Pub Wilk Morski
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★
[bylobrzydkobedzieladnie]
Pub Wilk Morski
Wiekowy już pub, który powstał wraz z założeniem magicznej części Doków. Pomimo tradycji i renomy, przyciąga najczęściej żeglarzy, z wnętrza, szczególnie późnymi wieczorami dobiegają morskie pieśni. Barman serwuje, wyróżniające się na tle piw jęczmiennych i czerwonych, zimne ciemne piwo jopejskie, o silnych właściwościach rozgrzewających. Szczególnym zainteresowaniem cieszy się także popularny Porter wraz z Grogiem - silnym trunkiem rozcieńczonym wodą, podawanym z cytrusami, cynamonem lub cukrem dla poprawy smaku. Co piątek odbywają się tutaj wieczorki, podczas którym rozbrzmiewają takie szanty, jak: Sen o syrenie, Duchy z Albatrosa, Jolly Roger, Listy z Atlantydy, Na statku Lady Mary, Wodny Koń, Kołysanka dla Moruadh.
Główne pomieszczenie jest zatłoczone szczególnie wieczorami, ciężko o wolne miejsce. Wąskie przejścia prowadzą do mniejszych, dusznych salek. Na piętrze można wynająć pokój, o ile nie przeszkadza ci twardy materac.
Główne pomieszczenie jest zatłoczone szczególnie wieczorami, ciężko o wolne miejsce. Wąskie przejścia prowadzą do mniejszych, dusznych salek. Na piętrze można wynająć pokój, o ile nie przeszkadza ci twardy materac.
Możliwość gry w kościanego pokera
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:11, w całości zmieniany 1 raz
- Krzywy Bob na bank ma w sobie krew wil! - śmieję się, zerkając przelotem na wspomnianego żeglarza. Nikt się nawet nie zastanawiał dlaczego nazywano go Krzywym, bo wystarczyło spojrzeć - skrzywiony miał nie tylko kręgosłup moralny, ale także każdą kolejną kończynę, tę parszywą mordę i w ogóle... wszystko. Więc jeśli istniało jakieś przeciwieństwo wil, jakieś nie wiem, niewyobrażalnie brzydkie baby, to z pewnością zrodziła go jedna z nich. Huehue.
- Wszystko? Co to znaczy wszystko? Poproszę o więcej szczegółów! - wlepiam w nią ślepia. Do czego to doszło, żebym ją musiał ciągnąć za język, kiedy zwykle po prostu paplała bez opamiętania, a później ta paplanina nagle zamieniała się w śpiew i już człowiek kompletnie nie wiedział w którym momencie dał się porwać do tańca-hulańca - A nie przejmuj się. - macham ręką. Wcale się nie miałem zamiaru obrażać, no i ostatecznie rozumiałem, że różne rzeczy mieli ludzie na głowie, nawet jeśli z pozoru mogło to wyglądać inaczej. Zaciskam palce wokół mojego naczynia, od razu upijając zeń duży łyk mocnego alkoholu. Mmmm, mój ulubiony smak; smak rumu. Zerkam na Kajke znad krawędzi kubka, zaś moje brwi unoszą się wyżej i wyżej z każdym jej kolejnym słowem. Odsuwam naczynie od warg, po czym przesuwam po ustach końcem języka i dopiero się odzywam.
- Pfff! Serio? Na co żeś się tak wypompowała? - pytam na wstępie, ze zwykłej ciekawości, a później macham ręką, tym samym dając do zrozumienia, że brak gotówki w tej chwili nie ma żadnego znaczenia. A żeby jej to uświadomić jeszcze bardziej dobitnie, to i ponownie rozwieram usta, układając je w kolejne słowa.
- Luzuj gacie, ja stawiam. Już niebawem, słuchaj, będę opływał w bogactwa, więc dzisiaj, by nakarmić nasze hedonistyczne dusze mogę przewalić wszystko co przyniosłem ze sobą w sakwie. - nie to żebym był jakiś super bogaty, właściwie byłem biedny jak mysz, ale może z czasem trafi się jakiś frajer, który jeszcze nie słyszał o Syrenim Lamencie, albo jaki fan Królowej Agryll? Poczekamy-zobaczymy. Miałem także plan b - A w razie czego mój ulubiony barman dopisze mi do rachunku, prawda? - uśmiecham się szeroko do gospodarza, kiedy pojawia się obok nas, stawiając przed Caileen kufel jasnego piwa. Koleś wywraca oczami, kręci głową z rozbawieniem, ale wiem, że i tak się na to zgodzi bo za bardzo mnie lubił. Mój rachunek w Wilku Morskim już w tej chwili był zapewne dłuższy niż wszystkie szkolne wypracowania razem wzięte, ale przecież go ureguluję. Kiedyś. Jak przyjdą trochę lepsze czasy.
- Wszystko? Co to znaczy wszystko? Poproszę o więcej szczegółów! - wlepiam w nią ślepia. Do czego to doszło, żebym ją musiał ciągnąć za język, kiedy zwykle po prostu paplała bez opamiętania, a później ta paplanina nagle zamieniała się w śpiew i już człowiek kompletnie nie wiedział w którym momencie dał się porwać do tańca-hulańca - A nie przejmuj się. - macham ręką. Wcale się nie miałem zamiaru obrażać, no i ostatecznie rozumiałem, że różne rzeczy mieli ludzie na głowie, nawet jeśli z pozoru mogło to wyglądać inaczej. Zaciskam palce wokół mojego naczynia, od razu upijając zeń duży łyk mocnego alkoholu. Mmmm, mój ulubiony smak; smak rumu. Zerkam na Kajke znad krawędzi kubka, zaś moje brwi unoszą się wyżej i wyżej z każdym jej kolejnym słowem. Odsuwam naczynie od warg, po czym przesuwam po ustach końcem języka i dopiero się odzywam.
- Pfff! Serio? Na co żeś się tak wypompowała? - pytam na wstępie, ze zwykłej ciekawości, a później macham ręką, tym samym dając do zrozumienia, że brak gotówki w tej chwili nie ma żadnego znaczenia. A żeby jej to uświadomić jeszcze bardziej dobitnie, to i ponownie rozwieram usta, układając je w kolejne słowa.
- Luzuj gacie, ja stawiam. Już niebawem, słuchaj, będę opływał w bogactwa, więc dzisiaj, by nakarmić nasze hedonistyczne dusze mogę przewalić wszystko co przyniosłem ze sobą w sakwie. - nie to żebym był jakiś super bogaty, właściwie byłem biedny jak mysz, ale może z czasem trafi się jakiś frajer, który jeszcze nie słyszał o Syrenim Lamencie, albo jaki fan Królowej Agryll? Poczekamy-zobaczymy. Miałem także plan b - A w razie czego mój ulubiony barman dopisze mi do rachunku, prawda? - uśmiecham się szeroko do gospodarza, kiedy pojawia się obok nas, stawiając przed Caileen kufel jasnego piwa. Koleś wywraca oczami, kręci głową z rozbawieniem, ale wiem, że i tak się na to zgodzi bo za bardzo mnie lubił. Mój rachunek w Wilku Morskim już w tej chwili był zapewne dłuższy niż wszystkie szkolne wypracowania razem wzięte, ale przecież go ureguluję. Kiedyś. Jak przyjdą trochę lepsze czasy.
Westchnęła ciężko, choć trochę żartobliwie. Do czego to doszło, że Jaśko Bajerant tak namawiał Kajkę do gadulstwa, skoro zwykle wolał to gadulstwo ukrócać wlewaniem w gardła alkoholu?
– No co, no wszystko – stwierdziła oczywistość – Wiesz, że mieszka ze mną teraz mugolka? Nie wyobrażasz sobie nawet, jak życie się ubarwia, kiedy magii co chwilę odbija. Wszystkie talerze mogą ci zacząć lewitować, ot tak – pstryknęła palcem na podkreślenie tego, jak bardzo "ot tak" mogło dojść do magicznych wariactw. Niby anomalie stały się już codziennością czarodziejskiego życia, a jednak Caileen wciąż nie była w stanie ostatecznie się do nich przyzwyczaić.
– I za eliksiry się znowu troszkę mocniej wzięłam, udało mi się wszystkie ładnie uwarzyć i zabutelkować, nic nie zepsułam, a myślałam że będzie gorzej – przyznała – Myślę w sumie czy nie pójść w to raz na zawsze. Ustawiłabym sobie życie, w skrytce zebrałabym górę złota i mogłabym sobie grajkować, ile bym tylko chciała – marzyła na głos, jak gdyby od wybitnie emanującej autorytetem postaci Bojczuka chciała usłyszeć aprobatę dla tych planów. Znała go zbyt dobrze, żeby spodziewać się czegoś takiego, ale podświadomie chyba liczyła, że zarazi go swoją motywacją do podjęcia godnego życia i może nawet odwiodłaby go od złodziejaszkowania, o które nie tylko go podejrzewała, ale które zdołała też nieraz zauważyć. Sprzedała mu wdzięcznego kuksańca w ramię, gdy oświadczył, że przeprosiny zostały przyjęte, tak jak to już od dawna miała w zwyczaju.
– A na co baba może wydawać pieniądze? – zapytała prowokacyjnie, choć nie chciała usłyszeć odpowiedzi – Na błyskotki. No, ale to nie dla mnie. Może jeszcze odzyskam swoje galeony – wyjawiła półprawdę, kiwając głową do barmana w podzięce za piwo – Ewentualnie... okej. Jeśli tak chcesz, to tak zrobimy. Prowadź mnie, szczęściarzu i zobaczymy, czy masz passę, to wyjdę na prostą o wiele prędzej. Tylko to, co wygrywam ja, dzielimy sześćdziesiąt dla mnie do czterdziestu dla ciebie, bez pajacowania – zwróciła Johnny'emu uwagę, wiedząc, że mimo ich przyjaźni mógł zechcieć zrobić ją w tej kwestii w konia. Uśmiechnęła się jeszcze do barmana, kręcąc dyskretnie głową, żeby przypadkiem rzeczywiście nie wpadł na pomysł poszerzania Jaśkowych długów. Trochę bała się, że w takim wypadku otworzyłby rachunek też dla niej.
– No co, no wszystko – stwierdziła oczywistość – Wiesz, że mieszka ze mną teraz mugolka? Nie wyobrażasz sobie nawet, jak życie się ubarwia, kiedy magii co chwilę odbija. Wszystkie talerze mogą ci zacząć lewitować, ot tak – pstryknęła palcem na podkreślenie tego, jak bardzo "ot tak" mogło dojść do magicznych wariactw. Niby anomalie stały się już codziennością czarodziejskiego życia, a jednak Caileen wciąż nie była w stanie ostatecznie się do nich przyzwyczaić.
– I za eliksiry się znowu troszkę mocniej wzięłam, udało mi się wszystkie ładnie uwarzyć i zabutelkować, nic nie zepsułam, a myślałam że będzie gorzej – przyznała – Myślę w sumie czy nie pójść w to raz na zawsze. Ustawiłabym sobie życie, w skrytce zebrałabym górę złota i mogłabym sobie grajkować, ile bym tylko chciała – marzyła na głos, jak gdyby od wybitnie emanującej autorytetem postaci Bojczuka chciała usłyszeć aprobatę dla tych planów. Znała go zbyt dobrze, żeby spodziewać się czegoś takiego, ale podświadomie chyba liczyła, że zarazi go swoją motywacją do podjęcia godnego życia i może nawet odwiodłaby go od złodziejaszkowania, o które nie tylko go podejrzewała, ale które zdołała też nieraz zauważyć. Sprzedała mu wdzięcznego kuksańca w ramię, gdy oświadczył, że przeprosiny zostały przyjęte, tak jak to już od dawna miała w zwyczaju.
– A na co baba może wydawać pieniądze? – zapytała prowokacyjnie, choć nie chciała usłyszeć odpowiedzi – Na błyskotki. No, ale to nie dla mnie. Może jeszcze odzyskam swoje galeony – wyjawiła półprawdę, kiwając głową do barmana w podzięce za piwo – Ewentualnie... okej. Jeśli tak chcesz, to tak zrobimy. Prowadź mnie, szczęściarzu i zobaczymy, czy masz passę, to wyjdę na prostą o wiele prędzej. Tylko to, co wygrywam ja, dzielimy sześćdziesiąt dla mnie do czterdziestu dla ciebie, bez pajacowania – zwróciła Johnny'emu uwagę, wiedząc, że mimo ich przyjaźni mógł zechcieć zrobić ją w tej kwestii w konia. Uśmiechnęła się jeszcze do barmana, kręcąc dyskretnie głową, żeby przypadkiem rzeczywiście nie wpadł na pomysł poszerzania Jaśkowych długów. Trochę bała się, że w takim wypadku otworzyłby rachunek też dla niej.
- Mugolka, serio? A skąd ty ją wytrzasnęłaś? - pytam, unosząc wysoko obie brwi. Słucham jej z zainteresowaniem, wlepiając ślepia w piękne kajkowe oczęta, bo dawno nie miałem okazji się nimi pozachwycać. Wiedziałem, że zawsze, niezależnie od wszystkiego dostanę kosza, ale warto było chociaż nacieszyć oczęta - Miałem ostatnio dziwną przygodę z lewitującymi talerzami. Z naczyniami w sumie. Wyobraź sobie, że wstaję sobie pewnego dnia rano, a tu wszystkie naczynia z kuchni wiszą mi nad głową i atakują jak tylko powiem e. Przesrane, dlatego właśnie nie wstaję już rano, wolę nie ryzykować. - dreszcz przebiegł mi po kręgosłupie na samo wspomnienie; głównie dlatego, że poszedłem z tym do Munga, a jakoś niespecjalnie lubiłem szpitale. Na szczęście młody uzdrowiciel pomógł mi zanim widelec wydłubał mi oko albo nóż odciął ucho, to serio mogło skończyć się tragedią!
- To co tam udało ci się uwarzyć? W sumie przydałby mi się roztwór wywołujący, mam już prawie pełną kliszę. Szkoda, że nie wziąłem ze sobą aparatu, mógłbym zrobić ci kilka zdjęć, chętna na jakąś sesję? - wzdycham. To byłaby dobra okazja do strzelenia kilku fotek Caileen, na bank była wyjątkowo fotogeniczna - To dobry pomysł, w sensie zostanie alchemikiem, jak mi się uda, to może nawet mógłbym podrzucić ci jakieś ingrediencje? Potrzebujesz czegoś? - pytam, bo mógłbym jej zawinąć kilka rzeczy, dobra okazja do poćwiczenia rąk. Zerkam w sufit, w zamyśleniu wspierając palec wskazujący na ustach i dopiero kuksaniec wyrywa mnie z zadumy. Opuszczam spojrzenie na dziewczynę, posyłając jej lekki uśmiech. Rozchylam wargi, chcąc odpowiedzieć za zadane pytanie, jednak zanim zdążę to zrobić, odpowiedź pada z innych ust.
- To znaczy? Kogo obsypujesz złotem i czemu nie mnie? - unoszę wysoko obie brwi, a gdy przystaje na moją propozycję, w pierwszej chwili dziwię się jeszcze bardziej, bo chyba do końca się nie zrozumieliśmy, a w drugiej wybucham serdecznym śmiechem - Ja mam na myśli alkoholową ruletkę, móżdżku! Hazard później! - pstrykam ją palcem w nos, po czym zwracam się do barmana, no bo bądź co bądź, zgodziła się.
- Dobrodzieju! Lej nam tak - whiskey, rum, do jednego trójniak, magiczne laudanum, pięść Hagrida i... zieloną wróżkę. - kiwam głową, a koleś już szykuje tacę. To będzie wspaniała rozrywka, uwalimy się jak biszkopty, później to już samo poleci. Aż zacieram ręce na samą myśl, a kiedy na barze ląduje taca z sześcioma glinianymi kubkami, to kręcę nią jak ruletką i chwytam za naczynie, które zatrzymuje się tuż przede mną.
- No to chlup, twoje zdrowie na początek! - wznoszę toast, czekając aż i Caileen oprze palce na swoim kubku, po czym całą zawartość swojego wypijam na raz.
rzucamy k6, grajmy!
1 - ognista whiskey
2 - rum
3 - trójniak
4 - magiczne laudanum
5 - pięść hagrida
6 - zielona wróżka
- To co tam udało ci się uwarzyć? W sumie przydałby mi się roztwór wywołujący, mam już prawie pełną kliszę. Szkoda, że nie wziąłem ze sobą aparatu, mógłbym zrobić ci kilka zdjęć, chętna na jakąś sesję? - wzdycham. To byłaby dobra okazja do strzelenia kilku fotek Caileen, na bank była wyjątkowo fotogeniczna - To dobry pomysł, w sensie zostanie alchemikiem, jak mi się uda, to może nawet mógłbym podrzucić ci jakieś ingrediencje? Potrzebujesz czegoś? - pytam, bo mógłbym jej zawinąć kilka rzeczy, dobra okazja do poćwiczenia rąk. Zerkam w sufit, w zamyśleniu wspierając palec wskazujący na ustach i dopiero kuksaniec wyrywa mnie z zadumy. Opuszczam spojrzenie na dziewczynę, posyłając jej lekki uśmiech. Rozchylam wargi, chcąc odpowiedzieć za zadane pytanie, jednak zanim zdążę to zrobić, odpowiedź pada z innych ust.
- To znaczy? Kogo obsypujesz złotem i czemu nie mnie? - unoszę wysoko obie brwi, a gdy przystaje na moją propozycję, w pierwszej chwili dziwię się jeszcze bardziej, bo chyba do końca się nie zrozumieliśmy, a w drugiej wybucham serdecznym śmiechem - Ja mam na myśli alkoholową ruletkę, móżdżku! Hazard później! - pstrykam ją palcem w nos, po czym zwracam się do barmana, no bo bądź co bądź, zgodziła się.
- Dobrodzieju! Lej nam tak - whiskey, rum, do jednego trójniak, magiczne laudanum, pięść Hagrida i... zieloną wróżkę. - kiwam głową, a koleś już szykuje tacę. To będzie wspaniała rozrywka, uwalimy się jak biszkopty, później to już samo poleci. Aż zacieram ręce na samą myśl, a kiedy na barze ląduje taca z sześcioma glinianymi kubkami, to kręcę nią jak ruletką i chwytam za naczynie, które zatrzymuje się tuż przede mną.
- No to chlup, twoje zdrowie na początek! - wznoszę toast, czekając aż i Caileen oprze palce na swoim kubku, po czym całą zawartość swojego wypijam na raz.
rzucamy k6, grajmy!
1 - ognista whiskey
2 - rum
3 - trójniak
4 - magiczne laudanum
5 - pięść hagrida
6 - zielona wróżka
The member 'Johnatan Bojczuk' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 2
'k6' : 2
[14/01]
Anomalie ustały, bal sylwestrowy dobiegł końca, a w życiu lorda Notta miała pojawić się odrobina spokoju. Chociaż może nie było to najlepsze stwierdzenie - mógł chociaż na moment oderwać się od obowiązków rodowych i skupić się na tym co naprawdę sprawiało przyjemność. Już od pewnego czasu gromadził informacje na temat pewnego artefaktu. Była to przyjemna odskocznia od tego, co ostatnio działo się na arystokratycznych dworach, a przede wszystkim pozwalało mu zapomnieć o wydarzeniach ze szczytu. Prawdę mówiąc coraz łatwiej przychodziło mu skierować myśli na inne tory. Dzisiaj nie mógł myśleć o niczym innym niż ten własnie artefakt. I to właśnie z jego powodu pojawił się na wyspie zapomnianej przez wszystkich. Liczył, że uda mu się spotkać tu konkretną osobę. W trakcie zdobywania niezbędnych informacji w swoich stałych źródłach dowiedział się, że nie tylko on wykazuje zainteresowanie owym magicznym przedmiotem, który od lat był uznawany za mit. Jednakże wspinając się po wątpliwej jakości schodach wcale nie miał złych intencji. Można nawet powiedzieć, że cieszył się na to spotkanie. Chociaż na chwilę mógł zrzucić z siebie eleganckie szaty i wrócić do tego uczucia, które kochał, gdy znajdował się pośród gór norweskich, czując zimne powietrze na twarzy. Obecna pogoda trochę przypominała tamte czasy, kiedy czuł się prawdziwie wolny i kto wie? Może uda się chociaż na chwilę do tego wrócić? Poprawił płaszcz i wszedł do środka - pozbawiony zbyt wyszukanych szat mógł wtapiać się w tłum obecnej klienteli. Go jednak interesowała tylko jedna osoba - Calsten Goyle we własnej osobie. Rozejrzał się dookoła - nie pomylił się, właśnie tutaj przyszło mu znaleźć marynarza, niegdysiejszego kompana swoich podróży. Człowieka, z którym spędził kilka dobrych godzin na rozmowie podczas mroźnych nocy w Norwegii. - Calsten Goyle - przemówił dopiero, kiedy pojawił się za plecami towarzysza. Okrążył stół, przy którym siedział. - Mówili, że cię tu znajdę - odparł poważnym tonem, chociaż na jego twarzy zaczął malować się zaczepny uśmiech. Jak to na widok starego towarzysza, z którym nie miało się okazji porozmawiać już od dłuższego czasu.
Eddard Nott
Zawód : quia nominor leo
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
So crawl on my belly 'til the sun goes down
I'll never wear your broken crown
I'll never wear your broken crown
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Okazało się, że styczeń zapowiadał się pracowicie. Nie przeszkadzało mu to kompletnie. Miał wrażenie, że przez to siedzenie w domu przez ostatnie kilka miesięcy kości mu się zastały. Nie przepadał za tym uczuciem i teraz, kiedy tylko miał okazję wychodził i oddawał się swoim zainteresowaniom. Kiedy tak sobie przesiadywał w zaciszu własnego domostwa, znów zaczął się interesować TYM artefaktem. Przedtem jakoś poszło to w zapomnienie, bo jednak anomalie, syn i w ogóle, ale teraz, kiedy znów miał więcej czasu dla siebie jego myśli skierowały się na ten tor. Od razu po świętach uruchomił swoje kontakty, informatorów i zabrał się do pracy.
Nawet nie zdawał sobie sprawy ile zabawy i frajdy mu to sprawiało. Przy okazji napatoczyło się kilka ciekawych zleceń związanych z klątwami, więc mógł sobie na spokojnie pracować, jednocześnie szukając swojego mitycznego artefaktu, którego właściwości z wielką chęcią by zbadał. Puścił informację czego poszukuje i nie musiał długo czekać na wiadomość zwrotną, a w zasadzie wiadomości. Nie mógł wszystkich od razu zweryfikować, ale jedna przede wszystkim zwróciła jego uwagę. A więc nie tylko on szukał tego artefaktu. Lekki uśmiech mimowolnie wpłynął na jego usta kiedy usłyszał znajome mu nazwisko. Dawno go nie słyszał, tak dawno jak nie widział też jego właściciela. Łączyła ich wspólna pasja i zamiłowanie do artefaktów jak również i do klątw. Pamiętał doskonale ich rozmowy w Norwegi, miło wtedy spędził czas, fajnie było porozmawiać z kimś kto miał takie same zainteresowania.
Wiedział, że w jakiś sposób w końcu na siebie wpadną podczas swoich poszukiwań i czekał na to spotkanie. Kierowany tym przeczuciem, w to zimowe popołudnie wyszedł z domu i udał się do swojej ulubionej dzielnicy miasta. Nogi pokierowały go do dobrze znanego pubu. Kiedyś bywał tutaj o wiele częściej, jednak teraz, zważywszy na czasy i jego obowiązki był rzadszym gościem tegoż przybytku, chociaż i tak teraz bywał tutaj częściej niż w innych lokalach tego typu. Wszedł na spokojnie i widząc znajomą twarz za barem poprosił o butelkę "dobrego" rumu i szklanicę. Z tym zestawem usiadł przy jednym z wolnych stolików, odkorkował butelkę, nalał sobie trochę i odpalił papierosa.
Nie musiał długo czekać, zdążył spalić trzy czwarte papierosa, kiedy usłyszał znajomy głos.
- Eddard Nott - powiedział spokojnym tonem unosząc głowę, a na jego twarzy również widniał lekko uśmiech - Tak sądziłem, że się tutaj spotkamy. - pokiwał głową z zadowoloną miną, po czym skinął na barmana by ten przyniósł drugą szklankę.
Nawet nie zdawał sobie sprawy ile zabawy i frajdy mu to sprawiało. Przy okazji napatoczyło się kilka ciekawych zleceń związanych z klątwami, więc mógł sobie na spokojnie pracować, jednocześnie szukając swojego mitycznego artefaktu, którego właściwości z wielką chęcią by zbadał. Puścił informację czego poszukuje i nie musiał długo czekać na wiadomość zwrotną, a w zasadzie wiadomości. Nie mógł wszystkich od razu zweryfikować, ale jedna przede wszystkim zwróciła jego uwagę. A więc nie tylko on szukał tego artefaktu. Lekki uśmiech mimowolnie wpłynął na jego usta kiedy usłyszał znajome mu nazwisko. Dawno go nie słyszał, tak dawno jak nie widział też jego właściciela. Łączyła ich wspólna pasja i zamiłowanie do artefaktów jak również i do klątw. Pamiętał doskonale ich rozmowy w Norwegi, miło wtedy spędził czas, fajnie było porozmawiać z kimś kto miał takie same zainteresowania.
Wiedział, że w jakiś sposób w końcu na siebie wpadną podczas swoich poszukiwań i czekał na to spotkanie. Kierowany tym przeczuciem, w to zimowe popołudnie wyszedł z domu i udał się do swojej ulubionej dzielnicy miasta. Nogi pokierowały go do dobrze znanego pubu. Kiedyś bywał tutaj o wiele częściej, jednak teraz, zważywszy na czasy i jego obowiązki był rzadszym gościem tegoż przybytku, chociaż i tak teraz bywał tutaj częściej niż w innych lokalach tego typu. Wszedł na spokojnie i widząc znajomą twarz za barem poprosił o butelkę "dobrego" rumu i szklanicę. Z tym zestawem usiadł przy jednym z wolnych stolików, odkorkował butelkę, nalał sobie trochę i odpalił papierosa.
Nie musiał długo czekać, zdążył spalić trzy czwarte papierosa, kiedy usłyszał znajomy głos.
- Eddard Nott - powiedział spokojnym tonem unosząc głowę, a na jego twarzy również widniał lekko uśmiech - Tak sądziłem, że się tutaj spotkamy. - pokiwał głową z zadowoloną miną, po czym skinął na barmana by ten przyniósł drugą szklankę.
The specter of death was close.
But storm was kind to us.
But storm was kind to us.
Calsten Goyle
Zawód : Zaklinacz, artefakciarz i najemnik po godzinach
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Potrzebował pracy jak tlenu i nie był tego tak naprawdę świadomy dopóty dopóki do jego uszu nie doszła wieść o Brisingamen, pierwsze, rzetelne informacje o naszyjniku, który według wierzeń nordyckich miał być w posiadaniu bogini Frei. Czy tak było? Eddard nie miał zamiaru się w to zagłębiać, dużo bardziej interesowały go magiczne właściwości. Poza tym, że posiadacz, czy też posiadaczka takiego medalionu miała działać na drugiego człowieka tak, jakby był pod wpływem amortencji. Poza tym miał też stanowić gwarant zwycięstwa w bitwie. Jeżeli tak faktycznie było to taki artefakt mógł się okazać niezwykle cenny, pod warunkiem oczywiście, że znalazłby się w odpowiednich rękach.
Nie zdziwił się, gdy usłyszał kto jeszcze interesuje się dokładnie tym kierunkiem wyprawy i tym samym artefaktem. Sam Eddard miał kilka miejsc w Skandynawii, które chciał odwiedzić z tego względu, że ten region był bogaty nie tylko w szeroko pojęte magiczne przedmioty, ale także niezbadane przez nikogo rodzaje klątw. Magia dawnych pokoleń nordyckich czarowników miała jeszcze wiele do zaoferowania i Nott nie miał zamiaru wahać się przed wskoczeniem na głęboką wodę. Póki jeszcze mógł, póki oficjalnie na jego palcu nie widniała złota obrączka - symbol jego zniewolenia.
Też czuł, że ich drogi się przetną, prędzej czy później. Czy znowu miała ich czekać wyprawa w zimne, skandynawskie góry? Być może... Na razie pojawił się w pubie, gdzie spodziewał się go zastać, a jak nie to chociaż wypić szklanicę ognistej i zniknąć nim pojawi się ktoś, kto kogo spotkać by tu nie chciał. - A mimo to przyszedłeś - rzucił żartobliwym tonem, pozwalając sobie na chwilę rozluźnienia. W towarzystwie Calstena nie był lordem Nottem, nie był Rycerzem i nie był też bratem tego, który zdradził. Był sobą, to chyba właśnie Goyle jako jeden z nielicznych miał okazję poznać tę najprawdziwszą odsłonę lorda z Nottinghamshire. Zasiadł obok i sięgnął po szklankę, którą postawił przed nim barman. Pozwolił sobie na wypełnienie naczynia rumem, który najwidoczniej zamówił Goyle. - Ile to już minęło? - zagaił. Cóż, zdecydowanie za długo...
Nie zdziwił się, gdy usłyszał kto jeszcze interesuje się dokładnie tym kierunkiem wyprawy i tym samym artefaktem. Sam Eddard miał kilka miejsc w Skandynawii, które chciał odwiedzić z tego względu, że ten region był bogaty nie tylko w szeroko pojęte magiczne przedmioty, ale także niezbadane przez nikogo rodzaje klątw. Magia dawnych pokoleń nordyckich czarowników miała jeszcze wiele do zaoferowania i Nott nie miał zamiaru wahać się przed wskoczeniem na głęboką wodę. Póki jeszcze mógł, póki oficjalnie na jego palcu nie widniała złota obrączka - symbol jego zniewolenia.
Też czuł, że ich drogi się przetną, prędzej czy później. Czy znowu miała ich czekać wyprawa w zimne, skandynawskie góry? Być może... Na razie pojawił się w pubie, gdzie spodziewał się go zastać, a jak nie to chociaż wypić szklanicę ognistej i zniknąć nim pojawi się ktoś, kto kogo spotkać by tu nie chciał. - A mimo to przyszedłeś - rzucił żartobliwym tonem, pozwalając sobie na chwilę rozluźnienia. W towarzystwie Calstena nie był lordem Nottem, nie był Rycerzem i nie był też bratem tego, który zdradził. Był sobą, to chyba właśnie Goyle jako jeden z nielicznych miał okazję poznać tę najprawdziwszą odsłonę lorda z Nottinghamshire. Zasiadł obok i sięgnął po szklankę, którą postawił przed nim barman. Pozwolił sobie na wypełnienie naczynia rumem, który najwidoczniej zamówił Goyle. - Ile to już minęło? - zagaił. Cóż, zdecydowanie za długo...
Eddard Nott
Zawód : quia nominor leo
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
So crawl on my belly 'til the sun goes down
I'll never wear your broken crown
I'll never wear your broken crown
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie spuszczał wzroku z lorda dopóki ten nie usiadł przy stole na przeciwko niego. Lekki uśmiech nie schodził z jego warg, kiedy sięgał po szklanicę i upijał łyka alkoholu.
- No cóż...kawał czasu minął od naszego ostatniego spotkania, to na pewno. - odparł spokojnie odkładając szklankę i ponownie zaciągając się papierosem. - Jak mógłbym się nie pojawić? - uniósł brew ku górze lekko rozbawiony - Coby nie patrzeć, sprowadził nas tutaj ten sam temat, czyż nie? - dodał zabawnie ruszając brwiami.
Nie widzieli się szmat czasu to prawda, a Calsten nie ukrywał, że towarzystwo Nott'a mu odpowiadało. Nie miał zbyt wielu znajomych, z którymi mógłby sobie na spokojnie usiąść i porozmawiać na temat pasjonujących go rzeczy. A właśnie z Eddard'em mieli wspólne zainteresowania i potrafili o nich rozmawiać naprawdę długo, żeby nie powiedzieć, że godzinami. Przede wszystkim o tym jednym. Calsten fascynowała Brisingamen odkąd był dzieckiem. Zaczytywał się w opowieściach o tym artefakcie, chłonął każdą informację z nią związaną. Kiedy stał się już dorosły i wyruszał na swoje prywatne wyprawy, nie przestał o nim marzyć. Niejednokrotnie starał się go odnaleźć, ale pomimo posiadanych informacji jakoś nigdy nie udało mu się być nawet blisko odkrycia miejsca jego przebywania. Teraz jednak znów pojawiła się ta iskierka nadziei, kiedy dowiedział się, że nie tylko on poszukuje tego artefaktu, że może wspólnymi siłami uda im się go odnaleźć.
- Jakieś nowe informację? Bo ja od lat stoję w martwym punkcie i bardzo mnie to irytuje. - odparł popijając spokojnie alkohol ze swojej szklanki i przez moment wpatrując się w znajomego - Ale wiesz co? Może do tego wrócimy później, co ty na to? - uniósł brew ku górze - Opowiadaj co tam u ciebie? Słyszałem, że całkiem ciekawe rzeczy się ostatnimi czasy działy. Wiesz, że ja to raczej tymi sprawami się nie interesowałem, ale ostatnie wydarzenia mnie do tego zmusiły. - spojrzał znacząco na Nott'a.
Zdawał sobie sprawę z istnienia organizacji, która popierała aktualnie dziejące się wydarzenia, podejrzewał, że jego brat do niego należy, ale sam nigdy o to się jego nie zapytał. Nie wiedział czy Nott też do niej należy, ale jeśli tak, to może coś mu o niej powie.
- No cóż...kawał czasu minął od naszego ostatniego spotkania, to na pewno. - odparł spokojnie odkładając szklankę i ponownie zaciągając się papierosem. - Jak mógłbym się nie pojawić? - uniósł brew ku górze lekko rozbawiony - Coby nie patrzeć, sprowadził nas tutaj ten sam temat, czyż nie? - dodał zabawnie ruszając brwiami.
Nie widzieli się szmat czasu to prawda, a Calsten nie ukrywał, że towarzystwo Nott'a mu odpowiadało. Nie miał zbyt wielu znajomych, z którymi mógłby sobie na spokojnie usiąść i porozmawiać na temat pasjonujących go rzeczy. A właśnie z Eddard'em mieli wspólne zainteresowania i potrafili o nich rozmawiać naprawdę długo, żeby nie powiedzieć, że godzinami. Przede wszystkim o tym jednym. Calsten fascynowała Brisingamen odkąd był dzieckiem. Zaczytywał się w opowieściach o tym artefakcie, chłonął każdą informację z nią związaną. Kiedy stał się już dorosły i wyruszał na swoje prywatne wyprawy, nie przestał o nim marzyć. Niejednokrotnie starał się go odnaleźć, ale pomimo posiadanych informacji jakoś nigdy nie udało mu się być nawet blisko odkrycia miejsca jego przebywania. Teraz jednak znów pojawiła się ta iskierka nadziei, kiedy dowiedział się, że nie tylko on poszukuje tego artefaktu, że może wspólnymi siłami uda im się go odnaleźć.
- Jakieś nowe informację? Bo ja od lat stoję w martwym punkcie i bardzo mnie to irytuje. - odparł popijając spokojnie alkohol ze swojej szklanki i przez moment wpatrując się w znajomego - Ale wiesz co? Może do tego wrócimy później, co ty na to? - uniósł brew ku górze - Opowiadaj co tam u ciebie? Słyszałem, że całkiem ciekawe rzeczy się ostatnimi czasy działy. Wiesz, że ja to raczej tymi sprawami się nie interesowałem, ale ostatnie wydarzenia mnie do tego zmusiły. - spojrzał znacząco na Nott'a.
Zdawał sobie sprawę z istnienia organizacji, która popierała aktualnie dziejące się wydarzenia, podejrzewał, że jego brat do niego należy, ale sam nigdy o to się jego nie zapytał. Nie wiedział czy Nott też do niej należy, ale jeśli tak, to może coś mu o niej powie.
The specter of death was close.
But storm was kind to us.
But storm was kind to us.
Calsten Goyle
Zawód : Zaklinacz, artefakciarz i najemnik po godzinach
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Mógł uśmiechnąć się do wspomnień długich, śnieżnych nocy, które spędzili na rozmowach zajmujących i niezwiązanych ze światem współczesnym. - Gdy tylko o tym usłyszałem, byłem niemal pewien, że też będziesz chciał to sprawdzić osobiście - Eddard był zafascynowany kultem bogini Frei i wszystkimi artefaktami, które były pozostałością po jej boskości. Skandynawowie obudowali jej sylwetkę boską aurą, zdaniem Notta jeżeli taka kobieta istniała, to była czarownicą, która naprawdę zręcznie zmanipulowała ówczesnymi sobie ludźmi. Nie zależało mu jednak na tej prawdzie, podążał niczym pies gończy za jakimkolwiek, nawet najmniejszym tropem, który mógłby doprowadzić go do podobnego artefaktu. Zdawał sobie też prawdę jak wielkim pragnieniem względem mitycznego wisiora pałał Goyle. To również jeden z niewielu powodów, które skierowały kroki lorda w stronę portowego pubu. W końcu miał szansę na rozmowę pozbawioną podszytych kurtuazją słów, pełnych nieufności spojrzeń i fałszywych uśmiechów. Miał dosyć patrzenia na niego i jego rodzinę przez pryzmat tego, co uczynił jego brat, a raczej mężczyzna, którego kiedyś mógł bratem nazywać. - Strzępki informacji, podobno ktoś w tym miejscu nagminnie snuje opowieści z wisiorem w roli głównej - stwierdził, pociągając łyka ze swojej szklanicy, którą już po chwili odstawił na drewniany blat. - Tak, niestabilna magia utrudniała nam życie i potrafiła dać w kość. - i to dosłownie. Był członkiem organizacji, co więcej to wraz z jego bratem spędził długie godziny w jednej celi po nieudanej próbie ustabilizowania jednej z anomalii w zrujnowanej wierzy Big Bena. - Przynajmniej odpowiedni człowiek w końcu objął posadę ministra o wybór Longbottoma był wielką, niezrozumiałą dla mnie pomyłką - starał się nie wspomnieć o jeszcze jednym wydarzeniu, które miało miejsce w Stonehedge, a które chciał, aby nigdy się nie wydarzyło. Mógł stwierdzić, że Calsten miał szczęście, Caelan wydawał się umocniony w swoich postanowieniach, nie wydawało mu się, aby był człowiekiem, który skrywał pod płaszczem kłamstwa drugą twarz. - I w końcu ktoś robi porządek - rzucił na koniec, popijając kolejny łyk bursztynowego alkoholu.
Eddard Nott
Zawód : quia nominor leo
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
So crawl on my belly 'til the sun goes down
I'll never wear your broken crown
I'll never wear your broken crown
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
data up to you
W mojej bajce nie ma smoków. Są za to bezzębni starcy, kalecy i różnego pokroju zbiry, począwszy od tych, których największą przewiną jest wulgarny język i rubaszny dowcip, aż po takie łazęgi, co za krzywe spojrzenie łamią nogi, a za sykla na kufel piwa wrzucają cię do Tamizy. Lubię ten klimat niemytych stołów, klepiska zamiast podłogi i morskich opowieści. Wierzcie lub nie, lecz właśnie te rzezimieszki do powiedzenia mają najwięcej. Kawał świata za nimi, cóż z tego, że widzianego w krzywym zwierciadle parszywej gęby i doprawionego niemożliwym - za to przecież kochamy baśnie. Każdy ma swoje guilty pleasure, oto więc i moje w całej okazałości życia prostego z jego trywialnymi problemami i codziennością trudną, przez co tak cholernie atrakcyjną. Pożądam tego, czego zdobyć nie mogę, przynajmniej nie bez ofiar tak dużych, że trup zaścieliłby wszystkie łoża w Wenus. Zadowalam się więc ochłapami, tym, co zdołam wyrwać spomiędzy zaciśniętych szczęk etykiety. Zawsze ukradkiem, zawsze na nielegalu, zawsze z duszą na ramieniu, choć w głębi duszy bawi mnie ta maskarada, a plotki na mój temat podsycam tak, jak moje słodkie tutki podsycają pożądanie spragnionych mężczyzn. Zasłanianie się szaleństwem drugi raz nie przejdzie, ale mogę przecież zwalić winę na rodziców i ze smutkiem ogłosić się porażką wychowawczą.
Kiedy jeszcze pochłaniałem książki, pokochałem skromne przygody Twaina. Żadne tam dzieła wielkiej literatury, nic, czym imponuje się w towarzystwie obrzydliwych nowobogackich, z których każdy jest geniuszem w jakiejś dziedzinie sztuki. Lektury dla typowej rozrywki - jako dzieciak marzyłem, by wsiąknąć w ich karty jak najbardziej dosłownie, wypchnąć bohaterów i zająć ich miejsce. Podmiany dokonuję teraz, ponad dwadzieścia lat później, trochę jak Huck Finn, trochę jak książę Edward w przebraniu żebraczym. Zawód - w tej rubryce piszę włóczęga. No nie ukrywam, że Wenus to tylko przyjemność. Dochodowa, ale nadal.
Stukoczę obcasami o krzywy bruk, bo choć wysoki, lubię dodawać sobie centymetrów. Otwieram skrzypiące drzwi portowego baru i wsuwam się do środka, od razu odwieszając przemoczony płaszcz na jeden z haków wbitych w ścianę. W ciemnym ubraniu i poczochranych włosach jestem kwintesencją przeciętności, kolejnym fizycznym pracownikiem tylko trochę zbyt bladym, więc pewnie z anemią czy innymi dolegliwościami, może przywiezionymi z jakiegoś odległego kraju. Robię szybki rekonesans, ale nie widzę żadnego z mych ulubionych autorów-bajkopisarzy. Cienki Peter wprawdzie zapowiadał, że kończy z piciem, bo wątroba daje mu w kość, a King Kong skończył pod pantoflem jakiejś baby, ale no... Towarzyszy się przecież nie wystawia, jedna z niepisanych zasad morskiego kodeksu!
Póki co siadam więc sam, kulturalnie popijając piwo. Dobre, ten porter to prawie smak, który rozkochał mnie w sobie na morzu. Czuję w nim nuty zmęczenia i satysfakcji, potu lejącego się z pleców, odcisków na dłoniach i słońca świecącego wprost w wodę. Biorę kolejny łyk, delektując się alkoholem przy dźwiękach strojenia instrumentów - zaraz zacznie się widowisko. Brodaci mężczyźni, jeden z gitarą, drugi ze skrzypkami w dłoni zaraz łagodnieją, a ich ogorzałe twarze biją pięknym spokojem. Są jak morze, zrośnięci w jedno, choć oni pewnie tego nie dostrzegają. To niuanse, absolutnie drogie memu sercu. Marynarze zaczynają śpiewać i ja się dołączam, wchodząc pomiędzy ich schrypnięte, mocne głosy moim, cieplejszym, jeszcze nie tak przeżartym solą i alkoholem. Wstaję z miejsca i dosiadam się do nich, a ci klepią mnie po plecach, tak mocno, że prawie zwalają mnie z nóg i podstawiają stołek, radzi, że znaleźli sobie kompana. Z tej perspektywy pub wygląda na pełny, całe szczęście, że robię to nie po raz pierwszy, bo inaczej trema zeżarłaby mnie na przystawkę. Wzorkiem wyłapuję jedną pannę i puszczam jej oczko, choć tutaj chodzi raczej o zabawę i uznanie męskiej części widowni.
W mojej bajce nie ma smoków. Są za to bezzębni starcy, kalecy i różnego pokroju zbiry, począwszy od tych, których największą przewiną jest wulgarny język i rubaszny dowcip, aż po takie łazęgi, co za krzywe spojrzenie łamią nogi, a za sykla na kufel piwa wrzucają cię do Tamizy. Lubię ten klimat niemytych stołów, klepiska zamiast podłogi i morskich opowieści. Wierzcie lub nie, lecz właśnie te rzezimieszki do powiedzenia mają najwięcej. Kawał świata za nimi, cóż z tego, że widzianego w krzywym zwierciadle parszywej gęby i doprawionego niemożliwym - za to przecież kochamy baśnie. Każdy ma swoje guilty pleasure, oto więc i moje w całej okazałości życia prostego z jego trywialnymi problemami i codziennością trudną, przez co tak cholernie atrakcyjną. Pożądam tego, czego zdobyć nie mogę, przynajmniej nie bez ofiar tak dużych, że trup zaścieliłby wszystkie łoża w Wenus. Zadowalam się więc ochłapami, tym, co zdołam wyrwać spomiędzy zaciśniętych szczęk etykiety. Zawsze ukradkiem, zawsze na nielegalu, zawsze z duszą na ramieniu, choć w głębi duszy bawi mnie ta maskarada, a plotki na mój temat podsycam tak, jak moje słodkie tutki podsycają pożądanie spragnionych mężczyzn. Zasłanianie się szaleństwem drugi raz nie przejdzie, ale mogę przecież zwalić winę na rodziców i ze smutkiem ogłosić się porażką wychowawczą.
Kiedy jeszcze pochłaniałem książki, pokochałem skromne przygody Twaina. Żadne tam dzieła wielkiej literatury, nic, czym imponuje się w towarzystwie obrzydliwych nowobogackich, z których każdy jest geniuszem w jakiejś dziedzinie sztuki. Lektury dla typowej rozrywki - jako dzieciak marzyłem, by wsiąknąć w ich karty jak najbardziej dosłownie, wypchnąć bohaterów i zająć ich miejsce. Podmiany dokonuję teraz, ponad dwadzieścia lat później, trochę jak Huck Finn, trochę jak książę Edward w przebraniu żebraczym. Zawód - w tej rubryce piszę włóczęga. No nie ukrywam, że Wenus to tylko przyjemność. Dochodowa, ale nadal.
Stukoczę obcasami o krzywy bruk, bo choć wysoki, lubię dodawać sobie centymetrów. Otwieram skrzypiące drzwi portowego baru i wsuwam się do środka, od razu odwieszając przemoczony płaszcz na jeden z haków wbitych w ścianę. W ciemnym ubraniu i poczochranych włosach jestem kwintesencją przeciętności, kolejnym fizycznym pracownikiem tylko trochę zbyt bladym, więc pewnie z anemią czy innymi dolegliwościami, może przywiezionymi z jakiegoś odległego kraju. Robię szybki rekonesans, ale nie widzę żadnego z mych ulubionych autorów-bajkopisarzy. Cienki Peter wprawdzie zapowiadał, że kończy z piciem, bo wątroba daje mu w kość, a King Kong skończył pod pantoflem jakiejś baby, ale no... Towarzyszy się przecież nie wystawia, jedna z niepisanych zasad morskiego kodeksu!
Póki co siadam więc sam, kulturalnie popijając piwo. Dobre, ten porter to prawie smak, który rozkochał mnie w sobie na morzu. Czuję w nim nuty zmęczenia i satysfakcji, potu lejącego się z pleców, odcisków na dłoniach i słońca świecącego wprost w wodę. Biorę kolejny łyk, delektując się alkoholem przy dźwiękach strojenia instrumentów - zaraz zacznie się widowisko. Brodaci mężczyźni, jeden z gitarą, drugi ze skrzypkami w dłoni zaraz łagodnieją, a ich ogorzałe twarze biją pięknym spokojem. Są jak morze, zrośnięci w jedno, choć oni pewnie tego nie dostrzegają. To niuanse, absolutnie drogie memu sercu. Marynarze zaczynają śpiewać i ja się dołączam, wchodząc pomiędzy ich schrypnięte, mocne głosy moim, cieplejszym, jeszcze nie tak przeżartym solą i alkoholem. Wstaję z miejsca i dosiadam się do nich, a ci klepią mnie po plecach, tak mocno, że prawie zwalają mnie z nóg i podstawiają stołek, radzi, że znaleźli sobie kompana. Z tej perspektywy pub wygląda na pełny, całe szczęście, że robię to nie po raz pierwszy, bo inaczej trema zeżarłaby mnie na przystawkę. Wzorkiem wyłapuję jedną pannę i puszczam jej oczko, choć tutaj chodzi raczej o zabawę i uznanie męskiej części widowni.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Drewniana imitacja kończyny Wartkiego Bena co rusz dotykała obleczonej w tanią pończochę łydki. Siedział blisko, czarował zapachem wymęczonej życiem męskości, piana gęsto spływała po osolonej brodzie. Odstrzelił się, nie dało się nie zauważyć tych odświętnych guziczków w wypłowiałym kaftanie, nie dało się wyłapać złotej bransolety zdobiącej wytatuowaną łapę. Rozbawiony co rusz szukał jej oczarowanego spojrzenia, ale zamiast niego natrafiał na odrobinę znudzenia. Większość dni spędzała pod dachami pękającymi na mocy morskich pieśni. Tym razem daleko od swojej jedynej tawerny, a jednocześnie w samym sercu żeglarskiego rytuału. Jak dała się namówić? Nawet tutaj dla wielu wciąż była barmanką, niektórzy wołali o dolewkę, choć brakowało jej poplamionego fartucha i uwiązanych w nieładzie włosów. Tu i tam – to bez znaczenia, nic się nie zmieniało prócz magii tak widocznej w poruszających się mackach krakena uwiecznionego na malowidle, widocznej w uzupełniających się kuflach.
Ława uginała się pod szerokimi pośladkami żeglarzy. Pośród nich Philippa jak swoja, oczarowana melodią wspólnej pieśni, sącząca obrzydliwie cytrusowy napój. Sukienka grzeszyła, odsłaniając coraz więcej ud, falą spływały jej ciemne włosy, drobne końcówki próbowały zatonąć w kolorowym kieliszku. Co rusz czuła czyjeś łapsko niby przelotnie błagające o zainteresowanie, co rusz ktoś podnosił się z entuzjazmem, trącając stół, wzniecając sztorm w każdym mniejszym i większym szkle. Unosiła wtedy głowę, śmiejąc się do tej przejętej postaci. Wielkie mowy, obrzydliwe pogaduchy szyfrowane w morskim żargonie. Dziś już pojmowała tajemnicze słówka, ale kilka lat temu brzmiały zbyt zagadkowo, gubiła się w żenującym niepojęciu. W oparach dymu łykała natchnione oddechy, czasem lekko przegryzała usta, zatrzymując swój wzrok na dłużej na którymś z dziarskich marynarzyków. A czasem to któryś z nich popatrzył na nią. Zupełnie jak teraz, kiedy czyjeś mrugnięcie zaczepnie połaskotało jej rzęsy. Siedział niedaleko, wytargany, nie taki paskudny. Tu wszyscy poszukiwali ukojenia, tu bez skrępowania przeżywali własne i obce opowieści. Policzki gotowały się w nienadążającej emocji. Tamten wpadł tu nagle, nie znała go, wyróżniał się między umęczonymi od wojaży gębami, ale musiał być jednym z nich. Przyjęty chętnie do sprzyjającego stada. Zastanawiające.
W chaosie podśpiewek popatrzyła w kierunku widowiska. Głosy ścierały się ze sobą, muzyka pieściła umęczone zbyt długim kołysaniem morza uszy. Sięgnęła do własnego napoju oczarowana kwaśnym smakiem. Uwielbiała cytrynę, przyjemnie wykręcała języki, nie dało jej się zignorować. Przez ławę przelatywały żarciki, a jej usta rwały się do fantazyjnych rozmówek. Raz, może dwa tęsknie skierowała ciemne spojrzenie ku wolnemu kawałkowi przestrzeni, stopy drgnęły, pragnąc tańca, pragnąc przyjemnego poruszania się nawet w tej najdzikszej balladzie. Ścisnęła lekko dłoń na szklaneczce, a potem znów odnalazła męski podbródek. Młode oczy, młodsze na tle wielu tutejszych morsów, ale i tak zdawały się błyszczeć. Mrugające światła przełamywały ciemność zakamarków, pomykały chętnie po przyjacielskich twarzach. Nigdy nie bała się patrzenia, tu, między swoimi korytarzami mało rzeczy mogło wzbudzić w niej zawahanie. Wolała raczej próbować, przeciągać strunę, prowokować i tak już niecierpliwy wobec niej los. Pożądała tej sceny dominowanej przez miejscowych grajków. Chciała, by na nią patrzyli. Tego dnia może bardziej niż kiedykolwiek. Niewiele kobiet kręciło się wokół, kilka portowych babek wiło się na ramieniu swojego mężula. Philippa była jak ten zakazany owoc, w fantazjach ślizgali się po jej udach. Ta myśl wznieciła nieco cwany uśmiech na jej ustach. Wstała więc, ale raczej niewielu to zauważyło. Przeszła wokół stołu, palcem zaczepiając jego wdzianko, tylko lekko je pociągnęła. To znak. Miał iść z nią, bo wiedziała, że chował przy sobie coś, czego potrzebowała.
Nie mógł odmówić.
Ława uginała się pod szerokimi pośladkami żeglarzy. Pośród nich Philippa jak swoja, oczarowana melodią wspólnej pieśni, sącząca obrzydliwie cytrusowy napój. Sukienka grzeszyła, odsłaniając coraz więcej ud, falą spływały jej ciemne włosy, drobne końcówki próbowały zatonąć w kolorowym kieliszku. Co rusz czuła czyjeś łapsko niby przelotnie błagające o zainteresowanie, co rusz ktoś podnosił się z entuzjazmem, trącając stół, wzniecając sztorm w każdym mniejszym i większym szkle. Unosiła wtedy głowę, śmiejąc się do tej przejętej postaci. Wielkie mowy, obrzydliwe pogaduchy szyfrowane w morskim żargonie. Dziś już pojmowała tajemnicze słówka, ale kilka lat temu brzmiały zbyt zagadkowo, gubiła się w żenującym niepojęciu. W oparach dymu łykała natchnione oddechy, czasem lekko przegryzała usta, zatrzymując swój wzrok na dłużej na którymś z dziarskich marynarzyków. A czasem to któryś z nich popatrzył na nią. Zupełnie jak teraz, kiedy czyjeś mrugnięcie zaczepnie połaskotało jej rzęsy. Siedział niedaleko, wytargany, nie taki paskudny. Tu wszyscy poszukiwali ukojenia, tu bez skrępowania przeżywali własne i obce opowieści. Policzki gotowały się w nienadążającej emocji. Tamten wpadł tu nagle, nie znała go, wyróżniał się między umęczonymi od wojaży gębami, ale musiał być jednym z nich. Przyjęty chętnie do sprzyjającego stada. Zastanawiające.
W chaosie podśpiewek popatrzyła w kierunku widowiska. Głosy ścierały się ze sobą, muzyka pieściła umęczone zbyt długim kołysaniem morza uszy. Sięgnęła do własnego napoju oczarowana kwaśnym smakiem. Uwielbiała cytrynę, przyjemnie wykręcała języki, nie dało jej się zignorować. Przez ławę przelatywały żarciki, a jej usta rwały się do fantazyjnych rozmówek. Raz, może dwa tęsknie skierowała ciemne spojrzenie ku wolnemu kawałkowi przestrzeni, stopy drgnęły, pragnąc tańca, pragnąc przyjemnego poruszania się nawet w tej najdzikszej balladzie. Ścisnęła lekko dłoń na szklaneczce, a potem znów odnalazła męski podbródek. Młode oczy, młodsze na tle wielu tutejszych morsów, ale i tak zdawały się błyszczeć. Mrugające światła przełamywały ciemność zakamarków, pomykały chętnie po przyjacielskich twarzach. Nigdy nie bała się patrzenia, tu, między swoimi korytarzami mało rzeczy mogło wzbudzić w niej zawahanie. Wolała raczej próbować, przeciągać strunę, prowokować i tak już niecierpliwy wobec niej los. Pożądała tej sceny dominowanej przez miejscowych grajków. Chciała, by na nią patrzyli. Tego dnia może bardziej niż kiedykolwiek. Niewiele kobiet kręciło się wokół, kilka portowych babek wiło się na ramieniu swojego mężula. Philippa była jak ten zakazany owoc, w fantazjach ślizgali się po jej udach. Ta myśl wznieciła nieco cwany uśmiech na jej ustach. Wstała więc, ale raczej niewielu to zauważyło. Przeszła wokół stołu, palcem zaczepiając jego wdzianko, tylko lekko je pociągnęła. To znak. Miał iść z nią, bo wiedziała, że chował przy sobie coś, czego potrzebowała.
Nie mógł odmówić.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Belka, która stanowi podstawę drewnianego stropu tam w rogu łączy się z drugą, prostym sposobem, na krzyż. W okienku po przecięciu się dwóch desek dostrzegam cieniutką, acz gęstą pajęczynę, a nieco dalej, zwisającego na nitce dużego, tłustego pająka. Robactwo ogólnie mnie mierzi, jest nieprzyjemne, ale ten lokator mimowolnie budzi we mnie sympatię. Nazywam go Hugo. Widać, że niezły z niego spryciarz. Pub pełen wilków morskich, trzęsący się od mordobicia i grzmiących, niekoniecznie dźwięcznych głosów intonujących morskie pieśni, to nie jest miejsce, gdzie spędzasz noc dobrowolnie. A tu proszę, podłoga czysta, stoły czyste, szmaty, którymi wycierane są stoły - czyste, ręce barmana czyste, paznokcie przeważającej części klienteli - czyste. Żyć nie umierać. Nie boję się, że jak napiję się piwa z wyszczerbionego pokala złapię jakiegoś syfa, a Hugo nie żywi żadnych obaw przed zdewastowaniem swego loku. Gdybym był bardziej wcięty, uznałbym je pewnie za pozostałości po halloweenowych dekoracjach, tak bardzo jest tu na miejscu. Jak się woła do pająka? Do kotka kici-kici, do kaczuszki taś-taś... Na ośmiokrota też coś musi się znaleźć. Poruszam ustami przez chwilę, próbując znaleźć dźwięk, który by się nadał, lecz po paru próbach zakończonych niepowodzeniem, wznoszę za Hugona uroczysty toast. Gdy podnoszę wzrok znad szklanki, nie widzę już tłustego, pajęczego odwłoka huśtającego się na cienkiej nitce. O nie! Blednę i prawie że podrywam się z krzesła. Szukać go, to jak szukać igły w stogu siana i mimo że czuję z nim żywą, przyjacielską więź, pasuję i piję za jego zdrowie. Niech ci się wiedzie w wielkim świecie, tak myślę, odkładając szklankę na podstawkę i ocierając usta z resztek piany.
Tygodniami piłowano mnie o odginanie małego palca podczas picia herbaty, właściwe posługiwanie się sztućcami, odróżniania widelczyka od sałatki od takiego do mięsa, a wielki finał wygląda w ten sposób, że brudzę się czymkolwiek, niezależnie, czy piję najlepsze skrzacie wino, czy podłego sikacza, czy jem kanapkę z szynką, a może ptysia. No i co mi po tych manierach, jak plama na koszuli wielka, a w kącikach ust sos pomidorowy tak długo, aż nie spojrzę do lustra?
Przy mych towarzyszach wypadam jednak całkiem schludnie, diabeł tkwi w szczegółach. Zamiast brody noszę tygodniowy zarost, który w moich kręgach pewnie czytają jako szczyt niechlujstwa, a tutaj zakrawa o wyżyny elegancji. Dobrze mi się z nimi muzykuje, choć wcale ich nie znam. Nie muszę, muzyka mówi za nas, gdy spowiadam się ze swoich grzeszków, narzucając kolejną szantę. Wesołą, marszową, o prędkim tempie, za moment wystukiwany już przez całą salę. W ruch idą nie tylko obute stopy, ale i szorstkie łapy i gliniane kubasy trzaskają o drewniane ławy. To miłe. Mam zadatki na gwiazdę, publiczność mnie uwielbia, co z tego, że to prości ludzie o równie prostych gustach. Może taki mój target.
No i jesteś też ty, przemykająca tak niepozornie między krzepkimi ciałami marynarzy. Zanim wyszedłem na środek, siedziałaś koło typa z drewnianą nogą. Nie wiem, czemu, ale zwróciłem na to uwagę, może przez szelest twojej spódnicy? Śpiewam już prosto do ciebie, nagle prawie w twe usta, bo zrywasz się z bezpiecznej ławy i wybierasz pląsanie tuż przy kolumnie, w cieniu, który jednak nie chroni nas przed kontaktem. Zrywasz pierwsza pakt o tym, by chemię trzymać w napięciu pozbawionym dotyku, bo zahaczasz o moją koszulę, a ja kończę zwrotkę piosnki już porwany.
Idę z nią, nie zważając na własne nogi i lądujemy gdzieś na tyłach baru, musi znać go jak własną kieszeń. Trzymam dystans i sięgam do kieszeni po paczkę fajek.
-Chcesz? - pytam i częstuję ją najpierw, może się skusi, bo przy czym rozmawia się tak dobrze, jak przy papierosie - mam tylko takie. Dokerzy mówią, żem pizduś, ale ten dym jest super - uzewnętrzniam się portowym slangiem, zadowolony, z admiracji Jerelli. Biorę nerwowy wdech i zaciągam się, zbyt pośpiesznie, zbyt nachalnie. Z ust i z nosa idzie mi smuga pomarańczowego dymu. Wyglądam jak pieprzona salamandra i tak też się uśmiecham, wciąż zachęcająco.
Tygodniami piłowano mnie o odginanie małego palca podczas picia herbaty, właściwe posługiwanie się sztućcami, odróżniania widelczyka od sałatki od takiego do mięsa, a wielki finał wygląda w ten sposób, że brudzę się czymkolwiek, niezależnie, czy piję najlepsze skrzacie wino, czy podłego sikacza, czy jem kanapkę z szynką, a może ptysia. No i co mi po tych manierach, jak plama na koszuli wielka, a w kącikach ust sos pomidorowy tak długo, aż nie spojrzę do lustra?
Przy mych towarzyszach wypadam jednak całkiem schludnie, diabeł tkwi w szczegółach. Zamiast brody noszę tygodniowy zarost, który w moich kręgach pewnie czytają jako szczyt niechlujstwa, a tutaj zakrawa o wyżyny elegancji. Dobrze mi się z nimi muzykuje, choć wcale ich nie znam. Nie muszę, muzyka mówi za nas, gdy spowiadam się ze swoich grzeszków, narzucając kolejną szantę. Wesołą, marszową, o prędkim tempie, za moment wystukiwany już przez całą salę. W ruch idą nie tylko obute stopy, ale i szorstkie łapy i gliniane kubasy trzaskają o drewniane ławy. To miłe. Mam zadatki na gwiazdę, publiczność mnie uwielbia, co z tego, że to prości ludzie o równie prostych gustach. Może taki mój target.
No i jesteś też ty, przemykająca tak niepozornie między krzepkimi ciałami marynarzy. Zanim wyszedłem na środek, siedziałaś koło typa z drewnianą nogą. Nie wiem, czemu, ale zwróciłem na to uwagę, może przez szelest twojej spódnicy? Śpiewam już prosto do ciebie, nagle prawie w twe usta, bo zrywasz się z bezpiecznej ławy i wybierasz pląsanie tuż przy kolumnie, w cieniu, który jednak nie chroni nas przed kontaktem. Zrywasz pierwsza pakt o tym, by chemię trzymać w napięciu pozbawionym dotyku, bo zahaczasz o moją koszulę, a ja kończę zwrotkę piosnki już porwany.
Idę z nią, nie zważając na własne nogi i lądujemy gdzieś na tyłach baru, musi znać go jak własną kieszeń. Trzymam dystans i sięgam do kieszeni po paczkę fajek.
-Chcesz? - pytam i częstuję ją najpierw, może się skusi, bo przy czym rozmawia się tak dobrze, jak przy papierosie - mam tylko takie. Dokerzy mówią, żem pizduś, ale ten dym jest super - uzewnętrzniam się portowym slangiem, zadowolony, z admiracji Jerelli. Biorę nerwowy wdech i zaciągam się, zbyt pośpiesznie, zbyt nachalnie. Z ust i z nosa idzie mi smuga pomarańczowego dymu. Wyglądam jak pieprzona salamandra i tak też się uśmiecham, wciąż zachęcająco.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Bo to pierwszy, bo nie ostatni, który rozwierał śliskie usta w nieoczywistej balladzie wybełkotanej dla syreniej piersi, dla powabnego dziewczęcego oblicza. Wypiskiwali ją długo po ostatnim przytomnym spojrzeniu, długo po bezradnych pluskach tonącego w sztormowej zawierusze ciała. Ona istniała w każdym męskim sercu, nie ofiarowując im spokoju nawet po śmierci. Krzyżujących się spojrzeń nie wyłapywało czyjeś łapsko sięgające po tego tłustego prosiaka, nikt nie widział narastającego między parami oczu porozumienia. Wątły promień zaczepki tarmosił drapiący policzek nieznajomego śpiewaka. Philippa przestała śpiewać. Uciechę przez chwilę odnajdywała w obliczu tak chętnie pchającym się do pierwszego szeregu. Sylwetka nie taka napuchnięta jak pozostałych, a jednak śmiała, chętna do popłynięcia falą wspólnej zabawy. Kubrak niemniej pomarszczony, pewnie i tak samo niewdzięcznie upieprzony portowym syfem. Obok niego inny, łokciem prawie zgniatający go w całości, wraz z gwałtownym ruchem zawiewała broda spleciona w kiczowaty warkocz, niechlujnie spleciony. W nim miłe gniazdo wiły sobie okruchy ostatnich posiłków. Jeśli szukał ozdoby, która zwabi syrenę, wybrał źle. Podobała jej się kreacja ruchomych postaci odurzonych własnym entuzjazmem, nieporuszonych brzydotą świata, w którym przyszło im tonąć dzień za dniem. Widok taki sam jak w jej tawernie, rozczulający nieco serce zbyt rozkochane w klimacie wilgotnej dzielnicy, by kiedykolwiek spróbować się stąd wydostać. Każda przepita morda stawała się tym bratem, kompanem, przyjacielem. Żaden z nich nie marzył o czymś więcej niż zatopionym hiszpańskim galeonie – albo raczej o złocie chowającym się w porośniętych morską florą drewnianych pamiątkach przeszłości. Nie ta fantazja była jednak najważniejsza. O wiele bardziej pragnęli dożywotniego zapasu rumu i stada dziewek wijących się do włochatego bebzona. Prości, samczy, najlepsi – powiedzą wam portowe baby między szorowaniem zabłoconych gaci a doglądaniem parującej zupy. Przez większość czasu nieobecni, niewyczekiwani, ofiarowujący kobiecie święty spokój. Różne historie poznała, mieszkając przez ostatnie lata w porcie, wiele dramatów podlewała hojnie wódką, stając się kapłanką. Lgnęli do barowego stołka, łokcie chętnie tuląc do lepkich deseczek. Podarowywała im spojrzenie, empatyczne ucho poruszone kolejną taką samą historią. To był dom, to byli wierni przyjaciele, którzy potrzebowali powiernika.
Dziś miała wolne. Wolne. To słowo echem odbijało się po jej duszy, kiedy walczyła z naturalnymi nawykami pozbierania szklanek, polewania nawet wtedy, gdy wokół niej tuzin mężczyzn prześcigało się w tym, by jej tylko usłużyć. O tak, jej chętnie, ale żonie nigdy w życiu. Z namiastką współczucia przelotnie też spoglądała na biedne dziewczyny w poplamionych fartuchach, które jak w amoku błądziły między ławami. Portowego głosu nie dało się powstrzymać, portowego głosu nie dało się ogarnąć. Z nim można było tylko śpiewać, bo nic innego nie pozostało.
W głębokim poważaniu miała jakieś durne zasady damsko-męskich podchodów. Gdy chciała, wpędzała mężczyznę w labirynt własnej intrygi, przed którą mógł się bronić lub z której mógł wyjść jako jej ulubiony bohater. Dawała znak, a każdy i tak pędził za nią, dobrze wiedząc, że takie kobiety nie rodziły się w portowym rynsztoku. Niektórzy przekonywali się boleśnie o tym, że potrafiła gryźć, że lała po pysku bez opamiętania, gdy jej odmowę przyjmowali jak zachętę. W Parszywym szczególnie. Ten tutaj nie mógł wiedzieć, kojarzyłaby twarz tak nietypową. Nie znali się, a już samo to budziło jej podejrzenia. Chyba że do niedawna pałętał się po świecie w dużo bujniejszym owłosieniu i mniej charakterystycznym stroju. A jeśli wracał z dalekich mórz? Pachniałby wtedy wilgocią i martwą rybą, a jego włos układałby się w myśl nadmorskich wiatrów. Mogła się przekonać. Nawet chciała, ale nie zniosłaby zaślinionych pysków gapiących się na jej prywatne zabawy.
O tak, dyskretny zakątek zaraz za tylnym wyjściem nadawał się idealnie. Trzasnęły drzwiczki raz. Potem znów. Chłód pokąsał jej nagie przedramiona, powiew łakomie zakradł się między dziewczęce uda. Zignorowała te nieprzyjemności. – Chcę – odpowiedziała, nie pozwalając, by satysfakcja błysnęła w jej ciemnych oczach. Właśnie to miał zrobić. Widziała, że je miał. Każdy z nich je miał, wszyscy kurzyli. O wiele niższa od niego musiała unieść głowę, ale przywykła do tych wielkoludów panoszących się tak blisko, wiele centymetrów ponad nią. Nawet w tych wysokich butach oblepionych portowym błotem musiała wyginać szyję. Był taki długi. Aż dla wygody przystanęła na prowizorycznym stopniu zdobiącym wejście do baru. – Przytyj trzydzieści kilo, zrób sobie na morzu dziarę i zapuść srebrną brodę, a wtedy przestaniesz być pizdusiem – stwierdziła, nim zaciągnęła się pierwszy raz. Rodzaj fajek nie miał żadnego znaczenia. – Albo złap syrenę – dodała, wypuszczając spomiędzy warg pierwsze kolorowe obłoki. Chyba jeszcze czegoś takiego nie widziała. – Potrafisz? – spytała po chwili, lekko przechylając głowę. Wcześniej oparła plecy o chłodny mur.
Pamiętała o tym, by sprawdzić, jak pachniał. Teraz czuła jedynie smród fajek i odór wypchanego łajnem śmietnika.
Dziś miała wolne. Wolne. To słowo echem odbijało się po jej duszy, kiedy walczyła z naturalnymi nawykami pozbierania szklanek, polewania nawet wtedy, gdy wokół niej tuzin mężczyzn prześcigało się w tym, by jej tylko usłużyć. O tak, jej chętnie, ale żonie nigdy w życiu. Z namiastką współczucia przelotnie też spoglądała na biedne dziewczyny w poplamionych fartuchach, które jak w amoku błądziły między ławami. Portowego głosu nie dało się powstrzymać, portowego głosu nie dało się ogarnąć. Z nim można było tylko śpiewać, bo nic innego nie pozostało.
W głębokim poważaniu miała jakieś durne zasady damsko-męskich podchodów. Gdy chciała, wpędzała mężczyznę w labirynt własnej intrygi, przed którą mógł się bronić lub z której mógł wyjść jako jej ulubiony bohater. Dawała znak, a każdy i tak pędził za nią, dobrze wiedząc, że takie kobiety nie rodziły się w portowym rynsztoku. Niektórzy przekonywali się boleśnie o tym, że potrafiła gryźć, że lała po pysku bez opamiętania, gdy jej odmowę przyjmowali jak zachętę. W Parszywym szczególnie. Ten tutaj nie mógł wiedzieć, kojarzyłaby twarz tak nietypową. Nie znali się, a już samo to budziło jej podejrzenia. Chyba że do niedawna pałętał się po świecie w dużo bujniejszym owłosieniu i mniej charakterystycznym stroju. A jeśli wracał z dalekich mórz? Pachniałby wtedy wilgocią i martwą rybą, a jego włos układałby się w myśl nadmorskich wiatrów. Mogła się przekonać. Nawet chciała, ale nie zniosłaby zaślinionych pysków gapiących się na jej prywatne zabawy.
O tak, dyskretny zakątek zaraz za tylnym wyjściem nadawał się idealnie. Trzasnęły drzwiczki raz. Potem znów. Chłód pokąsał jej nagie przedramiona, powiew łakomie zakradł się między dziewczęce uda. Zignorowała te nieprzyjemności. – Chcę – odpowiedziała, nie pozwalając, by satysfakcja błysnęła w jej ciemnych oczach. Właśnie to miał zrobić. Widziała, że je miał. Każdy z nich je miał, wszyscy kurzyli. O wiele niższa od niego musiała unieść głowę, ale przywykła do tych wielkoludów panoszących się tak blisko, wiele centymetrów ponad nią. Nawet w tych wysokich butach oblepionych portowym błotem musiała wyginać szyję. Był taki długi. Aż dla wygody przystanęła na prowizorycznym stopniu zdobiącym wejście do baru. – Przytyj trzydzieści kilo, zrób sobie na morzu dziarę i zapuść srebrną brodę, a wtedy przestaniesz być pizdusiem – stwierdziła, nim zaciągnęła się pierwszy raz. Rodzaj fajek nie miał żadnego znaczenia. – Albo złap syrenę – dodała, wypuszczając spomiędzy warg pierwsze kolorowe obłoki. Chyba jeszcze czegoś takiego nie widziała. – Potrafisz? – spytała po chwili, lekko przechylając głowę. Wcześniej oparła plecy o chłodny mur.
Pamiętała o tym, by sprawdzić, jak pachniał. Teraz czuła jedynie smród fajek i odór wypchanego łajnem śmietnika.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Żadna buda postawiona w porcie nie jest taka sama. Dla oka niewprawnego, przywykłego do ciepłych barw, świeżych kwiatów na stole i mocnego oświetlenia, dzięki czemu wnętrze dosłownie olśniewa, przydrożne speluny w dokach wszystkie są na jedno kopyto. Wystarczy jednak odrobinę chęci, bądź zwiedzania ich tydzień w tydzień z niesłabnącym uporem i lekceważeniem niedogodności. Mrukliwego barmana, szorstkich łap spadających znienacka na wykwintną pelerynę, tłuszczu, stanowiącego osiemdziesiąt procent mięsa będącego twoim posiłkiem. Dopiero gdy klimat smażonej na głębokim tłuszczu ryby i rozwodnionego piwa wejdzie w krew, dopiero wtedy zauważa się, co i gdzie warto, a jakie miejsce to faktycznie pozbawiona polotu melina. Takie też są i takie też mają rację bytu. Jak się zhańbić, tylko tam, jak dostać w pysk, tylko tam. Za dużo nieprzytomnych mord wywlekają za nogi, by później mówiono akurat o tobie.
Ale o tym trzeba wiedzieć. Ja wiem, bo się dowiedziałem. Dowiedziałem się, bo eksperymentowałem. Eksperymentowałem, bo otaczanie się wyłącznie pięknem sprawia, że pięknie ono powszednieje. Wybiórczy ze mnie esteta, ot, nawet obraz pędzla nieznanego artysty przedstawiający, a jakże, gołą babę z rozwianym włosem, obdarzoną tak hojnie, że aż karykaturalnie, przywodzi mi na myśl Rubensa i jego fascynację bujnymi kształtami. Czemu w mym domu wisi reprodukcja Trzech Gracji, a nie taki bezimienny malunek też powstały z inspiracji kobietą, równie fetyszyzowaną i zerotyzowaną. Obraz jest chamski, lecz nie kiczowaty, artysta dobiera kolory rozważnie i ma jako-takie pojęcie o technice, tak sądzę, analizując go z odległości paru metrów, już prawie tonąc w zachwycie. Chcę go mieć, właśnie ten, z kobietą o niemal krowich cyckach, odkrytą i bezwstydną, tłustą, niesamowicie wręcz piękną na tym ohydnym obrazie. Nikt nie będzie decydować za mnie, nie muszę bić pokłonów Artystom, skoro ci rosną z ludu i w ludzie, będąc kontrapunktem dla sztuki celebrowanej oficjalnie.
A ja na taką pluję i chłonę ją jednocześnie - cóż za hipokryzja. Potrzebuję odniesień nie na zasadzie przeciwieństw, szukam w nich podobieństw. I znajduję, tych interpretacyjnych, całe mnóstwo. Rubens się wybił, a anonimowy portowy mazaja do końca życia będzie pędzlem malował kobiece genitalia, które zawisną w ciemnych, zadymionych salach. To nie tak, że brak mu talentu. W tle za gołą babą kwitnie jabłoń, drobne białe kwiecie to szczyt kunsztu artysty i dowód, że nie brak mu wyobraźni. Bo oto przecież wulgarny rysunek, godny szczeniaków bazgrających po książkach w ostatnich ławkach nagle staje się całkiem symboliczny.
A może to czysty przypadek, do którego dopisuję piękną historię. Tak to już bywa, tak rodzą się najlepsze dzieła. Ale mi tu dobrze, pośród zgiełku i przekleństw, głosów huczących na podobieństwo morskich fal. Namiastka rozbujanego statku, tak oszukuję organizm przegryzając suchara, pijąc piwo i chwiejąc się na nogach wokół ciżby swojskiej, przyjaznej, o ile postawisz jedną kolejkę, albo znasz słowa pieśni o wiernej Annike. To chyba ich ulubiona, może hymn tegoż miejsca, bo nagle obcy sobie kobiety i mężczyźni zachowują się jak rodzina. To dopiero piękne.
Tam, skąd jestem to się nie zdarza, a rodzina jest obca.
Dlatego pędzę za nową siostrzyczką, pewnie rozdzielono nas przy narodzinach, omyłkowo wysyłając w różne strony. Jej, czy mi lepiej się trafiło? Nie lubię sądzić, bo prawda jest taka, że nie zamienię moich czekoladowych kurasantów na miskę owsianki. Z nią mogę się nimi podzielić, mam do zaoferowania o wiele więcej niż papierosy. Znam ja przekąski serwowane w tawernach i choć przy stole ogryzam kapiące tłuszczem kości, to zawsze mam przy sobie awaryjny prowiant. Wyjmuję zza pazuchy rogalika i odrywam z niego spory kawałek i ładuję do ust. Bez słowa wyciągam rękę do dziewczyny, niech się poczęstuje. Może pomyśli, że go ukradłem. W porcie braknie piekarni z takimi smakołykami.
Wzdrygam się, gdy dogaszam papierosa na poobijanym parapecie. Pizga, pewnie od morza, a połatana peleryna nie trzyma ciepła tak, jak mój własny płaszcz. Lustruję wzrokiem urocze dziewczę o odkrytych ramionach, żałując, że mało widzę ponad to, że też się trzęsie. Lestrange dałby jej pewnie swoje okrycie, ale ja jestem kolejnym portowym dupkiem. Jak będzie jej zimno, może się przytuli, przylgnie do mojego ciała i poczuje, że wcale nie jestem tak umięśniony, a moje ciało nie takie twarde, jak powinno być od nieustannej fizycznej harówki.
Ona jest miękka, hoża. Rezolutna. Ocena może na wyrost, ale nie chcę jej sprawdzać. Taki mam apetyt, większy na czekoladę niż ciut bezczelną pannicę, która ryzykuje co najmniej gwałtem na progu podrzędnego pubu. Nie wątpię w jej zaradność, skoro wcześniej bujała biodrami wśród wilków morskich, ale męski popęd rozbija obronę dziewcząt już na klatce piersiowej.
-To tylko kwestia wyglądu? - kpię, przegryzając rogalika. Czuję, że mam czekoladę w kącikach warg. Pyszna.
-Potrafię - odpowiadam zdawkowo i uśmiecham się zwycięsko, szczerze. Nawet nie wie, jak dobrze trafiła.
-Wierzysz mi? - pytam, bo to jednak dość istotne. Zaraz jednak marszczę brwi i z nim nos. Pryska mój urok niewzruszonego portowego wyjadacza. Ależ tu cuchnie.
Ale o tym trzeba wiedzieć. Ja wiem, bo się dowiedziałem. Dowiedziałem się, bo eksperymentowałem. Eksperymentowałem, bo otaczanie się wyłącznie pięknem sprawia, że pięknie ono powszednieje. Wybiórczy ze mnie esteta, ot, nawet obraz pędzla nieznanego artysty przedstawiający, a jakże, gołą babę z rozwianym włosem, obdarzoną tak hojnie, że aż karykaturalnie, przywodzi mi na myśl Rubensa i jego fascynację bujnymi kształtami. Czemu w mym domu wisi reprodukcja Trzech Gracji, a nie taki bezimienny malunek też powstały z inspiracji kobietą, równie fetyszyzowaną i zerotyzowaną. Obraz jest chamski, lecz nie kiczowaty, artysta dobiera kolory rozważnie i ma jako-takie pojęcie o technice, tak sądzę, analizując go z odległości paru metrów, już prawie tonąc w zachwycie. Chcę go mieć, właśnie ten, z kobietą o niemal krowich cyckach, odkrytą i bezwstydną, tłustą, niesamowicie wręcz piękną na tym ohydnym obrazie. Nikt nie będzie decydować za mnie, nie muszę bić pokłonów Artystom, skoro ci rosną z ludu i w ludzie, będąc kontrapunktem dla sztuki celebrowanej oficjalnie.
A ja na taką pluję i chłonę ją jednocześnie - cóż za hipokryzja. Potrzebuję odniesień nie na zasadzie przeciwieństw, szukam w nich podobieństw. I znajduję, tych interpretacyjnych, całe mnóstwo. Rubens się wybił, a anonimowy portowy mazaja do końca życia będzie pędzlem malował kobiece genitalia, które zawisną w ciemnych, zadymionych salach. To nie tak, że brak mu talentu. W tle za gołą babą kwitnie jabłoń, drobne białe kwiecie to szczyt kunsztu artysty i dowód, że nie brak mu wyobraźni. Bo oto przecież wulgarny rysunek, godny szczeniaków bazgrających po książkach w ostatnich ławkach nagle staje się całkiem symboliczny.
A może to czysty przypadek, do którego dopisuję piękną historię. Tak to już bywa, tak rodzą się najlepsze dzieła. Ale mi tu dobrze, pośród zgiełku i przekleństw, głosów huczących na podobieństwo morskich fal. Namiastka rozbujanego statku, tak oszukuję organizm przegryzając suchara, pijąc piwo i chwiejąc się na nogach wokół ciżby swojskiej, przyjaznej, o ile postawisz jedną kolejkę, albo znasz słowa pieśni o wiernej Annike. To chyba ich ulubiona, może hymn tegoż miejsca, bo nagle obcy sobie kobiety i mężczyźni zachowują się jak rodzina. To dopiero piękne.
Tam, skąd jestem to się nie zdarza, a rodzina jest obca.
Dlatego pędzę za nową siostrzyczką, pewnie rozdzielono nas przy narodzinach, omyłkowo wysyłając w różne strony. Jej, czy mi lepiej się trafiło? Nie lubię sądzić, bo prawda jest taka, że nie zamienię moich czekoladowych kurasantów na miskę owsianki. Z nią mogę się nimi podzielić, mam do zaoferowania o wiele więcej niż papierosy. Znam ja przekąski serwowane w tawernach i choć przy stole ogryzam kapiące tłuszczem kości, to zawsze mam przy sobie awaryjny prowiant. Wyjmuję zza pazuchy rogalika i odrywam z niego spory kawałek i ładuję do ust. Bez słowa wyciągam rękę do dziewczyny, niech się poczęstuje. Może pomyśli, że go ukradłem. W porcie braknie piekarni z takimi smakołykami.
Wzdrygam się, gdy dogaszam papierosa na poobijanym parapecie. Pizga, pewnie od morza, a połatana peleryna nie trzyma ciepła tak, jak mój własny płaszcz. Lustruję wzrokiem urocze dziewczę o odkrytych ramionach, żałując, że mało widzę ponad to, że też się trzęsie. Lestrange dałby jej pewnie swoje okrycie, ale ja jestem kolejnym portowym dupkiem. Jak będzie jej zimno, może się przytuli, przylgnie do mojego ciała i poczuje, że wcale nie jestem tak umięśniony, a moje ciało nie takie twarde, jak powinno być od nieustannej fizycznej harówki.
Ona jest miękka, hoża. Rezolutna. Ocena może na wyrost, ale nie chcę jej sprawdzać. Taki mam apetyt, większy na czekoladę niż ciut bezczelną pannicę, która ryzykuje co najmniej gwałtem na progu podrzędnego pubu. Nie wątpię w jej zaradność, skoro wcześniej bujała biodrami wśród wilków morskich, ale męski popęd rozbija obronę dziewcząt już na klatce piersiowej.
-To tylko kwestia wyglądu? - kpię, przegryzając rogalika. Czuję, że mam czekoladę w kącikach warg. Pyszna.
-Potrafię - odpowiadam zdawkowo i uśmiecham się zwycięsko, szczerze. Nawet nie wie, jak dobrze trafiła.
-Wierzysz mi? - pytam, bo to jednak dość istotne. Zaraz jednak marszczę brwi i z nim nos. Pryska mój urok niewzruszonego portowego wyjadacza. Ależ tu cuchnie.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Już dawno temu przestała poszukiwać właściwej interpretacji dla tego brudnego wąsa, dla tego syfu cieknącego po portowych chałupach, dla rytmów dnia, które nie oferowały już żadnej niespodzianki. Trafna interpretacja nie istniała dla nieswoich braci, nie dało się wejść do doków i wiedzieć, nie dało się być tu przez kilka chwil i tak po prostu zacząć mówić nigdy niesłyszanym bełkotem morza. Będąc jeszcze Annie Scott, próbowała. Rzucana w wir obcości, chaosu i słonych języków ośmieliła się odkrywać. Tymczasem szczerbate uśmiechy klepały ją mocno w wątłe ramiona, traktując raz jak biedne pogubione dziewczątko, a potem znów jak smaczny kąsek, po który chętnie sięgało obleśne łapsko. Nie jednak pod okiem Dorothei Boyle. Nie pod dachami ulubionej tawerny. Przeszła drogę, nie zadając już tylu pytań, odnajdując te wszystkie odpowiedzi samodzielnie, z czasem, w chwili gdy obijała śliczną brodę o kamieniste uliczki magicznego portu, w chwili gdy wreszcie zaczęły ją bawić dowcipy kapitana Williamsa – gdy zaczęła je rozumieć. Doświadczyła przeistoczenia, które wymagało lat, wielu szyderstw i poniżeń, a wreszcie i porzucenia dawnego imienia na rzecz wyrastającej z pirackich zaułków Philippy, oblicza, którego nikt nie odważyłby nazwać się nieswoim. Po morzach nie pływała, choć niejednokrotnie podejmowała próbę zakradnięcia się na statek Goyle’a, mając w nosie głupie przesądy i jego grożącego palucha. Chciała pływać, chciała śpiewać razem z nimi, ale gotowi byli dostawać w Parszywym przez rok pod pysk pomyje, niż pozwolić jej wyruszyć z nimi. Nie zamierzała się łasić, gniotła ich okrutnym spojrzeniem, dobrze wiedząc, że nawet gdyby rozłożyła nogi przed samym Caelanem, to i tak nie wziąłby jej ze sobą. Kawał gnoja, w dodatku tchórzliwego. Bali się kobiecego spojrzenia między falami, ale za syrenim cyckiem wychylali się przez burtę, jeszcze zanim zdołali utracić ląd z pola widzenia. Hipokryci. Niemniej ich wszystkich traktowała jak rodzinę, obszerną, wymagającą i potrafiącą dowalić jak nikt inny. Dowalić, zgromić i obronić przed wszystkim tym, co było poza dzielnicą. Ten układ, pełen gówna i złotych bransolet, funkcjonował dobrze. Ludzie spoza chętnie pluli na te ponure londyńskie odmęty, spychając na żeglarskie rodziny zło całej okolicy, niewielu wiedziało, że prawda potrafiła przyjemnie zaskoczyć, że jak byłeś tam w środku, razem z nimi, to nic nie mogło ci zagrozić.
Gdyby do tego pubu wkroczyła armia obcych, gdyby komukolwiek stąd nagle ktoś ośmielił się przyłożyć, rozpętałoby się piekło. Ze smakiem patrzyłaby, jak popite, poczerwieniały pyski rzucają się do obrony swoich. Każdy z nich, każdy oblewający się piwskiem ponad ławą, wiedział, w kim miał wroga a w kim przyjaciela. Powracając znów – tego nie dało się wychwycić tak po prostu. Tak samo jak i Philippa nie zasłużyła na szacunek trzęsącymi się kolanami. Wielu marzyło, ale wielu też świetnie zdawało sobie sprawę z tego, że istniała poza zasięgiem ich zboczonych fantazji. Kreowała swoje, tajemnicze i intensywne. Niektórzy wiedzieli, inni mogli jedynie patrzeć.
Między dymnymi zawijasami, gościu wyciągnął ciacho. Sceptyczne spojrzenie zakuło go, nim zdołał połknąć swojego gryza. Podzielił się. Przyjęła kawałek, przez chwilę zastanawiając się nad tym, co to w ogóle było. Marynarze mieli mnóstwo skarbów obcych londyńczykom, obcych biedocie skupionej na wyłowieniu spomiędzy resztki knutów twardej kromki, ostatniej flaszki. Przesunęła ostrożnie smakołykiem po ustach, poczuła cukier. Posmakowała jednak, uświadamiając sobie, że w najgorszym wypadku obudzi się w jakimś zaułku sponiewierana przez cholernego napaleńca. To tez przeżyła, choć może jeszcze długo przed przybyciem do Parszywego. Smakowało jak gwiazdkowy prezent. Jak wszystkie te rarytasy podrzucane jej przez zaprzyjaźnione załogi. Jak słodkie marzenie dziesięciolatki, którą dawno przestała być. Komuś to zwinął, ale nie obchodziło jej to. Rogalik było dobry, mruknęła wręcz, na moment tracąc kontrolę. Język przesunął się po ustach, zmywając z nich ostatnie resztki przyjemności.
Za jego plecami mrugnęło światełko w czyimś oknie. Za jego plecami koci cień pomknął lekką łapą do swojej śmierdzącej nory. Otoczenie, choć ciche i spokojne, nie przestawało drżeć. Ona jednak przestała, przyzwyczajając się wreszcie do ostrzejszych porywów. Wypite kieliszki potrafiły sprawić, że marznące ciało czuło ulgę w chłodniejszej sekundzie – wiatr niósł pieszczotę piękności zaduszonej w oparach. – Tak – odparła sucho, krótko. Dopiero później nadejść miało wyjaśnienie. – Zazwyczaj ocenią cię w paru spojrzeniach i będą wiedzieć swoje, są raczej leniwi, nieskomplikowani. Ale wtedy ty możesz ich zaskoczyć – zacytowała panią Boyle prawie co do słówka. Był jednak mężczyzną, samczy kodeks mógł mieć swoje tajemnicze zasady, do których nigdy jej nie dopuszczą. I nie prosiła nawet o to. – Jak to zrobisz? Pokaż mi – mruknęła, porzucając tego tęczowego peta. Kałuża zasyczała, gasząc go wściekle. Odważne wizje zapiekły jej myśli. – To może uwierzę – dodała, dobrze wiedząc, że tego nie zrobi. Cwaniaczek, bajkopisarz, ale może chociaż był na tyle kreatywny, bo wpaść… na cokolwiek. Uniosła brew, mentalnie miętosząc jego postać.
Gdyby do tego pubu wkroczyła armia obcych, gdyby komukolwiek stąd nagle ktoś ośmielił się przyłożyć, rozpętałoby się piekło. Ze smakiem patrzyłaby, jak popite, poczerwieniały pyski rzucają się do obrony swoich. Każdy z nich, każdy oblewający się piwskiem ponad ławą, wiedział, w kim miał wroga a w kim przyjaciela. Powracając znów – tego nie dało się wychwycić tak po prostu. Tak samo jak i Philippa nie zasłużyła na szacunek trzęsącymi się kolanami. Wielu marzyło, ale wielu też świetnie zdawało sobie sprawę z tego, że istniała poza zasięgiem ich zboczonych fantazji. Kreowała swoje, tajemnicze i intensywne. Niektórzy wiedzieli, inni mogli jedynie patrzeć.
Między dymnymi zawijasami, gościu wyciągnął ciacho. Sceptyczne spojrzenie zakuło go, nim zdołał połknąć swojego gryza. Podzielił się. Przyjęła kawałek, przez chwilę zastanawiając się nad tym, co to w ogóle było. Marynarze mieli mnóstwo skarbów obcych londyńczykom, obcych biedocie skupionej na wyłowieniu spomiędzy resztki knutów twardej kromki, ostatniej flaszki. Przesunęła ostrożnie smakołykiem po ustach, poczuła cukier. Posmakowała jednak, uświadamiając sobie, że w najgorszym wypadku obudzi się w jakimś zaułku sponiewierana przez cholernego napaleńca. To tez przeżyła, choć może jeszcze długo przed przybyciem do Parszywego. Smakowało jak gwiazdkowy prezent. Jak wszystkie te rarytasy podrzucane jej przez zaprzyjaźnione załogi. Jak słodkie marzenie dziesięciolatki, którą dawno przestała być. Komuś to zwinął, ale nie obchodziło jej to. Rogalik było dobry, mruknęła wręcz, na moment tracąc kontrolę. Język przesunął się po ustach, zmywając z nich ostatnie resztki przyjemności.
Za jego plecami mrugnęło światełko w czyimś oknie. Za jego plecami koci cień pomknął lekką łapą do swojej śmierdzącej nory. Otoczenie, choć ciche i spokojne, nie przestawało drżeć. Ona jednak przestała, przyzwyczajając się wreszcie do ostrzejszych porywów. Wypite kieliszki potrafiły sprawić, że marznące ciało czuło ulgę w chłodniejszej sekundzie – wiatr niósł pieszczotę piękności zaduszonej w oparach. – Tak – odparła sucho, krótko. Dopiero później nadejść miało wyjaśnienie. – Zazwyczaj ocenią cię w paru spojrzeniach i będą wiedzieć swoje, są raczej leniwi, nieskomplikowani. Ale wtedy ty możesz ich zaskoczyć – zacytowała panią Boyle prawie co do słówka. Był jednak mężczyzną, samczy kodeks mógł mieć swoje tajemnicze zasady, do których nigdy jej nie dopuszczą. I nie prosiła nawet o to. – Jak to zrobisz? Pokaż mi – mruknęła, porzucając tego tęczowego peta. Kałuża zasyczała, gasząc go wściekle. Odważne wizje zapiekły jej myśli. – To może uwierzę – dodała, dobrze wiedząc, że tego nie zrobi. Cwaniaczek, bajkopisarz, ale może chociaż był na tyle kreatywny, bo wpaść… na cokolwiek. Uniosła brew, mentalnie miętosząc jego postać.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Pub Wilk Morski
Szybka odpowiedź