Marina
Strona 2 z 24 • 1, 2, 3 ... 13 ... 24
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Marina
Magiczna przystań dla czarodziejskich jachtów znajduje się w centralnej części Dzielnicy Portowej. Za pomocą zaklęć ukryta przed mugolami, czarodzieje jednak oglądać mogą przeróżne egzotyczne statki zawijające do portu. Można tu znaleźć kupców przywożących latające dywany z dalekiego Egiptu, podróżników i żeglarzy gotowych opowiadać niezwykłe historie i śpiewać szanty. Po pomostach prowadzących do przycumowanych okrętów nie może poruszać się jednak każdy. Do większości okrętów prowadzą osobne ścieżki, które pojawiają się jedynie przed bosmanem portu i załogą danego statku. Turyści nie będący marynarzami mogą w dalszym ciągu korzystać mogą z uroków przechadzek po pomostach, które pojawiają się dosłownie pod stopami i znikają, gdy tylko nogę się z nich zabierze. Takie ścieżki prowadzą daleko w głąb rzeki pozwalając na odbycie nawet najbardziej prywatnych rozmów.
Burzliwe dyskusje o czystości krwi z nieznajomymi były rzeczą, której chyba nigdy bym nie robiła. I nie chodziło nawet o to, że nie chciałam kogoś urazić - to akurat było ostatnią rzeczą o którą dbałam, moje poglądy były takie a nie inne i raczej nie przejmowałam się osobami zbyt brudnymi. Co nie oznaczało, że czasem nie mogły być przydatne w różny sposób, chociażby do spędzenia paru miłych chwil czy popatrzenia. Jako kobieta, która lubiła ładne rzeczy, nie odrzucałam od razu przystojnych panów - a ten który obok mnie taki był. Poza tym jedyną rzeczą jaką na razie o nim wiedziałam było to, że w odpowiedniej chwili był dżentelmenem.
- Czasem to co niebezpieczne, jest bardzo pociągające - powiedziałam z lekkim uśmiechem, nie wiedząc oczywiście co on miał na myśli. Mnie osobiście interesowało wszystko, co ktoś powiedział, że nie powinno - zdecydowanie nie byłam najgrzeczniejszą szlachcianką i korciło mnie, by chociaż trochę przekraczać granice. Być może gdyby nie moje urodzenie i surowe poglądy ojca na temat tego co powinnam robić, poniosłoby mnie w zupełnie inne rewiry niż dyplomacja. - Och - wydałam z siebie ten dźwięk zaskoczenia czy może współczucia. Tak wypadało, jednak znałam Edena zbyt mało, by móc mu współczuć czy coś w tym stylu. Postanowiłam się również nie dopytywać, bo mimo wszystko wyczułam, że w tych jego słowach było coś więcej i myślałam, że prawie na pewno nie chciałby zdradzać co dokładnie. - Rozumiem - odparłam więc więc, w rzeczywistości rozumiejąc tylko trochę i mogąc sobie wymyślać na ten temat rozmaite historie.
Zaśmiałam się lekko, słysząc, że moje zajęcie jest ciekawe.
- Naprawdę tak sądzisz? - spytałam przekornie, mając wrażenie, że powiedział to z czystej uprzejmości i by nie zbyć moich słów krępującym milczeniem. Zostałam bez odpowiedzi na to pytanie, bowiem udałam się do kapitana, gdzie szybko załatwiłam swoje sprawy.
Chwilę później skinęłam głową Edenowi, a jego propozycja była bardzo miła, dlatego zgodziłam się, nawet nie myśląc o konsekwencjach... Co innego było iść przez chwilę z nieznajomym mężczyzną, a co innego udawać się z nim do jego własnej łódki. Ojciec zakazałby mi wychodzenia samej z domu, gdyby takie rzeczy słyszał! Ale miał nigdy się o tym nie dowiedzieć. W przeciwieństwie do Edena, nie zastanawiałam się za bardzo nad jego głębszymi intencjami.
- Masz żaglówkę? - spytałam całkiem retorycznie, chcąc by powiedział coś więcej. Nie wiedziałam o co pytać, bo zupełnie się na tym nie znałam. O morzu, żaglowaniu i długich podróżach po oceanach czytałam przede wszystkim w książkach, gdzie jednak te rzeczy były tylko tłem dla perypetii postaci. - Wypływasz w dłuższe rejsy? To łowiectwo o którym mówiłeś... co to za zwierzęta?
Okazało się, że Eden nie miał ochoty na dłuższe rozmowy, toteż zdecydowałam, że jednak poradzę sobie z książkami sama. Pożegnałam się i udałam się w chociaż trochę odosobnione miejsce, by teleportować się do Fenland.
zt
- Czasem to co niebezpieczne, jest bardzo pociągające - powiedziałam z lekkim uśmiechem, nie wiedząc oczywiście co on miał na myśli. Mnie osobiście interesowało wszystko, co ktoś powiedział, że nie powinno - zdecydowanie nie byłam najgrzeczniejszą szlachcianką i korciło mnie, by chociaż trochę przekraczać granice. Być może gdyby nie moje urodzenie i surowe poglądy ojca na temat tego co powinnam robić, poniosłoby mnie w zupełnie inne rewiry niż dyplomacja. - Och - wydałam z siebie ten dźwięk zaskoczenia czy może współczucia. Tak wypadało, jednak znałam Edena zbyt mało, by móc mu współczuć czy coś w tym stylu. Postanowiłam się również nie dopytywać, bo mimo wszystko wyczułam, że w tych jego słowach było coś więcej i myślałam, że prawie na pewno nie chciałby zdradzać co dokładnie. - Rozumiem - odparłam więc więc, w rzeczywistości rozumiejąc tylko trochę i mogąc sobie wymyślać na ten temat rozmaite historie.
Zaśmiałam się lekko, słysząc, że moje zajęcie jest ciekawe.
- Naprawdę tak sądzisz? - spytałam przekornie, mając wrażenie, że powiedział to z czystej uprzejmości i by nie zbyć moich słów krępującym milczeniem. Zostałam bez odpowiedzi na to pytanie, bowiem udałam się do kapitana, gdzie szybko załatwiłam swoje sprawy.
Chwilę później skinęłam głową Edenowi, a jego propozycja była bardzo miła, dlatego zgodziłam się, nawet nie myśląc o konsekwencjach... Co innego było iść przez chwilę z nieznajomym mężczyzną, a co innego udawać się z nim do jego własnej łódki. Ojciec zakazałby mi wychodzenia samej z domu, gdyby takie rzeczy słyszał! Ale miał nigdy się o tym nie dowiedzieć. W przeciwieństwie do Edena, nie zastanawiałam się za bardzo nad jego głębszymi intencjami.
- Masz żaglówkę? - spytałam całkiem retorycznie, chcąc by powiedział coś więcej. Nie wiedziałam o co pytać, bo zupełnie się na tym nie znałam. O morzu, żaglowaniu i długich podróżach po oceanach czytałam przede wszystkim w książkach, gdzie jednak te rzeczy były tylko tłem dla perypetii postaci. - Wypływasz w dłuższe rejsy? To łowiectwo o którym mówiłeś... co to za zwierzęta?
Okazało się, że Eden nie miał ochoty na dłuższe rozmowy, toteż zdecydowałam, że jednak poradzę sobie z książkami sama. Pożegnałam się i udałam się w chociaż trochę odosobnione miejsce, by teleportować się do Fenland.
zt
Liliana Yaxley
Zawód : -
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Ciężko było przestać wierzyć, że kwiat może być piękny bez celu, ciężko przyjąć, że można tańczyć w ciemnościach.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Zmierzchało. Niepowtarzalna woń portu unosiła się dookoła, zachęcając jej miłośników do wieczornych przechadzek pośród znacznych statków czy okrętów pochodzących z różnych miejsc na ziemi, by marzyć nad własnymi podróżami z daleka od zimnej i posępnej Anglii, gdzie nie sposób było przeżyć niczego wzniosłego, a wręcz przeciwnie. Brudna szarość stolicy upodabniała wszystko w jedną, nieprzeniknioną obojętność, co utrudniało myślenie poza schematami utorowanymi już przez kogoś innego i teraz nagminnie powtarzane. Utarta, nudna monotonia już dawno doprowadziła ten kraj do stagnacji, a jego mieszkańców do otępienia. Czy jednak w świetle ostatnich wydarzeń można było mówić o poruszeniu molocha i odarciu z niego grubego płaszcza obojętności? Czy zaprogramowani wcześniej obywatele zamierzali wykonać działania niezgodne z tym do czego byli przyzwyczajani, a co stało się dla nich oczywistością tak silną, że nie myśleli o obraniu innej ścieżki? Być może pojawił się w idealnym czasie, by dostrzec jak mechanizm pęka, a jego elementy rozsypują się, by dać początek czemuś nowemu - wystarczyło jedynie zebrać części i złożyć je według własnej wizji. Jednak nie chciał niczego nowego, nie chciał usystematyzowanego świata - patrzenie na obłęd każdego normalnego człowieka byłoby czymś prawdziwym. Wyzbycie się przez wszystkich konwencjonalnych obaw i granic uwolniłoby wszystkich od zakłamania i zepsucia, które przyprawiało praktycznie o nudności. Ale on nie zamierzał nigdzie odchodzić, a przynajmniej jeszcze nie teraz. Wizja dobrej zabawy, której drobna kuleczka została rzucona, zaczęła poruszać niczym w lawinie pozostałe, napędzając je i rozpędzając, by kiedyś uderzyły o siebie z impetem lub wybuchem wstrząsając posadami bezpiecznych umysłów porządnych obywateli. Liczył się czas. A miał go wystarczająco sporo. Nawet teraz, a szczególnie może w tym momencie, obserwowanie początku było czymś wspaniałym, jednak nie była to jedyna rzecz, której poświęcał uwagę, a przynajmniej tego wieczora. Dzielnica portowa była wszak dokładnie taka sama jak ją zapamiętał - wspaniała i reprezentatywna część magicznego portu, który oddzielał się wszystkim czym mógł od doków jakby chciał samym przepychem zlikwidować istnienie tej drugiej, mniej przyjemnej dla oka pedantycznego przechodnia części. Doki czy zachodni port świadczyły o prostactwie, niedoskonałości, chaosie nie do opanowania, z którym nikt nie mógł sobie poradzić, lecz właśnie w tym tkwił cały urok i niepowtarzalność wymuskanego miasta. Marina była absolutnym przeciwieństwem cieszących się złą sławą okolic i Cal doskonale zdawał sobie sprawę, dlaczego jego przodkowie wybrali właśnie ją na miejsce do osiedlenia się. Mając za plecami posępny i smętny krój budowli, dziki niemal wygląd, pamiętał o żałosnych obawach niektórych mieszkańców przystani jakoby w domu odbywało się coś strasznego. Widać jednak było wciąż przepych, z jakim urządzone były nawet najdrobniejsze detale kamienicy niewątpliwie wyróżniającej się w szeregu równych sobie posiadłości. Jedna przy drugiej niczym kwoki na grzędzie otaczały marinę, jednak nie wszystkie posiadały ducha starych pirackich wszak tajemnic. Od dzieciństwa nabrał upodobania do podobnych szaleństw, a teraz powróciły one niby mrzonka zgryzoty wraz z zobaczeniem murów rodzinnego domu. Niedługo miał się też zobaczyć z mieszkańcami - przesłali mu zaproszenie na kolację, jednak nie pojawił się. Poszedł wtedy, gdy wydawało mu się to odpowiednie, nie wchodząc ani nie przekraczając jeszcze progu. Wiedział, co znajdzie we wnętrzu budynku. Pomimo uważania się za ludzi wolnych, poddawali się presji społeczeństwa, obawiając się, że ktoś spojrzy na nich krzywo i zaduma nad oddaniem się sprawie, w której podobno byli jednomyślni. Hipokryci. Preferowali myślenie o niesprawiedliwościach życia, odrzucając przy tym własne tradycje i jestestwo. Ale to nie miało większego znaczenia - nie teraz, gdy jeszcze nikt z jego rodziny nie zaczął robić tego, czego chciał. Jego powrót był dopiero początkiem i zapowiedzią tego, że chociaż łączyły ich więzy krwi, zmiany miały dotknąć wszystkich w takim samym stopniu. A zaczął już od swojego starszego brata.
Siedział na nadgryzionym przez czas krześle, gdzie różne indywidua, w tym jego ojciec, sadzały swoje nędzne tyłki, by obserwować marinę z uwagą; Calhoun jednak patrzył w tym momencie na trzymaną w lewej dłoni kartę, którą przekładał między palcami, a ona falowała zupełnie jakby była giętka niczym kawałek papieru. Słońce już dawno schowało się poza horyzontem, a powoli na niebo nad Londynem zaczął wychodzić księżyc w pełni swojego okrągłego kształtu - nie było jednak jeszcze odpowiedniej fazy, bo zapewne co odważniejsi wieczorni spacerowicze zaczęliby kierować swoje kroki w stronę domów. Słyszał przecudaczne teorie, które niczym fantastyczne bajki mówiły coś o zgrai zmutowanych przez anomalie wilkołaków grasujących po mieście i mordujących każdego, kto stanął im na drodze. To byłby widok, aż szkoda, że wszystkie te opowiastki były nieprawdziwe. Z chęcią zobaczyłby jak znajome uliczki są ogarniane przez paraliż, aż w końcu również i brudne plany krwi. Łuna nocnej lampy oświetlała leniwie tereny dokoła, pokrywając je lekko niebieskawym światłem jak kocem. Przypominało mu to ów noc, w której podjął decyzję o tym, że ich kapitan jedynie ciągnął ich na dno wraz ze swoim rozkładającym się ciałem. Smród płonących trucheł mógłby przyciągnąć jakże zainteresowaną policję, jednak na morzu nie trzeba było się o to martwić; wystarczyło zatopić obciążone zwłoki, które znikały wraz z delikatnymi bąbelkami na powierzchni. Teraz musiał stać się częścią znużonego społeczeństwa, gdy wrócił na słowa ukochanej siostry, chociaż nigdy nie zrobiłby tego, gdyby nie ona. Nienawidził tej dziwacznej mody nędznego świata ludzi. Tak samo jak oczekiwań, do których kazano mu się przystosować, ale oczywiście nie zrobił tego, nie mając nawet poczucia winy za zawiedzenie ojcowskich oczekiwań, które przez lata wciąż spełniali trwale jego bracia. W pewnym sensie jednak brakowało mu smrodu londyńskich ulic, siedzących włóczęg w jego ciasnych alejkach obklejonych ściekami, wypełnionego ludźmi niczym kupą gnoju - takie były właśnie zniesławione doki, w których przebywał. Było to miejsce na ziemi, wielka, czarna jama, zamieszkiwane przez robactwo przypominające mu czas spędzony poza rodzinnym domem. Trzy pierwsze lata szaleństw, spędzone bezpożytecznie, zakorzeniły w nim nałóg występku, który sobie tak upodobał i nie można było go za to winić.
Spojrzał na jasną kartę odbijającą nikłe światła mariny - szczerzyła się z niej w jego kierunku upaćkana czymś twarz szaleńca z równie obłąkany i przerażającym uśmiechem, który mógł wróżyć jedynie zło. I być może tak właśnie było, chociaż Calhoun nie bał się konsekwencji tej podjętej przez niego już dawno temu decyzji, a brak sposobu działania był dla niego niczym dla kogoś normalność. A skoro i o niej była mowa doszły go odgłosy czyichś kroków zmierzających w stronę ów starego krzesła, które z takim uporem zajmował. Wystarczyło jednak że ów nieznana postać pojawiła się na moment dosłownie w świetle ulicznych lamp, by rozpoznać znajome strapione rysy tak charakterystyczne dla pogrążonego w dziwnej nostalgii mężczyzny. - Panie i panowie. Czytaliście o tym w gazetach, lecz teraz możecie ujrzeć to na własne oczy - mruknął, chociaż nikogo dokoła nie było i nie przestając obserwować każdego kolejnego kroku majaczącej w oddali sylwetki. Przygarbionej i niosącej na barkach egzystencji w tym irracjonalnym świecie. Oto nadchodziła największa z pomyłek natury, którą podporządkować można było pod nazwę przeciętniaka mówiącą więcej o samej jednostce niż można było przypuszczać. Z zewnątrz zupełnie zwyczajny, lecz w środku całkowicie wypalony, czuć było z daleka to ohydnie nabrzmiałe zaufanie do ludzkości, pozbawioną polotu świadomość społeczną i optymizm, że wszystko potoczy się wedle jego woli, chociaż nikt nie mógł przewidzieć, co kogo spotka za sekundę czy dwie. Czy ta dachówka, która roztrzaskała się na czaszce biednego pana Sama nie mogła osunąć się pół sekundy później, pozwalając ów obywatelowi żyć dalej? Czy wystająca złowieszczo brukowana kostka musiała być akurat przyczyną wstrząśnięcia mózgu i powrotu do stanu śliniącego się noworodka? Ileż wspaniałych możliwości kryły w sobie tak z pozoru zwyczajne przedmioty, a mężczyzna wciąż szedł naprzód niosąc ze sobą te, być może najbardziej odpychające i bezwartościowe idee o porządku i rozsądku. Oto co potrafiła zrobić z człowiekiem odpowiednia doza rzeczywistości, sam jednak wolał jej nie stosować, bo szkodziła halucynacjom. Gdy osobliwość znajdowała się w odpowiednim zasięgu głosu, chociaż nie jeszcze w zdecydowanie bliskiej odległości, Calhoun zabrał głos ponownie, uśmiechając się przy tym pod nosem z czającymi się w oczach ognikami ciekawości co do nieprzewidzianych skutków tego rodzinnego spotkania zaraz pod posiadłością, w której się urodzili i wspólnie wychowali. Nie widzieli się od pamiętnej nocy, w której niepohamowany bom rozbryzgał mózg towarzysza po pokładzie statku i ciężko było określić kolejną do tego sposobność. - Witaj, bracie - powiedział cicho, nie poruszając się ani nie odrywając spojrzenia od Cadana.
Jeszcze nie tak dawno temu rodzinne spotkania nie kojarzyły mu się tak makabrycznie jak od kilku dni po powrocie do kraju. Cierpiał na samą myśl, że musi wrócić do tego gniazda żmij - emocje nadal nie opadły w nim na tyle, żeby odsunąć od siebie urazę oraz niedorzeczne myśli. Nie powinien przerzucać odpowiedzialności za tamtą tragedię na braci. Powinien w milczeniu uporać się z bólem serca i lawiną wspomnień. Odseparować się od innych w ten sposób, żeby nie musieć widzieć w nich wrogów. Nie byli nimi - niby podświadomość mu to szeptała za każdym razem kiedy wędrował myślami do tamtego dnia, lecz Cadan nie chciał jej słuchać. Zamykał się na wszystkie próby racjonalizacji pielęgnując w sobie gniew. W pełnym rozkwicie, oplatający niewidzialną łodygą całe ciało, włącznie z sercem. Za pomocą złości skierowaną w stronę innych łatwiej było mu się pogodzić z wyrzutami sumienia oraz poczuciem winy. Nie czuł wtedy tego ciężaru na swoich barkach; mógł łatwiej oddychać. Egoistyczne podejście nieliczącego się z uczuciami innych dupka tak bardzo pasowało do butnego, zatwardziałego w przekonaniach Goyle'a.
Liczył, że nie zastanie w domu rodzinnym braci. Z początku był sam z rodzicami, rozmawiając z nimi o Hjallu oraz ciąży Eir. Nic szczególnego, lecz nie odczuwał potrzeby wyspowiadania się z absolutnie wszystkiego. Rozumiał to jako zwyczajową gadkę kiedy to rodziciele pragną od swych dzieci usłyszeć wszystko, co tylko dzieje się w ich życiach. Z kolei latorośle dawkują oraz mocno ograniczają informacje, którymi chcieliby się z nimi podzielić. Było całkiem zwyczajnie dopóki w progu nie stanął Caelan. Caley akurat nie mogła przyjść - i to było najgorszą wiadomością tamtego dnia, przynajmniej dla Cadana. Atmosfera diametralnie się zagęściła, w pokoju zrobiło się chłodniej, jak po spotkaniu kilku duchów w jednym pomieszczeniu. Blondyn odliczał już minuty do opuszczenia domu; nawet podjął kilka prób wybrnięcia z sytuacji, lecz zawsze uciszany przez ojca dał wreszcie za wygraną. Na szczęście najstarszy z braci wreszcie wyszedł, wymyślając dużo lepszą wymówkę od swojego młodszego brata, chociaż i jemu wreszcie udało się zaczerpnąć świeżego powietrza, z dala od rodzinnych tragedii jątrzących kolejne rozbabrane rany - głównie na psychice.
Niestety musiał nadejść moment, w którym powinien wrócić. Szedł ścieżkami na około, byleby tylko zyskać na czasie. Cały czas ćmił przy tym niespiesznie papierosa, podziwiając dobrze znane krajobrazy przyrzecznego portu.
Wtem skręcił w uliczkę rodzinnego domu, gdzie przed wejściem natknął się na Cala, jak zwykle wspaniale spóźnionego. Posłał mu przeciągłe spojrzenie kiedy się doń zbliżał. Poczuł, że na trzeźwo nie podoła temu spotkaniu - to tylko spowodowało wyciągnięcie z metalowego pudełeczka kolejnej sztuki śmiercionośnej fajki. Odpalił ją, zaciągając się dymem. Zastanawiał się czy powinien ignorować swojego młodszego brata czy wręcz przeciwnie. Ból nadal pulsował w klatce piersiowej, lecz nie spodziewał się, że młodszy Goyle mógłby być rzeczywistym winowajcą. Nigdy dotąd go nie odtrącał, wierząc, że miał po prostu swój sposób na siebie oraz swoje życie - w pewnym sensie nawet podziwiał go za wytrwałość w dążeniu do celu oraz sprzeciwianiu się woli ojca. Niestety nie doczekał się wzajemności, w pewnym momencie nawet przestał jej wyczekiwać.
- Proszę, cóż za miłe spotkanie - odezwał się wreszcie, stając tuż naprzeciwko niego. Nie uciekał wzrokiem, mierzył się z konsekwencjami cudzych czynów oraz własnych, przesadzonych emocji. - Czekasz na dilera czy boisz się sam wejść do rodzinnego domu? Wziąć cię za rączkę? - spytał ironicznie, zanim powściągnął język.
Liczył, że nie zastanie w domu rodzinnym braci. Z początku był sam z rodzicami, rozmawiając z nimi o Hjallu oraz ciąży Eir. Nic szczególnego, lecz nie odczuwał potrzeby wyspowiadania się z absolutnie wszystkiego. Rozumiał to jako zwyczajową gadkę kiedy to rodziciele pragną od swych dzieci usłyszeć wszystko, co tylko dzieje się w ich życiach. Z kolei latorośle dawkują oraz mocno ograniczają informacje, którymi chcieliby się z nimi podzielić. Było całkiem zwyczajnie dopóki w progu nie stanął Caelan. Caley akurat nie mogła przyjść - i to było najgorszą wiadomością tamtego dnia, przynajmniej dla Cadana. Atmosfera diametralnie się zagęściła, w pokoju zrobiło się chłodniej, jak po spotkaniu kilku duchów w jednym pomieszczeniu. Blondyn odliczał już minuty do opuszczenia domu; nawet podjął kilka prób wybrnięcia z sytuacji, lecz zawsze uciszany przez ojca dał wreszcie za wygraną. Na szczęście najstarszy z braci wreszcie wyszedł, wymyślając dużo lepszą wymówkę od swojego młodszego brata, chociaż i jemu wreszcie udało się zaczerpnąć świeżego powietrza, z dala od rodzinnych tragedii jątrzących kolejne rozbabrane rany - głównie na psychice.
Niestety musiał nadejść moment, w którym powinien wrócić. Szedł ścieżkami na około, byleby tylko zyskać na czasie. Cały czas ćmił przy tym niespiesznie papierosa, podziwiając dobrze znane krajobrazy przyrzecznego portu.
Wtem skręcił w uliczkę rodzinnego domu, gdzie przed wejściem natknął się na Cala, jak zwykle wspaniale spóźnionego. Posłał mu przeciągłe spojrzenie kiedy się doń zbliżał. Poczuł, że na trzeźwo nie podoła temu spotkaniu - to tylko spowodowało wyciągnięcie z metalowego pudełeczka kolejnej sztuki śmiercionośnej fajki. Odpalił ją, zaciągając się dymem. Zastanawiał się czy powinien ignorować swojego młodszego brata czy wręcz przeciwnie. Ból nadal pulsował w klatce piersiowej, lecz nie spodziewał się, że młodszy Goyle mógłby być rzeczywistym winowajcą. Nigdy dotąd go nie odtrącał, wierząc, że miał po prostu swój sposób na siebie oraz swoje życie - w pewnym sensie nawet podziwiał go za wytrwałość w dążeniu do celu oraz sprzeciwianiu się woli ojca. Niestety nie doczekał się wzajemności, w pewnym momencie nawet przestał jej wyczekiwać.
- Proszę, cóż za miłe spotkanie - odezwał się wreszcie, stając tuż naprzeciwko niego. Nie uciekał wzrokiem, mierzył się z konsekwencjami cudzych czynów oraz własnych, przesadzonych emocji. - Czekasz na dilera czy boisz się sam wejść do rodzinnego domu? Wziąć cię za rączkę? - spytał ironicznie, zanim powściągnął język.
make you believe you're bigger than life
no one cares if you'll live or die
larynx depopulo
and I know you're not my friend
no one cares if you'll live or die
larynx depopulo
and I know you're not my friend
Cadan Goyle
Zawód : zaklinacz przedmiotów, poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
waiting for the moment to strike
to take possession
to take your h e a r t
to take possession
to take your h e a r t
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Za każdym razem gdy gdzieś w dzikich zakamarkach jego umysłu krzątały się jakiekolwiek myśli o rodzinie, czuł jak ogarniał go pusty śmiech. Początkowo cichy i wytłumiony, jednak z czasem zamieniał się w opętańczy rechot, który odbijał się wiele kilometrów po morskiej tafli, wędrując do przyportowych domostw w postaci paskudnego echa, wkradającego się przez szczeliny w oknach i nie dającego spać mieszkańcom. Tak rodziły się mity i legendy, których był świadkiem i uwielbiał mieć poczucie tej nadnaturalnej władzy, która potrafiła zaniepokoić najmężniejszych. Ze świadomością, że jego najmniejszy ruch mógł złamać każdą gałąź - wystarczyło poczekać, by zamajaczyła przed nim otumaniona, podłamała postać i uderzał w najczulszy z punktów. Właśnie tak przejął stery na Aegirssonie, pozwalając, by najsłabsi z nich nie przetrwali decydującego rejsu. Może i było ich mało, ale posiadali swój agresywny potencjał, który mógł przebić się w coś znacznie większego i poważniejszego. Nie potrzebował słabeuszy i ludzi, którzy nie mogli wykonywać tego, czego od nich oczekiwał, chociaż nigdy nie był typowym kapitanem jak większość podobnych mu ludzi zajmujących się żeglugą czy piractwem. Nie był przywiązany do swojej załogi, która zdawała sobie sprawę, że w każdej chwili mógł zmienić zdanie i pozbyć się każdego z nich, gdyby przyszła mu taka ochota. Dlatego też nie zamierzali mu się przeciwstawiać i wyżynał ich tak długo, aż zostali jedynie ci, którzy nadążali za tokiem myślenia i przypominali swojego dowódcę swoim nieokrzesaniem i bezwzględnością. Zdawali się tworzyć bardziej piracką brać, choć do korsarzy i łupieżców daleko było im z samej zasady, ale również i braku animuszu. Bezwzględność, którą się osławili w portach na północy dodawała im jednak nieokrzesania zarezerwowanego do piratów tamtejszych wód, chociaż nie napadali, nie abordażowali innych statków. Przewozili swój ładunek bez zbędnych pytań, skutecznie rozprowadzając w odpowiednich kręgach niesławę, która im się należała. Wraz z tymi ludźmi przekraczał granice rozsądku i czasami nawet logiki, czego nie mógł doznać będąc na pokładzie wraz z braćmi, którzy postępowali wedle woli ojca niczym zaślepione jeszcze szczenięta, starające się trzymać blisko matki, by nie zgubić się w wielkim, nieznanym sobie świecie. A teraz byli jeszcze uwiązani swoimi żonami czy jak w przypadku Caley mężem. Jego rodzeństwo. Jego kochane rodzeństwo.
Nie zjawił się na spotkaniu o czasie. Nie zjawił się na nim w ogóle, preferując paleniem jednego papierosa za drugim i obserwując teren mariny, którą tak dobrze pamiętał z lat dzieciństwa. Wraz z nadejściem starszego brata wiedział, że obraz nędzy i rozpaczy rozwijał się z każdym jego oddechem. Cadan nie chciał winić braci, jednak to właśnie ta pierwsza myśl była najlepsza. Cal z chęcią by się tą uwagą z nim podzielił, ale jeszcze nie teraz. Miał co do rodzinnej krypty znacznie większe, poważniejsze plany, a spór z odbiciem lustrzanym ojca był mu zdecydowanie nie na rękę. Nie oznaczało to jednak, że musiał przed nim udawać zatroskanego brata, który pragnął, by wypadek nigdy się nie odbył. Calhoun nie krył się ze swoją obojętnością do tych zdarzeń i Cadan doskonale o tym wiedział. Znał młodszego z Goyleów, mimo to nie ważył się pójść o krok dalej i połączyć obecność przemytnika z tragedią. A dla niego była to czysta rozrywka i wysublimowany plan, którego wdrażanie zostało rozpoczęte wraz z otrzymaniem znamienitego listu, obracającego wszystko o sto osiemdziesiąt stopni włącznie ze stabilnym jak dotąd życiem jego rodziny. Słysząc słowa brata, Cal uśmiechnął się, nie przestając bawić kartą w palcach. Nie wstał, by powitać bliskiego mu człowieka czy chociażby obdarzyć go uściskiem dłoni. Obaj doskonale wiedzieli jak wiele fałszu było w tych gestach, a oni posiadali w sobie jeszcze pokłady wzajemnej szczerości.
- Smród ulicy bardziej mi odpowiada - odparł, chowając w domyśle prawdę o tym, co myślał o ich rodzinnym domu. Nie zamierzał wchodzić do środka, póki przebywał w nim ojciec, którego odór wyczuwał już w dokach. Nawet mieszanka burdelu nie mogła zmusić najmłodszego syna Cadmona, by zapomniał o rodzicu. Ale nie tylko słowa siostry przywiały go do matczynego portu - przybył tu dla ojca, co do którego miał pewne plany, które zajmowały jego umysł, zatruwały go. Przeniósł uwagę na przechodzących w oddali młodych ludzi śmiejących się głośno i zapewne kompletnie pijanych. Najwyraźniej nie bali się pełni ani konsekwencji. Na moment między braćmi zapadła cisza, jednak nie trwała długo. - A tobie ojciec pozwolił w ogóle wyjść? - spytał lekko Cal, obracając twarz w stronę Cadana i patrząc na niego uważnie. Ironia błąkająca się w obojętnej twarzy mężczyzny, wydobyła się wraz z teatralnym udawaniem zaskoczonego wypuszczenia szczenięcia z gniazda. Czyżby słyszał gwizdanie właściciela?
Nie zjawił się na spotkaniu o czasie. Nie zjawił się na nim w ogóle, preferując paleniem jednego papierosa za drugim i obserwując teren mariny, którą tak dobrze pamiętał z lat dzieciństwa. Wraz z nadejściem starszego brata wiedział, że obraz nędzy i rozpaczy rozwijał się z każdym jego oddechem. Cadan nie chciał winić braci, jednak to właśnie ta pierwsza myśl była najlepsza. Cal z chęcią by się tą uwagą z nim podzielił, ale jeszcze nie teraz. Miał co do rodzinnej krypty znacznie większe, poważniejsze plany, a spór z odbiciem lustrzanym ojca był mu zdecydowanie nie na rękę. Nie oznaczało to jednak, że musiał przed nim udawać zatroskanego brata, który pragnął, by wypadek nigdy się nie odbył. Calhoun nie krył się ze swoją obojętnością do tych zdarzeń i Cadan doskonale o tym wiedział. Znał młodszego z Goyleów, mimo to nie ważył się pójść o krok dalej i połączyć obecność przemytnika z tragedią. A dla niego była to czysta rozrywka i wysublimowany plan, którego wdrażanie zostało rozpoczęte wraz z otrzymaniem znamienitego listu, obracającego wszystko o sto osiemdziesiąt stopni włącznie ze stabilnym jak dotąd życiem jego rodziny. Słysząc słowa brata, Cal uśmiechnął się, nie przestając bawić kartą w palcach. Nie wstał, by powitać bliskiego mu człowieka czy chociażby obdarzyć go uściskiem dłoni. Obaj doskonale wiedzieli jak wiele fałszu było w tych gestach, a oni posiadali w sobie jeszcze pokłady wzajemnej szczerości.
- Smród ulicy bardziej mi odpowiada - odparł, chowając w domyśle prawdę o tym, co myślał o ich rodzinnym domu. Nie zamierzał wchodzić do środka, póki przebywał w nim ojciec, którego odór wyczuwał już w dokach. Nawet mieszanka burdelu nie mogła zmusić najmłodszego syna Cadmona, by zapomniał o rodzicu. Ale nie tylko słowa siostry przywiały go do matczynego portu - przybył tu dla ojca, co do którego miał pewne plany, które zajmowały jego umysł, zatruwały go. Przeniósł uwagę na przechodzących w oddali młodych ludzi śmiejących się głośno i zapewne kompletnie pijanych. Najwyraźniej nie bali się pełni ani konsekwencji. Na moment między braćmi zapadła cisza, jednak nie trwała długo. - A tobie ojciec pozwolił w ogóle wyjść? - spytał lekko Cal, obracając twarz w stronę Cadana i patrząc na niego uważnie. Ironia błąkająca się w obojętnej twarzy mężczyzny, wydobyła się wraz z teatralnym udawaniem zaskoczonego wypuszczenia szczenięcia z gniazda. Czyżby słyszał gwizdanie właściciela?
Cadan uważał z początku, że to tylko taki młodzieńczy bunt. Każdy nastolatek kiedyś marzył, żeby uwolnić się od trujących tyłek starych. Co oni mogą wiedzieć o życiu, myślał wtedy. Zawsze nadchodził taki moment, że dzieci uważały się za mądrzejszych od swoich rodziców. Nie martwił się zachowaniem młodszego brata szczerze wierząc, że kiedyś mu to minie. Może nie wróci z podkulonym ogonem, ponieważ był na to zbyt dumny, lecz po prostu wreszcie sięgnie po zdrowy rozsądek. Lata mijały, a nic się nie zmieniało - było jedynie jeszcze gorzej. Starszy z Goyle'ów zaczął wręcz podejrzewać, że Calhoun po prostu nie posiadał ani rozumu, ani instynktu zachowawczego i dlatego te wybryki miały miejsce. Starał się go nieco naprostować, jednakże nie doczekawszy się żadnych efektów w końcu musiał odpuścić. Zająć się swoją rodziną, nie wiecznie niańczyć kogoś, kto gardził wszelką formą pomocy. Cal przypominał mu grubą ścianę, do którego można było mówić, wręcz ją kopać, lecz ona ani drgnie. Niby ta rzeczywistość mu doskwierała - prawda natomiast była nieco okrutniejsza. Mianowicie Cadanem targały duże pokłady ludzkiej zazdrości. On nigdy nie odważył się sprzeciwić ani ojcu, ani Caleanowi, wręcz będąc im wdzięcznym za pokazanie mu właściwej ścieżki w życiu. Wierzył bowiem, że tak należało postępować, że dobrze robił wypełniając ich wolę oraz wyznając identyczne poglądy. Gdyby nie starszy brat, nigdy nie zostałby członkiem Rycerzy i nie mógłby walczyć o nowy, lepszy świat. Tak, ich współpraca nie układała się najlepiej, ani na początku, ani teraz, dlatego młodszy Goyle podjął decyzję o jej zerwaniu, jednakże były momenty, w których stanowili naprawdę udany duet. Niepokonany. Szkoda, że nie mogli zostać równie niszczycielskim trio.
Coś mu podpowiadało, że jego bracia mogli być zamieszani w śmierć jego przyjaciela - nie odważył się tego powiedzieć na głos, w gruncie rzeczy pozostawiając ich obu w niewiedzy co do powodu decyzji o opuszczeniu statku. Nie przejmował się tym, dalej robił swoje. Miał świadomość, że nikt na pokładzie za nim nie tęsknił. Zawsze zastanawiał się jak to możliwe, że byli spokrewnieni, a zachowywali się jak obcy sobie ludzie. Wręcz wrogowie. W czym tkwił problem? W tym, że każdy chciał dowodzić? Bynajmniej, Cadan nie odczuwał w ogóle takiej potrzeby. Dobrze czuł się stojąc z boku, mogąc obserwować widowiska z idealnej odległości, najlepiej w wygodnym siedzisku. Duma? Czy to naprawdę pogłębiające się szaleństwo Calhouna było problemem nie do przeskoczenia?
Nie znał odpowiedzi na żadne z pytań zadawanych w swojej głowie. Wiedział jedynie, że powinien wrócić już do domu. Swojego, nie tego rodzinnego, gdzie w każdej chwili mogli się zjawić nieproszeni goście. Jeden na przykład właśnie stał pod drzwiami, udając, że nic go nie obowiązuje. Żaden szacunek, żadna powinność. Zdenerwowanie mieszało się z zazdrością, jednakże starszy Goyle próbował się uspokoić oraz nabrać dystansu do tej parszywej sytuacji.
- Gdybym cię nie znał, pomyślałbym, że to właśnie na niej się wychowałeś - odparł mimo wszystko spokojnie, chociaż wyraźnie mrukliwie. Ledwo zaczęli rozmawiać, a już blondyn miał tego spotkania serdecznie dość. Kolejny już raz zaciągnął się papierosowym dymem - ratunkiem, za który dziękował Merlinowi. - Nie, wymknąłem się przez okno. - Głupie pytanie, głupia odpowiedź. Mimo wszystko nie zamierzał brnąć w ten grząski temat, dlatego miał nadzieję, że ta odzywka zapewni mu względny spokój. - Caelan o ciebie pytał. Zaprzyjaźniliście się? - zadał kolejne pytanie, w międzyczasie cały czas paląc. Nie rozumiał jaki miał interes w ciągnięciu Cala za język, lecz prawdopodobnie nie znosił po prostu ciszy. Zawsze kojarzyła mu się z nadciągającą burzą.
Coś mu podpowiadało, że jego bracia mogli być zamieszani w śmierć jego przyjaciela - nie odważył się tego powiedzieć na głos, w gruncie rzeczy pozostawiając ich obu w niewiedzy co do powodu decyzji o opuszczeniu statku. Nie przejmował się tym, dalej robił swoje. Miał świadomość, że nikt na pokładzie za nim nie tęsknił. Zawsze zastanawiał się jak to możliwe, że byli spokrewnieni, a zachowywali się jak obcy sobie ludzie. Wręcz wrogowie. W czym tkwił problem? W tym, że każdy chciał dowodzić? Bynajmniej, Cadan nie odczuwał w ogóle takiej potrzeby. Dobrze czuł się stojąc z boku, mogąc obserwować widowiska z idealnej odległości, najlepiej w wygodnym siedzisku. Duma? Czy to naprawdę pogłębiające się szaleństwo Calhouna było problemem nie do przeskoczenia?
Nie znał odpowiedzi na żadne z pytań zadawanych w swojej głowie. Wiedział jedynie, że powinien wrócić już do domu. Swojego, nie tego rodzinnego, gdzie w każdej chwili mogli się zjawić nieproszeni goście. Jeden na przykład właśnie stał pod drzwiami, udając, że nic go nie obowiązuje. Żaden szacunek, żadna powinność. Zdenerwowanie mieszało się z zazdrością, jednakże starszy Goyle próbował się uspokoić oraz nabrać dystansu do tej parszywej sytuacji.
- Gdybym cię nie znał, pomyślałbym, że to właśnie na niej się wychowałeś - odparł mimo wszystko spokojnie, chociaż wyraźnie mrukliwie. Ledwo zaczęli rozmawiać, a już blondyn miał tego spotkania serdecznie dość. Kolejny już raz zaciągnął się papierosowym dymem - ratunkiem, za który dziękował Merlinowi. - Nie, wymknąłem się przez okno. - Głupie pytanie, głupia odpowiedź. Mimo wszystko nie zamierzał brnąć w ten grząski temat, dlatego miał nadzieję, że ta odzywka zapewni mu względny spokój. - Caelan o ciebie pytał. Zaprzyjaźniliście się? - zadał kolejne pytanie, w międzyczasie cały czas paląc. Nie rozumiał jaki miał interes w ciągnięciu Cala za język, lecz prawdopodobnie nie znosił po prostu ciszy. Zawsze kojarzyła mu się z nadciągającą burzą.
make you believe you're bigger than life
no one cares if you'll live or die
larynx depopulo
and I know you're not my friend
no one cares if you'll live or die
larynx depopulo
and I know you're not my friend
Cadan Goyle
Zawód : zaklinacz przedmiotów, poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
waiting for the moment to strike
to take possession
to take your h e a r t
to take possession
to take your h e a r t
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Cadan nie znał więc swojego brata, skoro sądził, że ten kiedykolwiek odpuści. Widział, aż za dobrze, że już w młodym wieku Calhoun buntował się przeciwko woli ojca jak i matki przy okazji mając za nim ich nagany i kary. Poszatkowane pasem plecy nie robiły na nim wrażenia podobnie jak odcięcie go od rodzinnych funduszy. Zawsze znalazł inną drogę jak chociażby włóczenie się po dokach, które znał i mógł tę wiedzę odpowiednio wykorzystać. Okrutnie. Jego brat również znał życie w rynsztokowych częściach dzielnicy portowej, jednak nie żył z tymi ludźmi jak równy z równym. A dla Cala to oni byli pożywką, na której cierpieniu się żywił. I uwielbiał ten klimat paskudnie prawdziwego oblicza degeneracji ludzkiej, która kryła się w ciemnych zakątkach i alejkach przedstawiając zawszonych pijaków, żebraków, pieprzące się z kilkoma facetami dziwki. Smród gówna mieszał się z morską solą i alkoholem rozlewanym jakby hektolitrami po kocich łbach bruku. Czy Cadan poruszał się po nich bez obrzydzenia, a z ciekawością i poczuciem braku porządku i potencjału? Kim teraz był jego brat? Już zawsze miał tkwić w tym ojcowskim impasie czy może jednak coś się w nim zmieniło? Calhounowi nie zależało na zdobyciu z bratem relacji. Może kiedyś jeszcze chciał jakoś wyratować ich spod wpływu ojca, ale nauczył się już, że nie powinien był marnować swojego czasu. Jego nadzwyczajna obojętność wobec jego żony była aż nadto widoczna i z łatwością można było dosłyszeć również w głosie oczywistą ironię przy każdym spotkaniu. W gestach nie różnił się niczym innym. Co do Hjalla nie miał zdania, ale słyszał, że Caley za nim przepadała. Za jakimś dzieciakiem, który urodził się i żył na lądzie, gdy ojciec powinien zadbać, by od pierwszych dni był związany z morzem. Cadmon miał równie głęboko w poważaniu praktykę, woląc wnosić pod niebiosa swoje opowieści i doczekał się dwóch, wiernych jak psy synów, którzy skomleli mu pod nogami. Cadan zamierzał być taki sam? Póki co był na dobrej drodze do wychowania szczura lądowego. A czy Cal chciał mu w tym przeszkodzić, zależało od nastroju młodocianego kapitana. Póki co sprawiał wrażenie człowieka w doskonałym nastroju, chociaż pewna część jego samego nie chciała przebywać dłużej w Londynie niż to możliwe. Zawód, którego tu doznał, odcisnął na nim piętno, które nie chciało się zabliźnić wbrew żądaniom samego poszkodowanego. Niektórych jednak ran nigdy nie można było wyleczyć. Gdyby nie to wołanie, w ogóle by nie wracał do matczynego portu, pozwalając, by Wyspy Owcze stały się jego nowym miejscem przybicia do brzegu. Zamiast tego wrócił i od razu wsiadł na pokład rodzinnego statku, by potowarzyszyć w ostatnim rejsie ważnego dla Cadana człowieka. Zbijanie pionków po drodze do króla było jego iście wybitną rozrywką - nawet jeśli ów pionki wcale nie należały do znaczących. Bywał jednak czasami cierpliwy, a dążenie do zwycięstwa nie ogłupiało go na inne czynniki. Wciąż więc irytował swoich najbliższych i zawodził brakiem subordynacji. Jak mogli go jednak winić, skoro doskonale wiedzieli jaki był naprawdę? Nieobliczalny, pozbawiony skrupułów, brutalny, pewny siebie i przez to również niepohamowany. Nic nie było w stanie mu się postawić w sposób, który byłby skuteczny. Nic więc dziwnego, że Cadan nie potrafił go zrozumieć ani na niego wpłynąć. Gdyby próbował, roztrzaskałby się jak statek na ostrych skałach.
Pozwolił bratu przejąć pałeczkę i nie prowokował go. Jeszcze. Czuł za to pod skórą to wspaniałe napięcie, które towarzyszyło mu za każdym razem, gdy zamierzał zrobić coś, czego nie powinien. Konflikt z Cadanem w tym momencie nie był mu na rękę, bo chciał spokojnie wypalić papierosa, jednak nie oznaczało to, że zamierzał się zwyczajnie poddać. Obaj znali siebie na tyle, by wiedzieć, że słowne potyczki były dla nich normą, a podteksty, którymi rzucali sobie w twarz, pożywieniem i powietrzem. Poniekąd też właśnie po to przyszedł, pod sam dom, by nie wejść do środka, a igrać z domownikami czy gośćmi. Zupełnie jakby przyszedł się pojawić, zawiadomić o swojej obecności i przypomnieć, że od teraz będą się oglądali przez ramię.
- Inaczej to pamiętam - odparł, wiedząc, że tak naprawdę odkąd tylko mógł, wymykał się z domu, by spędzać dnie w dzielnicy portowej. Nie tylko w magicznym porcie, ale również i w dokach. Cadan musiał nie raz słyszeć krzyki ojca, który się odgrażał uciekającemu synowi. Z tej perspektywy kolejna odpowiedź brata była w pewnym sensie nawet zabawna. Cal przyjął to z lekkim uśmiechem szczerego rozbawienia, zdając sobie sprawę, że starszy Goyle nie skojarzył ów faktów. A jeśli już to po czasie. Caelan o ciebie pytał. Zaprzyjaźniliście się? Świetnie. Jak wiele wyrzutu wyczuwał w tych słowach, chociaż Cadan najchętniej utopiłby młodszego brata niżeli pragnął odpowiedzi. Przyjaźń między którymkolwiek z nich była niemożliwa, a jej wizja niezwykle rozbrajająca. - Spytałem go kogo sobie wyobraża, gdy rżnie swoją żonę - zaśmiał się, kłamiąc wprawnie i wiedząc, że starszy nie uwierzyłby nic, co wychodziło z jego ust. Nie szkodziło to jednak nieco się poprzekomarzać. Jak to w rodzinie bywa. - Myślisz, że zapunktowałem? - mruknął, przysuwając nogą jedno z krzeseł i kładąc na nim buty. Obserwował Cadana, zaciągając się wolno papierosem. Oto wspaniały starszy brat, który nie potrafił nic zrobić, by zapobiec tragedii własnej siostry. Wiesz, co się tam dzieje czy masz to w dupie?
Pozwolił bratu przejąć pałeczkę i nie prowokował go. Jeszcze. Czuł za to pod skórą to wspaniałe napięcie, które towarzyszyło mu za każdym razem, gdy zamierzał zrobić coś, czego nie powinien. Konflikt z Cadanem w tym momencie nie był mu na rękę, bo chciał spokojnie wypalić papierosa, jednak nie oznaczało to, że zamierzał się zwyczajnie poddać. Obaj znali siebie na tyle, by wiedzieć, że słowne potyczki były dla nich normą, a podteksty, którymi rzucali sobie w twarz, pożywieniem i powietrzem. Poniekąd też właśnie po to przyszedł, pod sam dom, by nie wejść do środka, a igrać z domownikami czy gośćmi. Zupełnie jakby przyszedł się pojawić, zawiadomić o swojej obecności i przypomnieć, że od teraz będą się oglądali przez ramię.
- Inaczej to pamiętam - odparł, wiedząc, że tak naprawdę odkąd tylko mógł, wymykał się z domu, by spędzać dnie w dzielnicy portowej. Nie tylko w magicznym porcie, ale również i w dokach. Cadan musiał nie raz słyszeć krzyki ojca, który się odgrażał uciekającemu synowi. Z tej perspektywy kolejna odpowiedź brata była w pewnym sensie nawet zabawna. Cal przyjął to z lekkim uśmiechem szczerego rozbawienia, zdając sobie sprawę, że starszy Goyle nie skojarzył ów faktów. A jeśli już to po czasie. Caelan o ciebie pytał. Zaprzyjaźniliście się? Świetnie. Jak wiele wyrzutu wyczuwał w tych słowach, chociaż Cadan najchętniej utopiłby młodszego brata niżeli pragnął odpowiedzi. Przyjaźń między którymkolwiek z nich była niemożliwa, a jej wizja niezwykle rozbrajająca. - Spytałem go kogo sobie wyobraża, gdy rżnie swoją żonę - zaśmiał się, kłamiąc wprawnie i wiedząc, że starszy nie uwierzyłby nic, co wychodziło z jego ust. Nie szkodziło to jednak nieco się poprzekomarzać. Jak to w rodzinie bywa. - Myślisz, że zapunktowałem? - mruknął, przysuwając nogą jedno z krzeseł i kładąc na nim buty. Obserwował Cadana, zaciągając się wolno papierosem. Oto wspaniały starszy brat, który nie potrafił nic zrobić, by zapobiec tragedii własnej siostry. Wiesz, co się tam dzieje czy masz to w dupie?
Cal lubował się w destrukcji całkowitej, nie bacząc na to, że także on mógłby ucierpieć podczas tej niebezpiecznej gry. Szamotaniny we własnym szaleństwie, doprowadzającego go na skraj wszelkich norm - lub wręcz wypychając go poza wszelkie schematy i reguły gry. Goyle'owie zaś lubili znęcać się jedynie nad szlamami oraz zdradzieckimi szumowinami gardzącymi magiczną potęgą kiedy działali na jej niekorzyść. Ich młodszy brat posunął się za daleko w zapalczywości, którą mógłby spożytkować zgoła inaczej. Dużo pożyteczniej niż do tej pory - destrukcja powinna nieść ze sobą wyraźne powody ku temu, żeby ją usprawiedliwić. Niestety w przypadku młodszego brata nic nie trzymało się ani norm, ani logicznego sensu. Był chaosem w najczystszej postaci i trudno go było poskromić. Cadan musiał wreszcie odpuścić, wszakże nie należał do najcierpliwszych osób na ziemi. Śmierć przyjaciela oraz podejrzenie, że to właśnie jego najbliżsi mogli maczać w tym palce, mocno zdystansowała go od wszelkich pomysłów okazywania uczuć członkom rodziny. Bańka mydlana wypełniona dobrymi chęciami pękła wraz z czaszką Timothy'ego, pozostawiając byłego już żeglarza w rozsypce. Zupełnie, jakby w jednej sekundzie stracił wszystkich bliskich - jedynie za wyjątkiem Eir, syna oraz być może Caley. Sprawa młodszej siostry była nieoczywista i Goyle nie potrafił jeszcze ocenić jej zamiaru lub uczestnictwa w tym wszystkim. Nie trzymał jej w tak dużej odległości co braci, lecz gdzieś tam na dnie świadomości blondyna leżał cały stos niechlubnych wątpliwości. Czy dobrze ocenił krewnych? Czy krew z krwi mogła cokolwiek zagwarantować? Czy można się aż tak pomylić w ocenie tych, z którymi się wychowywano? Tak - na ostatnie pytanie mógłby bez zawahania przytaknąć. To stwierdzenie paliło ogniem rozczarowania całe ciało.
Dobrze, że nie poruszyli tematu Hjalla, z niego rozpętałoby się prawdziwe piekło. Jego synowi niczego nie brakowało, oddawał go zresztą na nauki do Cadmona - chociaż ten nie był już właścicielem rodzinnego statku, to nadal miał na niego wstęp, zaś Cadan dopiero niedawno zrezygnował z żeglugi. To musiało być wstrząsające dla jego potomka, przyzwyczajonego do kołysania pokładu na wzburzonej wodzie oraz ciężkich prac przy linach oraz sterze. Zresztą jego ojciec miał poważne powody ku temu, żeby zrezygnować z kolejnych wypraw - co jeśli następnym razem to jemu bracia pozwoliliby umrzeć? Nie mógł im ufać, nie mógł na nich liczyć, a wtedy każda załoga się rozsypuje. Bez wiary, że każdy każdemu rzuci się na ratunek w chwilach zagrożenia, zamiast głębiej wbijać mu sztylet w serce, nic nie mogło się udać. Nie zamierzał szafować swoim życiem kiedy nie trzymał go jedynie dla siebie, lecz również dla żony oraz syna. I mającej się narodzić niedługo córki.
Calhoun nigdy nie zdołałby tego pojąć, dla niego nie istniały żadne wartości. Nie troszczył się o nikogo prócz siebie samego, nie znał ciężaru obowiązku oraz odpowiedzialności za cudze życie. Był całkowicie rozmytym w powietrzu duchem wolności, którego nie interesowało nic prócz jego samego. I to właśnie było przyczyną braku porozumienia między młodszymi braćmi. Czy kiedyś miało się to zmienić? Istniała na to jakaś szansa? Niestety wątpił.
Wzruszył ramionami. Tylko tyle. Już dawno przeszła mu chęć udowadniania Calowi czegokolwiek. Dopalił spokojnie papierosa, a niedopałek rzucił sobie pod nogi - lewą przydeptując go doszczętnie. Wypuścił ostatni dym z płuc, nie okazując zainteresowania sporną kwestią wychowania. Każdy z nich obrał takie samo, to tylko młodszy z rodzeństwa starał się je na siłę zmienić.
Niestety nie zdołał powstrzymać prychnięcia śmiechu będącego odpowiedzią na wypowiedź siedzącego przed nim mężczyzny. Niestety miałkie poczucie humoru Cadana pozostawało w nim żywe przez cały czas, bawiły go głupie, czasem wręcz chamskie dowcipy i nie mógł nic na to poradzić.
- Obaj wiemy, że masz to w dupie - stwierdził wreszcie, nieco zachrypniętym głosem. Wbił badawcze spojrzenie we wpatrującego się weń Cala i westchnął bezgłośnie. - Zamierzasz wejść do środka czy pilnujesz domu przed włamywaczami? - spytał jak gdyby nigdy nic, wciskając ręce w kieszenie szaty.
Dobrze, że nie poruszyli tematu Hjalla, z niego rozpętałoby się prawdziwe piekło. Jego synowi niczego nie brakowało, oddawał go zresztą na nauki do Cadmona - chociaż ten nie był już właścicielem rodzinnego statku, to nadal miał na niego wstęp, zaś Cadan dopiero niedawno zrezygnował z żeglugi. To musiało być wstrząsające dla jego potomka, przyzwyczajonego do kołysania pokładu na wzburzonej wodzie oraz ciężkich prac przy linach oraz sterze. Zresztą jego ojciec miał poważne powody ku temu, żeby zrezygnować z kolejnych wypraw - co jeśli następnym razem to jemu bracia pozwoliliby umrzeć? Nie mógł im ufać, nie mógł na nich liczyć, a wtedy każda załoga się rozsypuje. Bez wiary, że każdy każdemu rzuci się na ratunek w chwilach zagrożenia, zamiast głębiej wbijać mu sztylet w serce, nic nie mogło się udać. Nie zamierzał szafować swoim życiem kiedy nie trzymał go jedynie dla siebie, lecz również dla żony oraz syna. I mającej się narodzić niedługo córki.
Calhoun nigdy nie zdołałby tego pojąć, dla niego nie istniały żadne wartości. Nie troszczył się o nikogo prócz siebie samego, nie znał ciężaru obowiązku oraz odpowiedzialności za cudze życie. Był całkowicie rozmytym w powietrzu duchem wolności, którego nie interesowało nic prócz jego samego. I to właśnie było przyczyną braku porozumienia między młodszymi braćmi. Czy kiedyś miało się to zmienić? Istniała na to jakaś szansa? Niestety wątpił.
Wzruszył ramionami. Tylko tyle. Już dawno przeszła mu chęć udowadniania Calowi czegokolwiek. Dopalił spokojnie papierosa, a niedopałek rzucił sobie pod nogi - lewą przydeptując go doszczętnie. Wypuścił ostatni dym z płuc, nie okazując zainteresowania sporną kwestią wychowania. Każdy z nich obrał takie samo, to tylko młodszy z rodzeństwa starał się je na siłę zmienić.
Niestety nie zdołał powstrzymać prychnięcia śmiechu będącego odpowiedzią na wypowiedź siedzącego przed nim mężczyzny. Niestety miałkie poczucie humoru Cadana pozostawało w nim żywe przez cały czas, bawiły go głupie, czasem wręcz chamskie dowcipy i nie mógł nic na to poradzić.
- Obaj wiemy, że masz to w dupie - stwierdził wreszcie, nieco zachrypniętym głosem. Wbił badawcze spojrzenie we wpatrującego się weń Cala i westchnął bezgłośnie. - Zamierzasz wejść do środka czy pilnujesz domu przed włamywaczami? - spytał jak gdyby nigdy nic, wciskając ręce w kieszenie szaty.
make you believe you're bigger than life
no one cares if you'll live or die
larynx depopulo
and I know you're not my friend
no one cares if you'll live or die
larynx depopulo
and I know you're not my friend
Cadan Goyle
Zawód : zaklinacz przedmiotów, poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
waiting for the moment to strike
to take possession
to take your h e a r t
to take possession
to take your h e a r t
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Gdyby wiedział, co właśnie myślał o nim starszy brat, zapewne zaklaskałby i powiedział, że niezmiernie go ta analiza wzruszyła. Nie tkwił przynajmniej w starej dekadencji poprzedniego stulecia, dając się manipulować starym czarodziejom i ich dostojnym wiedźmom, których miejsce było w grobie. Kiedyś gdy byli jeszcze dzieciakami z daleka od nauk Durmstrangu, wydawało mu się, że jego starsi bracia rozumieją morze zdecydowanie lepiej od niego i kiedyś wspólnie, ramię w ramię, udadzą się w straszne odmęty, gdzie będą czekały na nich zasadzki, potwory i rozszalali bogowie. Teraz mógł jedynie śmiać się głośno z własnych, naiwnych marzeń, które przecież z każdym rokiem jedynie uderzały silniej o posadzkę, by w końcu rozbić się na tysiące kawałków i bezpowrotnie zgubić dawny kształt. Braterska więź tak naprawdę nigdy między nimi nie istniała, chociaż mały Calhoun chciał, bo tak też powinno być, by to starsi bracia wraz z ojcem pokazywali mu drogę, którą powinien obrać. Tę właściwą, nie zmodyfikowaną pod dyktando zramolałego Cadmona. Do swojego rodzica nigdy nie miał szacunku, dlatego przez pewien czas nadzieję pokładał w Caelanie i Cadanie - jednak i tu się zawiódł, gdy ci ślepo wpatrywali się w głowę rodziny Goyle. Musiał więc robić to, co uważał za słuszne i co powinno stanowić priorytet dla nich wszystkich. Potem już mu tak nie zależało na rodzinie, a jedynie na spełnieniu własnych pragnień za wszelką cenę, a że nie było niczego, co można by przeciwstawić jego niepoczytalnym ambicjom, spełniał je. I nie interesowało go czy miał poranić przy tym całe morze ludzi lub sam zginąć w drodze do. Cadan znał jedynie część tego, co siedziało w jego bracie, jednak na pewno wkrótce miało się stać inaczej. Nie po to przecież wrócił na łono matczynego portu, żeby kryć się po dokach i udawać, że załatwia jedynie kolejne interesy związane z przemytem. Nikt nie był aż na tyle naiwny, by w to wierzyć. A na pewno nie rodzina, która posmakowała już pewnego szaleństwa jeszcze w dzieciństwie najmłodszego z synów. Rykoszetem zdarzeń, które sprowadziły go do Anglii, okazała się również śmierć najlepszego przyjaciela średniego z braci. Cal nie zapamiętałby nawet jego imienia, gdyby Cadan nie krzyczał go tak często, aż samo wyryło się w jego pamięci niczym niepotrzebne znamię. Mazał się jak nastoletnia dziewczynka po ulubionej lalce i ten stał był po prostu żałosny. Gdyby nie rosnący gniew i nieufność brata, Calhoun uznałby, że śmierć jego przyjaciela poszła na marne. Zrozumiałby go, gdyby chociażby rozpaczał po wybitnym, szanowanym przodku lub, niech mu będzie, swoim bękarcie. Dlatego poniekąd sam zadawał sobie te same pytania co jego brat. Czy krew z krwi mogła cokolwiek zagwarantować? Czy można się aż tak pomylić w ocenie tych, z którymi się wychowywano? Krew o niczym nie świadczyła jak sam mógł się przekonać, a słowa ojca o tym, że nie jest jego synem jedynie ułatwiły mu dostrzec jak prostym było odcięcie się od tych, których powinno nazywać się bliskimi. Ale nie byli nimi. Blisko swego szalonego ducha Calhoun miał morze, statek, wolność, życie we własnych rękach. I kiedyś wierzył w to, że rodzina jest ważna. Teraz patrzył na człowieka, z którym dorastał pod jednym dachem, lecz nie mógł nazywać go bratem. Czy pod tą skorupą pantoflarza i maminsynka wciąż znajdowała się chociażby odrobina Goyle'a? Jesteś tam, Cadan czy ojciec cię złamał do końca?
O temacie dzieci póki co nie było mowy. Zresztą Calhoun nawet nie pamiętał jak to dziecko, którego był stryjem się nazywało. Cud, że w ogóle zapamiętał, że było płci męskiej. Pewnie miało urosnąć na taką samą pierdołę jak jego ojciec. Oby szybciej się utopił w zatoce niż miałoby się stać coś podobnego, a rodzina Goyle straciłaby już raz na zawsze swoją reputację. Czy siedzenie na lądzie i założenie rodziny miało jakiś sens? Co ona mogła zapewnić prócz kuli u nogi, którą samemu się zakładało i skakało w pełne morze? Kto by nie wybrał morza? Przecież woda była wszystkim. Wszystkim. Czy ryzyko nie miało wspaniałego posmaku życia? Czy nie czując szaleństwa buchającego w żyłach, można było twierdzić, że w ogóle znało się cokolwiek podobnego? I tak jak Cadan nie miał zrozumieć Cala, tak Cal nie miał zrozumieć Cadana.
Obaj wiemy, że masz to w dupie.
- Wspaniałe podsumowanie mojej osoby, dziękuję - odparł, podnosząc głowę na brata bez żadnego zająknięcia. Gdyby się go nie znało, można by rzec, że mówił szczerze. I może coś w tym też było, chociaż Calhoun niczym się nie przejmował i mało kiedy można było dowiedzieć się czy mówił prawdę. Być może właśnie w tym momencie lub w innym, nikt nie miał się o tym dowiedzieć. Na dalsze słowa średniego Goyle'a, młodszy wzruszył jedynie ramionami, niespiesznie tworząc z dymu papierosowego kółeczka w powietrzu. - Nasz ojciec to skurwiel, ale trzeba mu przyznać, że wie, gdzie jest zajebisty widok - rzucił, nie odrywając spojrzenia od magicznego portu przed nimi. - Raczej nie zaszczycę ich odwiedzinami. Będą musieli popłakać za mną jeszcze parę dni. A ty już odtańczyłeś swój taniec czy jeszcze czekają na bis? - dodał po chwili, zerkając ku bratu. Chyba gdzieś jeszcze widział sznurki od bycia kukiełką. Widział, że Cadan nie był zachwycony ze spędzenia kolejnych minut w budynku; dlatego też wyszedł z papierosem, a nie zapalił w środku.
O temacie dzieci póki co nie było mowy. Zresztą Calhoun nawet nie pamiętał jak to dziecko, którego był stryjem się nazywało. Cud, że w ogóle zapamiętał, że było płci męskiej. Pewnie miało urosnąć na taką samą pierdołę jak jego ojciec. Oby szybciej się utopił w zatoce niż miałoby się stać coś podobnego, a rodzina Goyle straciłaby już raz na zawsze swoją reputację. Czy siedzenie na lądzie i założenie rodziny miało jakiś sens? Co ona mogła zapewnić prócz kuli u nogi, którą samemu się zakładało i skakało w pełne morze? Kto by nie wybrał morza? Przecież woda była wszystkim. Wszystkim. Czy ryzyko nie miało wspaniałego posmaku życia? Czy nie czując szaleństwa buchającego w żyłach, można było twierdzić, że w ogóle znało się cokolwiek podobnego? I tak jak Cadan nie miał zrozumieć Cala, tak Cal nie miał zrozumieć Cadana.
Obaj wiemy, że masz to w dupie.
- Wspaniałe podsumowanie mojej osoby, dziękuję - odparł, podnosząc głowę na brata bez żadnego zająknięcia. Gdyby się go nie znało, można by rzec, że mówił szczerze. I może coś w tym też było, chociaż Calhoun niczym się nie przejmował i mało kiedy można było dowiedzieć się czy mówił prawdę. Być może właśnie w tym momencie lub w innym, nikt nie miał się o tym dowiedzieć. Na dalsze słowa średniego Goyle'a, młodszy wzruszył jedynie ramionami, niespiesznie tworząc z dymu papierosowego kółeczka w powietrzu. - Nasz ojciec to skurwiel, ale trzeba mu przyznać, że wie, gdzie jest zajebisty widok - rzucił, nie odrywając spojrzenia od magicznego portu przed nimi. - Raczej nie zaszczycę ich odwiedzinami. Będą musieli popłakać za mną jeszcze parę dni. A ty już odtańczyłeś swój taniec czy jeszcze czekają na bis? - dodał po chwili, zerkając ku bratu. Chyba gdzieś jeszcze widział sznurki od bycia kukiełką. Widział, że Cadan nie był zachwycony ze spędzenia kolejnych minut w budynku; dlatego też wyszedł z papierosem, a nie zapalił w środku.
Postęp był zgubny - doprowadzał do zaniechania tradycji, a czymże byliby bez niej? Cala prawdopodobnie nigdy nie byłoby stać na własną łajbę oraz zostanie kapitanem na niej. Zawdzięczał ojcu więcej niż mógłby przypuszczać i chociaż być może dotarłby wreszcie do momentu, w którym udałoby mu się wypracować osiągnięcie celu przez ciężką pracę - lub ciężkie złodziejstwo - nie byłby tym, kim był. I nie dotarłby do mety tak szybko, raczej wiódłby nędzne życie marynarskiego pijaczka. Cadan rozumiał go jednak, powiew wolności był tym, co sam kiedyś kochał. Nigdy co prawda nie sprzeciwiał się Cadmonowi, zaś później Caelanowi, lecz miał swój sposób na życie. Z jednej strony rodzice zrujnowali mu go przez małżeństwo, z drugiej środkowy z braci pokochał te kajdany spalające go z lądem. Stworzyli z panną Borgin przepełnioną staromodnym charakterem rodzinę i nie żałował. Wszystko inne wydawało mu się ulotne oraz błahe w porównaniu z bezpieczeństwem jakie dawała mu rodzina. Ta, którą sam założył, nie ta, którą niegdyś założył Cadmon - z powodu strachu oraz obawy przed własną małżonką. Goyle'a także trapiła niepewność, wszakże praktycznie się z Eir nie znali, lecz koniec okazał się szczęśliwy. Jak w bajce. Ta prędko zamieniła się w troski dnia codziennego o upadek magicznego świata przez zalewanie go szlamami oraz od niedawna o anomalie szkodzące jego synowi - największej dumie. Mogli natomiast zmagać się ze sztormem wspólnie i Cadan czasem zastanawiał się czy Calhounowi nie brakowało czasem tej drugiej osoby, na której mógłby polegać i zrzucić część odpowiedzialności. Z drugiej strony - czy jego tryb życia wymagał kogoś podobnego? Brak stabilności, brak zasad, brak czegokolwiek, co mógłby posiadać? Nie, Cal zbyt mocno odchodził od stereotypu człowieka, wybiegał w przód o wiele lat nie zostając tak jak jego starszy brat w latach pięćdziesiątych, gdzie wszystko było poukładane i usystematyzowane. Normy społeczne, nakazy oraz zakazy, ścisły model hierarchii rodzinnej; nic z powyższych go nie dotyczyło. Żeby odnaleźć z nim nić porozumienia Goyle musiałby całkowicie przestawić swoje myślenie, wywrócić do góry nogami system wartości, jaki wyznawał oraz to, co zdążył wpoić mu ojciec. Oczywiście, że z biegiem czasu zaczął dostrzegać wady Cadmona i nie czcił go tak jak miało to miejsce za młodu, lecz to nie czyniło z niego buntownika. Zwłaszcza, że dobrze mu było w życiu - nawet jeśli sam go dla siebie nie wybrał. Chyba nigdy nie był zbyt zdecydowany.
Teraz mógł zrobić wszystko - rzucić każde jedno zobowiązanie, dać się porwać wirom wodnym oraz rzucić się na łaskę i niełaskę młodszego brata, być może zyskując szansę na zrozumienie, może nawet pojednanie? Nie uczynił tego, w czym innym upatrując szczęścia i co stało w opozycji do wizji Cala. Z drugiej strony to dobrze - gdyby tylko najgłębszy sekret drugiego Goyle'a ujrzałby światło dzienne, Cadan nie ręczyłby za siebie. Straciłby wszystko, co miał, a na to nie był gotów.
- Jeśli potrzebujesz odrobiny szczerości wiesz gdzie mnie znaleźć - skwitował odpowiedź żeglarza. I doskonale wiedział co tamten sobie pomyślał. Wszakże dla niego był kłamcą żyjącym w kłamstwie, jednakże blondyn miał pojęcie, że było inaczej i nie potrzebował aprobaty tego drugiego.
Usłyszawszy niewybredny epitet dotyczący Cadmona coś zgrzytnęło we wnętrzu zaklinacza przedmiotów, lecz nie było tego po nim widać. Zamiast złości, do góry powędrowało wzruszenie ramion - dla niego widok ten zdążył już spowszednieć, Cal zbyt rzadko przybijał do rodzinnego portu, żeby mógł go czekać ten sam los. - Tak, widok jest zajebisty - potwierdził jedynie, bowiem to akurat było prawdą. - Nie warto go częściej podziwiać? - spytał nie wiedząc dlaczego. I tak nie spodziewał się poważnej odpowiedzi. - Dobrze, że wszyscy w rodzinie potrafią pływać - rzucił, unosząc jeden kącik ust. Tak, dzięki temu nie utopią się w tym oceanie łez wylanych za marnotrawnym synem oraz bratem. Byłaby wielka szkoda, nieprawdaż Cal? - Były już i bisy i poprawiny - powiedział od niechcenia. Wywrócił oczami, ponieważ to była wciąż ta sama śpiewka. Cóż, badali wzajemny grunt. - Na długo wróciłeś? - spytał, jak gdyby oczekiwał wreszcie konkretów, nie błazenady. Caley zdążyła go przygotować na te wieści, jednakże i tak Cadan odczuwał drobny niepokój.
Teraz mógł zrobić wszystko - rzucić każde jedno zobowiązanie, dać się porwać wirom wodnym oraz rzucić się na łaskę i niełaskę młodszego brata, być może zyskując szansę na zrozumienie, może nawet pojednanie? Nie uczynił tego, w czym innym upatrując szczęścia i co stało w opozycji do wizji Cala. Z drugiej strony to dobrze - gdyby tylko najgłębszy sekret drugiego Goyle'a ujrzałby światło dzienne, Cadan nie ręczyłby za siebie. Straciłby wszystko, co miał, a na to nie był gotów.
- Jeśli potrzebujesz odrobiny szczerości wiesz gdzie mnie znaleźć - skwitował odpowiedź żeglarza. I doskonale wiedział co tamten sobie pomyślał. Wszakże dla niego był kłamcą żyjącym w kłamstwie, jednakże blondyn miał pojęcie, że było inaczej i nie potrzebował aprobaty tego drugiego.
Usłyszawszy niewybredny epitet dotyczący Cadmona coś zgrzytnęło we wnętrzu zaklinacza przedmiotów, lecz nie było tego po nim widać. Zamiast złości, do góry powędrowało wzruszenie ramion - dla niego widok ten zdążył już spowszednieć, Cal zbyt rzadko przybijał do rodzinnego portu, żeby mógł go czekać ten sam los. - Tak, widok jest zajebisty - potwierdził jedynie, bowiem to akurat było prawdą. - Nie warto go częściej podziwiać? - spytał nie wiedząc dlaczego. I tak nie spodziewał się poważnej odpowiedzi. - Dobrze, że wszyscy w rodzinie potrafią pływać - rzucił, unosząc jeden kącik ust. Tak, dzięki temu nie utopią się w tym oceanie łez wylanych za marnotrawnym synem oraz bratem. Byłaby wielka szkoda, nieprawdaż Cal? - Były już i bisy i poprawiny - powiedział od niechcenia. Wywrócił oczami, ponieważ to była wciąż ta sama śpiewka. Cóż, badali wzajemny grunt. - Na długo wróciłeś? - spytał, jak gdyby oczekiwał wreszcie konkretów, nie błazenady. Caley zdążyła go przygotować na te wieści, jednakże i tak Cadan odczuwał drobny niepokój.
make you believe you're bigger than life
no one cares if you'll live or die
larynx depopulo
and I know you're not my friend
no one cares if you'll live or die
larynx depopulo
and I know you're not my friend
Cadan Goyle
Zawód : zaklinacz przedmiotów, poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
waiting for the moment to strike
to take possession
to take your h e a r t
to take possession
to take your h e a r t
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Znów pomyłka. Calhoun nigdy nie chciał brać nawet knuta z kieszeni Cadmona. To że go wychował to jedna sprawa, ale wszystko co miał teraz w swoich rękach najmłodszy z braci, było tylko i wyłącznie jego zasługą. Wypłynął na obcej łajbie, wrócił ze swoją i zastępem norweskich synów za plecami, którzy chociaż nie rozumieli słowa po angielsku, znali się na języku żagli i słonej wody. Ani Caley, ani Cadan nie zamierzali go najwidoczniej zapytać, skąd to wszystko miał. Czy byłby sobą, gdyby sprzedał się ojcu, który nim gardził? Czy gdyby wziął od niego statek, nie byłby winny jakiejkolwiek przysługi, a co za tym szło - życia? Cal nie należał do Cadmona. Nie należał do nikogo, a jedynie otwartego morza i jego kołyszących się w rytm wiatru fal. Lubił ten stan rzeczy, gdzie równocześnie mógł żyć pełną piersią, by umrzeć następnego dnia, ale nie przeszkadzałoby mu to. Gdyby przyszedł jego czas, wiedziałby, że swoje życie przetrwał dokładnie tak jak tego pragnął. Bo śmierć była jedynie kolejnym ruchem diabła na szachownicy, a gra toczyła się nawet później. Sardoniczy uśmiech byłby ostatnią rzeczą, która zostałaby przed całkowitą ciemnością i szarpaniną z bogami o własną duszę. Nie obchodziły go zasady, nie obchodziły żadne reguły. Szarpał się tak długo od najmłodszych lat w sieci kłamstw i ograniczeń rodziców, a gdy się z niej wydostał i odetchnął wolnością, nigdy nie chciał już wracać. Jego bracia go nie rozumieli, bo nie uciekli - wciąż trzymali się maminej spódnicy zależni od kaprysów starego i jego woli. Bo czy i teraz nie przytruchtali na polecenie niczym pieski, gdy pan tego chciał? Nawet Caelan... Ten stary połamaniec, który uważał, że żegluje, podczas gdy wracał do swojej żoneczki, którą wybrał mu ojciec. Co oni zrobili z dumną norweską rodziną, że sturlali się do tak żałosnego poziomu? Calhoun chciał się roześmiać, ale jedynie uśmiechnął się złośliwie, nie wypowiadając przy tym słowa. W jednym jednak Cadan miał rację - Cal nie byłby w stanie zmienić swojego życia. Dla nikogo i dla niczego. Podobało mu się tu i teraz, nie tam i kiedyś. Dostrzegał wady w społeczeństwie, które tkwiło w jednym miejscu, nie poruszając się nawet o cal przez całe stulecia. Chciał tego co inni, ale nie bał się po to sięgać. Chciał więcej. Chciał chaosu, chciał kobiet, chciał pieniędzy, by równocześnie szybko to odrzucić na rzecz czegoś innego. Pełen sprzeczności nie potrafił i nie chciał przewidywać swojego zachowania. Przeszłość i przyszłość były dla niego abstrakcyjnymi pojęciami i jeśli rozumiało się chociaż odrobinę to podejście, można było dopatrzeć się logiki w tym chaosie. Nie znając niczego innego poza teraźniejszością, nie można było podejmować innych decyzji prócz tych dziejących się w aktualnym momencie. Będąc daleko od Anglii, dał się pochłonąć stylowi życia, który wiedli prawdziwi synowie wód i zdziczał jeszcze bardziej. Cadan za to zdziadział.
- A jak dotąd nie mówiłeś szczerze? - spytał z udawanym żalem, patrząc na starszego brata, ale zaraz jego twarz złagodniała i przybrała na moment nawet spokojny, wydawać by się mogło, normalny wyraz, który byłby codziennością przy rozmowach z rodzeństwem. Gdyby ów rodzeństwo uchodziło za normalne. Gdyby rodzina była taka jak każda inna. Lecz to się nie miało nigdy wydarzyć, a każdy z Goyle'ów żył po swojemu, mając w głębokim poważaniu całą resztę. Braci łączyło jednak nie tylko nazwisko, ale również wspólna siostra, o którą troszczyli się - każdy w innym słowa tego znaczeniu. Cal obdarował starszego żeglarza jedynie wymownym spojrzeniem, mówiącym, że chyba mu odjebało z pytaniem czy miałby bywać tu częściej. - Zbyt długo nie wypływałeś, skoro o to pytasz - odparł nieco ciszej, przenosząc uwagę na odbijające się światła ulicznych lamp na czarnej tafli wody. Zaraz jednak roześmiał się głośno i szczerze, słysząc odpowiedź Cadana. Musiał mu przyznać, że czasami miał poczucie humoru skryte głęboko pod płaszczem uszytym z idealnego męża, ojca i syna. Zaraz jednak jego czas miał się skończyć. Ich czas. - Wróciłem? - spytał, wstając i gasząc papierosa pod butem. Stanął blisko brata, patrząc mu w oczy i dopiero po chwili dodał:
- Wraca się domu, Cadan. Myślałem, że już przyswoiłeś tę lekcję. Ten dom chętnie bym spalił razem ze wszystkim w środku.
Uśmiechnął się krótko, by życzyć dobrej nocy drugiemu Goyle'owi i wyminął go, by charakterystycznym dla siebie chodem zniknąć w tworzącej się od wilgoci mgiełki. Powiedział, że spaliłby dom z jego zawartością. Nie powiedział, że usunąłby z niego wpierw ludzi. Ale takie atrakcje musiały zaczekać na deser. Dopiero co się przecież pojawił.
|zt
- A jak dotąd nie mówiłeś szczerze? - spytał z udawanym żalem, patrząc na starszego brata, ale zaraz jego twarz złagodniała i przybrała na moment nawet spokojny, wydawać by się mogło, normalny wyraz, który byłby codziennością przy rozmowach z rodzeństwem. Gdyby ów rodzeństwo uchodziło za normalne. Gdyby rodzina była taka jak każda inna. Lecz to się nie miało nigdy wydarzyć, a każdy z Goyle'ów żył po swojemu, mając w głębokim poważaniu całą resztę. Braci łączyło jednak nie tylko nazwisko, ale również wspólna siostra, o którą troszczyli się - każdy w innym słowa tego znaczeniu. Cal obdarował starszego żeglarza jedynie wymownym spojrzeniem, mówiącym, że chyba mu odjebało z pytaniem czy miałby bywać tu częściej. - Zbyt długo nie wypływałeś, skoro o to pytasz - odparł nieco ciszej, przenosząc uwagę na odbijające się światła ulicznych lamp na czarnej tafli wody. Zaraz jednak roześmiał się głośno i szczerze, słysząc odpowiedź Cadana. Musiał mu przyznać, że czasami miał poczucie humoru skryte głęboko pod płaszczem uszytym z idealnego męża, ojca i syna. Zaraz jednak jego czas miał się skończyć. Ich czas. - Wróciłem? - spytał, wstając i gasząc papierosa pod butem. Stanął blisko brata, patrząc mu w oczy i dopiero po chwili dodał:
- Wraca się domu, Cadan. Myślałem, że już przyswoiłeś tę lekcję. Ten dom chętnie bym spalił razem ze wszystkim w środku.
Uśmiechnął się krótko, by życzyć dobrej nocy drugiemu Goyle'owi i wyminął go, by charakterystycznym dla siebie chodem zniknąć w tworzącej się od wilgoci mgiełki. Powiedział, że spaliłby dom z jego zawartością. Nie powiedział, że usunąłby z niego wpierw ludzi. Ale takie atrakcje musiały zaczekać na deser. Dopiero co się przecież pojawił.
|zt
Nikogo nie mogło to dziwić - Goyle'owie rodzili się z morderstw, oszustw i krętactw, czym szczycili się po dziś dzień. Gdyby Calhoun obwieściłby Cadanowi, że spalił pół Norwegii, żeby się wzbogacić to jego starszy brat wzruszyłby jedynie ramionami. Konflikt rozpocząłby się, gdyby oznajmił wkroczenie na teren należący do niego; ochrona Eir, Hjalla i nienarodzonego jeszcze dziecka była najwyższym dobrem, jakie dlań istniało. Na kolejnych miejscach był Timothy - lecz jego opowieść się zakończyła. Umarł odarty z bohaterstwa oraz godnej śmierci, a on, ten, który odważył się nakładać klątwy i posługiwać się czarną magią, nie potrafił go ochronić. To było solą w oku mężczyzny, drzazgą w sercu oraz jątrzącą się raną, której czas jeszcze nie zdołał zaleczyć. Podejrzenie, że mógł ją zadać Cal wystarczyło, żeby zdystansować się jeszcze mocniej. Żeby nienawiść zaczęła kwitnąć w najlepsze. Cadan miewał jeszcze czasem przebłyski, ostatnie oddechy nadziei, że coś się w braterskim świecie zmieni - i będą mogli się dogadać, wszyscy. Niestety z każdym dniem nadzieja ta malała, a on uświadomił sobie, że wolałby najmłodszego brata widzieć martwego lub nie widzieć wcale. Nie, nie zabiłby go - nie bez solidnego powodu - jednakże jakby coś lub ktoś wyręczyłby go z tym niewygodnym problemem, nie uroniłby ani jednej łzy. I to właśnie ta wiedza, nowonabyta, doprowadzała Goyle'a do jeszcze większego rozgoryczenia. Nie tak pragnął widzieć swoją rodzinę - widocznie Calhoun miał słuszność. Nie należał już do niej, świadomie odpychając wszystkie życzliwe mu osoby. Oprócz Caley. Może byli dla niego za surowi, kiedy on wolał kobiece zajęcia, ponieważ sam był równie miękki? Och, ten przytyk brzmiałby po tysiąckroć piękniej gdyby tylko nosił znamiona prawdziwości. Niestety.
- Ciebie karmię wyłącznie szczerością. Nie otrzymując za to nic w zamian - odparł spokojnie, bez cienia żalu. Nawet uśmiechnął się. Bez emocji tak naprawdę, lecz to był całkiem niezły uśmiech. Prawie szczery, prawie ciepły. Jak wody wokół bieguna północnego. - Długo - potwierdził słowa brata. Cicho, głucho, bez zrozumienia. Niedawno wrócił, ile to minęło? Czas szybko zatarł po sobie ślady kiedy napędzony rozpaczą oraz gniewem Cadan tracił poczucie czasu. Nie czuł się winny takiemu stanowi rzeczy - bardziej tęsknił za żeglugą, jednakże nie mógł tam wrócić. W przeciwieństwie do stojącego przed nim mężczyzny nie posiadał własnego statku, a postawienie nogi na tym należącym do Caelana, z niezaschniętą jeszcze krwią Tima, to nie wchodziło w grę.
Na odpowiedź, jakiej się po części nie spodziewał, nie odpowiedział już nic. Słowa Cala ostatecznie przypieczętowały ten rozłam - nie chciał czuć się częścią rodziny, zamierzał się wręcz jej pozbyć, na co starszy Goyle nie mógł pozwolić. Poczuł wewnętrzny sprzeciw oraz gorycz. To chyba oznaczało wojnę - inną niż toczoną przez magiczno-niemagiczny świat. Dużo bardziej osobistą i bolesną.
Musiał się przygotować, zatem nie wrócił już do oczekujących go rodziców. Odpalił kolejnego papierosa i powolnym krokiem poszedł do domu.
zt
- Ciebie karmię wyłącznie szczerością. Nie otrzymując za to nic w zamian - odparł spokojnie, bez cienia żalu. Nawet uśmiechnął się. Bez emocji tak naprawdę, lecz to był całkiem niezły uśmiech. Prawie szczery, prawie ciepły. Jak wody wokół bieguna północnego. - Długo - potwierdził słowa brata. Cicho, głucho, bez zrozumienia. Niedawno wrócił, ile to minęło? Czas szybko zatarł po sobie ślady kiedy napędzony rozpaczą oraz gniewem Cadan tracił poczucie czasu. Nie czuł się winny takiemu stanowi rzeczy - bardziej tęsknił za żeglugą, jednakże nie mógł tam wrócić. W przeciwieństwie do stojącego przed nim mężczyzny nie posiadał własnego statku, a postawienie nogi na tym należącym do Caelana, z niezaschniętą jeszcze krwią Tima, to nie wchodziło w grę.
Na odpowiedź, jakiej się po części nie spodziewał, nie odpowiedział już nic. Słowa Cala ostatecznie przypieczętowały ten rozłam - nie chciał czuć się częścią rodziny, zamierzał się wręcz jej pozbyć, na co starszy Goyle nie mógł pozwolić. Poczuł wewnętrzny sprzeciw oraz gorycz. To chyba oznaczało wojnę - inną niż toczoną przez magiczno-niemagiczny świat. Dużo bardziej osobistą i bolesną.
Musiał się przygotować, zatem nie wrócił już do oczekujących go rodziców. Odpalił kolejnego papierosa i powolnym krokiem poszedł do domu.
zt
make you believe you're bigger than life
no one cares if you'll live or die
larynx depopulo
and I know you're not my friend
no one cares if you'll live or die
larynx depopulo
and I know you're not my friend
Cadan Goyle
Zawód : zaklinacz przedmiotów, poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
waiting for the moment to strike
to take possession
to take your h e a r t
to take possession
to take your h e a r t
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
23 IX
Widok drobnego puszczyka o brązowym upierzeniu i bystrym spojrzeniu przy jednym z aurorskich biurek wcale nie był niczym zaskakującym, choć ktoś mógłby się zacząć głowić nad tym, jakim cudem jakakolwiek sowa dostała się do jednej ze zbiorowych cel skrytych w podziemiach Tower of London. Nawet jeśli ta konkretna cela tymczasowo została przemianowana na tymczasową siedzibę całego Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów, trudno było wyobrazić sobie drogą, jaką ptaszysko mogło się wedrzeć do środka. Tylko właściciel biurka, na którym sowa śmiało przycapnęła, nie dziwił się niczemu. Kieran jedynie zerknął na znajomą sowę, a ta posłusznie wysunęła jedną z tylnych kończyn, aby przekazać wiadomość, zwiniętą i przywiązaną bezpiecznie blisko palców zakończonych ostrymi pazurami. Po zakończeniu swego zadania w jednej chwili poderwała się do lotu, w jego trakcie zręcznie wymijając wszystkie przeszkody. Ale spojrzenie niebieskich oczu nie sunęło za nią w ramach niemego pożegnania, Rineheart szybko rozwinął niewielki rulonik, aby odczytać koślawo zapisane słowa: O dwudziestej trzeciej przy tym moście. Wiadomość krótka, zwięzła i tylko dla niego całkowicie czytelna. Bardzo dobrze wiedział kto do niego napisał i w jakim celu. Miejsce spotkania też nie było mu obce, sam kiedyś je wyznaczył, uważając je za jedno z bezpieczniejszych, gdy tylko przeanalizował wszystkie możliwe drogi ucieczki. Nie zamierzał zawierzać całkowicie podejrzanym typom, nawet jeśli czasem stawali się pożyteczni.
Wykonywanie czynności operacyjno-rozpoznawczych również leżało w gestii Kwatery Głównej Aurorów, choć nie umywały się one do działań Wiedźmiej Straży, która w tym zakresie zdawała się być niedościgniona. Mimo to wszyscy aurorzy posiadali podstawowe uprawnienia, do których zaliczono prawo do współpracy z osobowymi źródłami informacji. Rzecz jasna personalia takiego źródła pozostawały najpilniej strzeżoną tajemnicą. Czasem wystarczyło złapać jakąś płotkę na gorącym uczynku i zwyczajnie przycisnąć, aby dowiedzieć się czegoś więcej. To informacja stawała się często najbardziej cennym towarem.
Dokładnie o dwudziestej trzeciej znalazł się na miejscu spotkania. Nie wszedł na sam most, czekał przed nim, przystając przy jednej z kamiennych kolumienek, co wraz z wygiętymi ozdobnie metalowymi prętami tworzyły barierki po obu stronach mostu, aby czasem nikt z niego nie spadł przypadkiem. Rozglądał się uważnie po otoczeniu, chcąc wypatrzeć ciemną sylwetkę kryjącą się w ciemności, ale nikt uparcie nie zbliżał się ku niemu. Po kilku minutach zaczął się niecierpliwić, przez co i różdżkę w dłoni ścisnął mocniej, gdyby jednak tym razem przekazanie informacji miało się okazać pułapką. Był już bliski wycofania się, gdy dostrzegł sunącego ku niemu powoli mężczyznę. Z jednej strony na jego widok poczuł pewną ulgę, ale wciąż nie była mu obca irytacja. Informator był wystarczająco rozsądny, aby wyczuć jego nastrój, więc zatrzymał się te dwa metry przed nim, wciąż nie zdejmując z głowy kaptura. W obecnym położeniu tylko Rineheart był w stanie rozpoznać jego twarz.
– Spóźniłeś się – wytknął ostro, marszcząc przy tym w wyraźnym niezadowoleniu brwi. W odpowiedzi otrzymał tylko ciche prychnięcie.
– Jakbyś nie zauważył, od kilku miesięcy wszyscy się spóźniają przez problemy z tradycyjnym transportem.
– Czy naprawdę myślisz, że obchodzą mnie te twoje gorzkie żale? – odparł stanowczo, nie dając jeszcze znać o swojej coraz pewniej budującej się złości. – Przyszedłem po konkrety.
Spoglądał na swojego informatora z uwagą, nawet na chwilę nie spuszczał z niego spojrzenia, starając się wyczytać jak najwięcej pomiędzy wierszami. Doskonale pamiętał jak dwa lata temu przyłapał go na nielegalnym handlu używkami w dzielnicy portowej. Rzecz jasna podobne sprawy znajdowały się pod jurysdykcją Czarodziejskiej Policji, jednak jako auror musiał zainterweniować. Posiadane przez niego używki nie były tymi najgorszymi, na dodatek zaraz po zatrzymaniu mężczyzna okazał się całkiem gadatliwy. Rineheart łaskawie odpuścił mu, ale przy okazji zobligował do informowania o przypadkach związanych z czarną magią. I rzeczywiście co kilka miesięcy dostaje całkiem ciekawe wzmianki dotyczące najczęściej przemytników.
– Jutro w przystani jachtowej ma pojawić się gość ze sporym towarem. Ponoć od dawna zwozi artefakty dla Borgina. Tym razem ma przywieźć coś specjalnego.
Kieran szybko przyswoił sobie podaną informacje, analizując jej treść. Jakiś czarodziej od długiego czasu współpracował z którymś Borginem i dostarczał mu artefakty. To już dawało podstawy do sądzenia, że rzeczywiście jego ładunek może składać się z przedmiotów cuchnących na kilometr czarną magią. Wspomniane artefakty mogły trafić zarówno do prywatnej kolekcji wykolejeńca, jak i do jednego z najbardziej znanych sklepów na Ulicy Śmiertelnego Nokturnu. Gdyby całą sprawę dało się jeszcze powiązać również z Burke’ami, to byłoby coś. Zakon już miał pewność co do tego, że jeden z nich jest poplecznikiem Voldemorta. Może w swoim osobliwym sklepie założyli zaplecze dla kryminalnych działań wszystkich tych chorych Rycerzy?
– Coś jeszcze?
– Jacht ma przypłynąć z Francji. Będzie miał czerwony maszt i niebieski kadłub.
Dobrze wiedział, że nie otrzymałby takich szczegółów, gdyby jego informator nie miał w schwytaniu tego konkretnego przemytnika jakiegoś interesu. Ale o to nie zamierzał już wypytywać póki ich współpraca wciąż przynosiła efekty. Informator wycofał się, niknąc w ciemności. Rineheart również zaraz zatopił się w ciemności.
Kolejnego dnia wiedział doskonale co robić. Po porannej rozmowie z Hopkirkiem ustalił wstępne założenia planu. Bez konsultacji ze starszym aurorem nie mogło się obyć, ten miał większe pole do popisu, kiedy rozchodziło się o większe akcje. Bones dała im zgodę na zorganizowanie operacji i rzecz jasna to Hopkirk się z nią porozumiał, jako ten zdecydowanie bardziej dyplomatyczny osobnik. Zebrali kilkuosobową grupę i ruszyli na marinę. W parach przechadzali się po wąskich pomostach, starając się nie rzucać zbytnio w oczy i stawiając sobie za cel zdobycie dodatkowych informacji bez wypytywania o nie natarczywie innych osób. Również nie szukali kontaktu z pracownikami przystani, bo nie było pewne czy aby przypadkiem nie są zamieszani w cały proceder. Z każdą kolejną godziną coraz lepiej zapoznawali się z terenem. Szybko odnaleźli się w tej przestrzeni.
Koło godziny dziewiętnastej wreszcie dostrzegli jacht z czerwonym masztem i niebieskim kadłubem. Jeszcze kwadrans czekali, uważnie obserwując jak średniego wzrostu mężczyzna cumuje w porcie. Po chwili na pokładzie pojawił się kolejny jegomość. Rineheart wraz z Hopkirkiem ruszyli jako pierwsi.
– Dobry wieczór – zaczął spokojnie Hopkirk, ściągając na siebie uwagę obu mężczyzn. – Otrzymaliśmy informację, że na pokładzie może znajdować się nielegalny ładunek. Chcielibyśmy przeszukać pok…
Starszy auror nie zdążył dokończyć ostatniego zdania, bo zaraz w jego stronę pomknął jasny promień zaklęcia, kiedy to czarodziej przebywający jeszcze na pokładzie wykrzyczał donośnie Ablepsia. Kieran natychmiast odpowiedział wyrzuconym szybko Protego Maxima, co zaowocowało postawieniem solidnej magicznej tarczy pomiędzy nim i towarzyszem a agresorem. Drugi mężczyzna, który wcześniej zajmował się zacumowaniem łodzi, zaczął uciekać pomostem, najwidoczniej nie chcąc się angażować w walkę, jednak okrzyki pozostałych aurorów sugerowały, że ruszono już za nim w pościg. Hopkirk odpowiedział na atak własnym zaklęciem ofensywnym, z kolei Rineheart rzucał kolejne osłaniające ich obu tarcze, gdy tylko otrzymywali solidną odpowiedź od przeciwnika. W końcu jednak stanowcza Drętwota powaliła przemytnika.
Weszli na jacht, jednak nie mogli zejść od razu pod pokład, który objęty był działaniem Protego Kletva. Kiedy jednak przewali zaklęcie, ich oczom ukazała się góra pakunków o różnych rozmiarach i od niektórych doświadczeni aurorzy instynktownie trzymali się z daleka. Ujęli przemytnika, jednak ten nic nie chciał im powiedzieć. Nie odpowiadał na żadne pytania, za to chętnie rzucał wściekłe słowa, których nikt z zaangażowanych w akcję aurorów nie rozumiał. Po cichu zaczęli robić zakłady o to, czy słyszą francuski, włoski, czy może jednak grecki, ale sprawa miała się rozstrzygnąć dopiero po znalezieniu tłumacza. Drugi mężczyzna, co to wolał uciekać, łamaną angielszczyzną próbował wyjaśniać, że nic nie wie i tak właściwie tylko miał pomagać przy tym rejsie. Takiemu tłumaczeniu jednak nikt nie zawierzał.
Kolejne długie przesłuchania już w mniejszych celach Tower of London przystosowanych na pokoje przesłuchań nic nie dały. Choć cała akcja przebiegła sprawnie, bez odpowiednich zeznać nijak przemytu nie mogli powiązać ani z Borginem, ani tym bardziej z Burke’ami. To trochę gasiło entuzjazm.
| z tematu
Widok drobnego puszczyka o brązowym upierzeniu i bystrym spojrzeniu przy jednym z aurorskich biurek wcale nie był niczym zaskakującym, choć ktoś mógłby się zacząć głowić nad tym, jakim cudem jakakolwiek sowa dostała się do jednej ze zbiorowych cel skrytych w podziemiach Tower of London. Nawet jeśli ta konkretna cela tymczasowo została przemianowana na tymczasową siedzibę całego Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów, trudno było wyobrazić sobie drogą, jaką ptaszysko mogło się wedrzeć do środka. Tylko właściciel biurka, na którym sowa śmiało przycapnęła, nie dziwił się niczemu. Kieran jedynie zerknął na znajomą sowę, a ta posłusznie wysunęła jedną z tylnych kończyn, aby przekazać wiadomość, zwiniętą i przywiązaną bezpiecznie blisko palców zakończonych ostrymi pazurami. Po zakończeniu swego zadania w jednej chwili poderwała się do lotu, w jego trakcie zręcznie wymijając wszystkie przeszkody. Ale spojrzenie niebieskich oczu nie sunęło za nią w ramach niemego pożegnania, Rineheart szybko rozwinął niewielki rulonik, aby odczytać koślawo zapisane słowa: O dwudziestej trzeciej przy tym moście. Wiadomość krótka, zwięzła i tylko dla niego całkowicie czytelna. Bardzo dobrze wiedział kto do niego napisał i w jakim celu. Miejsce spotkania też nie było mu obce, sam kiedyś je wyznaczył, uważając je za jedno z bezpieczniejszych, gdy tylko przeanalizował wszystkie możliwe drogi ucieczki. Nie zamierzał zawierzać całkowicie podejrzanym typom, nawet jeśli czasem stawali się pożyteczni.
Wykonywanie czynności operacyjno-rozpoznawczych również leżało w gestii Kwatery Głównej Aurorów, choć nie umywały się one do działań Wiedźmiej Straży, która w tym zakresie zdawała się być niedościgniona. Mimo to wszyscy aurorzy posiadali podstawowe uprawnienia, do których zaliczono prawo do współpracy z osobowymi źródłami informacji. Rzecz jasna personalia takiego źródła pozostawały najpilniej strzeżoną tajemnicą. Czasem wystarczyło złapać jakąś płotkę na gorącym uczynku i zwyczajnie przycisnąć, aby dowiedzieć się czegoś więcej. To informacja stawała się często najbardziej cennym towarem.
Dokładnie o dwudziestej trzeciej znalazł się na miejscu spotkania. Nie wszedł na sam most, czekał przed nim, przystając przy jednej z kamiennych kolumienek, co wraz z wygiętymi ozdobnie metalowymi prętami tworzyły barierki po obu stronach mostu, aby czasem nikt z niego nie spadł przypadkiem. Rozglądał się uważnie po otoczeniu, chcąc wypatrzeć ciemną sylwetkę kryjącą się w ciemności, ale nikt uparcie nie zbliżał się ku niemu. Po kilku minutach zaczął się niecierpliwić, przez co i różdżkę w dłoni ścisnął mocniej, gdyby jednak tym razem przekazanie informacji miało się okazać pułapką. Był już bliski wycofania się, gdy dostrzegł sunącego ku niemu powoli mężczyznę. Z jednej strony na jego widok poczuł pewną ulgę, ale wciąż nie była mu obca irytacja. Informator był wystarczająco rozsądny, aby wyczuć jego nastrój, więc zatrzymał się te dwa metry przed nim, wciąż nie zdejmując z głowy kaptura. W obecnym położeniu tylko Rineheart był w stanie rozpoznać jego twarz.
– Spóźniłeś się – wytknął ostro, marszcząc przy tym w wyraźnym niezadowoleniu brwi. W odpowiedzi otrzymał tylko ciche prychnięcie.
– Jakbyś nie zauważył, od kilku miesięcy wszyscy się spóźniają przez problemy z tradycyjnym transportem.
– Czy naprawdę myślisz, że obchodzą mnie te twoje gorzkie żale? – odparł stanowczo, nie dając jeszcze znać o swojej coraz pewniej budującej się złości. – Przyszedłem po konkrety.
Spoglądał na swojego informatora z uwagą, nawet na chwilę nie spuszczał z niego spojrzenia, starając się wyczytać jak najwięcej pomiędzy wierszami. Doskonale pamiętał jak dwa lata temu przyłapał go na nielegalnym handlu używkami w dzielnicy portowej. Rzecz jasna podobne sprawy znajdowały się pod jurysdykcją Czarodziejskiej Policji, jednak jako auror musiał zainterweniować. Posiadane przez niego używki nie były tymi najgorszymi, na dodatek zaraz po zatrzymaniu mężczyzna okazał się całkiem gadatliwy. Rineheart łaskawie odpuścił mu, ale przy okazji zobligował do informowania o przypadkach związanych z czarną magią. I rzeczywiście co kilka miesięcy dostaje całkiem ciekawe wzmianki dotyczące najczęściej przemytników.
– Jutro w przystani jachtowej ma pojawić się gość ze sporym towarem. Ponoć od dawna zwozi artefakty dla Borgina. Tym razem ma przywieźć coś specjalnego.
Kieran szybko przyswoił sobie podaną informacje, analizując jej treść. Jakiś czarodziej od długiego czasu współpracował z którymś Borginem i dostarczał mu artefakty. To już dawało podstawy do sądzenia, że rzeczywiście jego ładunek może składać się z przedmiotów cuchnących na kilometr czarną magią. Wspomniane artefakty mogły trafić zarówno do prywatnej kolekcji wykolejeńca, jak i do jednego z najbardziej znanych sklepów na Ulicy Śmiertelnego Nokturnu. Gdyby całą sprawę dało się jeszcze powiązać również z Burke’ami, to byłoby coś. Zakon już miał pewność co do tego, że jeden z nich jest poplecznikiem Voldemorta. Może w swoim osobliwym sklepie założyli zaplecze dla kryminalnych działań wszystkich tych chorych Rycerzy?
– Coś jeszcze?
– Jacht ma przypłynąć z Francji. Będzie miał czerwony maszt i niebieski kadłub.
Dobrze wiedział, że nie otrzymałby takich szczegółów, gdyby jego informator nie miał w schwytaniu tego konkretnego przemytnika jakiegoś interesu. Ale o to nie zamierzał już wypytywać póki ich współpraca wciąż przynosiła efekty. Informator wycofał się, niknąc w ciemności. Rineheart również zaraz zatopił się w ciemności.
Kolejnego dnia wiedział doskonale co robić. Po porannej rozmowie z Hopkirkiem ustalił wstępne założenia planu. Bez konsultacji ze starszym aurorem nie mogło się obyć, ten miał większe pole do popisu, kiedy rozchodziło się o większe akcje. Bones dała im zgodę na zorganizowanie operacji i rzecz jasna to Hopkirk się z nią porozumiał, jako ten zdecydowanie bardziej dyplomatyczny osobnik. Zebrali kilkuosobową grupę i ruszyli na marinę. W parach przechadzali się po wąskich pomostach, starając się nie rzucać zbytnio w oczy i stawiając sobie za cel zdobycie dodatkowych informacji bez wypytywania o nie natarczywie innych osób. Również nie szukali kontaktu z pracownikami przystani, bo nie było pewne czy aby przypadkiem nie są zamieszani w cały proceder. Z każdą kolejną godziną coraz lepiej zapoznawali się z terenem. Szybko odnaleźli się w tej przestrzeni.
Koło godziny dziewiętnastej wreszcie dostrzegli jacht z czerwonym masztem i niebieskim kadłubem. Jeszcze kwadrans czekali, uważnie obserwując jak średniego wzrostu mężczyzna cumuje w porcie. Po chwili na pokładzie pojawił się kolejny jegomość. Rineheart wraz z Hopkirkiem ruszyli jako pierwsi.
– Dobry wieczór – zaczął spokojnie Hopkirk, ściągając na siebie uwagę obu mężczyzn. – Otrzymaliśmy informację, że na pokładzie może znajdować się nielegalny ładunek. Chcielibyśmy przeszukać pok…
Starszy auror nie zdążył dokończyć ostatniego zdania, bo zaraz w jego stronę pomknął jasny promień zaklęcia, kiedy to czarodziej przebywający jeszcze na pokładzie wykrzyczał donośnie Ablepsia. Kieran natychmiast odpowiedział wyrzuconym szybko Protego Maxima, co zaowocowało postawieniem solidnej magicznej tarczy pomiędzy nim i towarzyszem a agresorem. Drugi mężczyzna, który wcześniej zajmował się zacumowaniem łodzi, zaczął uciekać pomostem, najwidoczniej nie chcąc się angażować w walkę, jednak okrzyki pozostałych aurorów sugerowały, że ruszono już za nim w pościg. Hopkirk odpowiedział na atak własnym zaklęciem ofensywnym, z kolei Rineheart rzucał kolejne osłaniające ich obu tarcze, gdy tylko otrzymywali solidną odpowiedź od przeciwnika. W końcu jednak stanowcza Drętwota powaliła przemytnika.
Weszli na jacht, jednak nie mogli zejść od razu pod pokład, który objęty był działaniem Protego Kletva. Kiedy jednak przewali zaklęcie, ich oczom ukazała się góra pakunków o różnych rozmiarach i od niektórych doświadczeni aurorzy instynktownie trzymali się z daleka. Ujęli przemytnika, jednak ten nic nie chciał im powiedzieć. Nie odpowiadał na żadne pytania, za to chętnie rzucał wściekłe słowa, których nikt z zaangażowanych w akcję aurorów nie rozumiał. Po cichu zaczęli robić zakłady o to, czy słyszą francuski, włoski, czy może jednak grecki, ale sprawa miała się rozstrzygnąć dopiero po znalezieniu tłumacza. Drugi mężczyzna, co to wolał uciekać, łamaną angielszczyzną próbował wyjaśniać, że nic nie wie i tak właściwie tylko miał pomagać przy tym rejsie. Takiemu tłumaczeniu jednak nikt nie zawierzał.
Kolejne długie przesłuchania już w mniejszych celach Tower of London przystosowanych na pokoje przesłuchań nic nie dały. Choć cała akcja przebiegła sprawnie, bez odpowiednich zeznać nijak przemytu nie mogli powiązać ani z Borginem, ani tym bardziej z Burke’ami. To trochę gasiło entuzjazm.
| z tematu
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Rozbestwiona magia czaiła się na każdym kroku. Świat oszalał do tego stopnia, że czarodzieje czasem bali się rzucać zaklęcia, patrząc jak czasem kolosalne skutki miały one na otaczający świat. Wywoływały burze, wzniecały grzmoty. Były coraz bardziej rozbestwione. Wszystko tonęło w nieprzeniknionym chaosie, ludzkie umysły zachodziły czarną mgłą. Trudno było Marcelli zdać sobie sprawę, że chociaż nie czuła tak ogromnej odpowiedzialności na barkach, to właściwie była częścią tego, co zobowiązało się do naprawienia tego wszystkiego. Na co dzień myśli nie ciążyły w jej głowie, miała nieprawdopodobną umiejętność skupiania się na chwilach odpoczynku. Jedynie gdy się zatrzymywała, kładła do łóżka, wtedy topiła się w zakamarkach swojej wyobraźni. Zadawała wiele pytań. Począwszy od jej zadania w Zakonie Feniksa, aż wywołujące złość myśli na temat bierności współpracowników w obliczu zmiany, która nastąpiła w Departamencie.
Pojawiły się na miejscu pod osłoną nocy, kiedy po porcie nie kręciło się już wiele osób. Każdy, kto chociaż odrobinę zapoznał się z sytuacją oraz ostatnimi ogłoszeniami wiedział, żeby nie pałętać się tutaj, wspominano o niebezpieczeństwach związanych z poruszaniem się blisko portu, gdzie anomalie powodowały silne burze. Nie rozmawiała wiele ze swoją towarzyszką. Właściwie poza przywitaniem nie zamieniły słowa. Obie wiedziały już od niemal miesiąca z jakiego powodu mają się tutaj spotkać i w jakiej sprawie miały działać. Sprawy jednak przybrały zupełnie nietypowy obrót, gdy dostrzegły niepokojący widok. Dwójkę czarodziejów, celujących do grupy nastolatków. Wprawdzie plakat wiszący niedaleko nie przykuł jej większej uwagi, jednak zauważyła go. Widziała takie już wcześniej, policja została poinformowana o, tutaj cytat nagannym zachowaniu wandali na terenie Londynu. Gdy ruszyli z miejsca, odruchowo wykonała szybki krok w ich stronę, bez większego namysłu, ale równie szybko się zatrzymała. Wzrok powędrował teraz w stronę towarzyszki.
Marcy doskonale wiedziała dlaczego podążała tą ścieżką, którą obrała. Najłatwiej byłoby powiedzieć by walczyć i chronić. Grupka małych rebeliantów była dla niej materiałem do ochrony, jednak na ziemię szybko sprowadziła ją myśl, że będzie to spore zboczenie z ich misji. Miały przede wszystkim uspokoić sytuację na porcie. Nie potrafiła jednak przejść obojętnie obok grupki osób niewątpliwie dzielących jej poglądy, a w dodatku uciśnionych. Tak rysowała się właśnie sytuacja występująca przed nią. Jej wzrok nie pytał więc Rineheart czy to, że chce ruszyć jest słuszne. Pytał o przyzwolenie. Jeśli tylko ta da jej znak, że anomalia jest ważniejsza, odpuściłaby, choć z niewątpliwą niechęcią. Miała uprawnienia, by pomóc. To było wyłącznie na wyciągnięcie ręki!
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
Pierwsze wrażenie burzy zaczynało opuszczać jej ciało, nie skupiało już tak jej myśli w strachu przed niepewnym jutrem. Błyskawice poprzedzające grzmoty zaczynały być traktowane jako nowa rzeczywistość – tak jak z biegiem dni traktowani anomalie, tak teraz niektórzy patrzyli na burzę. Służby bezpieczeństwa miały w tej kwestii znacznie bardziej utrudnione zadanie, a jeszcze trudniej było członkom Zakonu Feniksa – adaptacja do nowych warunków, w których musieli pracować i z których musieli uratować Anglików, miała nastąpić niemal natychmiastowo. Parli do przodu mimo burzy, mimo czarnej magii wyczuwalnej w każdym calu naelektryzowanego, przesiąkniętego wilgocią powietrza.
Nie miała pojęcia, czy anomalie rzutowały na załamanie pogody, ich skondensowana energia w jakiś sposób miała w tym swój udział, czy jednak to sprawka Voldemorta, który ani gramem swoich „dokonań” nie zasługiwał na tytuł lorda? Ale czy był w stanie zrobić coś takiego – burzę, która mimo upływu dni trwała i trwała? Nie wierzyła w to. Mimo że czytała Proroka i Walczącego Maga (ścierając sobie przy tym zęby), po prostu w to nie wierzyła.
Naciągnięty na głowę kaptur przestał spełniać swoją rolę ochrony przed deszczem, włosy miała już całkiem mokre, a na ustach niezmiennie czuła bezbarwny smak deszczu, ale szła przed siebie żwawym krokiem, spiesząc na miejsce spotkania z Marcellą. Miały do wypełnienia zadanie, niezwykle ważne. Przez całą drogę tutaj była przekonana, że wypełnią je razem, a teraz, kiedy stanęła przy dziewczynie i rozejrzała się, mrużąc oczy przed deszczem, nie była pewna, czy przyjdzie im wypełnić powierzoną im misję ramię w ramię. Obie sytuacje wymagały interwencji – życie liczyło się tak samo, nieważne, czy byli tu mugole, czy złapani przez fanatyków Sami Wiecie Kogo młodzi czarodzieje. Ale zwątpiła. Zwątpiła, bo nie wiedziała, czy rozdzielenie się było dobrym pomysłem. Było w Zakonie stosunkowo krótko, ale działała w nim i udzielała się na tyle aktywnie, że pięła się po drabince hierarchii, stając wyżej niż Marcella. Wiedziała, że to ona powinna podjąć decyzję, ale w tej chwili nie było na to czasu. Musiały podjąć ją wspólnie.
– Jeżeli się rozdzielimy, szanse na wykonanie zadania spadną – powiedziała do niej, ocierając niedbałym gestem deszcz z twarzy. Musiały wyważyć szanse. Wyważyć wartość życia. Nienawidziła siebie za tę chwilę. – Ryzykujemy?
Nie miała pojęcia, czy anomalie rzutowały na załamanie pogody, ich skondensowana energia w jakiś sposób miała w tym swój udział, czy jednak to sprawka Voldemorta, który ani gramem swoich „dokonań” nie zasługiwał na tytuł lorda? Ale czy był w stanie zrobić coś takiego – burzę, która mimo upływu dni trwała i trwała? Nie wierzyła w to. Mimo że czytała Proroka i Walczącego Maga (ścierając sobie przy tym zęby), po prostu w to nie wierzyła.
Naciągnięty na głowę kaptur przestał spełniać swoją rolę ochrony przed deszczem, włosy miała już całkiem mokre, a na ustach niezmiennie czuła bezbarwny smak deszczu, ale szła przed siebie żwawym krokiem, spiesząc na miejsce spotkania z Marcellą. Miały do wypełnienia zadanie, niezwykle ważne. Przez całą drogę tutaj była przekonana, że wypełnią je razem, a teraz, kiedy stanęła przy dziewczynie i rozejrzała się, mrużąc oczy przed deszczem, nie była pewna, czy przyjdzie im wypełnić powierzoną im misję ramię w ramię. Obie sytuacje wymagały interwencji – życie liczyło się tak samo, nieważne, czy byli tu mugole, czy złapani przez fanatyków Sami Wiecie Kogo młodzi czarodzieje. Ale zwątpiła. Zwątpiła, bo nie wiedziała, czy rozdzielenie się było dobrym pomysłem. Było w Zakonie stosunkowo krótko, ale działała w nim i udzielała się na tyle aktywnie, że pięła się po drabince hierarchii, stając wyżej niż Marcella. Wiedziała, że to ona powinna podjąć decyzję, ale w tej chwili nie było na to czasu. Musiały podjąć ją wspólnie.
– Jeżeli się rozdzielimy, szanse na wykonanie zadania spadną – powiedziała do niej, ocierając niedbałym gestem deszcz z twarzy. Musiały wyważyć szanse. Wyważyć wartość życia. Nienawidziła siebie za tę chwilę. – Ryzykujemy?
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Przez ciągle płaczące londyńskie niebo przestała nosić okulary. Ciągle zalane deszczem nie przydawały się do niczego i nawet w ciemnościach widziała więcej bez tego wspomagania. Żeby jakkolwiek sobie pomóc musiałaby chyba nie ściągać specjalnych gogli, służących jej podczas latania na miotle od czasów jej kariery w Quidditchu. Wspomagały wzrok i były zupełnie odporne na warunki atmosferyczne! Mimo to wada wzroku była na tyle mała, że nie przeszkadzała jej w codziennym życiu - jedynie wszystko co było nieco dalej trochę się rozmazywało. Tak odrobinę.
Przyznac trzeba było, że stanęły przed naprawdę trudnym wyborem - idąc razem miały większe szanse na powodzenie jednego zadania, jednak rozdzielając się, choć procentowo traciły szanse, to mogły rozwiązać obie problematyczne sprawy. Jackie służyła w tym momencie nie tylko jako osoba wyżej w hierarchii od Marcelli - służyła też za głos rozsądku, który miał podszeptywać młodej Figg, co jest się powinno kalkulować. Ona dobra w kalkulowaniu nie była i to co kierowało jej postępowaniem to zdecydowanie nie był umysł - raczej serce. Dlatego czasami podejmowała decyzje, które wydawały się szalone. Ponieważ ona nie wiedziała i to jak wiele nie wiedziała! Ale wierzyła. I potrafiła wierzyć mocniej niż robić cokolwiek innego na świecie, wyuczonego czy też nie. Wiedziała też, że obie nie działają w Zakonie zbyt długo, zwłaszcza, że pogrążona w żałobie Marcella na jakiś czas była bardzo wycofana z jego działalności. Rineheart była lepsza... I własnie w ten sposób zrzucona na nią została odpowiedzialność za podejmowanie decyzji. Figg zdawała sobie z tego sprawę i naprawdę szczerze nie chciała stawiać jej przed takim zadaniem - trudniejszym, niż rzucenie Experiallmus czy Petrificus Totalum.
Najpierw spojrzała w dół, wiedziona niepewnością - czy naprawdę powinny ryzykować w ten sposób? Jeszcze przed chwilą była gotowa ruszyć bez namysłu, jednak teraz, gdy zatrzymała się, by pomyśleć nad tym dłużej decyzja zaczęła ciążyć. Choć oddychała zupełnie swobodnie nagle płynący z nieba deszcz zaczynał wydawać się ją dusić. Życie jednak jest pełne decyzji, których nie chcemy podejmować. Marcella wiedziała, że czasami trzeba postarać się bardziej o tysiąc razy - inaczej znów skończy jak kilka lat temu. Smutna, samotna i użalająca się nad swym losem po porażce.
Przybrała więc maskę. Maskę uśmiechu, dumnego i pewnego, ukrywając wszelkie wątpliwości. Rineheart musiała znać tę maskę, rudowłosa nawet nie udawała, że wydawało jej się, że ją oszukała tym prostym zabiegiem.
- Wiem, że dasz sobie doskonale radę. Jesteś ode mnie lepsza! - Pomimo maski, jej słowa brzmiały szczerze - bo po prostu takie były. Uśmiech jednak szybko zniknął. - Oni będą cierpieć, Rineheart... Nie jestem w stanie na to pozwolić.
Przyznac trzeba było, że stanęły przed naprawdę trudnym wyborem - idąc razem miały większe szanse na powodzenie jednego zadania, jednak rozdzielając się, choć procentowo traciły szanse, to mogły rozwiązać obie problematyczne sprawy. Jackie służyła w tym momencie nie tylko jako osoba wyżej w hierarchii od Marcelli - służyła też za głos rozsądku, który miał podszeptywać młodej Figg, co jest się powinno kalkulować. Ona dobra w kalkulowaniu nie była i to co kierowało jej postępowaniem to zdecydowanie nie był umysł - raczej serce. Dlatego czasami podejmowała decyzje, które wydawały się szalone. Ponieważ ona nie wiedziała i to jak wiele nie wiedziała! Ale wierzyła. I potrafiła wierzyć mocniej niż robić cokolwiek innego na świecie, wyuczonego czy też nie. Wiedziała też, że obie nie działają w Zakonie zbyt długo, zwłaszcza, że pogrążona w żałobie Marcella na jakiś czas była bardzo wycofana z jego działalności. Rineheart była lepsza... I własnie w ten sposób zrzucona na nią została odpowiedzialność za podejmowanie decyzji. Figg zdawała sobie z tego sprawę i naprawdę szczerze nie chciała stawiać jej przed takim zadaniem - trudniejszym, niż rzucenie Experiallmus czy Petrificus Totalum.
Najpierw spojrzała w dół, wiedziona niepewnością - czy naprawdę powinny ryzykować w ten sposób? Jeszcze przed chwilą była gotowa ruszyć bez namysłu, jednak teraz, gdy zatrzymała się, by pomyśleć nad tym dłużej decyzja zaczęła ciążyć. Choć oddychała zupełnie swobodnie nagle płynący z nieba deszcz zaczynał wydawać się ją dusić. Życie jednak jest pełne decyzji, których nie chcemy podejmować. Marcella wiedziała, że czasami trzeba postarać się bardziej o tysiąc razy - inaczej znów skończy jak kilka lat temu. Smutna, samotna i użalająca się nad swym losem po porażce.
Przybrała więc maskę. Maskę uśmiechu, dumnego i pewnego, ukrywając wszelkie wątpliwości. Rineheart musiała znać tę maskę, rudowłosa nawet nie udawała, że wydawało jej się, że ją oszukała tym prostym zabiegiem.
- Wiem, że dasz sobie doskonale radę. Jesteś ode mnie lepsza! - Pomimo maski, jej słowa brzmiały szczerze - bo po prostu takie były. Uśmiech jednak szybko zniknął. - Oni będą cierpieć, Rineheart... Nie jestem w stanie na to pozwolić.
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
Strona 2 z 24 • 1, 2, 3 ... 13 ... 24
Marina
Szybka odpowiedź