Czekoladowa Perła
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Czekoladowa Perła
Kawiarnia Czekoladowa Rzeka słynie przede wszystkim ze słodkości - obszerna sala przystrojona jest w marynarskie motywy, a za ladą najczęściej stoi starsza czarownica o potężnej duszy i szerokim uśmiechu, pani Hucklestone, ponoć wdowa po kapitanie jednego z największych czarodziejskich statków, jaki kiedykolwiek pływał po Tamizie. Pani Hucklestone serwuje w swoim przybytku słodkości stylizowane na podwodne stworzenia - najpopularniejsze są czekoladowe rybki, które wrzucone do mleka popisowo w nim nurkują, a następnie rozpuszczają się, dając pyszną pitną czekoladę. Wśród ciekawszych atrakcji można wymienić również śpiewające cukrowe kaszaloty, bułeczki w kształcie ośmiornic, które, jeśli zacznie się je jeść nie od tej strony, od której się powinno, tryskają jagodowym nadzieniem oraz unoszące się w powietrzu delikatne pyzy w kształcie meduz.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:10, w całości zmieniany 1 raz
Sophia także miała w swoim życiu takie miejsca, które w jakiś sposób były dla niej ważne i które na zawsze utkwią w jej pamięci. Cieszyła się też, że było jej dane zobaczyć coś więcej niż Londyn, bo chociaż darzyła sentymentem miejsce, w którym dorastała i spędziła większość życia, dobrze było poznać też inne miejsca, nie ograniczać się tylko do przysłowiowego własnego podwórka. Lata w Hogwarcie z pewnością były cennym czasem, kiedy nauczyła się wielu rzeczy. Nie tylko w kwestii nauki i rzucania czarów, ale też w wielu innych aspektach, które miały wpływ na to, kim stała się później. Cenny był dla niej również pobyt w Stanach; planowany wakacyjny wyjazd do brata zmienił się w dwa lata, ale niczego nie żałowała. Może tylko tego, że jej życie z Jamesem zostało przekreślone zanim na dobre się zaczęło. Potem był powrót do Londynu, do którego na początku trudno było jej się z powrotem przyzwyczaić, ale w końcu się to udało.
- Tak, wyjechałam tam po ukończeniu szkoły w celu odwiedzenia brata, który spędził tam znacznie więcej czasu. Wyjazd trochę się przedłużył, więc poszłam na kurs aurorski dwa lata później niż początkowo planowałam. Ale nie żałuję tego czasu. – Nie wspomniała o Jamesie, ale można było wyczuć, że kryło się za tym coś więcej, że nie została tam na tak długo bez powodu. – Poza tym moja rodzina posiada amerykańskie korzenie, chciałam lepiej poznać kraj, z którego wywodzili się Carterowie – dodała jeszcze; parę pokoleń przed narodzinami Sophii część Carterów przeniosła się do Anglii, choć w Ameryce nadal żyli ich dalecy krewni, którzy nie zdecydowali się na przenosiny. – Rzeczywiście są trochę inni, nie doświadczyli tego samego, co my w Anglii, a wiele ich zwyczajów może nieco zaskakiwać, tak samo, jak ich mogą zaskakiwać niektóre nasze zwyczaje. – Na przykład pewna skostniałość i zamiłowanie do tradycji, którymi cechowali się brytyjscy czarodzieje. – Więc mówisz, że byłaś w Indiach? Jak tam jest? Słyszałam o tym kraju tylko z opowieści, nic poza tym. – Ten kraj kojarzył jej się głównie z nieznośnym gorącem, wszechobecnym brudem i rozwarstwieniem społecznym, ale chętnie posłuchałaby o tym od kogoś, kto naprawdę tam był.
Zdawała sobie sprawę, że Elizabeth pod pewnymi względami miała trudniej, bo musiała spełniać wymagania narzucone przez rodzinę. O ile Sophia cieszyła się swobodą i nikt nie mówił jej, co wypada, a czego nie wypada jej robić, nikt nie próbował decydować za nią o jej życiu, tak Elizabeth zapewne musiała zawalczyć zarówno o swoją pracę, jak i zamieszkanie samej. Carter mogła ją w pewnym sensie za to podziwiać, że nie dawała się tak łatwo wepchnąć w narzucone ramy i poszukiwała własnej drogi.
- To dobrze – powiedziała więc. – Choć dla mnie to i tak pewna abstrakcja, bo takie życie też znam tylko i wyłącznie z opowieści. Nigdy nie musiałam się obawiać reakcji rodziny ani wybierać między ich oczekiwaniami a własnym szczęściem. – Znowu upiła łyk herbaty; cieszyła się, że urodziła się wśród tolerancyjnych Carterów, miała zwyczajne życie i nikt nie trzymał jej w pozłacanej klatce. Była wolna.
Spodobało jej się też, że nawet szlachetnie urodzona Elizabeth nie popierała obecnej mowy nienawiści, powiększania podziałów i dyskryminacji. To dobrze, że nie wszyscy byli zaślepieni i widzieli, że działo się coś bardzo złego. Pokiwała więc głową z aprobatą, a kącik jej ust uniósł się lekko ku górze, ale postanowiła nie rozwijać mocniej tematu poglądów, bo w obecnych czasach nie było bezpiecznym wypowiadanie ich głośno.
- Tak, i w pewnym sensie trochę mnie zainspirował, chociaż już w Hogwarcie zaczęłam myśleć o zostaniu aurorem – powiedziała. Niestety nie dane jej było uczyć się w Hogwarcie w tym samym czasie co jej brat, więc przez sporą część życia widywali się tylko w wakacje lub porozumiewali listownie. Dlatego Raiden był swego rodzaju mityczną postacią w oczach małej Sophii, a i później był dla niej w pewnym sensie wzorem, ale Carterowie byli rodziną, której członkowie często obejmowali posady związane z przestrzeganiem prawa, więc nie dziwił taki wybór zawodu u Sophii.
- Też się nad tym czasami zastanawiam, szczególnie ostatnio – rzekła cicho. To było nieprzyjemne uczucie, uświadomić sobie, że byli ludzie, dla których nie istniały granice, którzy posuwali się do naprawdę odrażających czynów. – Identyfikacja wciąż trwa, podobnie jak poszukiwania sprawców, choć z tego co mi wiadomo, pewne tropy są już sprawdzane. Trzeba także wymyślić stosowne scenariusze wydarzeń, które zostaną przekazane stronie mugolskiej – dodała; nie można było przecież powiedzieć ewentualnym krewnym ofiar, że ich bliscy zginęli wskutek czarnej magii. Sprawy, w których ofiarami byli mugole, były o tyle trudne, że wymagały pewnego kontaktu strony magicznej i mugolskiej, choć ta druga w większości przypadków nie miała pojęcia o wątkach magicznych. Jeśli zabitą przez czarodzieja ofiarę najpierw znajdowali mugole, dorabiali do tego własne teorie, korzystając z wiedzy znanej w ich świecie. W tym przypadku mieli do czynienia z uprowadzeniami niemagicznych w większości z biednych środowisk, zapewne nie posiadających rodziny, która mogłaby zauważyć ich zniknięcie. Sprawcy działali starannie, pragnąc zachować bezkarność, ale ktoś i tak namierzył ich kryjówkę, którą sprawdziła magiczna policja wraz z aurorami i ciała zostały już zabrane do dalszych badań, by ustalić jakich użyto na nich zaklęć.
- A czy ty uczestniczyłaś ostatnio w jakiejś szczególnej sprawie? – zapytała po chwili, rozglądając się; klienci, którzy wcześniej siedzieli kilka stolików dalej, wyszli, i oprócz nich pozostała tylko para staruszków w drugim końcu sali. Mimo to lepiej było wciąż mówić cicho i ostrożnie, i nie poruszać żadnych drażliwych szczegółów.
- Tak, wyjechałam tam po ukończeniu szkoły w celu odwiedzenia brata, który spędził tam znacznie więcej czasu. Wyjazd trochę się przedłużył, więc poszłam na kurs aurorski dwa lata później niż początkowo planowałam. Ale nie żałuję tego czasu. – Nie wspomniała o Jamesie, ale można było wyczuć, że kryło się za tym coś więcej, że nie została tam na tak długo bez powodu. – Poza tym moja rodzina posiada amerykańskie korzenie, chciałam lepiej poznać kraj, z którego wywodzili się Carterowie – dodała jeszcze; parę pokoleń przed narodzinami Sophii część Carterów przeniosła się do Anglii, choć w Ameryce nadal żyli ich dalecy krewni, którzy nie zdecydowali się na przenosiny. – Rzeczywiście są trochę inni, nie doświadczyli tego samego, co my w Anglii, a wiele ich zwyczajów może nieco zaskakiwać, tak samo, jak ich mogą zaskakiwać niektóre nasze zwyczaje. – Na przykład pewna skostniałość i zamiłowanie do tradycji, którymi cechowali się brytyjscy czarodzieje. – Więc mówisz, że byłaś w Indiach? Jak tam jest? Słyszałam o tym kraju tylko z opowieści, nic poza tym. – Ten kraj kojarzył jej się głównie z nieznośnym gorącem, wszechobecnym brudem i rozwarstwieniem społecznym, ale chętnie posłuchałaby o tym od kogoś, kto naprawdę tam był.
Zdawała sobie sprawę, że Elizabeth pod pewnymi względami miała trudniej, bo musiała spełniać wymagania narzucone przez rodzinę. O ile Sophia cieszyła się swobodą i nikt nie mówił jej, co wypada, a czego nie wypada jej robić, nikt nie próbował decydować za nią o jej życiu, tak Elizabeth zapewne musiała zawalczyć zarówno o swoją pracę, jak i zamieszkanie samej. Carter mogła ją w pewnym sensie za to podziwiać, że nie dawała się tak łatwo wepchnąć w narzucone ramy i poszukiwała własnej drogi.
- To dobrze – powiedziała więc. – Choć dla mnie to i tak pewna abstrakcja, bo takie życie też znam tylko i wyłącznie z opowieści. Nigdy nie musiałam się obawiać reakcji rodziny ani wybierać między ich oczekiwaniami a własnym szczęściem. – Znowu upiła łyk herbaty; cieszyła się, że urodziła się wśród tolerancyjnych Carterów, miała zwyczajne życie i nikt nie trzymał jej w pozłacanej klatce. Była wolna.
Spodobało jej się też, że nawet szlachetnie urodzona Elizabeth nie popierała obecnej mowy nienawiści, powiększania podziałów i dyskryminacji. To dobrze, że nie wszyscy byli zaślepieni i widzieli, że działo się coś bardzo złego. Pokiwała więc głową z aprobatą, a kącik jej ust uniósł się lekko ku górze, ale postanowiła nie rozwijać mocniej tematu poglądów, bo w obecnych czasach nie było bezpiecznym wypowiadanie ich głośno.
- Tak, i w pewnym sensie trochę mnie zainspirował, chociaż już w Hogwarcie zaczęłam myśleć o zostaniu aurorem – powiedziała. Niestety nie dane jej było uczyć się w Hogwarcie w tym samym czasie co jej brat, więc przez sporą część życia widywali się tylko w wakacje lub porozumiewali listownie. Dlatego Raiden był swego rodzaju mityczną postacią w oczach małej Sophii, a i później był dla niej w pewnym sensie wzorem, ale Carterowie byli rodziną, której członkowie często obejmowali posady związane z przestrzeganiem prawa, więc nie dziwił taki wybór zawodu u Sophii.
- Też się nad tym czasami zastanawiam, szczególnie ostatnio – rzekła cicho. To było nieprzyjemne uczucie, uświadomić sobie, że byli ludzie, dla których nie istniały granice, którzy posuwali się do naprawdę odrażających czynów. – Identyfikacja wciąż trwa, podobnie jak poszukiwania sprawców, choć z tego co mi wiadomo, pewne tropy są już sprawdzane. Trzeba także wymyślić stosowne scenariusze wydarzeń, które zostaną przekazane stronie mugolskiej – dodała; nie można było przecież powiedzieć ewentualnym krewnym ofiar, że ich bliscy zginęli wskutek czarnej magii. Sprawy, w których ofiarami byli mugole, były o tyle trudne, że wymagały pewnego kontaktu strony magicznej i mugolskiej, choć ta druga w większości przypadków nie miała pojęcia o wątkach magicznych. Jeśli zabitą przez czarodzieja ofiarę najpierw znajdowali mugole, dorabiali do tego własne teorie, korzystając z wiedzy znanej w ich świecie. W tym przypadku mieli do czynienia z uprowadzeniami niemagicznych w większości z biednych środowisk, zapewne nie posiadających rodziny, która mogłaby zauważyć ich zniknięcie. Sprawcy działali starannie, pragnąc zachować bezkarność, ale ktoś i tak namierzył ich kryjówkę, którą sprawdziła magiczna policja wraz z aurorami i ciała zostały już zabrane do dalszych badań, by ustalić jakich użyto na nich zaklęć.
- A czy ty uczestniczyłaś ostatnio w jakiejś szczególnej sprawie? – zapytała po chwili, rozglądając się; klienci, którzy wcześniej siedzieli kilka stolików dalej, wyszli, i oprócz nich pozostała tylko para staruszków w drugim końcu sali. Mimo to lepiej było wciąż mówić cicho i ostrożnie, i nie poruszać żadnych drażliwych szczegółów.
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
Ostatnim miejscem, które było dla niej niezwykle ważne było Cumberland. Rodowe ziemie, od wieków złączone z jej nazwiskiem i krwią. Mimo, że dzieciństwo spędziła w Londynie to często odwiedzała te ziemie, czasem nawet na długie tygodnie. Żyli tu jej dziadkowie, żył tam obecnie jej ojciec z siostrą. Czuła się emocjonalnie i sentymentalnie związana z Cumberland, domem już z powodu posiadanego przez nią nazwiska. Została nauczona kochać te ziemie, choć nawet gdyby były jej obce potrafiłaby docenić ich piękno. Była to Kraina Jezior, miejsce artystów i według niej najpiękniejsze tereny Anglii. Fascynująco było odnajdywać krajobrazy utrwalone na płótnie przez najlepszych artystów i na żywo podziwiać ich majestat. Cumberland, pełny bieli i błękitów, był miejscem, który szybko podbijał ludzkie serca. Dlatego tak źle się czasem czuła, gdy spotykała się z ojcem składała mu wizytę (była gościem), a nie wracała do domu (jak na domownika przystało).
- Amerykańskie korzenie? Tego się nie spodziewałam. Ale rozumiem chęć poznania bliżej swojej historii. Ja nie miałam wyboru i od dziecka byłam uczona historii rodu, ale były to bardzo interesujące lekcje. Dobrze jest wiedzieć skąd się pochodzi. - Były to jedne z tych lekcji, które naprawdę lubiła i chciała dowiedzieć się więcej. Lepsze to niż francuski. - Za każdym razem, gdy słyszę o Ameryce to albo zachwyty albo obelgi pod adresem tego kraju. Jak widać albo się ją kocha albo nienawidzi. Co ty wybierasz? - zapytała, choć patrząc jak dużo czasu tam spędziła to odpowiedź była jasna. Mimo, że miała przeczucie, że za zostaniem Sophii stało coś lub ktoś, ale nie drążyła tematu. Kobieta sama, by jej powiedziała gdyby chciała podzielić się tą informacją. Nie było to przesłuchanie, lecz miła rozmowa. - Indie są piękne, lecz tak zupełnie różne od naszego kraju, że trudno to sobie wyobrazić. Ja też nie poznałam ich "od wewnątrz", jako angielskie dziecko byłam traktowana inaczej i nie wszędzie mogłam pójść. - zacisnęła usta w wąską kreskę, ale nie powiedziała więcej. Sophia musiała sobie wyobrazić, że jako arystokratka i Angielka miała pewne ograniczenia. Indie poznała głównie przez opowieści miejscowych, którzy pracowali w ich posiadłości. Ale były momenty większej wolności, wtedy razem z rodzeństwem mogli pójść na targ czy zobaczyć obchody jednego z świąt.
-To masz bardzo duże szczęście. Miłość nie zawsze jest łatwa, również ta rodzinna. Trzeba o nią dbać, ale wydaje mi się, że ty to doskonale rozumiesz patrząc na twoje relacje z bratem. - zauważyła nie chcąc więcej rozmawiać o rodzie, zobowiązaniach i przyszłości. Od samego myślenia na ten temat czuła jakby głowa miała ją rozboleć. Nie zazdrościła też Carter tej wolności, którą posiadała. W tym momencie życia, w którym była doceniała swoją historie i drogę jaką przeszła.
- Ja byłam chyba na V roku, gdy wpadłam na ten genialny pomysł. Do tego czasu nie wiedziałam dokładnie co ze sobą zrobić i potem nagle zrozumiałam. To był dobry wybór. - Jej rodzina na pewno nie zgodziłaby się z tym stwierdzeniem, najpewniej by milczeli. Ale Elizabeth była szczęśliwa ze świadomością, że sama doszła do miejsca, w którym się obecnie znajduje.
- Sprawy z mugolami zawsze są skomplikowane, szczególnie z powodu biurokracji. Ja zawsze się do tego obawiam, że napiszę za dużo w raporcie albo za mało i będę musiała poprawiać. - Było to trochę stresujące, nie znała mugoli i spotkania z nimi były dla niej zaskakujące. Nawet gdy tylko oglądała ich z daleka. - A co do sprawy to nadal kontynuujemy śledztwo w sprawie morderstwa prostytutki. Ale żadna rodzina się nie zgłosiła, nie mamy żadnych świadków, prócz sąsiadki, której nie można w pełni ufać, bo to jednak starsza pani, która uwielbia sensacje. - poskarżyła się kończąc swój kubek czekolady i zadowolona westchnęła.
- Amerykańskie korzenie? Tego się nie spodziewałam. Ale rozumiem chęć poznania bliżej swojej historii. Ja nie miałam wyboru i od dziecka byłam uczona historii rodu, ale były to bardzo interesujące lekcje. Dobrze jest wiedzieć skąd się pochodzi. - Były to jedne z tych lekcji, które naprawdę lubiła i chciała dowiedzieć się więcej. Lepsze to niż francuski. - Za każdym razem, gdy słyszę o Ameryce to albo zachwyty albo obelgi pod adresem tego kraju. Jak widać albo się ją kocha albo nienawidzi. Co ty wybierasz? - zapytała, choć patrząc jak dużo czasu tam spędziła to odpowiedź była jasna. Mimo, że miała przeczucie, że za zostaniem Sophii stało coś lub ktoś, ale nie drążyła tematu. Kobieta sama, by jej powiedziała gdyby chciała podzielić się tą informacją. Nie było to przesłuchanie, lecz miła rozmowa. - Indie są piękne, lecz tak zupełnie różne od naszego kraju, że trudno to sobie wyobrazić. Ja też nie poznałam ich "od wewnątrz", jako angielskie dziecko byłam traktowana inaczej i nie wszędzie mogłam pójść. - zacisnęła usta w wąską kreskę, ale nie powiedziała więcej. Sophia musiała sobie wyobrazić, że jako arystokratka i Angielka miała pewne ograniczenia. Indie poznała głównie przez opowieści miejscowych, którzy pracowali w ich posiadłości. Ale były momenty większej wolności, wtedy razem z rodzeństwem mogli pójść na targ czy zobaczyć obchody jednego z świąt.
-To masz bardzo duże szczęście. Miłość nie zawsze jest łatwa, również ta rodzinna. Trzeba o nią dbać, ale wydaje mi się, że ty to doskonale rozumiesz patrząc na twoje relacje z bratem. - zauważyła nie chcąc więcej rozmawiać o rodzie, zobowiązaniach i przyszłości. Od samego myślenia na ten temat czuła jakby głowa miała ją rozboleć. Nie zazdrościła też Carter tej wolności, którą posiadała. W tym momencie życia, w którym była doceniała swoją historie i drogę jaką przeszła.
- Ja byłam chyba na V roku, gdy wpadłam na ten genialny pomysł. Do tego czasu nie wiedziałam dokładnie co ze sobą zrobić i potem nagle zrozumiałam. To był dobry wybór. - Jej rodzina na pewno nie zgodziłaby się z tym stwierdzeniem, najpewniej by milczeli. Ale Elizabeth była szczęśliwa ze świadomością, że sama doszła do miejsca, w którym się obecnie znajduje.
- Sprawy z mugolami zawsze są skomplikowane, szczególnie z powodu biurokracji. Ja zawsze się do tego obawiam, że napiszę za dużo w raporcie albo za mało i będę musiała poprawiać. - Było to trochę stresujące, nie znała mugoli i spotkania z nimi były dla niej zaskakujące. Nawet gdy tylko oglądała ich z daleka. - A co do sprawy to nadal kontynuujemy śledztwo w sprawie morderstwa prostytutki. Ale żadna rodzina się nie zgłosiła, nie mamy żadnych świadków, prócz sąsiadki, której nie można w pełni ufać, bo to jednak starsza pani, która uwielbia sensacje. - poskarżyła się kończąc swój kubek czekolady i zadowolona westchnęła.
Zamyśliła się na moment, rozmyślając o tych wszystkich wyjątkowych chwilach i miejscach, które miały wpływ na to, kim była obecnie. Każdy zapewne miał w swoim życiu podobne momenty, które rozpamiętywał nawet po latach, bo w jakiś sposób zaznaczyły się w jego życiu. W przypadku Sophii na pewno było to dzieciństwo w Londynie, Hogwart, ale i ten dwuletni wyjazd, podczas którego posmakowała nie tylko smaku przygody i pewnej niezależności, ale i uczuć. Ten powrót do korzeni był ważny na wielu płaszczyznach, ale później dobiegł końca i znowu wróciła tutaj – bo to tu tak naprawdę był jej prawdziwy dom i najwyraźniej to tu miała coś ważnego do zrobienia, skoro los nakazał jej powrót.
- Cóż, to było dawno i pewnie niewielu ludzi o tym wie. Myślę jednak, że dobrze znać swoje korzenie i swoje miejsce w świecie. – Może to nie było bardzo praktyczne i niezbędne, ale ciekawe, w pewnym sensie pomagające lepiej zrozumieć siebie. Była tego świadoma nawet Sophia, czarownica półkrwi, której nigdy nie wpajano głębokiego zamiłowania do przeszłości i pochodzenia, nie uczono jej chełpienia się znakomitymi przodkami, jak zapewne miało to miejsce w szlacheckich rodach, które wciąż trzymały się swoich tradycji i zwyczajów. Ale nawet nieszlachetni czarodzieje mieli swoją historię, nawet, jeśli nie trwali przy niej z taką skrupulatnością, choć w jakiś sposób starali się pamiętać o wartościach przodków. Ojciec wpoił jej, jak ważna w świecie jest sprawiedliwość, prawość i wierność swoim przekonaniom.
- Cóż... Wydaje mi się, że ten kraj zawsze będzie zajmować jakieś miejsce w moim sercu, w końcu spędziłam tam kawałek swojego życia – odpowiedziała. Były to jej dwa lata życia, miała tam daleką rodzinę, tam urodził się, żył i umarł James Westwood, po którym pozostał jej tylko pierścionek oraz trochę zdjęć i listów. I wspomnienia. Tam poznała siebie z zupełnie innej strony, musiała też przewartościować niektóre swoje priorytety.
- Podejrzewam, że wielu ludzi może czuć podobnie, jeśli spędzi gdzieś pewien wycinek swojego życia, lub jeśli z danym miejscem łączą go... inne wydarzenia lub osoby – dodała nieco lakonicznie, pijąc herbatę; prawie się kończyła.
Wysłuchała słów Elizabeth zarówno o pobycie w Indiach i relacjach z rodziną, które następnie przeszły w sprawy bardziej zawodowe.
- Też nie żałuję swojego wyboru. Nie wiem, czy mogłabym być kimś innym, niż aurorem – przyznała cicho; nawet ten krótki moment zwątpienia, którego doznała w Ameryce, nie miał teraz znaczenia, liczyło się tu i teraz. Spełniła marzenie z młodości, starała się postępować właściwie i być dobrym aurorem. Nawet, jeśli pewne sprawy wydawały się komplikować.
- Rozumiem. Nie jest łatwo, my też mamy pewne problemy. Zostaje tylko mieć nadzieję, że w końcu uda się odkryć coś, co pomoże wpaść na właściwy ślad – powiedziała, dopijając herbatę.
Porozmawiały jeszcze chwilę, nie tylko o pracy, ale i o innych sprawach. W którymś momencie w kawiarni pojawili się nowi klienci, więc należało przerwać zawodowe tematy; nawet jeśli rozmawiały cicho i siedziały w oddaleniu, a także nie rozmawiały o szczególnie drażliwych szczegółach, istniało ryzyko, że ktoś mógłby coś usłyszeć. Mimo to mogła trochę inaczej spojrzeć na Elizabeth Fawley. Mimo różnic w pochodzeniu teraz obie były aurorami, musiały niekiedy współpracować, a do tego potrzebne było pewne zaufanie.
Po rozmowie pożegnały się; wiedziała, że pewnie wkrótce znowu spotkają się w Biurze. I że to spotkanie pewnie nie będzie ostatnim, nawet jeśli większość kolejnych zapewne będzie czysto zawodowa.
| zt. dla Sophii
- Cóż, to było dawno i pewnie niewielu ludzi o tym wie. Myślę jednak, że dobrze znać swoje korzenie i swoje miejsce w świecie. – Może to nie było bardzo praktyczne i niezbędne, ale ciekawe, w pewnym sensie pomagające lepiej zrozumieć siebie. Była tego świadoma nawet Sophia, czarownica półkrwi, której nigdy nie wpajano głębokiego zamiłowania do przeszłości i pochodzenia, nie uczono jej chełpienia się znakomitymi przodkami, jak zapewne miało to miejsce w szlacheckich rodach, które wciąż trzymały się swoich tradycji i zwyczajów. Ale nawet nieszlachetni czarodzieje mieli swoją historię, nawet, jeśli nie trwali przy niej z taką skrupulatnością, choć w jakiś sposób starali się pamiętać o wartościach przodków. Ojciec wpoił jej, jak ważna w świecie jest sprawiedliwość, prawość i wierność swoim przekonaniom.
- Cóż... Wydaje mi się, że ten kraj zawsze będzie zajmować jakieś miejsce w moim sercu, w końcu spędziłam tam kawałek swojego życia – odpowiedziała. Były to jej dwa lata życia, miała tam daleką rodzinę, tam urodził się, żył i umarł James Westwood, po którym pozostał jej tylko pierścionek oraz trochę zdjęć i listów. I wspomnienia. Tam poznała siebie z zupełnie innej strony, musiała też przewartościować niektóre swoje priorytety.
- Podejrzewam, że wielu ludzi może czuć podobnie, jeśli spędzi gdzieś pewien wycinek swojego życia, lub jeśli z danym miejscem łączą go... inne wydarzenia lub osoby – dodała nieco lakonicznie, pijąc herbatę; prawie się kończyła.
Wysłuchała słów Elizabeth zarówno o pobycie w Indiach i relacjach z rodziną, które następnie przeszły w sprawy bardziej zawodowe.
- Też nie żałuję swojego wyboru. Nie wiem, czy mogłabym być kimś innym, niż aurorem – przyznała cicho; nawet ten krótki moment zwątpienia, którego doznała w Ameryce, nie miał teraz znaczenia, liczyło się tu i teraz. Spełniła marzenie z młodości, starała się postępować właściwie i być dobrym aurorem. Nawet, jeśli pewne sprawy wydawały się komplikować.
- Rozumiem. Nie jest łatwo, my też mamy pewne problemy. Zostaje tylko mieć nadzieję, że w końcu uda się odkryć coś, co pomoże wpaść na właściwy ślad – powiedziała, dopijając herbatę.
Porozmawiały jeszcze chwilę, nie tylko o pracy, ale i o innych sprawach. W którymś momencie w kawiarni pojawili się nowi klienci, więc należało przerwać zawodowe tematy; nawet jeśli rozmawiały cicho i siedziały w oddaleniu, a także nie rozmawiały o szczególnie drażliwych szczegółach, istniało ryzyko, że ktoś mógłby coś usłyszeć. Mimo to mogła trochę inaczej spojrzeć na Elizabeth Fawley. Mimo różnic w pochodzeniu teraz obie były aurorami, musiały niekiedy współpracować, a do tego potrzebne było pewne zaufanie.
Po rozmowie pożegnały się; wiedziała, że pewnie wkrótce znowu spotkają się w Biurze. I że to spotkanie pewnie nie będzie ostatnim, nawet jeśli większość kolejnych zapewne będzie czysto zawodowa.
| zt. dla Sophii
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
Na każdym kroku dostrzegała różnice między nimi. Od urodzenia, po wychowanie czy wiek. Wszystko to jednak nie miało znaczenia, gdyż równie wiele je łączyło. Wspólny zawód, który mimowolnie pełnił najistotniejszą część ich życia, a już na pewno najbardziej pochłaniającą. Nie potrafiła sobie wyobrazić dzieciństwa Sophii, wydawało się jej niemożliwe dorastać bez guwernantek i codziennych lekcji. Ale zarazem była ciekawa, nawet jeśli bardzo szanowała swoją rodzinę i to co od niej uzyskała. Po prostu była ciekawa jak wygląda inne życie.
-Zgadzam się z tobą, w gorszych chwilach dodaje mi to otuchy. Nawet jeśli brzmi to niezrozumiale. - powiedziała oglądać się dookoła na wypełniający się lokal. Uważała, że nawet osoby o innym statusie krwi powinny pamiętać o swoich przodkach i przeszłości. Arystokraci nie wykupili tego na własność, czerpanie siły z historii nie ograniczało się tylko dla dobrze urodzonych. Każda rodzina ma swoje ciemne i jasne strony. Jej ojciec zawsze mówi, że wiele trupów pochowanych jest w ogródkach i spodziewała się, że nie dotyczy to tylko arystokracji.
- Sama będę musiała się pewnego dnia wybrać do Stanów i ocenić. Nie wiem czy powinnam nastawić się pozytywne i dać się zawieść czy negatywnie i dać się zaskoczyć. - stwierdziła lekko się uśmiechając, choć nie wyobrażała sobie szybkiej podróży za ocean. Była w dobrym miejscu w swoim życiu, dosyć nerwowym i szybko zmieniającym się, ale odpowiednim dla niej. Nadal uważała, że nie ma piękniejszego miejsca na Ziemi niż Brytania, a już na pewno Cumberland.
Gdy pomyślała, że mogłaby być kimś innym a nie aurorem przeszedł ją dreszcz po plecach. Czuła się doskonale w szatach aurora, wręcz naturalnie.
- Ja w tym momencie sobie tego nie wyobrażam, nawet nie chce o tym myśleć. Zbyt bardzo kocham ten zawód. - zauważyła, lecz zarazem gdzieś z tyłu głowy miała głosik, który mówił jej, że może nie potrwa to długo. Wiedziała, że kobiety po wyjściu za mąż często rzucały prace i żegnały się z karierą. Była to kolejna myśl blokowana przez nią, wręcz wyrzucana z jej głowy.
- Uważam, że to niesprawiedliwe jak często rozwiązanie danej sprawy zależy od szczęścia. Wykonujemy nasza pracę metodycznie, sprawdzamy wszystkie poszlaki a czasem i tak możemy zawieść. Mam takie sprawy, które do dzisiaj nie dają mi spokoju. - zdradziła nie mówiąc więcej. Każdy auror miał takie przypadki, których nie mógł rozwiązać i które mu ciążyły. Elizabeth powracała czasem do nich z nadzieją na coś nowego, najczęściej odczuwała rozczarowanie. Gdy obie skończyły swoje napoje nie zostało im nic innego jak pożegnać się i zwolnić miejsce dla nowych klientów. Uważała, że było to udane spotkanie i dowiedziała się czegoś nowego o Sophii.
zt dla Elizabeth.
-Zgadzam się z tobą, w gorszych chwilach dodaje mi to otuchy. Nawet jeśli brzmi to niezrozumiale. - powiedziała oglądać się dookoła na wypełniający się lokal. Uważała, że nawet osoby o innym statusie krwi powinny pamiętać o swoich przodkach i przeszłości. Arystokraci nie wykupili tego na własność, czerpanie siły z historii nie ograniczało się tylko dla dobrze urodzonych. Każda rodzina ma swoje ciemne i jasne strony. Jej ojciec zawsze mówi, że wiele trupów pochowanych jest w ogródkach i spodziewała się, że nie dotyczy to tylko arystokracji.
- Sama będę musiała się pewnego dnia wybrać do Stanów i ocenić. Nie wiem czy powinnam nastawić się pozytywne i dać się zawieść czy negatywnie i dać się zaskoczyć. - stwierdziła lekko się uśmiechając, choć nie wyobrażała sobie szybkiej podróży za ocean. Była w dobrym miejscu w swoim życiu, dosyć nerwowym i szybko zmieniającym się, ale odpowiednim dla niej. Nadal uważała, że nie ma piękniejszego miejsca na Ziemi niż Brytania, a już na pewno Cumberland.
Gdy pomyślała, że mogłaby być kimś innym a nie aurorem przeszedł ją dreszcz po plecach. Czuła się doskonale w szatach aurora, wręcz naturalnie.
- Ja w tym momencie sobie tego nie wyobrażam, nawet nie chce o tym myśleć. Zbyt bardzo kocham ten zawód. - zauważyła, lecz zarazem gdzieś z tyłu głowy miała głosik, który mówił jej, że może nie potrwa to długo. Wiedziała, że kobiety po wyjściu za mąż często rzucały prace i żegnały się z karierą. Była to kolejna myśl blokowana przez nią, wręcz wyrzucana z jej głowy.
- Uważam, że to niesprawiedliwe jak często rozwiązanie danej sprawy zależy od szczęścia. Wykonujemy nasza pracę metodycznie, sprawdzamy wszystkie poszlaki a czasem i tak możemy zawieść. Mam takie sprawy, które do dzisiaj nie dają mi spokoju. - zdradziła nie mówiąc więcej. Każdy auror miał takie przypadki, których nie mógł rozwiązać i które mu ciążyły. Elizabeth powracała czasem do nich z nadzieją na coś nowego, najczęściej odczuwała rozczarowanie. Gdy obie skończyły swoje napoje nie zostało im nic innego jak pożegnać się i zwolnić miejsce dla nowych klientów. Uważała, że było to udane spotkanie i dowiedziała się czegoś nowego o Sophii.
zt dla Elizabeth.
Do zamknięcia nie zostało dużo czasu, zaledwie godzina, którą zamierzała poświęcić na wstępne sprzątanie lokalu, by opuścić progi Czekoladowej Perły punktualnie. Bo chociaż lubiła to miejsce, właścicielkę i ludzi – przynajmniej niektórych, nie zawsze przecież trafiała na przyjazną klientelę – przychodzących na nurkujące w mleku czekoladowe rybki, tak niektóre dni dłużyły się wyjątkowo, przytłaczając młodą pierś ogromnym znużeniem. Dzisiejszy dzień do takich też należał, gdy pogoda przechodziła kolejne załamanie, racząc ich pierwszym od zakończenia festiwalu powiewem chłodnego wiatru i chmurami, kłębiącymi się nad Londynem, zwiastującymi co najmniej burzę, jeśli nie armagedon czy inną nieszczególnie przyjemną niespodziankę, a co za tym szło: znaczna część osób raczej zapobiegawczo nie oddalała się od miejsc zamieszkania, pozostawiając lokal pod koniec dnia pustym. Nie trudno było im się dziwić; słyszała o wielu wypadkach po wybuchu anomalii w maju, jak i dzisiejszy artykuł w gazecie o ogłoszeniu stanu wojennego dodatkowo wzmagał wszechobecny niepokój, również w niej.
Nie sądziła jednak, by to cokolwiek zmieniało w dotychczasowym życiu społeczeństwa, poza ogólnym strachem i patrzeniem krzywo na każdą mijaną osobę, co towarzyszyło im już wcześniej; każdy musiał pracować, nie było mowy o odrzuceniu swoich obowiązków tylko ze względów bezpieczeństwa, a przynajmniej ona nie mogła sobie na to pozwolić, obiecując uroczej pani Hucklestone swoją pomoc. Złożona obietnica znaczyła dla niej bardzo dużo i nie mogła jej złamać, nawet jeśli dzielnica, w której pracowała, nie należała do bezpiecznych jeszcze przed ogłoszeniem stanu wojennego. Krzątając się smętnie po pomieszczeniu, nie wiedziała, czy odziedziczyła dar przewidywania pogody, czy ta po prostu nie była już tak nieprzewidywalna, gdy po krótkim wgapianiu się w witrynę dostrzegła pierwsze krople deszczu. Te wzmagały się zresztą z każdą chwilą, kiedy nagle usłyszała pierwsze, burzowe wyładowanie nieopodal.
Podskoczyła, bo chociaż lubiła burzę, tak jedynie wtedy, gdy znajdowała się bezpiecznie w swoim pokoju, i w efekcie przypadkowo szklaną misę na ziemię. Naczynie roztrzaskało się na drobne kawałeczki tuż pod jej stopami, dlatego niewiele myśląc pochyliła się i jęła zbierania większych odłamków, gdy te mniejsze wbiły się w miękkie palce. Niestety, o ile nie upuściły krwi z dłoni czarownicy, tak były na tyle małe, że w nikłym świetle pomieszczenia nie była w stanie w miarę sprawnie się ich pozbyć bez pomocy różdżki; wolała nie ryzykować z magią.
* * *like a flower made of iron
Primrose Sprout
Zawód : złodziejka ciastek; pomocnica w Czekoladowej Perle
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
W walce między sercem a mózgiem zwycięża w końcu żołądek.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Obiecał. Po raz kolejny obiecał małej, że tym razem wróci trochę wcześniej, tak, by udało im się wyjść na dłuższy spacer z Funtem – psidwakiem przygarniętym jakiś czas temu po niezliczonych miesiącach próśb i przemyślanych argumentów, jakimi był atakowany co wieczór przy kolacji. Nie miał ostatnio dość czasu, by spędzić więcej niż parę chwil z siostrzenicą. Co jakiś czas w pracy nachodziło go falami poczucie winy i obawa, że maleństwo wkrótce zdystansuje się od niego. O ile były to myśli zupełnie nieracjonalne, i tak złożył dziewczynce obietnicę, by nieco je zagłuszyć. Jak było z każdym danym słowem, miał szczere intencje go dotrzymać, a jednak wyszło jak zwykle. Zmuszony był wysłać sowę do opiekunki siedzącej z małą w domu z prośbą, by jednak została dłużej. Aldrichowi przybyło pacjentów, więc opuścił szpital tuż przed zmierzchem. W przypływie inicjatywy, zahaczył w drodze powrotnej o cukiernię w dzielnicy portowej.
- Dobry wieczór. – rzucił na wejściu, od razu odczuwając dobre wibracje w powietrzu przesyconym zapachem czekolady. Widok słodkości piętrzących się za szkłem sprawił, że Aldrichowi błyskawicznie pociekła ślinka, a nastrój chwilowo także się poprawił. Owszem, wiedział, jak niewychowawcze może okazać się rekompensowanie własnych rodzicielskich niedociągnięć przynoszeniem do domu takich drobiazgów jak pyszne czekoladowe ciasto, ale poczuł w głębi serca, że wszyscy w domu a Earl’s Court potrzebują gastronomicznego zastrzyku endorfin, a tort to najkrótsza droga do osiągnięcia tego celu.
Jego powitanie nie dało się słyszeć, zbiegło się bowiem w czasie z głośnym hukiem grzmotu. Burza krążąca nad miastem od dłuższego czasu, dokładając swoje trzy grosze do ogólnego rozdrażnienia, które także Aldrichowi udzieliło się niestety, wreszcie zdecydowała się uderzyć.
- Oho – hałas jakoś szczególnie go nie przeraził. Nie bał się burzy nawet w dzieciństwie, chociaż nigdy też nie należał do entuzjastów przyglądania się błyskawicom przez okno. Pogoda była, w porównaniu z tym, co działo się jeszcze miesiąc temu, raczej zwyczajna, typowo sierpniowa, nie było na co narzekać. – Zaraz lunie. – ale ponieważ narzekanie na pogodę jest na Wyspach Brytyjskich czymś na kształt sportu narodowego, napomknął o nadchodzącym deszczu markotnym tonem. Planował wrócić do domu na piechotę, a ulewa mogła pokrzyżować mu te plany.
- Jest tu kto? – dopiero teraz zauważywszy, że nikt nie odwzajemnił jego powitania, podszedł do lady i zajrzał za nią. Tam dostrzegł pochyloną ekspedientkę i coś, co bez wątpliwie było odłamkami szkła. – Panienko? Wszystko w porządku?
- Dobry wieczór. – rzucił na wejściu, od razu odczuwając dobre wibracje w powietrzu przesyconym zapachem czekolady. Widok słodkości piętrzących się za szkłem sprawił, że Aldrichowi błyskawicznie pociekła ślinka, a nastrój chwilowo także się poprawił. Owszem, wiedział, jak niewychowawcze może okazać się rekompensowanie własnych rodzicielskich niedociągnięć przynoszeniem do domu takich drobiazgów jak pyszne czekoladowe ciasto, ale poczuł w głębi serca, że wszyscy w domu a Earl’s Court potrzebują gastronomicznego zastrzyku endorfin, a tort to najkrótsza droga do osiągnięcia tego celu.
Jego powitanie nie dało się słyszeć, zbiegło się bowiem w czasie z głośnym hukiem grzmotu. Burza krążąca nad miastem od dłuższego czasu, dokładając swoje trzy grosze do ogólnego rozdrażnienia, które także Aldrichowi udzieliło się niestety, wreszcie zdecydowała się uderzyć.
- Oho – hałas jakoś szczególnie go nie przeraził. Nie bał się burzy nawet w dzieciństwie, chociaż nigdy też nie należał do entuzjastów przyglądania się błyskawicom przez okno. Pogoda była, w porównaniu z tym, co działo się jeszcze miesiąc temu, raczej zwyczajna, typowo sierpniowa, nie było na co narzekać. – Zaraz lunie. – ale ponieważ narzekanie na pogodę jest na Wyspach Brytyjskich czymś na kształt sportu narodowego, napomknął o nadchodzącym deszczu markotnym tonem. Planował wrócić do domu na piechotę, a ulewa mogła pokrzyżować mu te plany.
- Jest tu kto? – dopiero teraz zauważywszy, że nikt nie odwzajemnił jego powitania, podszedł do lady i zajrzał za nią. Tam dostrzegł pochyloną ekspedientkę i coś, co bez wątpliwie było odłamkami szkła. – Panienko? Wszystko w porządku?
Aldrich McKinnon
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I am and always will be the optimist. The hoper of far-flung hopes and the dreamer of improbable dreams.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W pierwszym momencie uznała, że przecież to nic, zwykłe skaleczenie, które nawet niespecjalnie jeszcze boli, ale potem zwyciężyła dyscyplina i logika, i błyskawiczne przypomnienie nauk mamy i Pomony. Najpierw podniosła się z kolan, coby przypadkiem nie skaleczyć również ich i odrzuciła pomysł zbierania szkła dłońmi, skoro pozostała jej na ten moment tylko jedna sprawna. Dopiero po tym zorientowała się, że jest obserwowana, choć nie wiedziała jak długo i właściwie w której sekundzie tego absurdalnego przedstawienia nieznajomy zjawił się w kawiarni; jeśli od początku, to widział zapewne jej spektakularny podskok, co napawało czarownicę lekkim zażenowaniem.
– Nie zauważyłam pana – powiedziała uśmiechając się przepraszająco i unosząc jedną z brwi, posłała Aldrichowi uważne spojrzenie. W życiu nauczyła się obserwować, przyglądać, dostrzegać nawet najdrobniejsze detale, które niejednokrotnie ocaliły jej skórę, jednak wysoki, szczupły chłopak nie wydawał się jej groźny. Właściwie sprawiał wrażenie całkiem sympatycznego, o ile ktokolwiek w zaistniałych okolicznościach posiadał jeszcze odrobinę pogody ducha, potrafiąc okazać ją obcym ludziom, lecz z drugiej strony: w dzisiejszych czasach ponoć nie wolno było nikomu ufać a pozory potrafiły mylić, o czym przekonała się kilkukrotnie podczas edukacji szkolnej. Odrzuciła jednak nachalne myśli, zauważając, że zbiorowa panika zaczęła powoli udzielać się również jej.
– Zaskoczyła mnie burza – kontynuowała więc, spoglądając na nieco opuchniętą dłoń. O udzieleniu sobie pierwszej pomocy zapomniała, jak zwykle zresztą, i dziwiła się, że nie dostała jeszcze ani razu w prezencie eliksiru na poprawienie pamięci – i stłukłam misę, ale wszystko jest pod kontrolą – szybko schowała rękę za plecy, spoglądając prosto w oczy nieznajomego, jakby tym samym zamierzała przekonać go, że nie kłamie, ale cóż, jako sproutówna z krwi i kości nie potrafiła szczególnie dobrze kłamać. Czasami miała wrażenie, że pomimo skomplikowanej natury dało się z niej – i nie tylko z niej – czytać jak z otwartej księgi.
– W czym mogę pomóc? Proponuję rozgrzewającą herbatę i ciastko na poprawienie nastroju – przecież była w pracy, nie mogła więc dalej mamić potencjalnego klienta swoją niezdarnością i strachem przed burzą, szczególnie, że za oknem lunęło jak z cebra, przez co utknęli w swoim towarzystwie na nieokreślony czas.
– Nie zauważyłam pana – powiedziała uśmiechając się przepraszająco i unosząc jedną z brwi, posłała Aldrichowi uważne spojrzenie. W życiu nauczyła się obserwować, przyglądać, dostrzegać nawet najdrobniejsze detale, które niejednokrotnie ocaliły jej skórę, jednak wysoki, szczupły chłopak nie wydawał się jej groźny. Właściwie sprawiał wrażenie całkiem sympatycznego, o ile ktokolwiek w zaistniałych okolicznościach posiadał jeszcze odrobinę pogody ducha, potrafiąc okazać ją obcym ludziom, lecz z drugiej strony: w dzisiejszych czasach ponoć nie wolno było nikomu ufać a pozory potrafiły mylić, o czym przekonała się kilkukrotnie podczas edukacji szkolnej. Odrzuciła jednak nachalne myśli, zauważając, że zbiorowa panika zaczęła powoli udzielać się również jej.
– Zaskoczyła mnie burza – kontynuowała więc, spoglądając na nieco opuchniętą dłoń. O udzieleniu sobie pierwszej pomocy zapomniała, jak zwykle zresztą, i dziwiła się, że nie dostała jeszcze ani razu w prezencie eliksiru na poprawienie pamięci – i stłukłam misę, ale wszystko jest pod kontrolą – szybko schowała rękę za plecy, spoglądając prosto w oczy nieznajomego, jakby tym samym zamierzała przekonać go, że nie kłamie, ale cóż, jako sproutówna z krwi i kości nie potrafiła szczególnie dobrze kłamać. Czasami miała wrażenie, że pomimo skomplikowanej natury dało się z niej – i nie tylko z niej – czytać jak z otwartej księgi.
– W czym mogę pomóc? Proponuję rozgrzewającą herbatę i ciastko na poprawienie nastroju – przecież była w pracy, nie mogła więc dalej mamić potencjalnego klienta swoją niezdarnością i strachem przed burzą, szczególnie, że za oknem lunęło jak z cebra, przez co utknęli w swoim towarzystwie na nieokreślony czas.
* * *like a flower made of iron
Primrose Sprout
Zawód : złodziejka ciastek; pomocnica w Czekoladowej Perle
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
W walce między sercem a mózgiem zwycięża w końcu żołądek.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Prawie ucieszył się z trafnie przepowiedzianej zmiany pogody (trening jednak naprawdę czyni mistrza), kiedy po zaledwie kilku minutach od wypowiedzenia słów o deszczu pierwsze krople uderzyły w okna cukierni. Prawdę rzekłszy jednak, Aldrich nawet ich nie usłyszał. W całości skupił się na drobnym wypadku, który miał przed chwilą miejsce. Nie widział, jak młodziutka pomocnica podskoczyła ze strachu, a mimo to patrzyła na niego tak, że aż zląkł się przez chwilę, czy przypadkiem nie udało mu się czegoś przeskrobać przechodząc przez próg.
- Nic nie szkodzi… – bąknął automatycznie, raz po raz zaglądając za ladę. Być może zachowywał się niegrzecznie, w końcu wpadał do cukierni tylko na chwilę w charakterze klienta, mimo to jednak przejął się.
- Dziękuję bardzo, ale nie mam zbyt wiele czasu. Wpadłem tylko po coś na wynos. – wyjaśnił, starając się skupić na swojej sprawie. Coś jednak przez cały czas mu przeszkadzało, w jakimś zakątku myśli paliła się czerwona lampka. Czy było to coś w postawie ekspedientki, a może jej głosie – Aldrich cały czas szukał, aż w końcu dostrzegł, że dziewczyna za plecami trzyma poranioną od odłamków szkła rękę.
- Jakie ciastko, przecież pani krwawi. – oburzył się, chociaż nie wrogością wymierzoną w sklepikarkę na podobieństwo ostrza. Zdenerwował się raczej na samą obecność bólu i przypadek, który skumulował tak wiele nieprzyjemności akurat w tym miejscu i czasie. Podobnie jak Primrose, wielu czarodziejów, w tym czasem także i on, coraz częściej rezygnowało z używania magii do drobnych czynności w domu albo w pracy. Trudno było się temu dziwić, przez te kilka miesięcy minionych pod znakiem anomalii każdy już nauczył się, że czasem nie warto ryzykować. Faktem jednak było, że czarodzieje pozbawieni wygody używania czarów częściej ulegali takim niewielkim uszkodzeniom. Na szczęście Aldrich był przyzwyczajony do radzenia sobie z nimi i niewiele myśląc, wyciągnął dłoń do dziewczyny za ladą. W drugiej szybko znalazła się różdżka gotowa do działania. – Proszę mi pozwolić na to spojrzeć, jestem uzdrowicielem. – trochę głupio zrobiło mu się, gdy wyskoczył z tą informacją jak lufa z krzaków, ale po krótkim namyśle uznał, że ma spore szanse przekonać tym zdaniem kobietę, by zaufała nieznajomemu. Sam by nie zaufał.
- Nie sądziłem, że jeszcze dzisiaj poproszę kogoś o rękę. – po krótkiej chwili ciszy spróbował zażartować, by atmosfera – znacznie bardziej ponura, od chwili gdy się rozpadało – nieco zelżała.
- Nic nie szkodzi… – bąknął automatycznie, raz po raz zaglądając za ladę. Być może zachowywał się niegrzecznie, w końcu wpadał do cukierni tylko na chwilę w charakterze klienta, mimo to jednak przejął się.
- Dziękuję bardzo, ale nie mam zbyt wiele czasu. Wpadłem tylko po coś na wynos. – wyjaśnił, starając się skupić na swojej sprawie. Coś jednak przez cały czas mu przeszkadzało, w jakimś zakątku myśli paliła się czerwona lampka. Czy było to coś w postawie ekspedientki, a może jej głosie – Aldrich cały czas szukał, aż w końcu dostrzegł, że dziewczyna za plecami trzyma poranioną od odłamków szkła rękę.
- Jakie ciastko, przecież pani krwawi. – oburzył się, chociaż nie wrogością wymierzoną w sklepikarkę na podobieństwo ostrza. Zdenerwował się raczej na samą obecność bólu i przypadek, który skumulował tak wiele nieprzyjemności akurat w tym miejscu i czasie. Podobnie jak Primrose, wielu czarodziejów, w tym czasem także i on, coraz częściej rezygnowało z używania magii do drobnych czynności w domu albo w pracy. Trudno było się temu dziwić, przez te kilka miesięcy minionych pod znakiem anomalii każdy już nauczył się, że czasem nie warto ryzykować. Faktem jednak było, że czarodzieje pozbawieni wygody używania czarów częściej ulegali takim niewielkim uszkodzeniom. Na szczęście Aldrich był przyzwyczajony do radzenia sobie z nimi i niewiele myśląc, wyciągnął dłoń do dziewczyny za ladą. W drugiej szybko znalazła się różdżka gotowa do działania. – Proszę mi pozwolić na to spojrzeć, jestem uzdrowicielem. – trochę głupio zrobiło mu się, gdy wyskoczył z tą informacją jak lufa z krzaków, ale po krótkim namyśle uznał, że ma spore szanse przekonać tym zdaniem kobietę, by zaufała nieznajomemu. Sam by nie zaufał.
- Nie sądziłem, że jeszcze dzisiaj poproszę kogoś o rękę. – po krótkiej chwili ciszy spróbował zażartować, by atmosfera – znacznie bardziej ponura, od chwili gdy się rozpadało – nieco zelżała.
Aldrich McKinnon
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I am and always will be the optimist. The hoper of far-flung hopes and the dreamer of improbable dreams.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czarownica pokiwała głową z lekkim politowaniem, kiedy przez okno widziała szalejącą ulewę i niemożność opuszczenia lokalu, jednak nie powiedziała już nic – siłą przecież nie zamierzała tutaj nikogo trzymać, a ewentualne wyrzuty sumienia, czy aby przypadkiem Aldrich nie rozchoruje się po przebieżce w deszczu i zimnie, jakoś była w stanie w sobie stłumić. Mimo to czuła, że krótka wizyta przedłuży się, i nie pomyliła się, gdy zaproponował swoją pomoc.
– Nie chciałabym robić kłopotu, skoro się pan śpieszy – wiedziała jednak, że nie ma sensu dyskutować i stawiać na swoim; potrafiła bez problemu przyjąć czyjąś pomoc, wiedząc, że prędzej czy później w jakiś sposób się odpłaci. Tutaj, chociaż go nie znała i prawdopodobieństwo kolejnego spotkania było niewielkie, też zamierzała wymyślić rekompensatę. Może ciastka? Albo czekoladowe rybki? Nikt nie przechodził obok nich obojętnie, a ci, którzy przechodzili zaliczali się do grona osób podejrzanych i niegodnych zaufania.
– Nie sądziłam, że się zgodzę. Mam nadzieję, że nie pożaluję – odparła równie żartobliwie, po czym wysunęła w stronę mężczyzny skaleczoną dłoń, rzucając nieszczególnie przyjazne spojrzenie na różdżkę – ale to chyba nie jest dobry pomysł – bała się anomalii, dlatego też starała się minimalizować ryzyko ich wystąpienia. W końcu poprzez zakłócenia magii stało się wiele złego, a ona nie chciała zepsuć lokalu uroczej, starszej kobiety, która jej nie dość, że zaufała, to dodatkowo zostawiła ją tutaj samą. Ani siebie, czy nieznajomego, który mógł ucierpieć bardziej od niej – na pewno poradzi sobie pan bez, wystarczy przecież trochę wody, coś do wyjęcia szkła a w torebce mam mieszankę ziół do odkażenia – dodała przekonująco, uśmiechając się. Szybko w jej głowie pojawiła się myśl, czy aby przypadkiem Aldrich nie zna jej sióstr, a przynajmniej Rowan, która pracowała w szpitalu, lecz jak na razie nie zamierzała o to pytać; zamiast tego czekała na decyzję, z nadzieją, że do prowizorycznego opatrunku wystarczy im zaproponowana przezeń opcja. Zawsze nosiła ze sobą mini apteczkę, w dodatku trochę znała się na uzdrawianiu – w samodzielnej pomocy na przeszkodzie stała lewa dłoń, która była mniej sprawna od prawej, skaleczonej.
– Brak słodyczy skłonił cię do spaceru w tak ponurą pogodę? – Spytała, gdy przeszli już do opatrywania ręki, czepiając się pierwszego lepszego pomysłu świtającego w jej głowie. Zresztą, lubiła rozmawiać z klientami, poznawać ich, a przy okazji obdarzać niezwykle ciepłym uśmiechem, który widniał na malinowych wargach nawet teraz, kiedy ręka trochę piekła i nie napawała jej szczególnym optymizmem.
– Nie chciałabym robić kłopotu, skoro się pan śpieszy – wiedziała jednak, że nie ma sensu dyskutować i stawiać na swoim; potrafiła bez problemu przyjąć czyjąś pomoc, wiedząc, że prędzej czy później w jakiś sposób się odpłaci. Tutaj, chociaż go nie znała i prawdopodobieństwo kolejnego spotkania było niewielkie, też zamierzała wymyślić rekompensatę. Może ciastka? Albo czekoladowe rybki? Nikt nie przechodził obok nich obojętnie, a ci, którzy przechodzili zaliczali się do grona osób podejrzanych i niegodnych zaufania.
– Nie sądziłam, że się zgodzę. Mam nadzieję, że nie pożaluję – odparła równie żartobliwie, po czym wysunęła w stronę mężczyzny skaleczoną dłoń, rzucając nieszczególnie przyjazne spojrzenie na różdżkę – ale to chyba nie jest dobry pomysł – bała się anomalii, dlatego też starała się minimalizować ryzyko ich wystąpienia. W końcu poprzez zakłócenia magii stało się wiele złego, a ona nie chciała zepsuć lokalu uroczej, starszej kobiety, która jej nie dość, że zaufała, to dodatkowo zostawiła ją tutaj samą. Ani siebie, czy nieznajomego, który mógł ucierpieć bardziej od niej – na pewno poradzi sobie pan bez, wystarczy przecież trochę wody, coś do wyjęcia szkła a w torebce mam mieszankę ziół do odkażenia – dodała przekonująco, uśmiechając się. Szybko w jej głowie pojawiła się myśl, czy aby przypadkiem Aldrich nie zna jej sióstr, a przynajmniej Rowan, która pracowała w szpitalu, lecz jak na razie nie zamierzała o to pytać; zamiast tego czekała na decyzję, z nadzieją, że do prowizorycznego opatrunku wystarczy im zaproponowana przezeń opcja. Zawsze nosiła ze sobą mini apteczkę, w dodatku trochę znała się na uzdrawianiu – w samodzielnej pomocy na przeszkodzie stała lewa dłoń, która była mniej sprawna od prawej, skaleczonej.
– Brak słodyczy skłonił cię do spaceru w tak ponurą pogodę? – Spytała, gdy przeszli już do opatrywania ręki, czepiając się pierwszego lepszego pomysłu świtającego w jej głowie. Zresztą, lubiła rozmawiać z klientami, poznawać ich, a przy okazji obdarzać niezwykle ciepłym uśmiechem, który widniał na malinowych wargach nawet teraz, kiedy ręka trochę piekła i nie napawała jej szczególnym optymizmem.
* * *like a flower made of iron
Primrose Sprout
Zawód : złodziejka ciastek; pomocnica w Czekoladowej Perle
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
W walce między sercem a mózgiem zwycięża w końcu żołądek.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Aldrich opuścił różdżkę od razu, nieco speszony. Nawet nie zastanawiał się przed jej wyciągnięciem; w szpitalu nie było miejsca na wahania, mimo ryzyka wystąpienia anomalii, uzdrowiciele musieli korzystać z magii. Czas był priorytetem, a koniecznością – pewność, że wykonał swoje zadanie dobrze, niczego nie trzeba poprawiać. Instynkt przemówił szybciej niż zmysły utwierdzające go, że nie jest już w pracy, a teraz Aldrich musiał się pohamować. Przede wszystkim szanować należało wolę pacjenta, zwłaszcza że rana kobiety nie była poważna. Jak zwykle bywało z płytkimi ranami na dłoniach i twarzy, tylko wyglądały makabrycznie.
- Jeśli panienka się obawia, to poradzimy sobie i bez magii.
Zdjął płaszcz i, położywszy go na ladzie, podwinął mankiety koszuli; odkąd znacznie częściej zdarzało mu się przemieszczać pieszo także po mugolskich częściach miasta, ubierał się bardziej jak niemagiczny gość. Delikatnie chwycił rękę Primrose i pochylił się nad nią, by dokładnie przyjrzeć się ranie. Kobieta miała drobną dłoń, Aldrich bez kłopotów uspokoił jej drżenie, zjawisko zupełnie naturalne, trzymając ją mocno w swojej większej, stabilnej dzięki doświadczeniu w podobnie delikatnych operacjach ręce. Ostrożnie wydobył odłamki szkła ze stale krwawiącej szczeliny szpecącej wnętrze dłoni Primrose, po czym długo przemywał ranę wodą pod kranem znajdującym się za ladą, by usunąć wszystko, co mógłby przeoczyć w marnym świetle cukierni; do pączków było w sam raz, ale do procedur chirurgicznych jednak stanowczo zbyt nastrojowe.
- Wygląda na to, że jest panienka wyjątkowo przezorna. – zauważył, nakładając na przemytą ranę otrzymaną od niej mieszankę odkażającą. W nozdrza uderzył go charakterystyczny, bardzo znajomy zapach ziół. – Nieliczni czarodzieje są na tyle przewidujący, by zaopatrzyć się w coś do pomocy na wszelki wypadek. – nie oczekiwał, by wszyscy nosili przy sobie mugolskie plastry (które nawiasem mówiąc uważał za wspaniały wynalazek), to nie przeszło by nawet przez myśl części magicznego społeczeństwa, ale zdecydowanie opowiadał się po stronie ostrożności i przygotowywania się właśnie na „wszelkie wypadki”. Zawsze był zapobiegliwy, a wydarzenia ostatnich lat, z wychowywaniem dziecka na czele, uwypukliły jeszcze u niego tę cechę.
- Już po strachu. – powiedział, uśmiechając się przy tym z przyzwyczajenia. Sięgnął do jej maleńkiej apteczki po wąski bandaż i zaczął sprawnie owijać prowizoryczny opatrunek, starając się nie dać po sobie poznać, że nie jest zadowolony z efektów swojej pracy. W porównaniu z tym, jak poradziłaby sobie z raną magia, jego działania okropnie zalatywały amatorką. Zaklęcie w kilka sekund mogłoby usunąć wszelkie ślady po wypadku, a Aldrich będzie musiał zostawić kobietę z bandażem nieco poznaczonym wciąż sączącą się krwią i bólem, który nie minie przez najbliższy czas. Mógł tylko spróbować odwrócić od niego uwagę kobiety, więc odpowiedział, wdzięczny, że zainicjowała rozmowę.
- Właściwie to trafiłem tu przypadkiem, po drodze. Odkąd teleportacja szwankuje, dokonuję wielu podobnie wspaniałych odkryć. – wyjaśnił. – I dopiero tuż przed wejściem uderzyła mnie świadomość karygodnego braku słodyczy w domu.
- Jeśli panienka się obawia, to poradzimy sobie i bez magii.
Zdjął płaszcz i, położywszy go na ladzie, podwinął mankiety koszuli; odkąd znacznie częściej zdarzało mu się przemieszczać pieszo także po mugolskich częściach miasta, ubierał się bardziej jak niemagiczny gość. Delikatnie chwycił rękę Primrose i pochylił się nad nią, by dokładnie przyjrzeć się ranie. Kobieta miała drobną dłoń, Aldrich bez kłopotów uspokoił jej drżenie, zjawisko zupełnie naturalne, trzymając ją mocno w swojej większej, stabilnej dzięki doświadczeniu w podobnie delikatnych operacjach ręce. Ostrożnie wydobył odłamki szkła ze stale krwawiącej szczeliny szpecącej wnętrze dłoni Primrose, po czym długo przemywał ranę wodą pod kranem znajdującym się za ladą, by usunąć wszystko, co mógłby przeoczyć w marnym świetle cukierni; do pączków było w sam raz, ale do procedur chirurgicznych jednak stanowczo zbyt nastrojowe.
- Wygląda na to, że jest panienka wyjątkowo przezorna. – zauważył, nakładając na przemytą ranę otrzymaną od niej mieszankę odkażającą. W nozdrza uderzył go charakterystyczny, bardzo znajomy zapach ziół. – Nieliczni czarodzieje są na tyle przewidujący, by zaopatrzyć się w coś do pomocy na wszelki wypadek. – nie oczekiwał, by wszyscy nosili przy sobie mugolskie plastry (które nawiasem mówiąc uważał za wspaniały wynalazek), to nie przeszło by nawet przez myśl części magicznego społeczeństwa, ale zdecydowanie opowiadał się po stronie ostrożności i przygotowywania się właśnie na „wszelkie wypadki”. Zawsze był zapobiegliwy, a wydarzenia ostatnich lat, z wychowywaniem dziecka na czele, uwypukliły jeszcze u niego tę cechę.
- Już po strachu. – powiedział, uśmiechając się przy tym z przyzwyczajenia. Sięgnął do jej maleńkiej apteczki po wąski bandaż i zaczął sprawnie owijać prowizoryczny opatrunek, starając się nie dać po sobie poznać, że nie jest zadowolony z efektów swojej pracy. W porównaniu z tym, jak poradziłaby sobie z raną magia, jego działania okropnie zalatywały amatorką. Zaklęcie w kilka sekund mogłoby usunąć wszelkie ślady po wypadku, a Aldrich będzie musiał zostawić kobietę z bandażem nieco poznaczonym wciąż sączącą się krwią i bólem, który nie minie przez najbliższy czas. Mógł tylko spróbować odwrócić od niego uwagę kobiety, więc odpowiedział, wdzięczny, że zainicjowała rozmowę.
- Właściwie to trafiłem tu przypadkiem, po drodze. Odkąd teleportacja szwankuje, dokonuję wielu podobnie wspaniałych odkryć. – wyjaśnił. – I dopiero tuż przed wejściem uderzyła mnie świadomość karygodnego braku słodyczy w domu.
Aldrich McKinnon
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I am and always will be the optimist. The hoper of far-flung hopes and the dreamer of improbable dreams.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ze spokojem wpatrywała się w poczynania mężczyzny, dość ufnie podając mu rękę i pozwalając, by zaczął proces ratowania dłoni. Oczywiście skrzywiła się, gdy nieznajomy wydłubał z jej skóry odłamek szkła, ale nie na długo; poczuła ulgę, nawet jeśli rana zapiekła, najwidoczniej buntując się przed tak nagłym naruszeniem struktur. Potem poczekała, aż cudownym ziołowym specyfikiem odkazi zranione miejsce, uśmiechając się w odpowiedzi. Rzeczywiście, była przezorna, jednak wszystkiego nauczyła się z czasem. Teraz zresztą nikt nie miał pewności, czy użycie magii nawet w tak banalnej sprawie nie zakończy się tragedią, a ona wolała nie ryzykować. Potrzebowała dwóch zdrowych rąk i nóg, zdolności do myślenia, by w razie jakiegokolwiek zagrożenia była w stanie pomóc zarówno sobie, jak i rodzinie, czy nieznajomej, bezbronnej osobie.
– Wystarczy odrobina bujnej wyobraźni – nie wiedziała co mogły im przynieść zakłócenia magii, lecz słyszała nie tylko od Rowan, ale też Pomony, czy rodziców, o przypadkach ze szpitala; o nagłych omdleniach, krwotokach bez powodu, śpiączkach, które atakowały najczęściej szlachcianki, czy rozszczepieniach ciała, których nie życzyła nikomu. Niejednokrotnie wyobrażała sobie jak przy użyciu śmiesznego accio nóż trafia, ale nie prosto do jej dłoni a w którąkolwiek z części ciała, i myśl ta przerażała ją na tyle, żeby ograniczyć użycie magii do absolutnej konieczności.
Po wszystkim oglądnęła okiem znawcy uratowaną rękę i po raz kolejny uśmiechnęła się, przenosząc wzrok na nieznajomego.
– Dobrze się składa – odparła, gdy tylko skończył mówić – słodkości u nas nie brakuje. Od czekolady, po ciastka. Każdy znajdzie coś dla siebie – pamiętała, gdy za pierwszym razem najbardziej skusiły ją rybki, to też wskazała na nie palcem – te są najciekawsze, jeśli ktoś lubi gorącą czekoladę – i przeniosła palec nad ciastka, zdecydowanie mniej słodkie, może nawet nieco zdrowsze – a te pasują do tego napoju, jako przekąska – a następnie pokazała na tartę cytrynową, którą od czasu do czasu piekła na życzenie właścicielki – lub to, edycja limitowana, jeśli ktoś lubi słodko-kwaśne połączenia smaków – tarta cytrynowa była ulubionym przysmakiem jej siostry, chociaż w ostatnim czasie nie miała okazji poczęstować jej tym przysmakiem; dorosłość robiła swoje, praca i brak czasu również.
– Właściwie, wszystko tu jest godne spróbowania – wprawdzie ona już przyzwyczaiła się do zapachu aromatycznej kawy, herbaty, czekolady i słodkości, jednak nie kłamała: wiedziała, że każda z tych rzeczy była u nich na wysokim poziomie i grzechem było nie spróbować chociaż dwóch z nich.
– Wystarczy odrobina bujnej wyobraźni – nie wiedziała co mogły im przynieść zakłócenia magii, lecz słyszała nie tylko od Rowan, ale też Pomony, czy rodziców, o przypadkach ze szpitala; o nagłych omdleniach, krwotokach bez powodu, śpiączkach, które atakowały najczęściej szlachcianki, czy rozszczepieniach ciała, których nie życzyła nikomu. Niejednokrotnie wyobrażała sobie jak przy użyciu śmiesznego accio nóż trafia, ale nie prosto do jej dłoni a w którąkolwiek z części ciała, i myśl ta przerażała ją na tyle, żeby ograniczyć użycie magii do absolutnej konieczności.
Po wszystkim oglądnęła okiem znawcy uratowaną rękę i po raz kolejny uśmiechnęła się, przenosząc wzrok na nieznajomego.
– Dobrze się składa – odparła, gdy tylko skończył mówić – słodkości u nas nie brakuje. Od czekolady, po ciastka. Każdy znajdzie coś dla siebie – pamiętała, gdy za pierwszym razem najbardziej skusiły ją rybki, to też wskazała na nie palcem – te są najciekawsze, jeśli ktoś lubi gorącą czekoladę – i przeniosła palec nad ciastka, zdecydowanie mniej słodkie, może nawet nieco zdrowsze – a te pasują do tego napoju, jako przekąska – a następnie pokazała na tartę cytrynową, którą od czasu do czasu piekła na życzenie właścicielki – lub to, edycja limitowana, jeśli ktoś lubi słodko-kwaśne połączenia smaków – tarta cytrynowa była ulubionym przysmakiem jej siostry, chociaż w ostatnim czasie nie miała okazji poczęstować jej tym przysmakiem; dorosłość robiła swoje, praca i brak czasu również.
– Właściwie, wszystko tu jest godne spróbowania – wprawdzie ona już przyzwyczaiła się do zapachu aromatycznej kawy, herbaty, czekolady i słodkości, jednak nie kłamała: wiedziała, że każda z tych rzeczy była u nich na wysokim poziomie i grzechem było nie spróbować chociaż dwóch z nich.
* * *like a flower made of iron
Primrose Sprout
Zawód : złodziejka ciastek; pomocnica w Czekoladowej Perle
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
W walce między sercem a mózgiem zwycięża w końcu żołądek.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Sprawnie uporał się z owinięciem kobiecej dłoni bandażem, po czym odłożył ją niezgrabnie na ladę, zwalniając swój pewny uchwyt.
- Gdyby wszyscy myśleli tak jak panienka, może mielibyśmy w Mungu nieco mniej pacjentów. – zauważył z uśmiechem. Aldrich w całej rozciągłości zgadzał się z twierdzeniem, że wyobraźnia może bardzo pomóc w życiu nawet najpoważniejszego z ludzi. Jako dziecko miał jej znacznie większe pokłady, mogąc dorastać przy matce artystce chłonął ten specyficzny rodzaj myślenia, jakim owocuje nauka i tworzenie sztuki. Z czasem w jego umyśle zapanowały jednak procedury, o części starych pasji najzwyczajniej zapomniał, a dorosłość na dodatek nie sprzyjała chodzeniu z głową w chmurach. Szczególnie ostatnie tygodnie, pełne okrutnie smutnych wydarzeń i zbliżające ich do burej jesieni skłaniały, jeśli w ogóle, do snucia wizji jeszcze bardziej ponurej przyszłości.
- To świetnie. Na mój powrót czeka bardzo wymagająca w sprawach słodyczy komisja. – rzekł, a na sam wierzch warstw jego myśli wychynęło naglące przypomnienie, że powinien znaleźć się w domu jak najprędzej. Nie miał pojęcia, ile czasu zajęło mu opatrywanie ręki Primrose, przywykł w końcu do załatwiania podobnych spraw w przeciągu kilkudziesięciu sekund. Mimo to nie mógł poświęcić na tę drobną upierdliwość losu więcej niż dziesięć minut, które dłużyły się najwyraźniej przez wzrastające falami poczucie winy. Nawet kojący w pierwszej chwili (i kuszący nadal) widok gór słodkości i wizja zadowolenia chrześnicy z drobnej niespodzianki nie bardzo na to pomagały. Paskudna aura panująca na zewnątrz nie zachęcała do wyjścia, nawet na tę krótką chwilę potrzebną do wezwania Błędnego Rycerza (powrotny spacer nie mógł wchodzić w grę przy takiej ulewie, nigdy nie planował zamachu na własne życie poprzez próbę utopienia się w deszczu), Aldrich na dodatek nie czuł się w porządku z myślą o zostawieniu swej przypadkowej „pacjentki” (w końcu wypadki chodzą stadami), ale przyszedł najwyższy czas, by załatwić sprawunki, jakie sobie wymyślił.
- Zdam się na pani wiedzę. – zaczął, skutecznie przekonany do czekoladowych rybek ich wyglądem i rekomendacją Primrose. – I poproszę ich… tuzin? Powinno wystarczyć. – powiedział, chociaż był świadom, że w optymistycznym świetle przedstawia apetyty mieszkańców Earl’s Court. – I kawałek tej tarty też. – dodał jednak po krótkim namyśle. – Wyglądają bardzo apetycznie. – napomknął przyjaźnie, oglądając inne łakocie wystawione w przeszklonych witrynach. – Ale ostatnio pewnie bywa tu nieco mniej klientów, prawda? – mówił, zaglądając na niższe półki, a uśmiech nieco mu przygasł przy tych słowach.
- Gdyby wszyscy myśleli tak jak panienka, może mielibyśmy w Mungu nieco mniej pacjentów. – zauważył z uśmiechem. Aldrich w całej rozciągłości zgadzał się z twierdzeniem, że wyobraźnia może bardzo pomóc w życiu nawet najpoważniejszego z ludzi. Jako dziecko miał jej znacznie większe pokłady, mogąc dorastać przy matce artystce chłonął ten specyficzny rodzaj myślenia, jakim owocuje nauka i tworzenie sztuki. Z czasem w jego umyśle zapanowały jednak procedury, o części starych pasji najzwyczajniej zapomniał, a dorosłość na dodatek nie sprzyjała chodzeniu z głową w chmurach. Szczególnie ostatnie tygodnie, pełne okrutnie smutnych wydarzeń i zbliżające ich do burej jesieni skłaniały, jeśli w ogóle, do snucia wizji jeszcze bardziej ponurej przyszłości.
- To świetnie. Na mój powrót czeka bardzo wymagająca w sprawach słodyczy komisja. – rzekł, a na sam wierzch warstw jego myśli wychynęło naglące przypomnienie, że powinien znaleźć się w domu jak najprędzej. Nie miał pojęcia, ile czasu zajęło mu opatrywanie ręki Primrose, przywykł w końcu do załatwiania podobnych spraw w przeciągu kilkudziesięciu sekund. Mimo to nie mógł poświęcić na tę drobną upierdliwość losu więcej niż dziesięć minut, które dłużyły się najwyraźniej przez wzrastające falami poczucie winy. Nawet kojący w pierwszej chwili (i kuszący nadal) widok gór słodkości i wizja zadowolenia chrześnicy z drobnej niespodzianki nie bardzo na to pomagały. Paskudna aura panująca na zewnątrz nie zachęcała do wyjścia, nawet na tę krótką chwilę potrzebną do wezwania Błędnego Rycerza (powrotny spacer nie mógł wchodzić w grę przy takiej ulewie, nigdy nie planował zamachu na własne życie poprzez próbę utopienia się w deszczu), Aldrich na dodatek nie czuł się w porządku z myślą o zostawieniu swej przypadkowej „pacjentki” (w końcu wypadki chodzą stadami), ale przyszedł najwyższy czas, by załatwić sprawunki, jakie sobie wymyślił.
- Zdam się na pani wiedzę. – zaczął, skutecznie przekonany do czekoladowych rybek ich wyglądem i rekomendacją Primrose. – I poproszę ich… tuzin? Powinno wystarczyć. – powiedział, chociaż był świadom, że w optymistycznym świetle przedstawia apetyty mieszkańców Earl’s Court. – I kawałek tej tarty też. – dodał jednak po krótkim namyśle. – Wyglądają bardzo apetycznie. – napomknął przyjaźnie, oglądając inne łakocie wystawione w przeszklonych witrynach. – Ale ostatnio pewnie bywa tu nieco mniej klientów, prawda? – mówił, zaglądając na niższe półki, a uśmiech nieco mu przygasł przy tych słowach.
Aldrich McKinnon
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I am and always will be the optimist. The hoper of far-flung hopes and the dreamer of improbable dreams.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Była osobą pełną sprzeczności; w roztrzepaniu odnajdowała resztki rozsądku, nauczonego w domu, dlatego słowa Aldricha potraktowała jak komplement i ukłon w stronę jej wychowania. Uśmiechnęła się więc w odpowiedzi, lecz nie powiedziała już nic. Wiedziała, że ludzie z ich świata powoli poddawali w wątpliwość magię, ale był to proces bardzo powolny, dlatego nie pozostało im nic jak albo uświadamianie ich o ewentualnych konsekwencjach albo czekanie, aż któraś anomalia utnie im rękę, nogę, głowę w pół, przez co nauczą się prostych czynności medycznych bez machania różdżką.
– Myślałam, że najgorzej było na początku maja – zauważyła, przypominając sobie rozmowę ze znajomą uzdrowicielką, która wyglądała wtedy jak cień człowieka. Nie była pewna, czy w ogóle wtedy jadła i spała, choć szczerze w to wątpiła. A potem zastanawiała się, czy gdyby poszła jednak w stronę kursu uzdrowicielstwa, czy niezłomny charakter dalej by taki pozostawał. Miała pewne obawy, że dałaby radę wytrzymać kilkunastogodzinny dyżur. Szybko powróciła na ziemię myślami, kiedy mężczyzna nieświadomie (chyba?) zwrócił uwagę na to, że ktoś oczekuje jego nadejścia i nie wiedzieć czemu od razu pomyślała o tej drugiej połówce, która nie byłby zadowolona z informacji, że spędził wieczór w towarzystwie obcej cukierniczki. W ogóle nie pomyślała o dziecku, bo nieznajomy nie wyglądał na wiele starszego odeń, ale zreflektowała się, powoli wybierając słodycze.
– Bardzo dobry wybór – uznała entuzjastycznie, pakując tuzin rybek do papierowej torby – wystarczy wrzucić jedną do kubka z ciepłym mlekiem, a potem obserwować jej popis – kontynuowała, przechodząc do pokrojenia tarty – dodam drugi kawałek, komisja też musi spróbować – słodyczy przecież nigdy za wiele, prawda? – Zdecydowanie mniej. Nie dziwi mnie to, ale teraz,w obliczu dzisiejszej gazety obawiam się, że już nikt może tutaj nie przyjść – oczywiście nie sądziła, że straci pracę, bo interes upadnie, a jeśli nawet, to miała inne źródła utrzymania, jak chociażby gotowanie posiłków dla Maxine i poszerzanie swoich kulinarnych usług na inne graczki z najlepszej drużyny na świecie, lecz bała się, że taki obrót spraw złamie serce właścicielki. Lubiła tą kobietę i przyzwyczaiła się do obskurnych ulic magicznego portu.
– Proszę bardzo – podała zapakowane słodycze Aldrichowi – na mój koszt, w ramach podziękowania – uśmiechnęła się na koniec, posyłając mu spojrzenie nie przyjmujące odmowy.
– Myślałam, że najgorzej było na początku maja – zauważyła, przypominając sobie rozmowę ze znajomą uzdrowicielką, która wyglądała wtedy jak cień człowieka. Nie była pewna, czy w ogóle wtedy jadła i spała, choć szczerze w to wątpiła. A potem zastanawiała się, czy gdyby poszła jednak w stronę kursu uzdrowicielstwa, czy niezłomny charakter dalej by taki pozostawał. Miała pewne obawy, że dałaby radę wytrzymać kilkunastogodzinny dyżur. Szybko powróciła na ziemię myślami, kiedy mężczyzna nieświadomie (chyba?) zwrócił uwagę na to, że ktoś oczekuje jego nadejścia i nie wiedzieć czemu od razu pomyślała o tej drugiej połówce, która nie byłby zadowolona z informacji, że spędził wieczór w towarzystwie obcej cukierniczki. W ogóle nie pomyślała o dziecku, bo nieznajomy nie wyglądał na wiele starszego odeń, ale zreflektowała się, powoli wybierając słodycze.
– Bardzo dobry wybór – uznała entuzjastycznie, pakując tuzin rybek do papierowej torby – wystarczy wrzucić jedną do kubka z ciepłym mlekiem, a potem obserwować jej popis – kontynuowała, przechodząc do pokrojenia tarty – dodam drugi kawałek, komisja też musi spróbować – słodyczy przecież nigdy za wiele, prawda? – Zdecydowanie mniej. Nie dziwi mnie to, ale teraz,w obliczu dzisiejszej gazety obawiam się, że już nikt może tutaj nie przyjść – oczywiście nie sądziła, że straci pracę, bo interes upadnie, a jeśli nawet, to miała inne źródła utrzymania, jak chociażby gotowanie posiłków dla Maxine i poszerzanie swoich kulinarnych usług na inne graczki z najlepszej drużyny na świecie, lecz bała się, że taki obrót spraw złamie serce właścicielki. Lubiła tą kobietę i przyzwyczaiła się do obskurnych ulic magicznego portu.
– Proszę bardzo – podała zapakowane słodycze Aldrichowi – na mój koszt, w ramach podziękowania – uśmiechnęła się na koniec, posyłając mu spojrzenie nie przyjmujące odmowy.
* * *like a flower made of iron
Primrose Sprout
Zawód : złodziejka ciastek; pomocnica w Czekoladowej Perle
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
W walce między sercem a mózgiem zwycięża w końcu żołądek.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Aldrich nieco się zmieszał. Nie lubił opowiadać o swojej pracy zbyt wiele, by nie wyjść przy tym na skrajnie zapracowanego męczennika niewydolnego systemu. Ludzi do pracy brakowało nie tylko w szpitalu, a przedstawiciele innych zawodów także mieli ręce pełne roboty, nieraz znacznie bardziej odpowiedzialnej niż praca uzdrowiciela na oddziale zakażeń odzwierzęcych.
- Tak, miejmy nadzieję, że najgorsze już za nami. – odpowiedział, siląc się na uśmiech, wspominając, co działo się w maju, a także potem, pod koniec czerwca; przez natłok wydarzeń zaledwie kilka tygodni wydawało się równie długie jak pół roku. Aldrich może powinien próbować nauczyć się myślenia, że zawsze może być gorzej, ale jakoś nie był w stanie wyobrazić sobie, co jeszcze mogłoby się stać, by dorównać pożarowi w Ministerstwie. Dobrze się złożyło, że nie czytał jeszcze dzisiaj „Proroka” i nie wiedział o wprowadzeniu stanu wyjątkowego. Miał wrażenie jakoby po szpitalu niósł się wyjątkowo głośny szum poruszonych głosów, ale przy pacjentach, magii mogącej doprowadzić do katastrofy przy każdym zaklęciu i obowiązkach czekających w domu łatwo nie zwrócić uwagi na taki szczegół. Dopiero teraz, gdy wspomniała o tym Primrose, Aldrich zaciekawił się treścią numeru.
- Może mógłbym pożyczyć ją od pani? – poprosił, chowając torebki ze słodyczami. Co znowu przegapił? Podziękował, kiedy panna Sprout podała mu gazetę, ale nie przejrzał jej od razu. Na pierwszej stronie wydrukowano coś wielkimi literami, coś, co wzbudziło jego podejrzenie nawet mimo tego, że nie rozszyfrował tekstu, uznał więc, że lepiej będzie, by najpierw znalazł się w domu, albo przynajmniej ruszył w drogę.
- Ależ nie, nalegam. – zaoponował, chociaż z trudnością odmawiał uprzejmości sprzedawczyni. Mimo to Primrose wykonywała tylko swoją pracę, za którą należała się jej zapłata. Odliczył więc należną kwotę po krótkiej chwili grzebania w kieszeni płaszcza. – Dziękuję bardzo za pani pomoc. Na mnie już czas. – oznajmił, spoglądając na wciąż lejący się z nieba deszcz. Zawczasu wyciągnął różdżkę, by czym prędzej po wyjściu wezwać Błędnego Rycerza. – Proszę na siebie uważać. Do widzenia! – pożegnał kobietę z uśmiechem, rzucając ostatnie spojrzenie na jej prowizorycznie zaopatrzoną dłoń, po czym opuścił cukiernię.
zt
- Tak, miejmy nadzieję, że najgorsze już za nami. – odpowiedział, siląc się na uśmiech, wspominając, co działo się w maju, a także potem, pod koniec czerwca; przez natłok wydarzeń zaledwie kilka tygodni wydawało się równie długie jak pół roku. Aldrich może powinien próbować nauczyć się myślenia, że zawsze może być gorzej, ale jakoś nie był w stanie wyobrazić sobie, co jeszcze mogłoby się stać, by dorównać pożarowi w Ministerstwie. Dobrze się złożyło, że nie czytał jeszcze dzisiaj „Proroka” i nie wiedział o wprowadzeniu stanu wyjątkowego. Miał wrażenie jakoby po szpitalu niósł się wyjątkowo głośny szum poruszonych głosów, ale przy pacjentach, magii mogącej doprowadzić do katastrofy przy każdym zaklęciu i obowiązkach czekających w domu łatwo nie zwrócić uwagi na taki szczegół. Dopiero teraz, gdy wspomniała o tym Primrose, Aldrich zaciekawił się treścią numeru.
- Może mógłbym pożyczyć ją od pani? – poprosił, chowając torebki ze słodyczami. Co znowu przegapił? Podziękował, kiedy panna Sprout podała mu gazetę, ale nie przejrzał jej od razu. Na pierwszej stronie wydrukowano coś wielkimi literami, coś, co wzbudziło jego podejrzenie nawet mimo tego, że nie rozszyfrował tekstu, uznał więc, że lepiej będzie, by najpierw znalazł się w domu, albo przynajmniej ruszył w drogę.
- Ależ nie, nalegam. – zaoponował, chociaż z trudnością odmawiał uprzejmości sprzedawczyni. Mimo to Primrose wykonywała tylko swoją pracę, za którą należała się jej zapłata. Odliczył więc należną kwotę po krótkiej chwili grzebania w kieszeni płaszcza. – Dziękuję bardzo za pani pomoc. Na mnie już czas. – oznajmił, spoglądając na wciąż lejący się z nieba deszcz. Zawczasu wyciągnął różdżkę, by czym prędzej po wyjściu wezwać Błędnego Rycerza. – Proszę na siebie uważać. Do widzenia! – pożegnał kobietę z uśmiechem, rzucając ostatnie spojrzenie na jej prowizorycznie zaopatrzoną dłoń, po czym opuścił cukiernię.
zt
Aldrich McKinnon
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I am and always will be the optimist. The hoper of far-flung hopes and the dreamer of improbable dreams.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zdziwiła się odrobinę, słysząc prośbę mężczyzny, ale szybko wyjaśniła sobie w myślach, że skoro pracował w szpitalu to mógł zwyczajnie nie mieć czasu nie przeglądanie prasy – dlatego też teraz nie prezentował się najlepiej, właściwie wcale; zmęczony, senny, szara cera i rozbiegane myśli. Tak, to zdecydowanie miało sens i nie wiedziała, czemu wcześniej próbowała dorobić sobie do jego osoby inną historię, sytuację. Czasami lubiła wymyślać nieznajomym swoje własne, prywatne historie; to, skąd pochodzili, co robili i gdzie szli. To, że bardzo często się myliła w swoich osądach nie miało znaczenia – historie te nigdy nie wychodziły poza jej głowę i właściwie służyły tylko zabiciu czasu lub powstrzymaniu natłoku galopujących myśli, z którymi czasami sobie zwyczajnie nie radziła.
– Proszę bardzo – wyjęła zza lady zwiniętą gazetę, podając ją Aldrichowi; dodała też, żeby ją zatrzymał, bo zdążyła prześledzić zapisane strony co najmniej dwukrotnie w ciągu dzisiejszego dnia i nie było w nich nic ciekawego. Ogłoszenie stanu wojennego, kilka porad domowych na końcu, nic, czego nie widzieli w Proroku już wcześniej; nic, co na przykład wyjaśniłoby jakie konsekwencje niósł za sobą stan wojenny, bo tych mogli się przecież domyślać – taki artykuł z pewnością nie wzbudziłby większej paniki, niż ta, z którą już mieli wokół do czynienia.
Ale i ten natłok myśli szybko od siebie odrzuciła, zajmując się pakowaniem słodyczy i ostatecznym przyjęciem zapłaty, chociaż zrobiła to z ogromną niechęcią oraz ociąganiem się. Pomógł jej bezinteresownie, poświęcił swój czas na operację wyjęcia szkła w niezbyt sprzyjających warunkach a wcale nie musiał tego robić. Niejednokrotnie doświadczyła sytuacji – czy była jej świadkiem – że ludzie przechodzili obojętnie obok, udawali, że nie widzą, albo zatrzymywali się, popatrzyli i poszli dalej, i ona takiego zachowania zrozumieć nie mogła. Być może za bardzo wierzyła w dobre i złe uczynki, które wracały proporcjonalnie do człowieka, ale nie wychodziła wcale źle na podobnym myśleniu. Ostatecznie pożegnała Aldricha, posprzątała pomieszczenie i wróciła nieśpiesznie do domu, po drodze zauważając nagłe opustoszenie wszystkich ulic.
zt
– Proszę bardzo – wyjęła zza lady zwiniętą gazetę, podając ją Aldrichowi; dodała też, żeby ją zatrzymał, bo zdążyła prześledzić zapisane strony co najmniej dwukrotnie w ciągu dzisiejszego dnia i nie było w nich nic ciekawego. Ogłoszenie stanu wojennego, kilka porad domowych na końcu, nic, czego nie widzieli w Proroku już wcześniej; nic, co na przykład wyjaśniłoby jakie konsekwencje niósł za sobą stan wojenny, bo tych mogli się przecież domyślać – taki artykuł z pewnością nie wzbudziłby większej paniki, niż ta, z którą już mieli wokół do czynienia.
Ale i ten natłok myśli szybko od siebie odrzuciła, zajmując się pakowaniem słodyczy i ostatecznym przyjęciem zapłaty, chociaż zrobiła to z ogromną niechęcią oraz ociąganiem się. Pomógł jej bezinteresownie, poświęcił swój czas na operację wyjęcia szkła w niezbyt sprzyjających warunkach a wcale nie musiał tego robić. Niejednokrotnie doświadczyła sytuacji – czy była jej świadkiem – że ludzie przechodzili obojętnie obok, udawali, że nie widzą, albo zatrzymywali się, popatrzyli i poszli dalej, i ona takiego zachowania zrozumieć nie mogła. Być może za bardzo wierzyła w dobre i złe uczynki, które wracały proporcjonalnie do człowieka, ale nie wychodziła wcale źle na podobnym myśleniu. Ostatecznie pożegnała Aldricha, posprzątała pomieszczenie i wróciła nieśpiesznie do domu, po drodze zauważając nagłe opustoszenie wszystkich ulic.
zt
* * *like a flower made of iron
Primrose Sprout
Zawód : złodziejka ciastek; pomocnica w Czekoladowej Perle
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
W walce między sercem a mózgiem zwycięża w końcu żołądek.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Czekoladowa Perła
Szybka odpowiedź