznała, ale cóż nie było to nic dziwnego. Urazy, z jakimi trafiali do niej zwykle pacjenci w szpitalu, były niczym wobec tego w jakim stanie zwykł wpadać do niej Drew. Obawiała się tylko momentu w którym w końcu dotrze do przysłowiowej ściany, kiedy nie będzie wiedziała, jak mu pomóc. Dlatego też w ostatnim czasie skupiała się na rozwoju, mając dodatkową motywację poza samym łaknieniem wiedzy i byciu coraz lepsza w tym, co robiła. Zdecydowanie łagodniejszy uśmiech pojawił się na jej ustach.- Mam nadzieję i nie zamierzam. Nie chce spocząć na laurach i zadowolić się wiedzą, którą teraz mam.- chciała być, jak najlepsza w swoim fachu. Ta teatralność przypadła jej do gustu, dlatego nie przejęła się pozornym niezadowoleniem, zwłaszcza gdy chwilę później umiejętnie odgryzł jej się. Cień grymasu zaburzył pogodność, lecz było to równie fałszywe i prześmiewcze, jak jego oburzenie.- Mam uwierzyć, że tak wiele? Biedne i głupie, niewiedzą, w co by się wpakowały.- westchnęła ciężko, jakby im współczuła i przy okazji zazdrościła, że nie muszą się z nim męczyć.- Śmiało. Może któraś, przybiegnie ci na ratunek od razu, żebyś mógł pocieszyć się o wiele milszym towarzystwem.- rzuciła z nutą kpiny. Nawet nie zastanawiała się, jak musieli brzmieć dla postronnych, ważne jednak, że oboje nadal traktowali to jako żart. Naprawdę nie przypuszczała, że niezdarny nieznajomy wróci, aby odkupić swoje winy. Kiedy jednak zjawił się w zasięgu wzroku, aż uniosła brew ze zdziwienia. Przyjęła gorące naczynie, które przyjemnie grzało w dłonie.- Jestem pod wrażeniem.- przyznała cicho, chociaż nie wątpiła, że słów Macnaira nie należy ignorować, kiedy już zagra mu się na nerwach. Upiła trochę grzańca w czasie, gdy Drew szukał czegoś dla siebie. Prychnęła pod nosem, reagując na jego słowa i rozbawiło ją, jak szybko wyjaśnił ów kwestię. Czuła ten lekki uścisk na dłoni, był swoistym potwierdzeniem, że nie kłamał i chyba mu wierzyła. Słysząc propozycję, przytaknęła.- Możemy, a później zahaczmy o loterię, bo ponoć warto.- odparła, gdy ją samą zaciekawiło, co się tam działo. Mogli więc rzucić szybko okiem, jeśli uda się przejść przez gromadzący tłum. Zanim jednak ruszyła się z miejsca, poczuła znów lekkie muśnięcie na dłoni, lecz tym razem nie był to gest Drew. Zerknęła na lilię, która znalazła się w zaciśniętych nieco palcach. Widziała, że kilka osób wokół miało te kwiaty, gdzieś również rzuciły się w oczy pełne kosze noszone przez młode dziewczyny, ale nie zauważyła żadnej w pobliżu. Z drugiej strony na około było pełno ludzi, mogło jej więc to umknąć.
Kiedy w końcu dotarli przed odpowiednie stoisko, spojrzała na trzy czarownice, które odpowiadały za loterię.- Jeden los.- poprosiła, by po chwili zapłacić odpowiednią kwotę.
| zt
[bylobrzydkobedzieladnie]
Wzruszyła delikatnie ramionami w reakcji na pytanie. Mogła to zrzucić na brak okazji i nie minęłaby się ani odrobinę z prawdą.- Nie wiem, chyba nie było dotąd powodu, aby o tym wspominać.- nie brzmiało to za dobrze, ale czy zwykle nie poruszali bardziej istotnych tematów? Skupiając się na teraźniejszych wydarzeniach i problemach, nie by to czas, aby zejść do kwestii hobby. Faktem było, że znali się już długo, pewne rzeczy powinny wyjść prędzej czy później, ale póki co nie czuła, że traci wiele, nie wchodząc bardziej w życie Drew. Mimo coraz bardziej konkretnej relacji pozostawili sobie przestrzeń prywatną, okrytą niewiedzą, póki sami nie chcieli wpuścić tam drugiej osoby. Może był to dobry moment, aby zmienić stan rzeczy.
Słuchała go, unosząc odrobinę brew, kiedy wysnuł trafny wniosek, lecz rozwiązanie tej kwestii było już zabawne. Gdy sprostował swoje słowa, zdławiła w sobie prychnięcie.- Już zaczynałam przypuszczać, że coś ci dolega.- cichy śmiech jednak zabrzmiał zaraz po wypowiedzianych słowach.- Masz jednak rację, powinniśmy chyba trochę nadrobić, by później nie zdziwić się.- zgodziła się z nim, bo wypadało to zrobić. Skupiła ciemne tęczówki na twarzy mężczyzny, kiedy dotarła do niej, jego propozycja. Umilkła na dłuższa chwilę, nie wiedząc czy właśnie się przesłyszała? – No proszę, czy ja dobrze słyszę? Proponujesz, żebym się do Ciebie wprowadziła? – musiała przyznać, że zaskoczyło ją to. Spodziewała się wiele, lecz nie tego.- Kuszące, ale jesteś świadomy, problemów, jakie sprowadzisz sobie na głowę? – rzuciła lekkim żartem.
Kąciki jej ust drgnęły, by zaraz nieco się unieść, kiedy przyznał, że byłby zazdrosny. Miło było to słyszeć, jednak planowała być dość litościwa, aby nie prowokować podobnych sytuacji. Było jej za dobrze, tak jak było obecnie, aby jakkolwiek to naruszać.
Widziała, że zrozumiał o co chodziło, dlaczego nie traktowała swej pasji poważniej, nie patrzyła w perspektywie przyszłości. Kiedy padło pytanie, pokiwała głową powoli.- Najczęstszego i najbardziej wymagającego. Rzadko trafiają mi się osoby z taką gamą obrażeń.- przyznała, ale cóż nie było to nic dziwnego. Urazy, z jakimi trafiali do niej zwykle pacjenci w szpitalu, były niczym wobec tego w jakim stanie zwykł wpadać do niej Drew. Obawiała się tylko momentu w którym w końcu dotrze do przysłowiowej ściany, kiedy nie będzie wiedziała, jak mu pomóc. Dlatego też w ostatnim czasie skupiała się na rozwoju, mając dodatkową motywację poza samym łaknieniem wiedzy i byciu coraz lepsza w tym, co robiła. Zdecydowanie łagodniejszy uśmiech pojawił się na jej ustach.- Mam nadzieję i nie zamierzam. Nie chce spocząć na laurach i zadowolić się wiedzą, którą teraz mam.- chciała być, jak najlepsza w swoim fachu. Ta teatralność przypadła jej do gustu, dlatego nie przejęła się pozornym niezadowoleniem, zwłaszcza gdy chwilę później umiejętnie odgryzł jej się. Cień grymasu zaburzył pogodność, lecz było to równie fałszywe i prześmiewcze, jak jego oburzenie.- Mam uwierzyć, że tak wiele? Biedne i głupie, niewiedzą, w co by się wpakowały.- westchnęła ciężko, jakby im współczuła i przy okazji zazdrościła, że nie muszą się z nim męczyć.- Śmiało. Może któraś, przybiegnie ci na ratunek od razu, żebyś mógł pocieszyć się o wiele milszym towarzystwem.- rzuciła z nutą kpiny. Nawet nie zastanawiała się, jak musieli brzmieć dla postronnych, ważne jednak, że oboje nadal traktowali to jako żart. Naprawdę nie przypuszczała, że niezdarny nieznajomy wróci, aby odkupić swoje winy. Kiedy jednak zjawił się w zasięgu wzroku, aż uniosła brew ze zdziwienia. Przyjęła gorące naczynie, które przyjemnie grzało w dłonie.- Jestem pod wrażeniem.- przyznała cicho, chociaż nie wątpiła, że słów Macnaira nie należy ignorować, kiedy już zagra mu się na nerwach. Upiła trochę grzańca w czasie, gdy Drew szukał czegoś dla siebie. Prychnęła pod nosem, reagując na jego słowa i rozbawiło ją, jak szybko wyjaśnił ów kwestię. Czuła ten lekki uścisk na dłoni, był swoistym potwierdzeniem, że nie kłamał i chyba mu wierzyła. Słysząc propozycję, przytaknęła.- Możemy, a później zahaczmy o loterię, bo ponoć warto.- odparła, gdy ją samą zaciekawiło, co się tam działo. Mogli więc rzucić szybko okiem, jeśli uda się przejść przez gromadzący tłum. Zanim jednak ruszyła się z miejsca, poczuła znów lekkie muśnięcie na dłoni, lecz tym razem nie był to gest Drew. Zerknęła na lilię, która znalazła się w zaciśniętych nieco palcach. Widziała, że kilka osób wokół miało te kwiaty, gdzieś również rzuciły się w oczy pełne kosze noszone przez młode dziewczyny, ale nie zauważyła żadnej w pobliżu. Z drugiej strony na około było pełno ludzi, mogło jej więc to umknąć.
Kiedy w końcu dotarli przed odpowiednie stoisko, spojrzała na trzy czarownice, które odpowiadały za loterię.- Jeden los.- poprosiła, by po chwili zapłacić odpowiednią kwotę.
| zt
[bylobrzydkobedzieladnie]
Chodź, pocałuję cię tam, gdzie się kończysz i zaczynasz. Chodź, pocałuję cię w czoło, w duszę. Pocałuję cię w twoje serce. Na dzień dobry. Na dobranoc. Na zawsze. Na nigdy. Na teraz. Na kiedyś.
Ostatnio zmieniony przez Belvina Blythe dnia 08.08.21 12:25, w całości zmieniany 2 razy
Belvina Blythe
Zawód : Uzdrowicielka na urazach pozaklęciowych, prywatny uzdrowiciel
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Nasze miejsce jest tutaj
W nocy
Bez nikogo
W nocy
Bez nikogo
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Belvina Blythe' has done the following action : Rzut kością
'Los' :
'Los' :
2 XII 1957
Oh, cruel fate
Postawili mu pomnik, w podzięce za przelaną krew. Wirujące płatki śniegu osiadały na długich, ciemnych rzęsach, wplątywały się w jasne włosy, roztopioną kroplą znaczyły blade policzki. Chłodny wiatr niósł sobą aromat zimy oraz korzennych przypraw, suto używanych przy jednym ze straganów, krocie liczących za chociaż drobny przysmak tam sprzedawany. A mimo to żołądek nie zacisnął się z głodu, nieprzyjemną gulę w gardle nie wywołała niższa temperatura. Obserwowała, jak otulone w grube płaszcze sylwetki przemierzają portowe ulice, jak gwar niczym owadzie brzęczenie osiada się w powietrzu. Tak łatwo było zapomnieć o wszystkim, co złe, dla złudnej chwili normalności, krótkiej uciechy rozjaśniającej kolorowymi światełkami mroki codzienności. Czy mogłaby mieć to za złe? Przecież sama się tutaj znalazła, gnana ciekawością, potrzebą zerknięcia, kto postanowił skorzystać z dóbr łaskawie - niczym ochłap rzucony - ofiarowanych przez Ministerstwo. Tylko coś było nie tak, coś nie pozwalało beztrosko rzucić się w wir oferowanych zabaw, to przez zwiększoną ilość patroli, czy może świadomość, że wszelkie braki oraz nieszczęścia chcą zakryć jarmarkiem? Powinna być oburzona, czy pełna ulgi? Nie do końca odnajdywała się w tej plątaninie uczuć, zniechęcenie walczyło zażarcie z zaintrygowaniem. Potrząsnęła głową, wyrywając się z zadumy, gdy dotyk musnął jej ramie. Spojrzenie zetknęło się ze wzrokiem towarzyszki, wysiliła się na uśmiech. Twoje oczy, to nie tylko twoje oczy, przypomniała sobie uparcie, kiedy pozwoliła się pociągnąć dalej jednej z cyrkowych akrobatek. Miały pobieżnie zerknąć na atrakcje, nim zdecydują się któregoś dnia wybrać na coś dłużej, jeśli ćwiczenia oraz występy im na to pozwolą. I chyba było nawet miło. Śmiały się trochę, choć popielate tęczówki, miast skupiać się całkowicie na koleżance, wodziły po mijających ich twarzach, wyłapując szczegóły, chociaż to przecież bezsensu. Musiała zgromadzić trochę prasy, tak sądziła, przyjrzeć się zdjęciom polityków, osób istotnych widniejących w gazetach i może wtedy, to mogłoby przynieść jakiekolwiek owoce. Przygryzając dolną wargę, pozwoliła w końcu zaciągnąć się w pobliże straganu, oświetlonego z trzech stron olbrzymimi głębokimi kadziami, z których buchały ognie, na przemian srebrne, złote i szmaragdowe. Aż wspięła się na same czubki palców stóp, próbując coś dojrzeć, chociaż przebić się przez tłum wokół zgromadzony, nie było łatwo.
- Co tam jest? - zapytała, krzywiąc się zaraz, kiedy padła odpowiedź. Loteria. Naprawdę zamierzały wydawać swoje ciężko zarobione pieniądze, na sponsorowanie Ministerstwa? Serio? Chyba to zwątpienie odbiło się na jej buzi, gdyż akrobatka niemal siłą zaciągnęła ją przed oblicze trzech wiedźm. W niezadowoleniu wyciągnęła knuty, kupując los. Na wszystkie gwiazdy, jeśli dostanie jakiś metaforyczny uścisk dłoni Ministra, to jej utyskiwaniom nie będzie końca. Otrzymawszy kule, dziewczęta oddaliły się, na spokojnie chcąc sprawdzić, co też los im zesłał, chociaż Fin nie spodziewała się wiele.
| zt
Jak ja Cię obronię i po czyjej stronie
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
The member 'Finley Jones' has done the following action : Rzut kością
'Los' :
+
'Los' :
+
1 grudnia
Przychodząc tutaj z rodziną, wiedzieli że nie mogą sobie odpuścić tego jednego straganu. Musieli spróbować, musieli przyjść po prostu sprawdzić to miejsce! Choć z pewnością sam Tomek chętnie sprawdziłby każdy możliwy zakątek jarmarku, bo sam nie mógł się zdecydować, gdzie powinien jeszcze zajrzeć. Wszystko go kusiło i nęciło w tym momencie, nawet już zapomniał o swoich wątpliwościach i złym humorze, który towarzyszył mu podczas wychodzenia z mieszkania.
Występ stanowczo był czymś, co dało mu jeszcze więcej energii i absolutnie było to po nim widać. Chciał i potrzebował znaleźć nowe zajęcie, tym bardziej że wdawało mu się, że takie spędzenie czasu poprawiło i humor jego rodzinie. Kiedy ostatni raz tak spędzili czas? W taki sposób… Po prostu będąc razem, będąc wspólnie i ciesząc się z tego, co miało miejsce. Mogli rozmawiać, mogli śmiać się i tańczyć, i grać - nawet jeśli idąc spacerem po uliczkach tego nie robili, to to że byli obok siebie stanowczo wystarczało.
Thomas starał się uśmiechać i poprawiać humor rodzinie. Nawet wyjątkowo uważał, żeby nie wyprowadzić z równowagi Eve. Nie chciał tego popsuć, chciał się poprawić… Owszem, przychodziły mu do głowy głupie pomysły i absolutnie nie wiedział jak miał się zachować, ale był chyba bardziej niż pewny, że nie chciał zostawić rodziny. Musieli się trzymać razem, a on był teraz bardziej zmotywowany niż kiedykolwiek, żeby spróbować tego dopilnować samemu.
Nic mu nie wychodziło - zawsze to była kwestia przypadków. To, ze zdał Hogwart; to co się wydarzyło po szkole, po weselach… Nawet przypadkiem odnalazł rodzinę! Powinien spróbować odzyskać jakieś panowanie nad swoim życiem. A Londyn stanowczo tego im nie ułatwiał.
- O, zobaczcie! Tutaj, dobra, to kto pierwszy? Okej, ja pójdę pierwszy - zaraz się wyrwał z uśmiechem, nie mogąc się doczekać. Może chociaż tutaj będą mieli odrobinę szczęścia? - Tak, poproszę los - powiedział z uśmiechem, zerkając na to, co też udało mu się wylosować na tej loterii. Może jak raz mógł mieć odrobinę szczęścia?
Przychodząc tutaj z rodziną, wiedzieli że nie mogą sobie odpuścić tego jednego straganu. Musieli spróbować, musieli przyjść po prostu sprawdzić to miejsce! Choć z pewnością sam Tomek chętnie sprawdziłby każdy możliwy zakątek jarmarku, bo sam nie mógł się zdecydować, gdzie powinien jeszcze zajrzeć. Wszystko go kusiło i nęciło w tym momencie, nawet już zapomniał o swoich wątpliwościach i złym humorze, który towarzyszył mu podczas wychodzenia z mieszkania.
Występ stanowczo był czymś, co dało mu jeszcze więcej energii i absolutnie było to po nim widać. Chciał i potrzebował znaleźć nowe zajęcie, tym bardziej że wdawało mu się, że takie spędzenie czasu poprawiło i humor jego rodzinie. Kiedy ostatni raz tak spędzili czas? W taki sposób… Po prostu będąc razem, będąc wspólnie i ciesząc się z tego, co miało miejsce. Mogli rozmawiać, mogli śmiać się i tańczyć, i grać - nawet jeśli idąc spacerem po uliczkach tego nie robili, to to że byli obok siebie stanowczo wystarczało.
Thomas starał się uśmiechać i poprawiać humor rodzinie. Nawet wyjątkowo uważał, żeby nie wyprowadzić z równowagi Eve. Nie chciał tego popsuć, chciał się poprawić… Owszem, przychodziły mu do głowy głupie pomysły i absolutnie nie wiedział jak miał się zachować, ale był chyba bardziej niż pewny, że nie chciał zostawić rodziny. Musieli się trzymać razem, a on był teraz bardziej zmotywowany niż kiedykolwiek, żeby spróbować tego dopilnować samemu.
Nic mu nie wychodziło - zawsze to była kwestia przypadków. To, ze zdał Hogwart; to co się wydarzyło po szkole, po weselach… Nawet przypadkiem odnalazł rodzinę! Powinien spróbować odzyskać jakieś panowanie nad swoim życiem. A Londyn stanowczo tego im nie ułatwiał.
- O, zobaczcie! Tutaj, dobra, to kto pierwszy? Okej, ja pójdę pierwszy - zaraz się wyrwał z uśmiechem, nie mogąc się doczekać. Może chociaż tutaj będą mieli odrobinę szczęścia? - Tak, poproszę los - powiedział z uśmiechem, zerkając na to, co też udało mu się wylosować na tej loterii. Może jak raz mógł mieć odrobinę szczęścia?
Akwarium z ośmiornicą
Szybka odpowiedź