Marina
Strona 24 z 24 • 1 ... 13 ... 22, 23, 24
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Marina
Magiczna przystań dla czarodziejskich jachtów znajduje się w centralnej części Dzielnicy Portowej. Za pomocą zaklęć ukryta przed mugolami, czarodzieje jednak oglądać mogą przeróżne egzotyczne statki zawijające do portu. Można tu znaleźć kupców przywożących latające dywany z dalekiego Egiptu, podróżników i żeglarzy gotowych opowiadać niezwykłe historie i śpiewać szanty. Po pomostach prowadzących do przycumowanych okrętów nie może poruszać się jednak każdy. Do większości okrętów prowadzą osobne ścieżki, które pojawiają się jedynie przed bosmanem portu i załogą danego statku. Turyści nie będący marynarzami mogą w dalszym ciągu korzystać mogą z uroków przechadzek po pomostach, które pojawiają się dosłownie pod stopami i znikają, gdy tylko nogę się z nich zabierze. Takie ścieżki prowadzą daleko w głąb rzeki pozwalając na odbycie nawet najbardziej prywatnych rozmów.
Słyszał rozpaczliwy krzyk rannego, słyszał jego ból, a to mrowiło ciało i wstrzymywało bicie serca, czuł strach, wspinający się wzdłuż kręgosłupa aż do karku. Znajdował się w tymczasowym obozie pracy wroga, zgromadzeni tu ludzie znaleźli się tu - jak on - z przypadku. Robili to, co musieli i robili to dlatego, że im kazano. Na ich śmierć władze w Londynie pewnie po prostu się godziły, cóż znaczyło ludzkie życie wobec potrzeby uporządkowania miasta? Te cholerne psy, zwyrodnialcy, za nic je mieli. Oni nic dla nich nie znaczyli. Ani dzisiaj ani nigdy. Słyszał głos Marii, słyszał osiłków, którzy do niej dołączyli, spodziewał się, że próbowała ocalić tamtego człowieka. Nie chciał obracać się za siebie, nie chciał wiedzieć, czy istniała dla niego szansa - wolał mamić się złudną nadzieją. Wiedział, że przy rannym pomóc mógł niewiele, że obrażenie było poważne, że potrzebował prawdziwego medyka. Tak jak widział, że na miejscu żadnego nie było - ile minie czasu, nim zdołają go sprowadzić? Czy w ogóle zamierzali? Nie opuścił różdżki, a widząc kolejne spadające kamienie, powtarzał przywołaną wcześniej inkantację - skoro zadziałała raz, zadziała i teraz:
- Arresto momentum! - zawołał, kierując różdżkę na głaz, chcąc wstrzymać jego ruch, spowolnić; skutecznie, kamień opadał w dół, lecz na tyle wolno, że nikt pośród zebranych nie musiał przed nim uciekać. Miękki nie stanowił zagrożenia, wyciągnął ku niemu ręce, gdy wstrzymany pędem znalazł się już nisko i pomógł opaść mu na ziemię. Prześwit się powiększał, lawina sprawiała, że niewiele zostało przy nim pracy. Przez chwilę stał jeszcze w pobliżu z różdżką, gotów zainterweniować, gdyby sytuacja tego wymagała, ale gdy mur runął ostatecznie - ich zadanie zostało wykonane. Rękawem otarł z czoła pot, dopiero teraz oglądając się na rannego. Nie podszedł do zbiorowiska, wiedząc, że będzie tam tylko przeszkadzał - że ludzi było dość, że ranny potrzebował prawdziwej opieki. Wycofał się pod bezpieczne gruzy, zamierzał usiąść i odpocząć - poprzednio nie było mu to dane - choć na kilka chwil. Czarne mroczki migotały mu przed oczami, potrzebował tego. Oparł się o kamienną ścianę, niby od niechcenia zerkając na dziewczynę. Poczeka na nią, aż skończy, a potem poszuka Aishy i reszty. Musieli się upewnić, że i ona była bezpieczna.
zaklęcie, Marcel zt
- Arresto momentum! - zawołał, kierując różdżkę na głaz, chcąc wstrzymać jego ruch, spowolnić; skutecznie, kamień opadał w dół, lecz na tyle wolno, że nikt pośród zebranych nie musiał przed nim uciekać. Miękki nie stanowił zagrożenia, wyciągnął ku niemu ręce, gdy wstrzymany pędem znalazł się już nisko i pomógł opaść mu na ziemię. Prześwit się powiększał, lawina sprawiała, że niewiele zostało przy nim pracy. Przez chwilę stał jeszcze w pobliżu z różdżką, gotów zainterweniować, gdyby sytuacja tego wymagała, ale gdy mur runął ostatecznie - ich zadanie zostało wykonane. Rękawem otarł z czoła pot, dopiero teraz oglądając się na rannego. Nie podszedł do zbiorowiska, wiedząc, że będzie tam tylko przeszkadzał - że ludzi było dość, że ranny potrzebował prawdziwej opieki. Wycofał się pod bezpieczne gruzy, zamierzał usiąść i odpocząć - poprzednio nie było mu to dane - choć na kilka chwil. Czarne mroczki migotały mu przed oczami, potrzebował tego. Oparł się o kamienną ścianę, niby od niechcenia zerkając na dziewczynę. Poczeka na nią, aż skończy, a potem poszuka Aishy i reszty. Musieli się upewnić, że i ona była bezpieczna.
zaklęcie, Marcel zt
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
W obliczu realnego cierpienia, w drgającym w powietrzu krzyku praca nabrała tempa. Ranny został podniesiony i karnie ułożony na stole, który przygotowała Maria. Puszki, metalowe talerze, przybory do pisania potoczyły się po ziemi, wcześniej spadając na nią z hukiem. Kamienie osuwały się coraz szybciej, grożąc kolejną lawiną jaka miała spaść na głowy pracujących ludzi.
Ranny wył i skomlał naprzemiennie, wielkie łzy spływały mu po zakurzonej twarzy żłobiąc w niej paski. Nikt nie sprzeciwiał się poleceniom młodej dziewczyny, zdawała się kompetentna i wiedziała co robić.
-Uzdrowiciel! Tak jest, już… zaraz… biegnę! - Jeden z pracowników nałożył na głowę kaszkiet i rzucił się biegiem, gdzie zapewne, mieli być uzdrowiciele. W tym czasie energia magiczna przepływając przez różdżkę, powodując lekkie drgania powietrza spłynęła na rannego, który od razu rozluźnił się. Nie czując bólu mógł przestać płakać, mógł złapać głębszy oddech, co od razu uczynił.
Zaklęcia Marcela sprawiały, że nikt więcej nie ucierpiał. Głaz miękki niczym poduszka opadł na ziemię z jego pomocą, a prześwit stawał się coraz większy.
Ktoś klepnął go w podzięce w ramię, ktoś inny zawołał, żeby jeszcze chwilę wytrzymał kiedy ten wspinał się po rumowisku, aby zwiększyć prześwit. Nagle ludzie odkryli w sobie nowe pokłady energii, jakby widzieli w tym prześwicie nadzieję dla samych siebie.
Kiedy zaś usiadł, inna nieznana mu osoba podała kubek z wodą.
Ranny pojękił cichutko i czekał, tak jak inni, na uzdrowiciela, kiedy Maria robiła co w jej mocy, aby mu ulżyć.
-Panienko! - Zadyszany człowiek wracał, ledwie łapiąc oddech, zatrzymał się i oparł dłonie na ugiętych kolanach. -No więc… tego… khem… uzdrowiciel… uzdrowiciel będzie… za chwilę. Prosi, aby unieruchomić nogę… jak jest krwawienie… to zatamować i poczekać, aż przyjdzie. Tam też jest ciężko, fala przyszła, zalała połowę roboty, mieli podtopienia… śmierdzi jak skur… znaczy capi jak cap.
Przetarł spocone czoło i z wdzięcznością przyjął szklankę wody.
Ranny wył i skomlał naprzemiennie, wielkie łzy spływały mu po zakurzonej twarzy żłobiąc w niej paski. Nikt nie sprzeciwiał się poleceniom młodej dziewczyny, zdawała się kompetentna i wiedziała co robić.
-Uzdrowiciel! Tak jest, już… zaraz… biegnę! - Jeden z pracowników nałożył na głowę kaszkiet i rzucił się biegiem, gdzie zapewne, mieli być uzdrowiciele. W tym czasie energia magiczna przepływając przez różdżkę, powodując lekkie drgania powietrza spłynęła na rannego, który od razu rozluźnił się. Nie czując bólu mógł przestać płakać, mógł złapać głębszy oddech, co od razu uczynił.
Zaklęcia Marcela sprawiały, że nikt więcej nie ucierpiał. Głaz miękki niczym poduszka opadł na ziemię z jego pomocą, a prześwit stawał się coraz większy.
Ktoś klepnął go w podzięce w ramię, ktoś inny zawołał, żeby jeszcze chwilę wytrzymał kiedy ten wspinał się po rumowisku, aby zwiększyć prześwit. Nagle ludzie odkryli w sobie nowe pokłady energii, jakby widzieli w tym prześwicie nadzieję dla samych siebie.
Kiedy zaś usiadł, inna nieznana mu osoba podała kubek z wodą.
Ranny pojękił cichutko i czekał, tak jak inni, na uzdrowiciela, kiedy Maria robiła co w jej mocy, aby mu ulżyć.
-Panienko! - Zadyszany człowiek wracał, ledwie łapiąc oddech, zatrzymał się i oparł dłonie na ugiętych kolanach. -No więc… tego… khem… uzdrowiciel… uzdrowiciel będzie… za chwilę. Prosi, aby unieruchomić nogę… jak jest krwawienie… to zatamować i poczekać, aż przyjdzie. Tam też jest ciężko, fala przyszła, zalała połowę roboty, mieli podtopienia… śmierdzi jak skur… znaczy capi jak cap.
Przetarł spocone czoło i z wdzięcznością przyjął szklankę wody.
Pierwsze westchnienie ulgi wyrwało się z jej ust, gdy wreszcie jeden z pracowników usłuchał jej prośby i ruszył po uzdrowiciela. Nie była pewna, czy w ogóle ktoś znajdował się w pobliżu, ale czuła, że powinien — nie przewidywała bowiem, aby tak duże przedsięwzięcie odbywało się bez odpowiedniej opieki, ale im dłużej o tym myślała, tym bardziej zdawała sobie sprawę, że pracowali przecież w na tyle trudnych warunkach, że po prostu nie było w mieście tylu lekarzy, aby zabezpieczyć każdy jeden punkt pracy. Zostało jej tylko być dobrej myśli. Skupić się na poszkodowanym mężczyźnie, którego miała przed sobą, zrobić wszystko, co tylko się dało, aby mu pomóc.
— Nie umrze pan — szepnęła miękko, uspokajająco, do mężczyzny, który co prawda wciąż cicho pojękiwał, ale przynajmniej mógł złapać oddech. Tego teraz potrzebował najbardziej, spokoju. Nie umrze pan tutaj, na to nie pozwolę, dodała we własnych myślach. Musiała wierzyć w to, czego już zdążyła się nauczyć, co udało się podpatrzeć u pani Cassandry. Przygniecenie pod kamieniem, gdyby ten był większy, spowodowałoby pewnie ranę miażdżoną, możliwe, że nie udałoby się uratować nogi. Teraz jednak, przez spodnie, wydawało się, że mieli — on miał — niezwykłe szczęście. — Muszę rozciąć panu nogawkę, noga będzie puchnąć — lepiej, jeżeli zrobi to najszybciej, jak tylko mogła, później mogłoby okazać się to zbyt bolesne, aby mężczyzna w ogóle pozwolił jej zbliżyć się do swojej nogi. Poza tym, Maria miała nadzieję, że dzięki temu zyska lepszy ogląd na stan kończyny, będzie mogła przekazać informacje doświadczonemu uzdrowicielowi. Dlatego też rozejrzała się po podłodze, próbując namierzyć jakieś sztućce. Nawet względnie ostry nóż by się sprawdził, potrzebowała tylko naciąć materiał, resztę mogła po prostu rozerwać.
— Potrzebuję miski z wodą, muszę umyć ręce — rzuciła w przestrzeń, skupiona na poszukiwaniach. Miała nadzieję, że udało jej się zdobyć wystarczający posłuch, aby ktoś jeszcze zaofiarował się w pomocy z przecież niezbyt wymagającą czynnością. Ostatecznie nie udało jej się namierzyć żadnego sztućca wystarczająco ostrego, aby mogła skorzystać z jego pomocy. Pozostało więc tylko zaklęcie, które, jako krawcowej, nie przypadło do gustu. — Diffindo — powiedziała, zaraz po przyłożeniu różdżki do krawędzi szwu mężczyzny, chciała, aby materiał rozerwał się po tej właśnie linii, przede wszystkim po to, aby łatwiej było go później zszyć, jeżeli zajdzie taka potrzeba. W tym samym czasie do jej uszu dotarło wołanie dobrego człowieka, którego posłała po uzdrowiciela. Wzniosła wzrok na mężczyznę, z każdym jego słowem czując, jak ciężar w żołądku zwiększa się z sekundy na sekundę. Spodziewała się innych wieści, ale wiedziała, że nie może dać tego po sobie poznać. Skupienie, Mario, skupienie.
— I tak bardzo panu dziękuję, niech pan odpocznie — odpowiedziała, w głosie dźwięczyła prawdziwa wdzięczność, choć myśli mknęły w innym kierunku. Samodzielnie nie potrafiła nawet rzucić zaklęcia, które hamowałoby krwotok zewnętrzny. Na szczęście ten nie był — póki co — widoczny, ale bardziej martwiło ją to, czego widać nie było. Na krwawienie zewnętrzne mogła coś poradzić prowizorycznymi opatrunkami, wewnętrzne pozostawało poza jej zasięgiem. — Purus — przytknęła kraniec różdżki do nogi mężczyzny. Przez moment trwała w milczeniu, gdy mgiełka zaklęcia miała czynić swoją powinność. Dopiero po jakimś czasie poruszyła się, zwracając się do poszkodowanego. — Proszę pana, będę musiała rozerwać panu całą nogawkę, muszę przywiązać panu nogę chorą do zdrowej. To ją unieruchomi, do czasu przybycia uzdrowiciela.
— Nie umrze pan — szepnęła miękko, uspokajająco, do mężczyzny, który co prawda wciąż cicho pojękiwał, ale przynajmniej mógł złapać oddech. Tego teraz potrzebował najbardziej, spokoju. Nie umrze pan tutaj, na to nie pozwolę, dodała we własnych myślach. Musiała wierzyć w to, czego już zdążyła się nauczyć, co udało się podpatrzeć u pani Cassandry. Przygniecenie pod kamieniem, gdyby ten był większy, spowodowałoby pewnie ranę miażdżoną, możliwe, że nie udałoby się uratować nogi. Teraz jednak, przez spodnie, wydawało się, że mieli — on miał — niezwykłe szczęście. — Muszę rozciąć panu nogawkę, noga będzie puchnąć — lepiej, jeżeli zrobi to najszybciej, jak tylko mogła, później mogłoby okazać się to zbyt bolesne, aby mężczyzna w ogóle pozwolił jej zbliżyć się do swojej nogi. Poza tym, Maria miała nadzieję, że dzięki temu zyska lepszy ogląd na stan kończyny, będzie mogła przekazać informacje doświadczonemu uzdrowicielowi. Dlatego też rozejrzała się po podłodze, próbując namierzyć jakieś sztućce. Nawet względnie ostry nóż by się sprawdził, potrzebowała tylko naciąć materiał, resztę mogła po prostu rozerwać.
— Potrzebuję miski z wodą, muszę umyć ręce — rzuciła w przestrzeń, skupiona na poszukiwaniach. Miała nadzieję, że udało jej się zdobyć wystarczający posłuch, aby ktoś jeszcze zaofiarował się w pomocy z przecież niezbyt wymagającą czynnością. Ostatecznie nie udało jej się namierzyć żadnego sztućca wystarczająco ostrego, aby mogła skorzystać z jego pomocy. Pozostało więc tylko zaklęcie, które, jako krawcowej, nie przypadło do gustu. — Diffindo — powiedziała, zaraz po przyłożeniu różdżki do krawędzi szwu mężczyzny, chciała, aby materiał rozerwał się po tej właśnie linii, przede wszystkim po to, aby łatwiej było go później zszyć, jeżeli zajdzie taka potrzeba. W tym samym czasie do jej uszu dotarło wołanie dobrego człowieka, którego posłała po uzdrowiciela. Wzniosła wzrok na mężczyznę, z każdym jego słowem czując, jak ciężar w żołądku zwiększa się z sekundy na sekundę. Spodziewała się innych wieści, ale wiedziała, że nie może dać tego po sobie poznać. Skupienie, Mario, skupienie.
— I tak bardzo panu dziękuję, niech pan odpocznie — odpowiedziała, w głosie dźwięczyła prawdziwa wdzięczność, choć myśli mknęły w innym kierunku. Samodzielnie nie potrafiła nawet rzucić zaklęcia, które hamowałoby krwotok zewnętrzny. Na szczęście ten nie był — póki co — widoczny, ale bardziej martwiło ją to, czego widać nie było. Na krwawienie zewnętrzne mogła coś poradzić prowizorycznymi opatrunkami, wewnętrzne pozostawało poza jej zasięgiem. — Purus — przytknęła kraniec różdżki do nogi mężczyzny. Przez moment trwała w milczeniu, gdy mgiełka zaklęcia miała czynić swoją powinność. Dopiero po jakimś czasie poruszyła się, zwracając się do poszkodowanego. — Proszę pana, będę musiała rozerwać panu całą nogawkę, muszę przywiązać panu nogę chorą do zdrowej. To ją unieruchomi, do czasu przybycia uzdrowiciela.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Działania Marii sprawne i pewne siebie sprawiały, że zebrani wokół nie czuli potrzeby przeszkadzania dziewczynie w udzielaniu pomocy poszkodowanemu.
Szybko została podana jej woda, a ktoś inny zaoferował swoją pomoc, gdyby takowej potrzebowała przy rannym.
Inni zaś zabezpieczali rumowisko. Zaklęcia Marcela sprawiły, że nikt więcej nie ucierpiał. Kurz zaczynał opadać ukazując wielką dziurę i obniżenie rumowiska. Innymi słowy, to po co zostali tutaj wysłani - zostało zrealizowane. Choć nie do końca w sposób jaki było zaplanowane.
Ranny spojrzał jedynie na Marię i pokiwał nerwowo głową, że rozumie i nie będzie uciekał. Nie miał zresztą jak. Noga bolała go koszmarnie, czuł kłucie pod żebrami i zdawało mu się, że zaraz odpłynie, gdyż świat przed oczami wirował coraz szybciej.
Magia była posłuszna Marii, nogawka została przycięta równo ze szwem, taka przezorność zostanie doceniona przez osobę, która będzie ją ponownie zszywać.
Noga zaś nie przedstawiała najlepszego widoku. Pełno krwi, kurzu oraz pyłu, do tego zaczerwienienie oraz opuchlizna, która mogła wskazywać na złamanie kości.
Odkażanie sprawiło, że ranny stęknął i po chwili stracił przytomność.
-Jak panience pomóc? - Zapytał mężczyzna, który wcześniej zapewnił o swojej pomocy. Zarządca za ich plecami wydawał polecenia celem zabezpieczenia rumowiska, informując jednocześnie, że jak się z tym uwiną, wszyscy będą mogli udać się do domów.
Szybko została podana jej woda, a ktoś inny zaoferował swoją pomoc, gdyby takowej potrzebowała przy rannym.
Inni zaś zabezpieczali rumowisko. Zaklęcia Marcela sprawiły, że nikt więcej nie ucierpiał. Kurz zaczynał opadać ukazując wielką dziurę i obniżenie rumowiska. Innymi słowy, to po co zostali tutaj wysłani - zostało zrealizowane. Choć nie do końca w sposób jaki było zaplanowane.
Ranny spojrzał jedynie na Marię i pokiwał nerwowo głową, że rozumie i nie będzie uciekał. Nie miał zresztą jak. Noga bolała go koszmarnie, czuł kłucie pod żebrami i zdawało mu się, że zaraz odpłynie, gdyż świat przed oczami wirował coraz szybciej.
Magia była posłuszna Marii, nogawka została przycięta równo ze szwem, taka przezorność zostanie doceniona przez osobę, która będzie ją ponownie zszywać.
Noga zaś nie przedstawiała najlepszego widoku. Pełno krwi, kurzu oraz pyłu, do tego zaczerwienienie oraz opuchlizna, która mogła wskazywać na złamanie kości.
Odkażanie sprawiło, że ranny stęknął i po chwili stracił przytomność.
-Jak panience pomóc? - Zapytał mężczyzna, który wcześniej zapewnił o swojej pomocy. Zarządca za ich plecami wydawał polecenia celem zabezpieczenia rumowiska, informując jednocześnie, że jak się z tym uwiną, wszyscy będą mogli udać się do domów.
Bardzo doceniała starania ludzi — chociaż nie zwracała się w stronę rumowiska ani nie dziękowała na głos tym, którzy zajmowali się zapanowaniem nad swoistą powodzią kamieni, wiedziała, że wykonują bardzo istotną pracę. Może nawet istotniejszą od tej, którą wykonywała ona — bo ratowali potencjalnie więcej istnień niż ten jeden człowiek.
Misją Marii jednak była pomoc każdemu, kto jej potrzebował. Niezależnie od okoliczności, od tego, kim był cierpiący. Może była naiwna w swoim postępowaniu, czasem marnując energię na tych, którzy sami odpowiedzialni byli za swoje urazy i krzywdę, ale nie teraz; przynajmniej tak myślała, w to chciała wierzyć. Dlatego też jej ruchy były pewne, szarozielone oczy nie zdradzały zwątpienia w podejmowane decyzje. To, mieszkające w Marii chyba od samych jej narodzin, schowane zostało za murem skupienia. Analiza sytuacji i poddawanie pod rozmysł kolejnych podejmowanych kroków było nieodłączną częścią pracy uzdrowiciela i jego pomocy.
Przyjęła kiwnięcie głowy mężczyzny z zadowolonym spokojem. Widziała, że cierpiał, ale mimo to ufał tak młodej dziewczynie, oddając jej swe zdrowie w dłonie. To przyjemne uczucie, ale przede wszystkim wielka odpowiedzialność.
Wyciągnęła ręce do policzka mężczyzny, gdy sapnął ciężej, a jego głowa bezwładnie opadła na bok. W tym samym momencie podniosła spojrzenie na proponującego pomoc mężczyznę.
— Niech pan stanie przy jego twarzy i przyłoży ucho do ust i nosa. Będzie pan czuł ciepło wydychanego powietrza i szelest nabieranego, jeżeli przestanie oddychać, musi mi pan to powiedzieć od razu — starała się brzmieć jak najbardziej rzeczowo, ograniczając się do prostych komend. — Dwa palce proszę przyłożyć do jego szyi, będzie pan liczył uderzenia. Pół minuty z zegarkiem, muszę znać dokładną liczbę.
Może to lepiej, że mężczyzna stracił przytomność, może nie będzie aż tak mocno cierpieć. Maria urwała kawał rozciętego zaklęciem materiału. Nim jednak zrobiła z niego użytek, zsunęła but z uszkodzonej nogi — tam również pojawi się opuchlizna, raczej prędzej niż później. Odstawiwszy but na bok, uniosła ostrożnie poszkodowaną nogę za piętę, tylko na tyle, aby wcisnąć pod kawałek materiału pod nogę. Zaraz, z tą samą dozą ostrożności podniosła drugą z nóg i tak samo, wsunęła pod nią pozostały fragment materiału. Po wszystkim zwróciła się do miski z wodą, o której przyniesienie poprosiła. Energicznie umyła obie dłonie, nim przystąpiła do wiązania obu nóg. Nie mieli tutaj lepszej opcji na unieruchomienie nogi, a przymocowanie jej, przynajmniej na czas do przybycia uzdrowiciela, było najbardziej naturalnym rozwiązaniem, o którym wiedziała. W jej mocy pozostawało tak naprawdę niewiele więcej. Całą swoją delikatność włożyła w obmycie nogi z kurzu, krwi i wszystkich pozostałych zanieczyszczeń. Było jeszcze jedno zaklęcie, widziała jak rzucała je pani Cassandra, ale czy Maria była w stanie rzucić je samodzielnie, polegając tylko na swojej, możliwe, że zawodnej pamięci? Gdzie ten uzdrowiciel? Czy na poważnie traktował wezwanie? Czy Maria mogła jeszcze cokolwiek zrobić, nie szkodząc pacjentowi? Nie przekona się, jeżeli nie spróbuje.
— Feniterio!
Misją Marii jednak była pomoc każdemu, kto jej potrzebował. Niezależnie od okoliczności, od tego, kim był cierpiący. Może była naiwna w swoim postępowaniu, czasem marnując energię na tych, którzy sami odpowiedzialni byli za swoje urazy i krzywdę, ale nie teraz; przynajmniej tak myślała, w to chciała wierzyć. Dlatego też jej ruchy były pewne, szarozielone oczy nie zdradzały zwątpienia w podejmowane decyzje. To, mieszkające w Marii chyba od samych jej narodzin, schowane zostało za murem skupienia. Analiza sytuacji i poddawanie pod rozmysł kolejnych podejmowanych kroków było nieodłączną częścią pracy uzdrowiciela i jego pomocy.
Przyjęła kiwnięcie głowy mężczyzny z zadowolonym spokojem. Widziała, że cierpiał, ale mimo to ufał tak młodej dziewczynie, oddając jej swe zdrowie w dłonie. To przyjemne uczucie, ale przede wszystkim wielka odpowiedzialność.
Wyciągnęła ręce do policzka mężczyzny, gdy sapnął ciężej, a jego głowa bezwładnie opadła na bok. W tym samym momencie podniosła spojrzenie na proponującego pomoc mężczyznę.
— Niech pan stanie przy jego twarzy i przyłoży ucho do ust i nosa. Będzie pan czuł ciepło wydychanego powietrza i szelest nabieranego, jeżeli przestanie oddychać, musi mi pan to powiedzieć od razu — starała się brzmieć jak najbardziej rzeczowo, ograniczając się do prostych komend. — Dwa palce proszę przyłożyć do jego szyi, będzie pan liczył uderzenia. Pół minuty z zegarkiem, muszę znać dokładną liczbę.
Może to lepiej, że mężczyzna stracił przytomność, może nie będzie aż tak mocno cierpieć. Maria urwała kawał rozciętego zaklęciem materiału. Nim jednak zrobiła z niego użytek, zsunęła but z uszkodzonej nogi — tam również pojawi się opuchlizna, raczej prędzej niż później. Odstawiwszy but na bok, uniosła ostrożnie poszkodowaną nogę za piętę, tylko na tyle, aby wcisnąć pod kawałek materiału pod nogę. Zaraz, z tą samą dozą ostrożności podniosła drugą z nóg i tak samo, wsunęła pod nią pozostały fragment materiału. Po wszystkim zwróciła się do miski z wodą, o której przyniesienie poprosiła. Energicznie umyła obie dłonie, nim przystąpiła do wiązania obu nóg. Nie mieli tutaj lepszej opcji na unieruchomienie nogi, a przymocowanie jej, przynajmniej na czas do przybycia uzdrowiciela, było najbardziej naturalnym rozwiązaniem, o którym wiedziała. W jej mocy pozostawało tak naprawdę niewiele więcej. Całą swoją delikatność włożyła w obmycie nogi z kurzu, krwi i wszystkich pozostałych zanieczyszczeń. Było jeszcze jedno zaklęcie, widziała jak rzucała je pani Cassandra, ale czy Maria była w stanie rzucić je samodzielnie, polegając tylko na swojej, możliwe, że zawodnej pamięci? Gdzie ten uzdrowiciel? Czy na poważnie traktował wezwanie? Czy Maria mogła jeszcze cokolwiek zrobić, nie szkodząc pacjentowi? Nie przekona się, jeżeli nie spróbuje.
— Feniterio!
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
The member 'Maria Multon' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 61
'k100' : 61
Kryzys udało się zażegnać, rumowisko zostało zabezpieczone, podniesione głosy zaczynały słabnąć, zastąpiły je oddechy ulgi oraz nieśmiałe żarty, poklepywanie się po plecach oraz nawoływanie, aby pracujący napili się wody.
Maria skupiona na swojej pracy nie zarejestrowała nawet, że wokół zebrała się mała grupa gapiów, którzy przyglądali się jej pracy. Nie komentowali, nie dawali dobrych rad, ot zwyczajnie przyglądali się co robi.
Mężczyzna, który zaoferował swoją pomoc pokiwał głową z przejęciem i nachylił się nad nieprzytomnym. Uśmiechnął się z wyraźną ulgą kiedy poczuł ciepły oddech na swoim policzku, a potem zgodnie z wydanym poleceniem przyłożył dwa palce we wskazanym miejscu, ale zaraz zorientował się, że nie ma zegarka.
-Hej, Tommy! Masz zegarek? Weź pożycz! - Zawołał do kolegi, który znajdował się w małym tłumie i zaraz pochwycił rzucony zegarek. Ponownie przyłożył dwa palce do szyi rannego i zerknął na wskazówki zegarka. -Trzydzieści jeden.. trzydzieści dwa… trzydzieści trzy… trzydzieści cztery… - Mruczał pod nosem, aż w końcu podniósł wzrok na Marię. -Trzydzieści cztery, panienko. - Powiedział, a potem wszyscy usłyszeli nieprzyjemny trzask nastawianej kości. Nieprzytomny zmarszczył brwi i stęknął cicho, jednak nadal się nie przebudził.
Wtedy też usłyszeli kroki z daleka i głos zarządcy.
-Nadchodzą uzdrowiciele! Zrobić miejsce! - Tłum gapiów zafalował robiąc przejście dla kobiety, której fartuch nosił różne odcienie plam krwi, pył oraz kurz. Kosmyki ciemnych włosów wysuwały się na wszystkie strony ze splecionego warkocza. -Dziękuję za pomoc, przejmujemy rannego. - Oznajmiła w stronę Marii. -Proszę o szybką i sprawną informację jaki jest stan poszkodowanego i co udało się przy nim zrobić? - Pytała dalej, a potem skierowała wzrok na tłum gapiów. -Rozejść się! To nie cyrk! - Jej stanowczy głos sprawił, że ci wykonali od razu parę kroków do tyłu nie chcąc wdawać się z kobietą w kłótnię.
Maria skupiona na swojej pracy nie zarejestrowała nawet, że wokół zebrała się mała grupa gapiów, którzy przyglądali się jej pracy. Nie komentowali, nie dawali dobrych rad, ot zwyczajnie przyglądali się co robi.
Mężczyzna, który zaoferował swoją pomoc pokiwał głową z przejęciem i nachylił się nad nieprzytomnym. Uśmiechnął się z wyraźną ulgą kiedy poczuł ciepły oddech na swoim policzku, a potem zgodnie z wydanym poleceniem przyłożył dwa palce we wskazanym miejscu, ale zaraz zorientował się, że nie ma zegarka.
-Hej, Tommy! Masz zegarek? Weź pożycz! - Zawołał do kolegi, który znajdował się w małym tłumie i zaraz pochwycił rzucony zegarek. Ponownie przyłożył dwa palce do szyi rannego i zerknął na wskazówki zegarka. -Trzydzieści jeden.. trzydzieści dwa… trzydzieści trzy… trzydzieści cztery… - Mruczał pod nosem, aż w końcu podniósł wzrok na Marię. -Trzydzieści cztery, panienko. - Powiedział, a potem wszyscy usłyszeli nieprzyjemny trzask nastawianej kości. Nieprzytomny zmarszczył brwi i stęknął cicho, jednak nadal się nie przebudził.
Wtedy też usłyszeli kroki z daleka i głos zarządcy.
-Nadchodzą uzdrowiciele! Zrobić miejsce! - Tłum gapiów zafalował robiąc przejście dla kobiety, której fartuch nosił różne odcienie plam krwi, pył oraz kurz. Kosmyki ciemnych włosów wysuwały się na wszystkie strony ze splecionego warkocza. -Dziękuję za pomoc, przejmujemy rannego. - Oznajmiła w stronę Marii. -Proszę o szybką i sprawną informację jaki jest stan poszkodowanego i co udało się przy nim zrobić? - Pytała dalej, a potem skierowała wzrok na tłum gapiów. -Rozejść się! To nie cyrk! - Jej stanowczy głos sprawił, że ci wykonali od razu parę kroków do tyłu nie chcąc wdawać się z kobietą w kłótnię.
Skupiona tylko na mężczyźnie przed sobą nie zauważyła nawet, że wokół niej i stołu, na którym leżał poszkodowany, zebrała się niewielka grupka osób. Zapewne zwróciłaby na nich uwagę, gdyby tylko okazali się w jakiś sposób przydatni — póki co miała już jednego zaangażowanego pomocnika, z którego to była szczególnie dumna. Nie każdy przecież zachowywał się tak jak on. Właśnie na nim skupiła swoją uwagę, czujnie obserwując, czy sposób, w jaki nachylał się nad nieprzytomnym mężczyzną, wyglądał tak samo jak instrukcyjne ryciny, które widziała w jednej z ksiąg przygotowujących do zawodu uzdrowiciela, które czytała w wolnych chwilach. Brak zegarka na moment ścisnął jej serce, ostatecznie mogliby posłużyć się starym, dobrym odliczaniem, ale coś śmignęło w powietrzu, zostało w ręce tego mężczyzny, więc może po prostu mieli szczęście? Oni wszyscy. Ale nie mogła nawet myśleć o tym, że było dobrze, dopóki nie ustabilizują tego człowieka. Pamiętała przecież, że często stan chorych ulegał sporej poprawie, gdy śmierć już się na nich zasadzała.
— Trzydzieści cztery — powtórzyła po mężczyźnie w zamyśleniu, mnożąc liczbę razy dwa w głowie. Sześćdziesiąt osiem, nie było tragicznie, ale też nie było najlepiej. Wstrzymała na moment oddech, nastawianie kości nigdy nie było jej ulubionym zabiegiem, lecz musiało zostać wykonane, aby nie musieć powtarzać procesu zrostu raz jeszcze. Wzniosła spojrzenie na twarz pomagającego mężczyzny, pozwalając sobie na słaby, choć ciepły uśmiech. — Bardzo panu dziękuję — chciała powiedzieć więcej, jakoś lepiej wyrazić ogrom wdzięczności, nie tylko względem tego jednego mężczyzny — bo niedługo później zauważyła, że przy stole naprawdę zebrało się towarzystwo — ale w tym samym momencie przerwał jej dosłyszany w tle głos zarządcy i dźwięki wyraźnie wskazujące na kroki.
Nareszcie.
— Tak jest — odpowiedziała, nie marnując czasu nawet na przyjrzenie się kobiecie. Ciało blondynki natychmiast się napięło, podobnie działo się w Szpitalu Asfodela, gdy pracowała pod presją czasu. Nie radziła sobie z nią jeszcze jak prawdziwa uzdrowicielka, taka z krwi i kości, lecz nie zdarzało jej się już zastyganie w przepełnionym paniką bezruchu. — Kamień przygwoździł nogę, zdjęto go co prawda od razu, ale nastąpiło złamanie. Poszkodowany stracił przytomność pomimo zaklęć znieczulających. Puls 68, wydaje się stabilny. Unieruchomiłam nogi i nastawiłam złamaną kość, więcej nie potrafię. — wyrzuciła z siebie wszystkie, a przynajmniej tak jej się wydawało, informacje, dopiero po tym spoglądając na kobietę z dołu. — Będę jeszcze potrzebna? — dopytała. Prawdopodobnie nie, skoro nie potrafiła już sama dalej poprowadzić chorego, to pewnie będzie przeszkadzać. Gdzieś z tyłu głowy pojawiła się myśl o Marcelu. Gdzie on się podział? Musiała go znaleźć, jak najszybciej.
— Trzydzieści cztery — powtórzyła po mężczyźnie w zamyśleniu, mnożąc liczbę razy dwa w głowie. Sześćdziesiąt osiem, nie było tragicznie, ale też nie było najlepiej. Wstrzymała na moment oddech, nastawianie kości nigdy nie było jej ulubionym zabiegiem, lecz musiało zostać wykonane, aby nie musieć powtarzać procesu zrostu raz jeszcze. Wzniosła spojrzenie na twarz pomagającego mężczyzny, pozwalając sobie na słaby, choć ciepły uśmiech. — Bardzo panu dziękuję — chciała powiedzieć więcej, jakoś lepiej wyrazić ogrom wdzięczności, nie tylko względem tego jednego mężczyzny — bo niedługo później zauważyła, że przy stole naprawdę zebrało się towarzystwo — ale w tym samym momencie przerwał jej dosłyszany w tle głos zarządcy i dźwięki wyraźnie wskazujące na kroki.
Nareszcie.
— Tak jest — odpowiedziała, nie marnując czasu nawet na przyjrzenie się kobiecie. Ciało blondynki natychmiast się napięło, podobnie działo się w Szpitalu Asfodela, gdy pracowała pod presją czasu. Nie radziła sobie z nią jeszcze jak prawdziwa uzdrowicielka, taka z krwi i kości, lecz nie zdarzało jej się już zastyganie w przepełnionym paniką bezruchu. — Kamień przygwoździł nogę, zdjęto go co prawda od razu, ale nastąpiło złamanie. Poszkodowany stracił przytomność pomimo zaklęć znieczulających. Puls 68, wydaje się stabilny. Unieruchomiłam nogi i nastawiłam złamaną kość, więcej nie potrafię. — wyrzuciła z siebie wszystkie, a przynajmniej tak jej się wydawało, informacje, dopiero po tym spoglądając na kobietę z dołu. — Będę jeszcze potrzebna? — dopytała. Prawdopodobnie nie, skoro nie potrafiła już sama dalej poprowadzić chorego, to pewnie będzie przeszkadzać. Gdzieś z tyłu głowy pojawiła się myśl o Marcelu. Gdzie on się podział? Musiała go znaleźć, jak najszybciej.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Uzdrowicielka kiwała głową słuchając uważnie słów Marii. Patrzyła na poszkodowanego, podeszła do niego bez słowa i uniosła powieki. Wzięła różdżkę, której końcówka się zaświeciła za pomocą zaklęcia lumos. Poświeciła nią nieprzytomnemu w oczu, szybko, bez wahania.
-Odruch źrenic prawidłowy. Puls dobry, nie najlepszy, ale to zanaczy, że nam nie odpływa. - Powiedziała trochę do siebie, a trochę do blondynki. -Dobra robota. - Uniosła na nią brązową barwę tęczówek i skinęła głową w uznaniu za jej działania. -Idź odpocznij. Twój dyżur już minął. - Tymi słowami oznajmiła, że uważa rozmowę za zakończoną. Zaczęła dyrygować pomocnikami, którzy przyszli wraz z nią oraz tymi, którzy nadal mieli siłę i czelność się gapić więc zgodnie z jej słowami - mogli się do czegoś przydać.
Maria mogła teraz zauważyć, że gruzowisko było o wiele mniejsze, czyli praca została wykonana. Mogła być z siebie dumna, zwłaszcza, że mężczyzna, który jej pomagał posłał jej ciepły uśmiech po czym udał się w swoją stronę. Do swoich spraw, do rodziny, która na niego czekała.
-Możesz wracać do domu. - Zarządca znalazł się obok Marii i odnotował coś na kartkach, które miał przy sobie. -Twoje zaangażowanie nie zostanie zapomniane.
Mistrz Gry kończy swoją interwencję.
Maria może już wracać do domu, wykonała swoje zadanie zlecone przez Ministerstwo Magii
-Odruch źrenic prawidłowy. Puls dobry, nie najlepszy, ale to zanaczy, że nam nie odpływa. - Powiedziała trochę do siebie, a trochę do blondynki. -Dobra robota. - Uniosła na nią brązową barwę tęczówek i skinęła głową w uznaniu za jej działania. -Idź odpocznij. Twój dyżur już minął. - Tymi słowami oznajmiła, że uważa rozmowę za zakończoną. Zaczęła dyrygować pomocnikami, którzy przyszli wraz z nią oraz tymi, którzy nadal mieli siłę i czelność się gapić więc zgodnie z jej słowami - mogli się do czegoś przydać.
Maria mogła teraz zauważyć, że gruzowisko było o wiele mniejsze, czyli praca została wykonana. Mogła być z siebie dumna, zwłaszcza, że mężczyzna, który jej pomagał posłał jej ciepły uśmiech po czym udał się w swoją stronę. Do swoich spraw, do rodziny, która na niego czekała.
-Możesz wracać do domu. - Zarządca znalazł się obok Marii i odnotował coś na kartkach, które miał przy sobie. -Twoje zaangażowanie nie zostanie zapomniane.
Maria może już wracać do domu, wykonała swoje zadanie zlecone przez Ministerstwo Magii
Wystarczyło tylko spojrzeć na stojącą przed Marią uzdrowicielkę, aby widzieć, z jaką uwagą jej słuchała. Uwaga ta speszyła nieco bardzo początkującą adeptkę sztuki uzdrowicielskiej — choć kontynuowała mówienie, pochyliła głowę, jak zwykła to robić wobec osób zasługujących na szacunek. Oczywiście dalej pozostawała w stanie gotowości i uwagi — pragnęła dosłyszeć każdy szum, szmer, wyczuć na skórze umykające często ludziom drgania powietrza, wreszcie — nie ominąć żadnego sygnału wzrokowego. Dlatego też, gdy gdzieś na skraju pola widzenia zauważyła ruch ze strony kobiety, podniosła ostrożnie głowę, chcąc dostrzec, co zamierza zrobić. Cofnęła się od stołu ledwie o krok, wciąż pragnąc korzystać z pozycji, która zapewniała jej idealny wgląd w czynności podejmowane przez uzdrowicielkę. Światło wypływające z końca różdżki, jak i podniesiona powieka nie stanowiły już dziwnego połączenia. Wiedziała, co uzdrowicielka zamierzała osiągnąć przez to badanie. Myśli pobiegły do małej, sparaliżowanej Sally, której pomagała dwa miesiące wcześniej. Dziewczynka, w odróżnieniu od poszkodowanego mężczyzny, nie miała odpowiednich odruchów, Maria musiała rozmasować napięte mięśnie, aby zminimalizować ryzyko utraty wzroku. Człowiek, który leżał na stole, już i tak wycierpiał wystarczająco wiele. Utrata wzroku byłaby zdecydowanie zbyt dużą karą, dlatego gdzieś w sercu Marii zrobiło się trochę lżej.
Na uśmiech jednak pozwoliła sobie dopiero, gdy uzdrowicielka uznała, że się spisała. Szarozielone oczy otworzyły się szerzej, w źrenicach błyskały iskry szczerej radości.
— Ja... bardzo dziękuję, proszę pani — dygnęła nawet przy podziękowaniu, chociaż nie była jeszcze pewna, czy w ogóle miały one miejsce. Może miała halucynacje ze stresu i zmęczenia? Nie, to wszystko wydawało się takie realne, a przy tym było takie... Miłe. Rzadko kiedy ktoś ją chwalił, przyzwyczajona była bardziej do karcącego tonu i prędkiego ulatywania cierpliwości. Ale teraz, gdy zasmakowała uznania, nawet takiego drobnego, życie stało się jakieś jaśniejsze. — Jeszcze raz dziękuję. Do widzenia — dodała, cofając się w stronę wejścia do namiotu. Gdy do niego dotarła, ukłoniła się raz jeszcze, po czym pchnęła połę namiotu, wychodząc na zewnątrz. Rozejrzała się po okolicy, szukając Marcela; w międzyczasie dostrzegła, że gruzowisko zdążyło się zmniejszyć, to dobrze. Później dostrzegła pomagającego jej wcześniej mężczyznę, uniosła jedną dłoń nieco w górę, uśmiechając się do niego, po czym opuściła głowę w niemym wyrazie podzięki.
— Tak jest, proszę pana — odpowiedziała zarządcy, siląc się na zachowanie ostatnich cząstek energii w swoim ciele. Gdy tylko ruszyła przed siebie, w umówione miejsce zbiórki, dopiero poczuła, jak cały ten dzień odbił się na jej energii. Stłumiła ziewnięcie w rękaw sukienki, ale mimo to przyspieszyła kroku, gdy tylko znalazła Marcela. Musieli wrócić po Aishę i Jima. — Przepraszam, że musiałeś tyle czekać... — szepnęła zawstydzona, oczekiwanie to oczekiwanie, nawet jeżeli w chlubnym celu. Było jej głupio, że go opóźniła. A kto wie, czy nie zrobiła tego samego z rodzeństwem Doe. — Możemy już iść, pewnie na nas czekają.
| Maria z/t
Na uśmiech jednak pozwoliła sobie dopiero, gdy uzdrowicielka uznała, że się spisała. Szarozielone oczy otworzyły się szerzej, w źrenicach błyskały iskry szczerej radości.
— Ja... bardzo dziękuję, proszę pani — dygnęła nawet przy podziękowaniu, chociaż nie była jeszcze pewna, czy w ogóle miały one miejsce. Może miała halucynacje ze stresu i zmęczenia? Nie, to wszystko wydawało się takie realne, a przy tym było takie... Miłe. Rzadko kiedy ktoś ją chwalił, przyzwyczajona była bardziej do karcącego tonu i prędkiego ulatywania cierpliwości. Ale teraz, gdy zasmakowała uznania, nawet takiego drobnego, życie stało się jakieś jaśniejsze. — Jeszcze raz dziękuję. Do widzenia — dodała, cofając się w stronę wejścia do namiotu. Gdy do niego dotarła, ukłoniła się raz jeszcze, po czym pchnęła połę namiotu, wychodząc na zewnątrz. Rozejrzała się po okolicy, szukając Marcela; w międzyczasie dostrzegła, że gruzowisko zdążyło się zmniejszyć, to dobrze. Później dostrzegła pomagającego jej wcześniej mężczyznę, uniosła jedną dłoń nieco w górę, uśmiechając się do niego, po czym opuściła głowę w niemym wyrazie podzięki.
— Tak jest, proszę pana — odpowiedziała zarządcy, siląc się na zachowanie ostatnich cząstek energii w swoim ciele. Gdy tylko ruszyła przed siebie, w umówione miejsce zbiórki, dopiero poczuła, jak cały ten dzień odbił się na jej energii. Stłumiła ziewnięcie w rękaw sukienki, ale mimo to przyspieszyła kroku, gdy tylko znalazła Marcela. Musieli wrócić po Aishę i Jima. — Przepraszam, że musiałeś tyle czekać... — szepnęła zawstydzona, oczekiwanie to oczekiwanie, nawet jeżeli w chlubnym celu. Było jej głupio, że go opóźniła. A kto wie, czy nie zrobiła tego samego z rodzeństwem Doe. — Możemy już iść, pewnie na nas czekają.
| Maria z/t
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Słowa Marii przyjął z leciwym skinieniem głowy, właściwie zupełnie już zobojętniale, bo w jego zamiarze nie było zdobywać z powrotem dziewczęcej przychylności; mogła wierzyć dokładnie w to, w co naiwnie chciała, jednocześnie mącąc w całości jarzmem osobistego wstydu, a jego nie miało to znacząco przejąć. Przywykł już do napadów jednorazowości, przywykł też do tego, że moralność podobnych ekscesów dalej zwyczajowo oceniało się w świetle gorzkiego zwątpienia; nie bez przyczyny więc mimika przybrała zaraz na twarz uśmiech zaciętej drwiny — tego leciwego, kpiącego uniesienia warg pomiędzy ściskaniem w ich zwężeniu papierosowego filtra, bo tamten w zdziwieniu rozliczał już biedną Marysię ze ichniejszej znajomości. Tamten też, od niechcenia, przedstawiał się z imienia, czyniąc to jednak w wyraźnej nonszalancji; zbył to zatem niemą akceptacją, już wkrótce pozbywając się z pamięci świadectw brzmienia głosów jej i jego. Powstał od stolika, zachęcony do pracy cierpką inicjatywą tutejszego kierownika; powrócił do starego szpadla i sterty gruzu, z dala od towarzyszy, z którymi go tu zesłano.
Bo ich dziecinna postawa, nadbudowująca w tej właśnie chwili klasowy, ideologiczny, a przede wszystkim trącany niesmakiem wiszącej w powietrzu prywaty, mur, napawała go dreszczem nieokiełznanej ironii; ironii całego tego przedsięwzięcia, ironii pozornego zjednoczenia społeczeństwa w myśl chlubnego odbudowania kraju po katastrofie, ironii równości, która w tym parszywym świecie nigdy nie miała wybrzmieć kolorem rzeczywistości. I dlatego on pracował w koszuli splecionej z bawełny, podczas gdy cała reszta pociła się w rękawach taniej syntetyki; i dlatego spoglądano nań z wyrazem nieprzychylnego przekąsu, bo włosy miał zanadto zadbane, skórę niespaloną od słońca, a zelówki trzymające się podeszw butów. Zaangażowano go do tego samego, co każdego zdrowego i względnie silnego knypka, ale z jakiegoś powodu nikt nie rwał się, by stanąć nieopodal i, jak równy z równym, zespołowo walczyć o nowy Londyn przy jednej i tej samej kupie zwaliska.
Aż do czasu, gdy stanowczy głos nadzorującego nie przysłał tuż obok nieznanego mężczyzny. Igor zdążył zaledwie otrzeć pot z czoła, niechętnie zerkając w jego stronę, by niemo zakomunikować trzy wymowne minuty przerwy; nie potrzebował z nim rozmawiać, więc omiótł go tylko wzrokiem, milcząco rozglądając się po okolicy. Gdzieś nieopodal wybrzmiewały krzyki i entuzjastyczne rozmowy, gdzieś bliżej nieprzyjemny stukot przerzucanych ruin.
A słońce z wolna chyliło się już ku zachodowi.
Czy to się kiedykolwiek skończy?
Bo ich dziecinna postawa, nadbudowująca w tej właśnie chwili klasowy, ideologiczny, a przede wszystkim trącany niesmakiem wiszącej w powietrzu prywaty, mur, napawała go dreszczem nieokiełznanej ironii; ironii całego tego przedsięwzięcia, ironii pozornego zjednoczenia społeczeństwa w myśl chlubnego odbudowania kraju po katastrofie, ironii równości, która w tym parszywym świecie nigdy nie miała wybrzmieć kolorem rzeczywistości. I dlatego on pracował w koszuli splecionej z bawełny, podczas gdy cała reszta pociła się w rękawach taniej syntetyki; i dlatego spoglądano nań z wyrazem nieprzychylnego przekąsu, bo włosy miał zanadto zadbane, skórę niespaloną od słońca, a zelówki trzymające się podeszw butów. Zaangażowano go do tego samego, co każdego zdrowego i względnie silnego knypka, ale z jakiegoś powodu nikt nie rwał się, by stanąć nieopodal i, jak równy z równym, zespołowo walczyć o nowy Londyn przy jednej i tej samej kupie zwaliska.
Aż do czasu, gdy stanowczy głos nadzorującego nie przysłał tuż obok nieznanego mężczyzny. Igor zdążył zaledwie otrzeć pot z czoła, niechętnie zerkając w jego stronę, by niemo zakomunikować trzy wymowne minuty przerwy; nie potrzebował z nim rozmawiać, więc omiótł go tylko wzrokiem, milcząco rozglądając się po okolicy. Gdzieś nieopodal wybrzmiewały krzyki i entuzjastyczne rozmowy, gdzieś bliżej nieprzyjemny stukot przerzucanych ruin.
A słońce z wolna chyliło się już ku zachodowi.
Czy to się kiedykolwiek skończy?
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 16 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
A jednak pracować trzeba było, czy to wiosna, czy jesień, czy gruz pod stopami. Co innego czasy były, mawiał, co innego ciało miało. Z każdą cegłą unoszoną, z każdym kamieniem odwalanym, przypominało się ciału, że to już nie ten człowiek, co budował pierwsze chałupy na osiedlu, gdy ręce jeszcze nie drżały, a w krzyżu nie szarpało jak dziś. Wtedy to człowiek i stołek sobie zrobił, i stół postawił, a teraz, cóż... wciąż pracuje, tylko czasem stawiając samego siebie do pionu, by się w środku nie zawalić. Odpoczynek, choćby te parę minut, już nie jest luksusem, a koniecznością – czas, by rękę na plecach położyć, palce poprzecierać z pyłu, dać kościom chwilę wytchnienia. Ot, rozciągnąć się, wypuścić powietrze, spojrzeć na to wszystko, co rozwalone, i pomyśleć, że przecież kiedyś i to ktoś odbuduje. Nie ja, może i wnuki, kto wie... – przebiega mu myśl, pół na żart, pół na serio. Żona mówiła, że niby stary, ale gdy rano się żegnała, uśmiech miała taki, jakby widziała go tym samym, co dawniej. Więc ruszał, choć nogi nie te, plecy się buntują, a siła nie ta sama – bo niby starość, a jednak człowiek z własnych cegieł wciąż się składa, póki kto ręki całkiem nie odłoży. Może jeszcze parę lat się uda, myśli, chwytając za łopatę. Pracy było aż nadto, a każdy rzucony kamień, każde rozrzucone drewno przypominało o tym, co było – i czego już nie ma. Gruz zasłaniał wszystko, a pośród niego wciąż znajdowano ludzi. Los nie wybierał – i kogo wyrwało z życia, to już przepadł, nieważne, skąd był, czy bogaty, czy biedny, czy się śmiał, czy płakał tego dnia.
Dzień mijał, raz przewrotnie, raz powoli, każdy pod czujnym okiem nadzorującego, co to wciąż rzucał ludzi po różnych stronach – jakby próbował poukładać porozbijane części w coś, co znowu miało działać. Jednak wielu było takich, co sił już nie mieli, i takich, co na twarzach wyraz zostawili pusty, jakby patrzyli na całe to rumowisko bez cienia zrozumienia. No bo kto by mógł to wszystko objąć rozumem?
- Jordan przejdź bardziej na lewo! - usłyszał donośny głos, upierdliwym określany. Na kolejne wołanie skinął głową i wstał, bo palec nadzorcy już wskazywał, gdzie znowu się posłać, gdzie cegły przestawić, gdzie deski podnieść, by z tej masy nicości i zgliszczy coś się wyłoniło. Dostrzegł przy tym młokosa – ledwie chłopaka, z twarzą czystą, dłonią bez odcisków, zbyt eleganckiego do tej pracy, co brudzi ręce i łamie kręgosłupy.
- Witam - ściągnął w powitaniu czapkę z głowy, jak niegdyś nauczyli go rodzice. Przetarł naprędce włosy naznaczone siwizną wyroku. Myślisz sobie – przebiegło mu przez głowę – że to ci młodzi mieli być tymi, co będą przyszłość dźwigać, co nam starość jakimś lepszym światłem rozjaśnią. A tymczasem i oni w gruz się muszą zaprzęgać, i jak my, twardo po kamieniach stąpać. Spojrzał na niego z jakimś dziwnym uczuciem, mieszanką litości i dumy, że chłopak jednak został – że mimo tej całej destrukcji i tego feralnego dnia jest tu, gotowy wziąć ciężar na swoje młode barki. - Odpocznij chłopcze dłużej, tutaj gdzie stoisz, łatwiej skryty przed spojrzeniem nadzorcy jesteś - uśmiechnął się, kolejny raz powielając to trzon łopaty i zabierając się do nużącej w czynie pracy. - Jeszcze nie raz, dwa ubrudzisz swe dłonie. - nie przejmuj się podupadającym wręcz starcem. Widział w prostocie możliwość dalszego życia, byle wojny i konflikty zażegnać.
Dzień mijał, raz przewrotnie, raz powoli, każdy pod czujnym okiem nadzorującego, co to wciąż rzucał ludzi po różnych stronach – jakby próbował poukładać porozbijane części w coś, co znowu miało działać. Jednak wielu było takich, co sił już nie mieli, i takich, co na twarzach wyraz zostawili pusty, jakby patrzyli na całe to rumowisko bez cienia zrozumienia. No bo kto by mógł to wszystko objąć rozumem?
- Jordan przejdź bardziej na lewo! - usłyszał donośny głos, upierdliwym określany. Na kolejne wołanie skinął głową i wstał, bo palec nadzorcy już wskazywał, gdzie znowu się posłać, gdzie cegły przestawić, gdzie deski podnieść, by z tej masy nicości i zgliszczy coś się wyłoniło. Dostrzegł przy tym młokosa – ledwie chłopaka, z twarzą czystą, dłonią bez odcisków, zbyt eleganckiego do tej pracy, co brudzi ręce i łamie kręgosłupy.
- Witam - ściągnął w powitaniu czapkę z głowy, jak niegdyś nauczyli go rodzice. Przetarł naprędce włosy naznaczone siwizną wyroku. Myślisz sobie – przebiegło mu przez głowę – że to ci młodzi mieli być tymi, co będą przyszłość dźwigać, co nam starość jakimś lepszym światłem rozjaśnią. A tymczasem i oni w gruz się muszą zaprzęgać, i jak my, twardo po kamieniach stąpać. Spojrzał na niego z jakimś dziwnym uczuciem, mieszanką litości i dumy, że chłopak jednak został – że mimo tej całej destrukcji i tego feralnego dnia jest tu, gotowy wziąć ciężar na swoje młode barki. - Odpocznij chłopcze dłużej, tutaj gdzie stoisz, łatwiej skryty przed spojrzeniem nadzorcy jesteś - uśmiechnął się, kolejny raz powielając to trzon łopaty i zabierając się do nużącej w czynie pracy. - Jeszcze nie raz, dwa ubrudzisz swe dłonie. - nie przejmuj się podupadającym wręcz starcem. Widział w prostocie możliwość dalszego życia, byle wojny i konflikty zażegnać.
I show not your face but your heart's desire
Pot spływał po karku, wraz ze światłem z wolna zachodzącego słońca; słyszalne zewsząd głosy domagały się to wody, to odpoczynku, to szybszego końca pracy, to łaski nadzorującego. Niekiedy tylko werbalnie wyrażały dezaprobatę, szachując nieznośną kurwą albo innym przejawem zmęczonego jestestwa. On sam zdecydował się raczej milczeć, przykładnie i posłusznie wykonując nieznośne rozkazy krępego kierownika; bo przecież był tu zaledwie parszywym imigrantem, z zadartym niepotrzebnie kołnierzem koszuli i pierwotnie wyglancowanym butem, na który nie winna opaść choćby odrobina duszącego kurzu. Wraz z nim do nosa, we włosy, do płuc i w świadomości zawitał jednak zapach nieprzyjemnej stęchlizny, doszczętnie tłumiąc już opary jego żywicznych perfum czy spalanego tytoniu; z okrytych przedtem marynarką ramion prędko zniknął czarny materiał, pozostawiwszy go w twarzowej bieli, najpierw napiętej i wyjściowej, z czasem jednak pomiętej i zgoła przesiąkniętej tragedią przerzucanych pozostałości. Były w nich echa krzyków niewinnych zmarłych, były w nich reminiscencje dziecięcych łez i matczynych histerii; katastrofa zebrała żniwa wzdłuż całego wyspiarskiego kraju, również w jego rodzimym hrabstwie siejąc spustoszenie wśród tych, których serca pozostawały przecież niesplamione żadnym moralnym grzechem. I choć strudzenie odzywało się w nim teraz najgłośniej, ilekroć tylko rękaw niechlujnie sięgał skroni zdradliwie oznajmującej o bezsilności, w jego postawie odnalazła się wreszcie jakaś niezrozumiała determinacja, może nawet blada wrażliwość wobec tych, którzy skonali pośród tutejszych ruin, już na zawsze zalegając w niepamięci wszechświata, już na zawsze będąc tylko rozpoznawalnymi dla pobliskiego zwaliska.
Skończmy to, dla nich.
Przystanął na moment bliżej lewej strony, zmrużonym okiem śledząc zachodzące od jakiegoś czasu słońce; potrzebował kilku głębszych oddechów, dotlenienia sfatygowanych mięśni, odpoczynku dla ciała nadwyrężonego wysiłkiem, gdy z boku usłyszał leciwe przywitanie i — co zaskakujące — słowa pokrzepiającego przyzwolenia. Pierwsze dziś do tej pory, traktujące go dość łaskawie, nienazbyt ostro, z dala od klasowych i społecznych podziałów, jakby w nienormalnym wrażeniu wspólnoty i zjednoczenia. Obejrzał się na mężczyznę i dojrzał kogoś znacznie od siebie starszego; dłonie miał zmęczone, popękane, skóra zaś pamiętała jeszcze retrospekcje letniego zenitu, dostojnie eksponując opaleniznę. Zmarszczki i zaczątki siwizny nieco sugerowały wiek podobny jego zmarłemu ojcu, ale mógł się w tych szacunkach znacząco pomylić; odetchnąwszy głębiej, westchnął niemo i wydusił z siebie rozbudzony ministerialnym przymusem pierwiastek człowieczeństwa:
— Pewnie ma pan rację... Ale dobrze byłoby to skończyć, zanim całkiem się ściemni. — To powiedziawszy, z powrotem zabrał się do pracy, w mechanicznym ruchu, przez następne pół godziny czy minut czterdzieści, razem z pozostałymi dokańczając zlecone zadanie. Ramię w ramię z dziadkiem, którego oczy naoglądały się chyba tylu okrucieństw, że mimowolnie stały się czarne i pozbawione iskry; ramię w ramię z mężczyzną, którego dłoń uścisnął na koniec, jakby w bezgłosym pożegnaniu dziękując za to, że przez krótką chwilę byli ponad podziałami, ponad konfliktami, wspólnie walcząc o kawałek lądu, który nie przynależał do żadnego z nich, choć dla obydwojga zdawał się poniekąd istotny.
zt
Skończmy to, dla nich.
Przystanął na moment bliżej lewej strony, zmrużonym okiem śledząc zachodzące od jakiegoś czasu słońce; potrzebował kilku głębszych oddechów, dotlenienia sfatygowanych mięśni, odpoczynku dla ciała nadwyrężonego wysiłkiem, gdy z boku usłyszał leciwe przywitanie i — co zaskakujące — słowa pokrzepiającego przyzwolenia. Pierwsze dziś do tej pory, traktujące go dość łaskawie, nienazbyt ostro, z dala od klasowych i społecznych podziałów, jakby w nienormalnym wrażeniu wspólnoty i zjednoczenia. Obejrzał się na mężczyznę i dojrzał kogoś znacznie od siebie starszego; dłonie miał zmęczone, popękane, skóra zaś pamiętała jeszcze retrospekcje letniego zenitu, dostojnie eksponując opaleniznę. Zmarszczki i zaczątki siwizny nieco sugerowały wiek podobny jego zmarłemu ojcu, ale mógł się w tych szacunkach znacząco pomylić; odetchnąwszy głębiej, westchnął niemo i wydusił z siebie rozbudzony ministerialnym przymusem pierwiastek człowieczeństwa:
— Pewnie ma pan rację... Ale dobrze byłoby to skończyć, zanim całkiem się ściemni. — To powiedziawszy, z powrotem zabrał się do pracy, w mechanicznym ruchu, przez następne pół godziny czy minut czterdzieści, razem z pozostałymi dokańczając zlecone zadanie. Ramię w ramię z dziadkiem, którego oczy naoglądały się chyba tylu okrucieństw, że mimowolnie stały się czarne i pozbawione iskry; ramię w ramię z mężczyzną, którego dłoń uścisnął na koniec, jakby w bezgłosym pożegnaniu dziękując za to, że przez krótką chwilę byli ponad podziałami, ponad konfliktami, wspólnie walcząc o kawałek lądu, który nie przynależał do żadnego z nich, choć dla obydwojga zdawał się poniekąd istotny.
zt
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 16 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Strona 24 z 24 • 1 ... 13 ... 22, 23, 24
Marina
Szybka odpowiedź