Fish & Chips
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Fish & Chips
Najlepsze ryby z frytkami w całym Londynie. Znajdująca się na brzegu magicznej części Dzielnicy Portowej, niedaleko doków niepozorna budka jest przyczyną kolejek, w których Londyńczycy wytrwale stoją po ten w prawdzie niezbyt zdrowy, ale też tani przysmak. Prowadzona przez charłaka jest obecnie miejscem odwiedzin tylko i wyłącznie czarodziejów, którzy liczyć mogą na krzesełka, a raczej metalowe taborety i stoliki na stałe przytwierdzone do ziemi. Niegdyś musieli delektować się rybą ukryci za budką, by tam w spokoju prowadzić dysputy o sprawach bieżących i nie musieć obawiać się łamaniem Kodeksu Tajności, teraz jednak - gdy stanowią już jedynych klientów - siadają gdzie popadnie.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:07, w całości zmieniany 1 raz
-Ale po co nam muzyka, wystarczy, że sobie wyobrazimy, że ta woda nam gra- Poli znów uderzyły do głowy pyłki wrozkowe, chociaż żadnych nie brała. Myśli sobie teraz, jak Bott wstaje, że bardzo mu ładnie jest z tą czapką, ale że brakuje mu szalika. I kiedy on ją objął, ona dłońmi zamyka mu poły płaszcza przy szyji i myśli, że ładnie mu będzie w kolorze czerwonym. Puszcza kurtkę i kiwa głową.
-Razem z Billim uczyliśmy się walca. Dawno temu, bo wtedy jeszcze chciał się mną zajmować, więc pewnie musiałam mieć jakieś sześć lat- rozpostarła ramiona na szerokość ogromną, dajc mu do zrozumienia, że może wpasować się w tę jej ramę i tym samym przyjąć pozycję prowadzącego w tańcu. Kiedy posłusznie złapał ją za dłoń i objął już tylko jedną ręką w pasie (dbała, żeby nie zsuwała mu się dłoń niżej. Billy nie miał tego zwyczaju, chociaż to z drugiej strony do wytłumaczenia, skoro był jej bratem), Pola jeszcze z przymrużonymi oczętami wyjaśniła - A w Beauxbautons uczą nas wszystkich tańców, nawet tych, których w Anglii nie przystoi tańczyć - ale nim pojęła, że mogła rozbudzić jego ciekawość, odpływa jej świadomość i Poli głowa również odpływa, odchylając się z lekka w tył. Zawsze można udawac, że to taka poza.
I ciagnie, chociaż wcale nie wymusza, ciągnie go w prawo i licza jej usta: - Raz, dwa, ttrzy, raz, dwa, trzy..- żeby utrzymać rytm i gdzieś przy piątej trójce znów patrzy na Bertiego. Ten stara się nie deptać jej stóp, może nawet idzie mu z tym całkiem dobrze.
Poli stopa obkręca się i depcze szkło z rozlanego szampana.
- I wyobrażasz sobie, że mogłabym teraz tańczyć na Sabacie zamiast nad Tamizą? Tutaj jest o stokroć lepiej- rozradowana ma te zaróżowione policzki (nie tylko od zimna) i ni to jej ciepło, ni to znów zimno. Patrzy pod stopy i okazuje sie, że stoją w rozwalonym szampanie. Śmieje się, bo to chyba zabawne. Zaraz ich tu zmrozi i do wiosny będą stali przy tej budzie i jeść będą mogli tylko rybę z frytkami.
- Bertie wydaje mi się, że nieopatrznie pozbawileś nas ostatniego szampana na ziemi
-Razem z Billim uczyliśmy się walca. Dawno temu, bo wtedy jeszcze chciał się mną zajmować, więc pewnie musiałam mieć jakieś sześć lat- rozpostarła ramiona na szerokość ogromną, dajc mu do zrozumienia, że może wpasować się w tę jej ramę i tym samym przyjąć pozycję prowadzącego w tańcu. Kiedy posłusznie złapał ją za dłoń i objął już tylko jedną ręką w pasie (dbała, żeby nie zsuwała mu się dłoń niżej. Billy nie miał tego zwyczaju, chociaż to z drugiej strony do wytłumaczenia, skoro był jej bratem), Pola jeszcze z przymrużonymi oczętami wyjaśniła - A w Beauxbautons uczą nas wszystkich tańców, nawet tych, których w Anglii nie przystoi tańczyć - ale nim pojęła, że mogła rozbudzić jego ciekawość, odpływa jej świadomość i Poli głowa również odpływa, odchylając się z lekka w tył. Zawsze można udawac, że to taka poza.
I ciagnie, chociaż wcale nie wymusza, ciągnie go w prawo i licza jej usta: - Raz, dwa, ttrzy, raz, dwa, trzy..- żeby utrzymać rytm i gdzieś przy piątej trójce znów patrzy na Bertiego. Ten stara się nie deptać jej stóp, może nawet idzie mu z tym całkiem dobrze.
Poli stopa obkręca się i depcze szkło z rozlanego szampana.
- I wyobrażasz sobie, że mogłabym teraz tańczyć na Sabacie zamiast nad Tamizą? Tutaj jest o stokroć lepiej- rozradowana ma te zaróżowione policzki (nie tylko od zimna) i ni to jej ciepło, ni to znów zimno. Patrzy pod stopy i okazuje sie, że stoją w rozwalonym szampanie. Śmieje się, bo to chyba zabawne. Zaraz ich tu zmrozi i do wiosny będą stali przy tej budzie i jeść będą mogli tylko rybę z frytkami.
- Bertie wydaje mi się, że nieopatrznie pozbawileś nas ostatniego szampana na ziemi
I get down to Beat poetry ◇ They say I'm too young to love you I don't know what I need They think I don't understand The freedom land of the seventies I think I'm too cool to know ya You say I'm like the ice I freeze I'm churning out novels like Beat poetry on Amphetamines endlesslove
- Chciałbym zobaczyć jeden z tych francuskich tańców i ocenić, czy faktycznie jest taki zdrożny. - stwierdził wesoło, zaraz przyjmując wskazaną mu ramę. No dobra, nie chodziło o samo ocenianie, a właśnie o śliczną Polly i jakieś nieznane mu ruchy, które miałyby uchodzić za niewłaściwe. Nie spodziewał się po niej czegokolwiek nieprzyjemnie wyuzdanego, ale też miał wrażenie, że niewiele trzeba, żeby na tutejszych "salonach" czegoś tańczyć nie wypadało.
- Musisz mi kiedyś pokazać. - zadecydował, starając się nie kaleczyć nadmiernie dość prostego tańca i dbać, aby partnerka wyszła cało z ich pięknej, cichej potańcówki.
- Nie sądzę, żebyś mogła trafić na lepszą imprezę gdziekolwiek. W końcu na tej jestem ja. - puścił jej oczko i korzystając z miłego nastroju, skradł jej kolejny, tym razem krótki pocałunek. Jedynie zaczepny.
- Na szczęście mamy jeszcze wódkę i resztkę coli. Po tym będziemy oboje mieli dość. - sam czuł się już wyraźnie pijany, jednak jak to on wcale nie miał ochoty przestać pić. Pewnie z rana bardzo będzie tego żałował. Kiedy obudzi go uderzenie gorąca związane z odwodnieniem. Inni ludzie miewali bóle głowy, on miał właśnie to. Nerwową pobudkę, dudnienie w uszach, natłok myśli, gorąc, aż jedynym wyjściem jakie widział był zimny prysznic i dużo picia. I nadzieja, że w końcu minie.
A i to lepsze, niż wymioty. Ale czy wypił aż tak wiele? Eh, nie myślmy teraz o nieprzyjemnych rzeczach, kiedy jest tak miło!
Przelał resztę wódki do butelki ze słodkim napojem i lekko zmieszał. Napił się swojego drinka i podał Polly.
- Może zacznę cię odprowadzać? Spacerkiem. - zaproponował póki myślał na tyle trzeźwo.
- Musisz mi kiedyś pokazać. - zadecydował, starając się nie kaleczyć nadmiernie dość prostego tańca i dbać, aby partnerka wyszła cało z ich pięknej, cichej potańcówki.
- Nie sądzę, żebyś mogła trafić na lepszą imprezę gdziekolwiek. W końcu na tej jestem ja. - puścił jej oczko i korzystając z miłego nastroju, skradł jej kolejny, tym razem krótki pocałunek. Jedynie zaczepny.
- Na szczęście mamy jeszcze wódkę i resztkę coli. Po tym będziemy oboje mieli dość. - sam czuł się już wyraźnie pijany, jednak jak to on wcale nie miał ochoty przestać pić. Pewnie z rana bardzo będzie tego żałował. Kiedy obudzi go uderzenie gorąca związane z odwodnieniem. Inni ludzie miewali bóle głowy, on miał właśnie to. Nerwową pobudkę, dudnienie w uszach, natłok myśli, gorąc, aż jedynym wyjściem jakie widział był zimny prysznic i dużo picia. I nadzieja, że w końcu minie.
A i to lepsze, niż wymioty. Ale czy wypił aż tak wiele? Eh, nie myślmy teraz o nieprzyjemnych rzeczach, kiedy jest tak miło!
Przelał resztę wódki do butelki ze słodkim napojem i lekko zmieszał. Napił się swojego drinka i podał Polly.
- Może zacznę cię odprowadzać? Spacerkiem. - zaproponował póki myślał na tyle trzeźwo.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
- Jakoś mnie nie dziwi, że byś chciał - śmieje się i spogląda na niego rozradowana, że się chłopaczek tak zainteresował francuskimi tańcami, chociaż tak generalnie to one wcale takie zdrożne nie były. Bo takich w szkole nie uczono, takich zdrożnych to się nauczyłam gdzie indziej, ale też we Francji. - Chyba jesteś takim chłopcem, co lubi bardzo doświadczać nowych rzeczy, prawda? - nie wiem dokąd chciałam, żeby zaprowadziło mnie to pytanie, ale jestem pijana więc je zadałam. Przymykam oczy, kiedy dostaję znów całusa, a później się zgadzam. No i piję trochę jego drineczka, który mi wymieszał niczym barman na tym densingu.
- Dobrze, chodźmy więc - jak postanowiliśmy tak zrobiliśmy. Ja z jego rączką w mojej rączce, a moze ja z rączką na jego ramieniu, tak czy siak, poszliśmy w stronę dzielnicy w której mieszkam, a jest ona bardzo niedaleko ulicy Baker Street, natomiast nie tak blisko portu.
A potem rozstaliśmy się pod moim mieszkaniem, a było już jasno i świtało. Coś powiedziałam, żeby został, ale pokręciłam później głową i nic nie powiedziałam. Ale on powiedział, że wraca, a ja nic znów nie powiedziałam, tylko odwróciłam się i poszłam spać. Pewnie gdybym nalegała, to zostałby na kanapie w moim mieszkanku, ale nie miałam siły, za bardzo też byłam pijana. No i po prostu chciało mi się spać.
|zt 2
- Dobrze, chodźmy więc - jak postanowiliśmy tak zrobiliśmy. Ja z jego rączką w mojej rączce, a moze ja z rączką na jego ramieniu, tak czy siak, poszliśmy w stronę dzielnicy w której mieszkam, a jest ona bardzo niedaleko ulicy Baker Street, natomiast nie tak blisko portu.
A potem rozstaliśmy się pod moim mieszkaniem, a było już jasno i świtało. Coś powiedziałam, żeby został, ale pokręciłam później głową i nic nie powiedziałam. Ale on powiedział, że wraca, a ja nic znów nie powiedziałam, tylko odwróciłam się i poszłam spać. Pewnie gdybym nalegała, to zostałby na kanapie w moim mieszkanku, ale nie miałam siły, za bardzo też byłam pijana. No i po prostu chciało mi się spać.
|zt 2
I get down to Beat poetry ◇ They say I'm too young to love you I don't know what I need They think I don't understand The freedom land of the seventies I think I'm too cool to know ya You say I'm like the ice I freeze I'm churning out novels like Beat poetry on Amphetamines endlesslove
| stąd
Niestety wyglądało na to, że im się nie udało, a tak niewiele brakło, by mogli ustabilizować magię! Niestety obszar znowu stał się niebezpieczny, zarówno ze strony fontanny, jak i tych z Oddziału Kontroli Magicznej. Także mogła usłyszeć zbliżające się głosy i kroki, a fontanna wyglądała, jakby lada chwila mogła eksplodować. Musieli jak najszybciej się ewakuować, zanim zaatakuje ich magia, a pracownicy ministerstwa zabiorą ich ranne, nieprzytomne ciała do Tower. Tym właśnie groziło zostanie schwytanym w pobliżu anomalii.
- Lepiej uciekajmy – mruknęła półgębkiem do brata, ale ten sam chwycił ją pod rękę, zanim ona doskoczyła do niego. Być może przez ból głowy miała nieco opóźnione reakcje, ale już po chwili wspólnie pomknęli w stronę jednej z uliczek, w przeciwnym kierunku niż zbliżający się ludzie.
Pobiegli ulicą dalej, zwalniając dopiero kawałek od niebezpiecznego miejsca, skąd teleportowali się w zupełnie inny zakamarek Londynu, sądząc po unoszącej się w powietrzu rzecznej woni, w dzielnicy portowej. Wyglądało na to, że zdążyli uciec, ale mimo to czuła ogromne wyrzuty sumienia z powodu porażki. Przecież powinno się udać. Chciała naprawić to miejsce, by choć jeden z niebezpiecznych obszarów znowu stał się bezpieczny. Niestety coś nie wyszło i musieli uciekać.
- Chyba też muszę się napić – dodała cicho, rozglądając się uważnie po otoczeniu i wypatrując potencjalnych zagrożeń, ale wątpiła, by ktokolwiek napotkany tutaj wiedział co przed chwilą robili w innej części miasta. Chciała zapomnieć o tej niefortunnej porażce, którą zakończyła się ich próba działania i zrobienia czegoś dobrego, skoro ministerstwo samo o to nie zadbało.
Przeszli jeszcze kawałek; okolica wydawała się znacznie bardziej pusta niż zwykle, a temperatura była tak niska, że ich oddechy zmieniały się w parę, i mimo płaszcza zaczęła odczuwać chłód. W normalnych okolicznościach Londyn nawet nocą tętnił życiem, teraz można było dostrzec tylko pojedyncze sylwetki. Mugole z pewnością wiedzieli, że w mieście znajdują się skupiska czegoś bardzo groźnego i nieznanego.
- Może zatrzymamy się tutaj? – zaproponowała, gdy zauważyła coś w rodzaju budki, w której można było kupić tanie mugolskie jedzenie. Kojarzyła to miejsce, wiedziała też, że na tyłach znajdowała się wydzielona część dla czarodziejów, skryta przed mugolami i anomaliami. Choć wątpiła, by mogli ich tu zastać teraz i o tej porze, nie była nawet pewna, czy buda jest czynna. Nie była do nich uprzedzona i nie miała nic przeciwko mugolskim miejscom (w końcu zawsze je lubiła), ale obawiała się, do czego mogłyby doprowadzić anomalie, które niekiedy powodowali wokół siebie. Zaledwie parę dni temu była w mugolskim klubie, i mogła wyczuć panującą tam atmosferę odmienną od normalności, nastrój wiszącego w powietrzu niepokoju.
- Sprawdźmy, czy w ogóle jest czynne. Ostatni raz byłam w tej okolicy zanim zaczęło się psuć – mruknęła półgębkiem, spoglądając na brata i niepostrzeżenie masując dłonią skroń. Anomalie przy rzuceniu zaklęcia wywołały u niej ból głowy, ale starała się go ignorować i nie dać po sobie poznać, że coś ją boli. Nie chciała martwić brata. – Wiele się zmieniło przez ostatni czas, prawda? – zapytała go; w końcu ledwie co opuścił Munga, przez pierwsze dwa tygodnie maja mógł słuchać o tym tylko z opowieści. Teraz widział na własne oczy zmiany, które zaszły w Londynie. Zaburzone magią obszary, wystraszonych mugoli, pustki w miejscach, które dawniej tętniły życiem. Do takiego świata powrócił, choć kiedy wybierał się na interwencję ostatniego dnia kwietnia, zostawiał za sobą zupełnie inną rzeczywistość.
Niestety wyglądało na to, że im się nie udało, a tak niewiele brakło, by mogli ustabilizować magię! Niestety obszar znowu stał się niebezpieczny, zarówno ze strony fontanny, jak i tych z Oddziału Kontroli Magicznej. Także mogła usłyszeć zbliżające się głosy i kroki, a fontanna wyglądała, jakby lada chwila mogła eksplodować. Musieli jak najszybciej się ewakuować, zanim zaatakuje ich magia, a pracownicy ministerstwa zabiorą ich ranne, nieprzytomne ciała do Tower. Tym właśnie groziło zostanie schwytanym w pobliżu anomalii.
- Lepiej uciekajmy – mruknęła półgębkiem do brata, ale ten sam chwycił ją pod rękę, zanim ona doskoczyła do niego. Być może przez ból głowy miała nieco opóźnione reakcje, ale już po chwili wspólnie pomknęli w stronę jednej z uliczek, w przeciwnym kierunku niż zbliżający się ludzie.
Pobiegli ulicą dalej, zwalniając dopiero kawałek od niebezpiecznego miejsca, skąd teleportowali się w zupełnie inny zakamarek Londynu, sądząc po unoszącej się w powietrzu rzecznej woni, w dzielnicy portowej. Wyglądało na to, że zdążyli uciec, ale mimo to czuła ogromne wyrzuty sumienia z powodu porażki. Przecież powinno się udać. Chciała naprawić to miejsce, by choć jeden z niebezpiecznych obszarów znowu stał się bezpieczny. Niestety coś nie wyszło i musieli uciekać.
- Chyba też muszę się napić – dodała cicho, rozglądając się uważnie po otoczeniu i wypatrując potencjalnych zagrożeń, ale wątpiła, by ktokolwiek napotkany tutaj wiedział co przed chwilą robili w innej części miasta. Chciała zapomnieć o tej niefortunnej porażce, którą zakończyła się ich próba działania i zrobienia czegoś dobrego, skoro ministerstwo samo o to nie zadbało.
Przeszli jeszcze kawałek; okolica wydawała się znacznie bardziej pusta niż zwykle, a temperatura była tak niska, że ich oddechy zmieniały się w parę, i mimo płaszcza zaczęła odczuwać chłód. W normalnych okolicznościach Londyn nawet nocą tętnił życiem, teraz można było dostrzec tylko pojedyncze sylwetki. Mugole z pewnością wiedzieli, że w mieście znajdują się skupiska czegoś bardzo groźnego i nieznanego.
- Może zatrzymamy się tutaj? – zaproponowała, gdy zauważyła coś w rodzaju budki, w której można było kupić tanie mugolskie jedzenie. Kojarzyła to miejsce, wiedziała też, że na tyłach znajdowała się wydzielona część dla czarodziejów, skryta przed mugolami i anomaliami. Choć wątpiła, by mogli ich tu zastać teraz i o tej porze, nie była nawet pewna, czy buda jest czynna. Nie była do nich uprzedzona i nie miała nic przeciwko mugolskim miejscom (w końcu zawsze je lubiła), ale obawiała się, do czego mogłyby doprowadzić anomalie, które niekiedy powodowali wokół siebie. Zaledwie parę dni temu była w mugolskim klubie, i mogła wyczuć panującą tam atmosferę odmienną od normalności, nastrój wiszącego w powietrzu niepokoju.
- Sprawdźmy, czy w ogóle jest czynne. Ostatni raz byłam w tej okolicy zanim zaczęło się psuć – mruknęła półgębkiem, spoglądając na brata i niepostrzeżenie masując dłonią skroń. Anomalie przy rzuceniu zaklęcia wywołały u niej ból głowy, ale starała się go ignorować i nie dać po sobie poznać, że coś ją boli. Nie chciała martwić brata. – Wiele się zmieniło przez ostatni czas, prawda? – zapytała go; w końcu ledwie co opuścił Munga, przez pierwsze dwa tygodnie maja mógł słuchać o tym tylko z opowieści. Teraz widział na własne oczy zmiany, które zaszły w Londynie. Zaburzone magią obszary, wystraszonych mugoli, pustki w miejscach, które dawniej tętniły życiem. Do takiego świata powrócił, choć kiedy wybierał się na interwencję ostatniego dnia kwietnia, zostawiał za sobą zupełnie inną rzeczywistość.
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
Nie trzeba było mu tego dwa razy powtarzać. Zresztą dopiero gdy złapał Sophię za ramię, usłyszał chrzęst pękającego lodu za ich plecami, co oznaczało przyszłe chlupnięcie zimnego strumienia prosto w nich. Musieli się stąd wynieść poza możliwe pole rażenia. Najwidoczniej nie byli dość... Dobrzy? Nie. To brzmiało beznadziejnie i nigdy nie przyznałby się do słabości. Po prostu magia dziś z nimi nie współpracowała, chociaż oboje jako pracownicy Ministerstwa Magii powinni jakoś ją poskromić. Gdy siostra wspominała o anomaliach, nie sądził, że będzie się tyczyło wszystkich zaklęć. A jednak różdżki, które trwały przy nich od tylu lat, zawodziły i poddawały się działaniom czegoś nieznanego. Czegoś, czego nie znali i jeszcze nie potrafili zinterpretować skąd pochodziło. Jak go to cholernie denerwowało... Przegapił przez tę Białą Wywernę tyle atrakcji. Gdyby nie to, że szukał Aspena i dał się przy tym usmażyć jak jakiś kurczak na grillu, byłby na czynnej służbie i być może jako pierwszy odnalazł jakieś ślady na miejscu zbrodni. I to niejednej jak się okazywało. Hogwart również został trafiony niesamowitą energią i to jeszcze przed przełomem dwóch miesięcy. Odbyła się tam jakaś walka... A przynajmniej coś podobnego obiło mu się o uszy. W końcu zwalona wieża leżała tam przed dziwnymi deportacjami wbrew woli. Ciekawiło go, dlaczego dotknęło to większości osób, ale jego samego nie. Czy był aż na tyle nieprzytomny, że magia zechciała go oszczędzić? Gdyby mógł, porządnie przysoliłby temu niematerialnemu bytowi. Chaos, który rozegrał się dokoła niego, choć był tego zjawiska nieprzytomny, oddziałowywał na wszystkich. Z tego co mówiła Sophia również i dotknęło to mugoli. Niczego nieświadomych, niewinnych, nigdy nie mających do czynienia z czymś takim jak czary. No, chyba że w bajkach na dobranoc czy w postaci złych czarownic na Halloween. Raiden za dobrze znał ich świat, żeby nie wiedzieć, że każda tajemnica, wszystko czego nie mogli wyjaśnić logicznie, stawiali jako swoich wrogów. Pokazała już to historia, a ona się nie myliła, bo ludzie mogli się rodzić i umierać, ale wciąż pozostali tacy sami. Beznamiętnie naiwni i godni pożałowania. Dlaczego jeszcze Bóg mugoli nie zesłał na nich zagłady za tę głupotę? Carter z chęcią by z Nim o tym pomówił...
Uciekli z miejsca zdarzenia dość gładko. W końcu dobrze się na tym znali i chociaż młodsza z rodzeństwa niewątpliwie znała się na ukrywaniu lepiej niż on. Jako auror miała do tego o wiele większe predyspozycje niż jej duży brat. Nie można było im jednak obojgu odebrać spostrzegawczości, dzięki której dostrzegli nadchodzące kłopoty i ulotnili się z placu sprawniej niż normalni obywatele. Wspólnie też spojrzeli na siebie wymownie i przenieśli się do innej części miasta. Również uderzyła go charakterystyczna woń wody i zbutwiałego drewna tak charakterystycznego dla portu. Słysząc słowa siostry i widząc jej minę, nie mógł stać bezczynnie.
- Nie przejmuj się - mruknął, przysuwając się i całując ją w czubek głowy. Wiedział, że była niepocieszona. On również, ale nie było czego się dąsać czy wylewać żalów. Stało się i nie mogli tego zmienić. Przejechał jeszcze dłonią po jej płomiennych włosach nim ruszył dalej w poszukiwaniach miejsca, gdzie mogliby się zatrzymać. Też mógł odczuć te pustki, które najwyraźniej przestraszyły nawet tych najbardziej odważnych mieszkańców miasta, by pouciekali do domów zamiast wędrować samotnie przez niepewne ulice. Gdy Sophia zaproponowała pewną budę w oddali, uniósł brwi z pewną dozą zaskoczenia. - Do podobnej nie zabierali nas rodzice? - spytał, przenosząc spojrzenie na siostrę. Był tu tak dawno, że nie mógł być wszystkiego pewien. Być może ta buda i miejsce było jedynie podobne do tamtego, w którym bywali. Chyba dlatego nie zauważył też ruchu dłoni rudowłosej, gdy przykładała dłoń do skroni. Nie oznaczało to jednak, że później miał to zignorować. Podeszli do tego miejsca i wbrew wątpliwościom Sophii, buda była otwarta. Raczej klientela nie była spora, bo gdzieś w rogu spał jakiś brodacz, kawałek dalej dwóch portowych chłystków zajadało rybę. - Nie jest to jedyna zmiana, która nadeszła. Będą kolejne - mruknął być może trochę niezrozumiale, ale zaraz też znaleźli się przy ladzie, za którą krzątał się najpewniej właściciel tego... przybytku. - Poposimy dwa razy to, co masz najlepsze i... Masz może piwo? - rzucił Raiden do mężczyzny, po czym zaraz jednak podniósł rękę. - Albo lepiej coś mocniejszego.
Uciekli z miejsca zdarzenia dość gładko. W końcu dobrze się na tym znali i chociaż młodsza z rodzeństwa niewątpliwie znała się na ukrywaniu lepiej niż on. Jako auror miała do tego o wiele większe predyspozycje niż jej duży brat. Nie można było im jednak obojgu odebrać spostrzegawczości, dzięki której dostrzegli nadchodzące kłopoty i ulotnili się z placu sprawniej niż normalni obywatele. Wspólnie też spojrzeli na siebie wymownie i przenieśli się do innej części miasta. Również uderzyła go charakterystyczna woń wody i zbutwiałego drewna tak charakterystycznego dla portu. Słysząc słowa siostry i widząc jej minę, nie mógł stać bezczynnie.
- Nie przejmuj się - mruknął, przysuwając się i całując ją w czubek głowy. Wiedział, że była niepocieszona. On również, ale nie było czego się dąsać czy wylewać żalów. Stało się i nie mogli tego zmienić. Przejechał jeszcze dłonią po jej płomiennych włosach nim ruszył dalej w poszukiwaniach miejsca, gdzie mogliby się zatrzymać. Też mógł odczuć te pustki, które najwyraźniej przestraszyły nawet tych najbardziej odważnych mieszkańców miasta, by pouciekali do domów zamiast wędrować samotnie przez niepewne ulice. Gdy Sophia zaproponowała pewną budę w oddali, uniósł brwi z pewną dozą zaskoczenia. - Do podobnej nie zabierali nas rodzice? - spytał, przenosząc spojrzenie na siostrę. Był tu tak dawno, że nie mógł być wszystkiego pewien. Być może ta buda i miejsce było jedynie podobne do tamtego, w którym bywali. Chyba dlatego nie zauważył też ruchu dłoni rudowłosej, gdy przykładała dłoń do skroni. Nie oznaczało to jednak, że później miał to zignorować. Podeszli do tego miejsca i wbrew wątpliwościom Sophii, buda była otwarta. Raczej klientela nie była spora, bo gdzieś w rogu spał jakiś brodacz, kawałek dalej dwóch portowych chłystków zajadało rybę. - Nie jest to jedyna zmiana, która nadeszła. Będą kolejne - mruknął być może trochę niezrozumiale, ale zaraz też znaleźli się przy ladzie, za którą krzątał się najpewniej właściciel tego... przybytku. - Poposimy dwa razy to, co masz najlepsze i... Masz może piwo? - rzucił Raiden do mężczyzny, po czym zaraz jednak podniósł rękę. - Albo lepiej coś mocniejszego.
Hello darkness, my old friend
Come to talk with you again
Come to talk with you again
Niestety to nie było takie proste, żeby skutecznie poskromić magię, której żadne z nich nie znało. Poruszali się trochę po omacku, próbując naprawić to, czym powinno zająć się ministerstwo. Być może ministerstwo też nie wiedziało, co robić, ale mimo wszystko Sophia uważała, że powinni działać. Brak działania czynił ich niejako współodpowiedzialnymi nieszczęść, które dotykały ludzi z winy anomalii, których nie ujarzmiono w odpowiedni sposób. Kto wie, może nawet mieli coś wspólnego z wybuchem anomalii? Wciąż nie miała pojęcia, kto mógł je wyzwolić i w jaki sposób do tego doszło, ale jej myśli często krążyły wokół jakichś odrażających eksperymentów, które wymknęły się spod kontroli i wywołały niespotykany dotąd chaos.
Raiden zderzył się z tym wszystkim później niż Sophia. Na jego szczęście; mógłby nie przeżyć wyrwania z łóżka tamtej pierwszomajowej nocy, krótko po tym jak uleczono jego ciężkie poparzenia. W Mungu magia została prawdopodobnie ustabilizowana szybciej, dzięki czemu uzdrowiciele w ogóle mogli pracować, a pacjenci dochodzić do siebie. Ale w większości miejsc nawet różdżki potrafiły zwracać się przeciwko właścicielom. Musieli uważać na każde zaklęcie i jego potencjalne skutki, ale to i tak było nic w porównaniu z tym, co przeżywali teraz mugole. I też zdawała sobie sprawę, że to może nie skończyć się dobrze. Mugole bali się tego, co nieznane, dużo wygodniej było im wierzyć w to, że magia istnieje tylko w bajkach. Z kolei strach rodził wrogość, a teraz dość często byli wystawiani na działanie niezrozumiałych, groźnych zjawisk. Nie ulegało wątpliwości, że dla dobra ich wszystkich należało dążyć do przywrócenia poprzedniego stanu rzeczy i wymazania mugolom złych wspomnień o anomaliach i czarach gdy tylko te zostaną opanowane.
Sophia wiedziała, że musieli uciekać. Na szczęście oboje byli dobrze wyszkoleni do swoich zawodów, więc zdołali umknąć zanim magia wybuchła i pojawiły się ministerialne służby. Gdy do tego doszło, byli już daleko, stawiając kroki w dzielnicy portowej.
- Naprawdę chciałam coś zrobić. Wiesz, jak bardzo ciąży mi ta bezczynność i świadomość, że źle się dzieje i cierpią na tym niewinni. Chciałabym... jakoś pomóc. Zrobić cokolwiek – powiedziała, wiedząc, że brat zrozumie. Bo przecież czuł to samo, nie mogąc nawet oddać się pracy i mogąc tylko pomstować w duchu na opieszałość instytucji, która miała opiekować się społeczeństwem. – Może po prostu źle się za to zabraliśmy? Może powinniśmy zrobić to inaczej? – zastanawiała się głośno, ale nie była pewna, co dokładnie zrobili źle.
Spojrzała na blaszaną budę, która latem zapewne była chętnie odwiedzana przez bywalców tego miejsca, zarówno magicznych jak i mugolskich amatorów ryby z frytkami. Rzeczywiście ojciec czasem zabierał ich do takiej, próbując ich zapoznać ze specjałami mugoli i ich obyczajami. Może to nawet była ta sama; Sophia przypuszczała, że podobnych miejsc jest więcej, ryba z frytkami z tego co było jej wiadomo cieszyła się popularnością u niemagicznych mieszkańców Londynu.
- Tak, do podobnej lub może nawet do tej. Ale trochę się tu pozmieniało od tamtego czasu – powiedziała. Nie bywała w dzielnicy portowej zbyt często, i głównie w celach zawodowych. Poza tym noc też zacierała pewne szczegóły, i niektóre miejsca w ciemności wyglądały zupełnie inaczej niż za dnia. – Tata lubił takie miejsca. Żałuję... że już nigdy nie będziemy mogli nigdzie z nim pójść – szepnęła, wiedząc, że już nigdy więcej nie usłyszy ciekawych opowieści ojca, którego świat niemagiczny naprawdę fascynował. William Carter odszedł na zawsze i nigdy się nie dowie, co spadło na świat pół roku po jego śmierci. Gdyby żył, pewnie też próbowałby działać. Na pewno nie siedziałby z założonymi rękami, czekając na cud.
Ruszyli jednak w jej stronę; ku jej zdumieniu mimo pory i okoliczności zobaczyła paru klientów, ale mogłaby ich policzyć na palcach jednej ręki.
- Tego się obawiam. Że to nie koniec – rzuciła półszeptem. – Kto wie, co jeszcze przyniesie przyszłość, zanim to się skończy? A nie wiadomo, kiedy to się skończy... – Naprawdę wolałaby się tu znaleźć w normalnych okolicznościach. Bez stresu i napięcia, mogąc z ciekawością obserwować roześmianych, beztroskich mugoli, niedoświadczających unoszącej się w powietrzu mrocznej mocy. Zamiast tego obserwowała zmęczonych, niespokojnych ludzi i trzęsła się z zimna od zdecydowanie niemajowej temperatury.
Westchnęła, patrząc jak Raiden zamawia dla nich trunki. Och, przez to wszystko w maju piła więcej niż przez ostatnie parę miesięcy razem wzięte. Jak nie nakłaniał jej do tego kumpel, to brat, ale Sophia tak samo jak i on musiała oddalić od siebie gorycz porażki. Jutro i tak miała mieć wolne, miała inne plany, do których na szczęście nie potrzebowała bardzo trzeźwej głowy.
- Wiem, że to niezbyt rozsądne, ale cóż... Każdy ma prawo do małych chwil słabości – podsumowała, kiedy dostali swoje trunki i oddalili się z nimi od lady. Ale chęć ulżenia sobie nie znaczyła, że miała tracić czujność. Aurorem było się zawsze, a musieli nawet tu uważać na możliwe skutki anomalii, choćby w postaci pogody, która była kapryśna i zmienna. Nawet, gdy usiadła gdzieś obok brata, powiodła spojrzeniem dookoła, i dopiero zamoczyła usta w bursztynowym płynie, tylko nieznacznie się przy tym krzywiąc. Obrzuciła spojrzeniem brata, zastanawiając się, co on o tym wszystkim myślał.
Raiden zderzył się z tym wszystkim później niż Sophia. Na jego szczęście; mógłby nie przeżyć wyrwania z łóżka tamtej pierwszomajowej nocy, krótko po tym jak uleczono jego ciężkie poparzenia. W Mungu magia została prawdopodobnie ustabilizowana szybciej, dzięki czemu uzdrowiciele w ogóle mogli pracować, a pacjenci dochodzić do siebie. Ale w większości miejsc nawet różdżki potrafiły zwracać się przeciwko właścicielom. Musieli uważać na każde zaklęcie i jego potencjalne skutki, ale to i tak było nic w porównaniu z tym, co przeżywali teraz mugole. I też zdawała sobie sprawę, że to może nie skończyć się dobrze. Mugole bali się tego, co nieznane, dużo wygodniej było im wierzyć w to, że magia istnieje tylko w bajkach. Z kolei strach rodził wrogość, a teraz dość często byli wystawiani na działanie niezrozumiałych, groźnych zjawisk. Nie ulegało wątpliwości, że dla dobra ich wszystkich należało dążyć do przywrócenia poprzedniego stanu rzeczy i wymazania mugolom złych wspomnień o anomaliach i czarach gdy tylko te zostaną opanowane.
Sophia wiedziała, że musieli uciekać. Na szczęście oboje byli dobrze wyszkoleni do swoich zawodów, więc zdołali umknąć zanim magia wybuchła i pojawiły się ministerialne służby. Gdy do tego doszło, byli już daleko, stawiając kroki w dzielnicy portowej.
- Naprawdę chciałam coś zrobić. Wiesz, jak bardzo ciąży mi ta bezczynność i świadomość, że źle się dzieje i cierpią na tym niewinni. Chciałabym... jakoś pomóc. Zrobić cokolwiek – powiedziała, wiedząc, że brat zrozumie. Bo przecież czuł to samo, nie mogąc nawet oddać się pracy i mogąc tylko pomstować w duchu na opieszałość instytucji, która miała opiekować się społeczeństwem. – Może po prostu źle się za to zabraliśmy? Może powinniśmy zrobić to inaczej? – zastanawiała się głośno, ale nie była pewna, co dokładnie zrobili źle.
Spojrzała na blaszaną budę, która latem zapewne była chętnie odwiedzana przez bywalców tego miejsca, zarówno magicznych jak i mugolskich amatorów ryby z frytkami. Rzeczywiście ojciec czasem zabierał ich do takiej, próbując ich zapoznać ze specjałami mugoli i ich obyczajami. Może to nawet była ta sama; Sophia przypuszczała, że podobnych miejsc jest więcej, ryba z frytkami z tego co było jej wiadomo cieszyła się popularnością u niemagicznych mieszkańców Londynu.
- Tak, do podobnej lub może nawet do tej. Ale trochę się tu pozmieniało od tamtego czasu – powiedziała. Nie bywała w dzielnicy portowej zbyt często, i głównie w celach zawodowych. Poza tym noc też zacierała pewne szczegóły, i niektóre miejsca w ciemności wyglądały zupełnie inaczej niż za dnia. – Tata lubił takie miejsca. Żałuję... że już nigdy nie będziemy mogli nigdzie z nim pójść – szepnęła, wiedząc, że już nigdy więcej nie usłyszy ciekawych opowieści ojca, którego świat niemagiczny naprawdę fascynował. William Carter odszedł na zawsze i nigdy się nie dowie, co spadło na świat pół roku po jego śmierci. Gdyby żył, pewnie też próbowałby działać. Na pewno nie siedziałby z założonymi rękami, czekając na cud.
Ruszyli jednak w jej stronę; ku jej zdumieniu mimo pory i okoliczności zobaczyła paru klientów, ale mogłaby ich policzyć na palcach jednej ręki.
- Tego się obawiam. Że to nie koniec – rzuciła półszeptem. – Kto wie, co jeszcze przyniesie przyszłość, zanim to się skończy? A nie wiadomo, kiedy to się skończy... – Naprawdę wolałaby się tu znaleźć w normalnych okolicznościach. Bez stresu i napięcia, mogąc z ciekawością obserwować roześmianych, beztroskich mugoli, niedoświadczających unoszącej się w powietrzu mrocznej mocy. Zamiast tego obserwowała zmęczonych, niespokojnych ludzi i trzęsła się z zimna od zdecydowanie niemajowej temperatury.
Westchnęła, patrząc jak Raiden zamawia dla nich trunki. Och, przez to wszystko w maju piła więcej niż przez ostatnie parę miesięcy razem wzięte. Jak nie nakłaniał jej do tego kumpel, to brat, ale Sophia tak samo jak i on musiała oddalić od siebie gorycz porażki. Jutro i tak miała mieć wolne, miała inne plany, do których na szczęście nie potrzebowała bardzo trzeźwej głowy.
- Wiem, że to niezbyt rozsądne, ale cóż... Każdy ma prawo do małych chwil słabości – podsumowała, kiedy dostali swoje trunki i oddalili się z nimi od lady. Ale chęć ulżenia sobie nie znaczyła, że miała tracić czujność. Aurorem było się zawsze, a musieli nawet tu uważać na możliwe skutki anomalii, choćby w postaci pogody, która była kapryśna i zmienna. Nawet, gdy usiadła gdzieś obok brata, powiodła spojrzeniem dookoła, i dopiero zamoczyła usta w bursztynowym płynie, tylko nieznacznie się przy tym krzywiąc. Obrzuciła spojrzeniem brata, zastanawiając się, co on o tym wszystkim myślał.
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
Być może zabrali się za to za wcześnie, ale kto miał być przygotowany na to co nieznane i niespodziewane? Raiden nie zamierzał już dłużej czekać. Nie chciał zardzewieć, chociaż minęły niecałe dwa tygodnie - dla niego dłużyło się to jak lata. Akurat w przeciwieństwie do swojej siostry nie miał wątpliwości, że Ministerstwo potrafiło poradzić sobie z tą dziką magią. W końcu posiadało środki, miało w swoich zastępstwach ludzi, którzy posiadali ponadprzeciętne zdolności. O mózgownicach nie wspominając. Na pewno mieli plan działania lub mieliby go, gdyby chcieli coś z tym zrobić. Podchodził dość radykalnie do spraw bezpieczeństwa i ufania urzędnikom. Nie tylko nauczył się tego w Chicago, ale jego charakter nie przyjmował niedopowiedzeń. Był o wiele surowszy pod tym względem od Sophii, jednak jak on budził w niej te agresywniejsze czasem cechy, tak i ona miała łagodność ich matki, która je równoważyła. Byli jak dwie dopełniające się połówki. Za granicą byli bardzo zgrani, ale wtedy nie musieli martwić się o swoje życie i innych. Teraz było inaczej. Ich kraj, ich najbliżsi byli w niebezpieczeństwie, o którym nikt nic nie wiedział, a jedyne ślady zostały pogrzebane już dawno w gruzach podrzędnej speluny na Nokturnie.
On nie martwił się o siebie zbytecznie, dlatego bardzo żałował, że nie mógł uczestniczyć w tych wydarzeniach. Zamiast tego leżał w Mungu przykuty do łóżka i to dosłownie, bo gdy tylko nabrał sił, chciał zaraz wychodzić. Pojono go więc specjalnymi miksturami, zaklęciami uspakajano, żeby nie pogłębił leczonych ran. Sophia pewnie dostawała szału, jeśli chociażby pomyślała, że coś go bolało, a co dopiero gdy przed czasem chciał uciec spod uzdrowicielskich różdżek. W końcu udało mu się wyrwać, jednak było to wiele dni za późno, podejrzanych wypuszczono przed nim ze Świętego Munga, a całą sprawę zamieciono pod dywan. Tłumaczenie się anomaliami było jedynie kolejnym mydleniem oczu. A on dla takiego urzędu właśnie pracował. On, jego siostra, do niedawna matka jego dziecka, spora część jego rodziny... Nic dziwnego, że chcieli pomóc w jedyny legalny sposób. Bądź co bądź teraz trochę to prawo naginali, jednak dla większego dobra. Jeśli prawo zakazywało moralnych decyzji czy wciąż było prawem?
- Mówisz to facetowi, który przeleżał bezczynnie w szpitalu pół miesiąca, bo dał się usmażyć jakiemuś psychopacie. Mam dług u tego społeczeństwa, więc koniec użalania się nad sobą tylko bierzmy dupy w troki i coś róbmy. Co ty na to? - mruknął, chcąc jakoś przywołać do porządku rozklejającą się siostrę. Nie chciał, żeby się obwiniała. Rozumiał doskonale co nią kierowało. W końcu dzielili więzy krwi, a piętno Carterów nie dało się tak łatwo zmyć. Ich chore poczucie prawilności nigdy nie pozwoliło im odpoczywać, bo póki wciąż panoszyło się zło, oni byli w pełnej gotowości, by coś z tym zrobić. Nic dziwnego więc że chodzili jak na szpilkach, a Raiden z chęcią, by komuś przywalił z tej frustracji. Brakowało mu pracy, brakowało mu spraw. A w szczególności, czego nie chciał przyznawać nawet przed samym sobą, brakowało mu rodziców, którzy wiedzieliby co robić w takiej sytuacji. Dlatego też udał, że nie słyszał słów Sophii, chociaż dziewczyna mogła to wyczuć. Przemilczenie tych spraw, które ich dotykały były w tym momencie najlepszym wyjściem, chociażby dlatego że musieli skupić się na tym co się działo i miało się wydarzyć, a nie na tym co już było.
A nie wiadomo, kiedy to się skończy...
- Pytanie czy kiedykolwiek - odparł, rzucając siostrze wymowne spojrzenie. Raiden chyba nie wiedział już czym były normalne okoliczności. Takie, które sprawiały, że zasypiało się bez myślenia o stercie list o zaginionych, zamordowanych, poszukiwanych. Co by robił, gdyby tego zabrakło? Być może podświadomie nawet nie pragnął spokoju. Być może chciał walki, która miała trwać do jego śmierci. Nie wyobrażał sobie, żeby najzwyczajniej w świecie budził się, porządkował ogród, chodził do pracy, gdzie wymieniałby grzeczności z innymi. Normalne, proste życie... Aż się wstrząsnął na samą myśl. Na szczęście dostali swoje zamówienia - wielkie frytki i butelka mugolskiego whisky miały im towarzyszyć tego wieczoru. Lub nocy. Nie miał pojęcia która była zresztą godzina. Nie obchodziło go to. - Nie, nie. Chodź tam - rzucił z rękoma pełnymi jedzenia, wskazując molo z czymś na wzór drewnianych małych trybun. Chciał pogapić się na wodę, a zresztą towarzystwo tamtych degeneratów nie było odpowiednim na rozmowy z siostrą. Zaprowadził ją na ów ławeczki, pozwalając, by usiadła stopień niżej, gdy sam usadowił się wyżej. - Zdrowie - mruknął, gdy nalał im odpowiednią ilość i wypili równocześnie alkohol. Co prawda Sophia mniejszą porcję, ale była to ich tak po prawdzie pierwsza wspólnie wypita porcja trunku. - Coś czuję, że przyzwyczaję się do tych słabości - mruknął, pozwalając, by przyjemne gorąco rozlało się po jego gardle. Przez jakąś chwilę milczał, napawając się pozornym spokojem panującym w Londynie. Jak to wszystko błogo wyglądało... - Wiesz... Cieszę się, że poszłaś ze mną - mruknął w pewnym momencie, trącając siostrę kolanem i uśmiechając się porozumiewawczo. - Całe to gówno dokoła sprawia, że ludzie poznają swoje słabości. Jednej z nich już nic nie dosięgnie, a drugą wolę mieć na oku - dodał, mrugając porozumiewawczo do rudej.
On nie martwił się o siebie zbytecznie, dlatego bardzo żałował, że nie mógł uczestniczyć w tych wydarzeniach. Zamiast tego leżał w Mungu przykuty do łóżka i to dosłownie, bo gdy tylko nabrał sił, chciał zaraz wychodzić. Pojono go więc specjalnymi miksturami, zaklęciami uspakajano, żeby nie pogłębił leczonych ran. Sophia pewnie dostawała szału, jeśli chociażby pomyślała, że coś go bolało, a co dopiero gdy przed czasem chciał uciec spod uzdrowicielskich różdżek. W końcu udało mu się wyrwać, jednak było to wiele dni za późno, podejrzanych wypuszczono przed nim ze Świętego Munga, a całą sprawę zamieciono pod dywan. Tłumaczenie się anomaliami było jedynie kolejnym mydleniem oczu. A on dla takiego urzędu właśnie pracował. On, jego siostra, do niedawna matka jego dziecka, spora część jego rodziny... Nic dziwnego, że chcieli pomóc w jedyny legalny sposób. Bądź co bądź teraz trochę to prawo naginali, jednak dla większego dobra. Jeśli prawo zakazywało moralnych decyzji czy wciąż było prawem?
- Mówisz to facetowi, który przeleżał bezczynnie w szpitalu pół miesiąca, bo dał się usmażyć jakiemuś psychopacie. Mam dług u tego społeczeństwa, więc koniec użalania się nad sobą tylko bierzmy dupy w troki i coś róbmy. Co ty na to? - mruknął, chcąc jakoś przywołać do porządku rozklejającą się siostrę. Nie chciał, żeby się obwiniała. Rozumiał doskonale co nią kierowało. W końcu dzielili więzy krwi, a piętno Carterów nie dało się tak łatwo zmyć. Ich chore poczucie prawilności nigdy nie pozwoliło im odpoczywać, bo póki wciąż panoszyło się zło, oni byli w pełnej gotowości, by coś z tym zrobić. Nic dziwnego więc że chodzili jak na szpilkach, a Raiden z chęcią, by komuś przywalił z tej frustracji. Brakowało mu pracy, brakowało mu spraw. A w szczególności, czego nie chciał przyznawać nawet przed samym sobą, brakowało mu rodziców, którzy wiedzieliby co robić w takiej sytuacji. Dlatego też udał, że nie słyszał słów Sophii, chociaż dziewczyna mogła to wyczuć. Przemilczenie tych spraw, które ich dotykały były w tym momencie najlepszym wyjściem, chociażby dlatego że musieli skupić się na tym co się działo i miało się wydarzyć, a nie na tym co już było.
A nie wiadomo, kiedy to się skończy...
- Pytanie czy kiedykolwiek - odparł, rzucając siostrze wymowne spojrzenie. Raiden chyba nie wiedział już czym były normalne okoliczności. Takie, które sprawiały, że zasypiało się bez myślenia o stercie list o zaginionych, zamordowanych, poszukiwanych. Co by robił, gdyby tego zabrakło? Być może podświadomie nawet nie pragnął spokoju. Być może chciał walki, która miała trwać do jego śmierci. Nie wyobrażał sobie, żeby najzwyczajniej w świecie budził się, porządkował ogród, chodził do pracy, gdzie wymieniałby grzeczności z innymi. Normalne, proste życie... Aż się wstrząsnął na samą myśl. Na szczęście dostali swoje zamówienia - wielkie frytki i butelka mugolskiego whisky miały im towarzyszyć tego wieczoru. Lub nocy. Nie miał pojęcia która była zresztą godzina. Nie obchodziło go to. - Nie, nie. Chodź tam - rzucił z rękoma pełnymi jedzenia, wskazując molo z czymś na wzór drewnianych małych trybun. Chciał pogapić się na wodę, a zresztą towarzystwo tamtych degeneratów nie było odpowiednim na rozmowy z siostrą. Zaprowadził ją na ów ławeczki, pozwalając, by usiadła stopień niżej, gdy sam usadowił się wyżej. - Zdrowie - mruknął, gdy nalał im odpowiednią ilość i wypili równocześnie alkohol. Co prawda Sophia mniejszą porcję, ale była to ich tak po prawdzie pierwsza wspólnie wypita porcja trunku. - Coś czuję, że przyzwyczaję się do tych słabości - mruknął, pozwalając, by przyjemne gorąco rozlało się po jego gardle. Przez jakąś chwilę milczał, napawając się pozornym spokojem panującym w Londynie. Jak to wszystko błogo wyglądało... - Wiesz... Cieszę się, że poszłaś ze mną - mruknął w pewnym momencie, trącając siostrę kolanem i uśmiechając się porozumiewawczo. - Całe to gówno dokoła sprawia, że ludzie poznają swoje słabości. Jednej z nich już nic nie dosięgnie, a drugą wolę mieć na oku - dodał, mrugając porozumiewawczo do rudej.
Hello darkness, my old friend
Come to talk with you again
Come to talk with you again
Może powinni przygotować się lepiej. Może powinna wcześniej skontaktować się z kimś z Zakonu i wypytać dokładniej o to, jak powinno się naprawiać magię; może ktoś z jego członków miał już okazję to robić w jakimś innym miejscu. Ale Sophia wciąż nie znała większości tych ludzi, a potrzeba zrobienia czegoś w końcu przeważyła nad rozsądkiem. Co jednak mogło się źle skończyć, gdyby nie to, że w porę uciekli, godząc się z niepowodzeniem. Nie znaczyło to jednak, że przeszła nad tym do porządku dziennego i przestała rozważać nad tym, co mogła zrobić, a czego nie zrobiła.
- Zgadzam się – powiedziała cicho, unosząc nieznacznie podbródek. Niestety łatwo było powiedzieć, a trudniej zrobić, biorąc pod uwagę tak dużą liczbę niewiadomych w tej sprawie. – Nie możemy tam na razie wrócić, ale może istnieją inne miejsca dotknięte taką magią. Muszę spróbować się czegoś o nich dowiedzieć – rzekła. Może uda jej się dyskretnie zorientować odnośnie lokalizacji innych takich punktów z zaburzoną równowagą magiczną.
Byli Carterami, w ich naturze nie leżała obojętność i bierność. Byli uczestnikami wydarzeń, nie tylko obserwatorami. Ich przodkowie walczyli o swoją ojczyznę, kiedy wymagały tego okoliczności, oni też musieli być gotowi chronić swojego świata. Nic dziwnego, że tak wielu Carterów mimo pewnego dystansu do niektórych decyzji ministerstwa zajmowało posady związane z przestrzeganiem prawa. Nie byli naiwniakami płynącymi bezrefleksyjnie z prądem, widzieli że coś jest nie tak, ale Sophia podejrzewała, że to Raiden był tym bardziej zapalczywym. Jedno z nich musiało jednak to równoważyć, tak jak dawniej zawsze matka była tą, która łagodziła swojego męża i dzieci, latami utrzymując energiczną i upartą rodzinę w ryzach. Marlene Carter była naprawdę wspaniałą kobietą, której ciepła i zrozumienia też bardzo brakowało Sophii. Niestety już nie mogła poprosić jej o żadną radę. Sama musiała sobie radzić i mierzyć się z problemami, które spadły na jej wciąż młode barki. I choć problemy te ciążyły jej, dzielnie brnęła do przodu, pchana uporem i poczuciem obowiązku. Była Carterem i była z tego dumna. I musiała dbać o ostatniego członka swojej najbliższej rodziny, zwłaszcza po tym, jak prawie go straciła. Właśnie dlatego musiała być głosem rozsądku, powstrzymując i siebie i jego przed czymś dużo bardziej ryzykownym. Ale była gotowa podążać za nim i spodziewała się, że Raiden nie wytrzyma długo, że próba naprawy anomalii nie zaspokoiła jego potrzeby działania. Było kwestią czasu, jak zlekceważy zakazy przełożonych i zacznie drążyć sprawę, która niemal kosztowała go życie. A Sophia potrafiła to zrozumieć, bo sama czuła podobnie i tylko samokontrola powstrzymywała ją przed zrobieniem czegoś głupiego. A nie mogli się lekkomyślnie wychylać, kiedy wszędzie mogli czaić się wrogowie. Sophia nie wiedziała już, komu można ufać, ale nie zamierzała dać się tak łatwo wykończyć. Musieli być dużo ostrożniejsi niż ich ojciec, który za swoje przekonania zapłacił najwyższą cenę. Wyczuła jednak, że i dla Raidena jest to trudny temat, dlatego wyczuwając jego milczenie nie ciągnęła tematu rodziców, nie wyciągała kolejnych wspomnień.
- Trzeba być dobrej myśli. To musi się skończyć. Po prostu musi. Tylko... może ktoś musi temu pomóc – powiedziała, idąc za bratem w miejsce, które sobie wypatrzył, oddalając się od budy jeszcze bardziej i zbliżając do wody. Nie pachniała zbyt przyjemnie, ale w miejscu w którym przysiedli przynajmniej byli sami.
To wszystko nie było takie proste, ale wolała naiwnie wierzyć że istnieje jakieś rozwiązanie i to nie był stan permanentny. Ale też chciałaby zasypiać w spokoju, bez obaw o kolejny dzień, bez myśli o kolejnych tragediach, którym nie udało się zapobiec. Choć też trudno było jej sobie wyobrazić takie spokojne życie, jakie wiodła spora część jej rówieśników nie będących aurorami. Myśl o tym, że mogłaby założyć rodzinę i zajmować się nią zamiast aurorstwem wydawała się dość abstrakcyjna. Odkąd umarł James, raczej widziała siebie jako wieczną starą pannę oddaną pracy, choć nie spodziewała się, że dożyje starości. Biorąc pod uwagę czym się zajmowała, nawet nie wyobrażała sobie siebie siedzącej w bujanym fotelu z wnukami na kolanach. Taki scenariusz raczej nie był jej pisany, ale może doświadczą go inni, którym jeszcze mogła pomóc.
Usiadła na deskach, które zaskrzypiały nieznacznie pod jej ciężarem i położyła sobie na kolanach papierową tackę z frytkami. Przyjęła swoją porcję alkoholu, pijąc ją niemal równocześnie z bratem.
- Zdrowie – odpowiedziała mu tuż przed opróżnieniem niewielkiego naczynka, a po chwili wpakowała do ust kilka wciąż ciepłych frytek. Ta mugolska potrawa nie była zbyt wyszukana, ale smakowała jej. Idealna dla niezbyt wysublimowanego gustu dwójki Carterów. Alkohol natomiast trochę ją rozgrzał.
- Naprawdę myślisz, że dałabym ci iść tam samemu? Musiałbyś chyba mnie spetryfikować, bym została w domu. Choć nie jestem pewna, czy nawet to by mnie powstrzymało przed pobiegnięciem za tobą prosto w paszczę niebezpieczeństwa – powiedziała, unosząc kącik ust i lekko trącając go dłonią. – Ale dobrze, że tego nie zrobiłeś. Nie jestem już małą dziewczynką, którą trzeba chronić i izolować od wszelkiego zagrożenia. Od dawna potrafię sobie radzić.
Nie pozwoliłaby mu ryzykować samemu, tak samo jak on pewnie nie pozwoliłby na to jej. Poszli razem, mogąc mieć oko na siebie nawzajem. Nie mogłaby siedzieć w domu kiedy on by się narażał; to było oczywiste, że pójdzie z nim.
Co było jej słabością? Na pewno brat. Dla rodziny byłaby gotowa na wiele, ale zarazem to oni po części motywowali ją do tego, żeby być silną.
- Zgadzam się – powiedziała cicho, unosząc nieznacznie podbródek. Niestety łatwo było powiedzieć, a trudniej zrobić, biorąc pod uwagę tak dużą liczbę niewiadomych w tej sprawie. – Nie możemy tam na razie wrócić, ale może istnieją inne miejsca dotknięte taką magią. Muszę spróbować się czegoś o nich dowiedzieć – rzekła. Może uda jej się dyskretnie zorientować odnośnie lokalizacji innych takich punktów z zaburzoną równowagą magiczną.
Byli Carterami, w ich naturze nie leżała obojętność i bierność. Byli uczestnikami wydarzeń, nie tylko obserwatorami. Ich przodkowie walczyli o swoją ojczyznę, kiedy wymagały tego okoliczności, oni też musieli być gotowi chronić swojego świata. Nic dziwnego, że tak wielu Carterów mimo pewnego dystansu do niektórych decyzji ministerstwa zajmowało posady związane z przestrzeganiem prawa. Nie byli naiwniakami płynącymi bezrefleksyjnie z prądem, widzieli że coś jest nie tak, ale Sophia podejrzewała, że to Raiden był tym bardziej zapalczywym. Jedno z nich musiało jednak to równoważyć, tak jak dawniej zawsze matka była tą, która łagodziła swojego męża i dzieci, latami utrzymując energiczną i upartą rodzinę w ryzach. Marlene Carter była naprawdę wspaniałą kobietą, której ciepła i zrozumienia też bardzo brakowało Sophii. Niestety już nie mogła poprosić jej o żadną radę. Sama musiała sobie radzić i mierzyć się z problemami, które spadły na jej wciąż młode barki. I choć problemy te ciążyły jej, dzielnie brnęła do przodu, pchana uporem i poczuciem obowiązku. Była Carterem i była z tego dumna. I musiała dbać o ostatniego członka swojej najbliższej rodziny, zwłaszcza po tym, jak prawie go straciła. Właśnie dlatego musiała być głosem rozsądku, powstrzymując i siebie i jego przed czymś dużo bardziej ryzykownym. Ale była gotowa podążać za nim i spodziewała się, że Raiden nie wytrzyma długo, że próba naprawy anomalii nie zaspokoiła jego potrzeby działania. Było kwestią czasu, jak zlekceważy zakazy przełożonych i zacznie drążyć sprawę, która niemal kosztowała go życie. A Sophia potrafiła to zrozumieć, bo sama czuła podobnie i tylko samokontrola powstrzymywała ją przed zrobieniem czegoś głupiego. A nie mogli się lekkomyślnie wychylać, kiedy wszędzie mogli czaić się wrogowie. Sophia nie wiedziała już, komu można ufać, ale nie zamierzała dać się tak łatwo wykończyć. Musieli być dużo ostrożniejsi niż ich ojciec, który za swoje przekonania zapłacił najwyższą cenę. Wyczuła jednak, że i dla Raidena jest to trudny temat, dlatego wyczuwając jego milczenie nie ciągnęła tematu rodziców, nie wyciągała kolejnych wspomnień.
- Trzeba być dobrej myśli. To musi się skończyć. Po prostu musi. Tylko... może ktoś musi temu pomóc – powiedziała, idąc za bratem w miejsce, które sobie wypatrzył, oddalając się od budy jeszcze bardziej i zbliżając do wody. Nie pachniała zbyt przyjemnie, ale w miejscu w którym przysiedli przynajmniej byli sami.
To wszystko nie było takie proste, ale wolała naiwnie wierzyć że istnieje jakieś rozwiązanie i to nie był stan permanentny. Ale też chciałaby zasypiać w spokoju, bez obaw o kolejny dzień, bez myśli o kolejnych tragediach, którym nie udało się zapobiec. Choć też trudno było jej sobie wyobrazić takie spokojne życie, jakie wiodła spora część jej rówieśników nie będących aurorami. Myśl o tym, że mogłaby założyć rodzinę i zajmować się nią zamiast aurorstwem wydawała się dość abstrakcyjna. Odkąd umarł James, raczej widziała siebie jako wieczną starą pannę oddaną pracy, choć nie spodziewała się, że dożyje starości. Biorąc pod uwagę czym się zajmowała, nawet nie wyobrażała sobie siebie siedzącej w bujanym fotelu z wnukami na kolanach. Taki scenariusz raczej nie był jej pisany, ale może doświadczą go inni, którym jeszcze mogła pomóc.
Usiadła na deskach, które zaskrzypiały nieznacznie pod jej ciężarem i położyła sobie na kolanach papierową tackę z frytkami. Przyjęła swoją porcję alkoholu, pijąc ją niemal równocześnie z bratem.
- Zdrowie – odpowiedziała mu tuż przed opróżnieniem niewielkiego naczynka, a po chwili wpakowała do ust kilka wciąż ciepłych frytek. Ta mugolska potrawa nie była zbyt wyszukana, ale smakowała jej. Idealna dla niezbyt wysublimowanego gustu dwójki Carterów. Alkohol natomiast trochę ją rozgrzał.
- Naprawdę myślisz, że dałabym ci iść tam samemu? Musiałbyś chyba mnie spetryfikować, bym została w domu. Choć nie jestem pewna, czy nawet to by mnie powstrzymało przed pobiegnięciem za tobą prosto w paszczę niebezpieczeństwa – powiedziała, unosząc kącik ust i lekko trącając go dłonią. – Ale dobrze, że tego nie zrobiłeś. Nie jestem już małą dziewczynką, którą trzeba chronić i izolować od wszelkiego zagrożenia. Od dawna potrafię sobie radzić.
Nie pozwoliłaby mu ryzykować samemu, tak samo jak on pewnie nie pozwoliłby na to jej. Poszli razem, mogąc mieć oko na siebie nawzajem. Nie mogłaby siedzieć w domu kiedy on by się narażał; to było oczywiste, że pójdzie z nim.
Co było jej słabością? Na pewno brat. Dla rodziny byłaby gotowa na wiele, ale zarazem to oni po części motywowali ją do tego, żeby być silną.
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
Raiden nie chciał żadnych obcych sekciarzy w swojej okolicy. A przynajmniej tak właśnie by zareagował, gdyby wiedział w co wpakowała się jego siostra. Zrozumiałby dlaczego się tam pojawiła, ale przystawanie do kogokolwiek w tym czasie było lekkomyślnością. Sophia dobrze znała swojego brata, skoro nic mu nie powiedziała o Zakonie Feniksa, który był dla niej od pewnego czasu ważną częścią życia. Musiało być jej ciężko połączyć jego dociekliwość ze swoją szerszą wiedzą, którą wynosiła ze spotkań organizacji. Jednak każdy kij miał dwa końce i Carter był tego w pełni świadom. Oj, tak. Rudowłosa znała go lepiej niż ktokolwiek mógłby przypuszczać...
- Jestem dobry we wplątywaniu się w kłopoty. I widziałem tyle, by stwierdzić, że Ministerstwo nie dopuści nas dobrowolnie do tych miejsc, dlatego... Trzeba będzie się bardziej przyłożyć - odpowiedział na jej słowa. Bo oczywiście że zamierzał się jeszcze pojawić w okolicach podobnych miejsc dotkniętych skażeniem. Lubił stawiać na swoim i mało kto potrafił go powstrzymać przed działaniami, które sobie ubzdurał. Ich ojciec nie był tak gwałtowny jak on, a wręcz był jego przeciwieństwem. Umiał się zgrać ze spokojną matką, tworząc perfekcyjne małżeństwo, które powinno doczekać się gromadki wnuków i spokojnej śmierci. William Carter był człowiekiem, jakim jego syn zawsze chciał być, ale nie mógł chociażby ze względu na fakt, że różnice w charakterze były dość znaczące. Przez to Raiden przypominał bardziej Johna niż rodzica. Gdy ten pojawił się nagle w ich życiu, starszy z rodzeństwa nie zareagował dobrze i raczej utrzymywał to stanowisko z tego względu, że bliźniak był ucieleśnieniem wad, które trzymały się policjanta. Nie chciał nic o nich wiedzieć. Nie chciał pamiętać, że tak jak on zostawił rodzinę, chociaż wydawało się, że wciąż do niej należy. Chciał w to wierzyć. Chciał, żeby Sophia nie myślała, że był podobny do stryja, którego wyparł już dawno z pamięci. Mimo że ich rodzinne motto mówiło o staniu wspólnym ramię w ramię tak Johna nie potrafił zaakceptować. Nie pojawił się nawet na pogrzebie i miał czelność pokazywania się przed ich domem, gdy rudowłosa była sama w domu. Gdyby to Raiden otworzył, nie byłoby tak przyjemnie. Dopóki trzymał się od nich z daleka, było dobrze. A oni mogli się skupić na pracy. Sophia miała rację. Nie zamierzał poprzestawać na próbach łagodzenia dzikiej magii czy zadowoleniu się informacjami odpowiedniego organu ścigania a propos spłonięcia Białej Wywerny czy anomalii. I fakt że o mało tam nie zginął, napędzał go jeszcze bardziej. Rozumiał jak ważna była to sprawa i jak wiele sekretów kryło się pod nazwą tej paskudnej speluny.
- Zawsze zło samo nie odchodzi - odparł na słowa siostry, gdy szli ku brzegom. Nie oczekiwał łatwego rozwiązania tej sprawy. Nie lubił, gdy okazywało się, że rozwiązanie miał przed nosem. Tym razem nie musiał się zawodzić, bo to sięgało o wiele dalej. Podejrzewał, że może być w to zamieszana szlachta, ale nie że na taką skalę. Że wszystko zaczęło się od pewnego chłopca w Hogwarcie... Chłopca, którego niechybnie mijał na korytarzach. Jednak czy kiedykolwiek miała wyjść na jaw prawda? Jak daleka była przed nimi droga, której końca jeszcze nie było widać? Ba. Nikt nawet nie marzył, by dostrzec horyzont. Nikt nie był na tyle naiwny, a ci którzy podjęli się prób walki raczej nie myśleli o spokojnej przyszłości. Może i było to w pewien sposób wciąż irracjonalne, ale Raiden nie chciał, żeby dziecko, które rosło pod sercem Artis musiało dorastać w takim świecie. Pełnym morderstw, braku odpowiedniego podziału na dobro i zło. Nic dziwnego że z taką ulgą powitał alkoholową chwilę. - Jesteśmy bandą tych dobrych kolesi. Musimy trzymać się razem - odparł, również unosząc kąciki ust. Zaraz jednak nieco spoważniał, słuchając dalszych słów siostry. Im silniejsza była, tym mogła pchać się w większe niebezpieczeństwo. Tym wymykała mu się spod tej opieki, którą chciał nad nią sprawować. Tym doganiała jego samego. - Wiem. I właśnie to mnie przeraża...
- Jestem dobry we wplątywaniu się w kłopoty. I widziałem tyle, by stwierdzić, że Ministerstwo nie dopuści nas dobrowolnie do tych miejsc, dlatego... Trzeba będzie się bardziej przyłożyć - odpowiedział na jej słowa. Bo oczywiście że zamierzał się jeszcze pojawić w okolicach podobnych miejsc dotkniętych skażeniem. Lubił stawiać na swoim i mało kto potrafił go powstrzymać przed działaniami, które sobie ubzdurał. Ich ojciec nie był tak gwałtowny jak on, a wręcz był jego przeciwieństwem. Umiał się zgrać ze spokojną matką, tworząc perfekcyjne małżeństwo, które powinno doczekać się gromadki wnuków i spokojnej śmierci. William Carter był człowiekiem, jakim jego syn zawsze chciał być, ale nie mógł chociażby ze względu na fakt, że różnice w charakterze były dość znaczące. Przez to Raiden przypominał bardziej Johna niż rodzica. Gdy ten pojawił się nagle w ich życiu, starszy z rodzeństwa nie zareagował dobrze i raczej utrzymywał to stanowisko z tego względu, że bliźniak był ucieleśnieniem wad, które trzymały się policjanta. Nie chciał nic o nich wiedzieć. Nie chciał pamiętać, że tak jak on zostawił rodzinę, chociaż wydawało się, że wciąż do niej należy. Chciał w to wierzyć. Chciał, żeby Sophia nie myślała, że był podobny do stryja, którego wyparł już dawno z pamięci. Mimo że ich rodzinne motto mówiło o staniu wspólnym ramię w ramię tak Johna nie potrafił zaakceptować. Nie pojawił się nawet na pogrzebie i miał czelność pokazywania się przed ich domem, gdy rudowłosa była sama w domu. Gdyby to Raiden otworzył, nie byłoby tak przyjemnie. Dopóki trzymał się od nich z daleka, było dobrze. A oni mogli się skupić na pracy. Sophia miała rację. Nie zamierzał poprzestawać na próbach łagodzenia dzikiej magii czy zadowoleniu się informacjami odpowiedniego organu ścigania a propos spłonięcia Białej Wywerny czy anomalii. I fakt że o mało tam nie zginął, napędzał go jeszcze bardziej. Rozumiał jak ważna była to sprawa i jak wiele sekretów kryło się pod nazwą tej paskudnej speluny.
- Zawsze zło samo nie odchodzi - odparł na słowa siostry, gdy szli ku brzegom. Nie oczekiwał łatwego rozwiązania tej sprawy. Nie lubił, gdy okazywało się, że rozwiązanie miał przed nosem. Tym razem nie musiał się zawodzić, bo to sięgało o wiele dalej. Podejrzewał, że może być w to zamieszana szlachta, ale nie że na taką skalę. Że wszystko zaczęło się od pewnego chłopca w Hogwarcie... Chłopca, którego niechybnie mijał na korytarzach. Jednak czy kiedykolwiek miała wyjść na jaw prawda? Jak daleka była przed nimi droga, której końca jeszcze nie było widać? Ba. Nikt nawet nie marzył, by dostrzec horyzont. Nikt nie był na tyle naiwny, a ci którzy podjęli się prób walki raczej nie myśleli o spokojnej przyszłości. Może i było to w pewien sposób wciąż irracjonalne, ale Raiden nie chciał, żeby dziecko, które rosło pod sercem Artis musiało dorastać w takim świecie. Pełnym morderstw, braku odpowiedniego podziału na dobro i zło. Nic dziwnego że z taką ulgą powitał alkoholową chwilę. - Jesteśmy bandą tych dobrych kolesi. Musimy trzymać się razem - odparł, również unosząc kąciki ust. Zaraz jednak nieco spoważniał, słuchając dalszych słów siostry. Im silniejsza była, tym mogła pchać się w większe niebezpieczeństwo. Tym wymykała mu się spod tej opieki, którą chciał nad nią sprawować. Tym doganiała jego samego. - Wiem. I właśnie to mnie przeraża...
Hello darkness, my old friend
Come to talk with you again
Come to talk with you again
Sophia tak właśnie podejrzewała, że Raiden nie przyjąłby zbyt spokojnie wieści o tym, czym zajmowała się poza pracą. To był jeden z powodów, dla których nie chciała mu nic mówić, nawet gdyby mogła to zrobić. Nie mogła, więc musiała go okłamywać. Na szczęście łatwo było mówić, że jej wyjścia z domu są związane z pracą, w końcu oboje byli pracoholikami i spędzali w pracy nawet więcej czasu niż musieli. Sophia jednak poza pracą nie miała zbyt intensywnego życia. Od czasu śmierci Jamesa była samotna, a większość jej przyjaciół i znajomych także miała swoje życie, obowiązki i zmartwienia. To nie był Hogwart, gdzie życie towarzyskie mogło swobodnie kwitnąć, dorosłość przyniosła więcej obowiązków, zwłaszcza ostatnio. Jej działalność w Zakonie dopiero raczkowała, a większość tego czasu brat spędził w Mungu; dopiero będzie musiała doszlifować swoje kłamstwa, gdy trudniej będzie umknąć przed jego spojrzeniem i dociekliwością. A dociekliwy był jak mało kto.
- Chyba oboje jesteśmy dobrzy we wplątywaniu się w kłopoty. Większość Carterów jest... – wystarczy spojrzeć na ich rodziców. I na Raidena, który dwa tygodnie temu zmienił się w chrupiącą, zwęgloną skwarkę. Dobrze że Sophia tego nie widziała; mogła być twarda i już oswojona z widokiem krwi i ran, ale czym innym było patrzenie na członka własnej rodziny. Już i tak wyryło się w jej pamięci beznadziejne oczekiwanie na wieści o jego stanie.
- Oczywiście, że nas nie dopuści. Ale niektórzy mają długie języki... – dodała; brat nie musiał o tym wiedzieć, ale miała też inne sposoby orientowania się w sytuacji niż za pomocą ministerstwa. Ale w ministerstwie faktycznie można było znaleźć osoby z bardzo długimi językami. Samodzielne grzebanie w aktach nieswoich spraw mogłoby jednak wzbudzić podejrzenia. To nie aurorzy zajmowali się tymi miejscami.
Sophia też zawsze chciała być taka, jak ich rodzice. Ci stanowili wzór do naśladowania, zwłaszcza ojciec, bo nie wyobrażała sobie, że mogłaby utknąć w domu i poświęcić się zajmowaniu dziećmi jak matka, choć zawsze bardzo ceniła jej cudowny charakter i dobroć, którą w sobie miała. Nie, ona musiała pracować, choć aurorstwo zdecydowanie nie sprzyjało zakładaniu rodziny. Rzadko który auror dożywał późnych lat. Niewielu miało sposobność bawić swoje wnuki, wielu nawet nie miało dzieci. Być może Carterowie i tak nie mieliby okazji doczekać wnuków podarowanych przez Sophię.
Czasem podejrzewała, że Raiden może dlatego tak nie lubi Johna Cartera, bo sam był do niego dość podobny, biorąc pod uwagę, że obaj spędzili sporą część życia za granicą i nie było ich przy rodzinie, kiedy William i Marlene umierali. Ale Sophia nie potrafiła zbyt długo winić żadnego z nich. Nie była osobą, która uwielbiała pielęgnować w sobie negatywne emocje; czasem i tak miała do siebie żal, że na tak długo pogniewała się na brata, nie od razu wpuściła go z powrotem do swojego życia. Najwięcej myślała o tym właśnie wtedy, gdy czekała na wieść o tym, że jego leczenie po poparzeniach się udało. Bardzo bała się wtedy, że uzdrowiciel wyjdzie z sali i przekaże złe wieści; wtedy nie potrafiłaby sobie wybaczyć, że straciła tyle czasu na żale i wyrzuty.
Teraz na niego spojrzała, tak bardzo szczęśliwa, że siedział obok cały i zdrowy.
- Więc trzeba mu pomóc w tym odejściu – powiedziała cicho, znów zjadając kilka frytek. Była głodna, a jej umiejętności kulinarne można było określić jednym słowem: porażka. Niestety wyglądało na to, że nie odziedziczyła nawet ułamka zdolności swojej matki. Zdecydowanie nie potrafiłaby tak dobrze prowadzić domu i karmić rodziny jak ona, więc chyba faktycznie był jej pisany męski zawód. Ale ktoś przecież musiał walczyć o lepsze jutro, by inni mogli wieść spokojne życie. Ci, którzy mieli dla kogo żyć.
- Jasne, że musimy. Cieszę się, że to zrozumiałeś i nie próbowałeś trzymać mnie na dystans. Świat się zmienia, ale tym bardziej musimy trzymać się razem. Zjednoczeni stoimy, podzieleni upadamy – zacytowała rodzinne motto, które tak często przywoływał ich ojciec. Niestety społeczeństwo uwielbiało podziały, choć Zakon Feniksa udowadniał jej, że jednak byli tacy, którzy potrafili się jednoczyć ponad podziałami. – Więc wygląda na to, że teraz chyba oboje mamy chronić siebie nawzajem – dodała. Bo przecież ona też robiła to samo dla niego, bo nie była dzieckiem, które wymagało jednostronnej ochrony. Ona też była zdolna by zatroszczyć się o brata. I robiła to w miarę swoich możliwości. Rodzina była bardzo cenną rzeczą, o którą należało zadbać.
Zamilkła na moment, wracając do jedzenia, które w obecnej temperaturze szybko stygło.
- Nawet pogoda zdaje się oszaleć. W dzień było tak ciepło, a teraz... jest jak w zimie – powiedziała, naprawdę się ciesząc, że była tak zapobiegliwa by się ciepło ubrać. Ale i tak nie będą mogli tu siedzieć bardzo długo.
- Chyba oboje jesteśmy dobrzy we wplątywaniu się w kłopoty. Większość Carterów jest... – wystarczy spojrzeć na ich rodziców. I na Raidena, który dwa tygodnie temu zmienił się w chrupiącą, zwęgloną skwarkę. Dobrze że Sophia tego nie widziała; mogła być twarda i już oswojona z widokiem krwi i ran, ale czym innym było patrzenie na członka własnej rodziny. Już i tak wyryło się w jej pamięci beznadziejne oczekiwanie na wieści o jego stanie.
- Oczywiście, że nas nie dopuści. Ale niektórzy mają długie języki... – dodała; brat nie musiał o tym wiedzieć, ale miała też inne sposoby orientowania się w sytuacji niż za pomocą ministerstwa. Ale w ministerstwie faktycznie można było znaleźć osoby z bardzo długimi językami. Samodzielne grzebanie w aktach nieswoich spraw mogłoby jednak wzbudzić podejrzenia. To nie aurorzy zajmowali się tymi miejscami.
Sophia też zawsze chciała być taka, jak ich rodzice. Ci stanowili wzór do naśladowania, zwłaszcza ojciec, bo nie wyobrażała sobie, że mogłaby utknąć w domu i poświęcić się zajmowaniu dziećmi jak matka, choć zawsze bardzo ceniła jej cudowny charakter i dobroć, którą w sobie miała. Nie, ona musiała pracować, choć aurorstwo zdecydowanie nie sprzyjało zakładaniu rodziny. Rzadko który auror dożywał późnych lat. Niewielu miało sposobność bawić swoje wnuki, wielu nawet nie miało dzieci. Być może Carterowie i tak nie mieliby okazji doczekać wnuków podarowanych przez Sophię.
Czasem podejrzewała, że Raiden może dlatego tak nie lubi Johna Cartera, bo sam był do niego dość podobny, biorąc pod uwagę, że obaj spędzili sporą część życia za granicą i nie było ich przy rodzinie, kiedy William i Marlene umierali. Ale Sophia nie potrafiła zbyt długo winić żadnego z nich. Nie była osobą, która uwielbiała pielęgnować w sobie negatywne emocje; czasem i tak miała do siebie żal, że na tak długo pogniewała się na brata, nie od razu wpuściła go z powrotem do swojego życia. Najwięcej myślała o tym właśnie wtedy, gdy czekała na wieść o tym, że jego leczenie po poparzeniach się udało. Bardzo bała się wtedy, że uzdrowiciel wyjdzie z sali i przekaże złe wieści; wtedy nie potrafiłaby sobie wybaczyć, że straciła tyle czasu na żale i wyrzuty.
Teraz na niego spojrzała, tak bardzo szczęśliwa, że siedział obok cały i zdrowy.
- Więc trzeba mu pomóc w tym odejściu – powiedziała cicho, znów zjadając kilka frytek. Była głodna, a jej umiejętności kulinarne można było określić jednym słowem: porażka. Niestety wyglądało na to, że nie odziedziczyła nawet ułamka zdolności swojej matki. Zdecydowanie nie potrafiłaby tak dobrze prowadzić domu i karmić rodziny jak ona, więc chyba faktycznie był jej pisany męski zawód. Ale ktoś przecież musiał walczyć o lepsze jutro, by inni mogli wieść spokojne życie. Ci, którzy mieli dla kogo żyć.
- Jasne, że musimy. Cieszę się, że to zrozumiałeś i nie próbowałeś trzymać mnie na dystans. Świat się zmienia, ale tym bardziej musimy trzymać się razem. Zjednoczeni stoimy, podzieleni upadamy – zacytowała rodzinne motto, które tak często przywoływał ich ojciec. Niestety społeczeństwo uwielbiało podziały, choć Zakon Feniksa udowadniał jej, że jednak byli tacy, którzy potrafili się jednoczyć ponad podziałami. – Więc wygląda na to, że teraz chyba oboje mamy chronić siebie nawzajem – dodała. Bo przecież ona też robiła to samo dla niego, bo nie była dzieckiem, które wymagało jednostronnej ochrony. Ona też była zdolna by zatroszczyć się o brata. I robiła to w miarę swoich możliwości. Rodzina była bardzo cenną rzeczą, o którą należało zadbać.
Zamilkła na moment, wracając do jedzenia, które w obecnej temperaturze szybko stygło.
- Nawet pogoda zdaje się oszaleć. W dzień było tak ciepło, a teraz... jest jak w zimie – powiedziała, naprawdę się ciesząc, że była tak zapobiegliwa by się ciepło ubrać. Ale i tak nie będą mogli tu siedzieć bardzo długo.
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
Na pewno ta relacja miała jeszcze przechodzić swoje ciężkie chwile, ale na razie znów byli razem silni i trwali. Nie kłócili się, a wręcz potrzebowali siebie nawzajem. Sophia odwaliła kawał dobrej roboty nie zrzucając na Raidena odpowiedzialności za wysłanie byłej już szlachcianki za granicę, chociaż mogła powiedzieć, że to jego zasrany obowiązek. I był. Gdyby nie musiał leżeć w Mungu, sam wszystkim by się zajął, a dług który miał u rudowłosej jedynie rósł. Nie potrafił oddać jej tego w czynach, a jedynie w byciu obok i wsparciu. Narażanie się przez tak wielu członków jego rodziny w organizacji jak Zakon Feniksa byłoby dla niego niepojęte. I to nie ze względu na ich przekonania, a ilość znanych mu bliskich, którzy do niej należeli. Sam nie zdawał sobie sprawy o wielu rzeczach. Być może nigdy nie miał się też dowiedzieć prawdy, chociaż póki pozostawał nieświadomy, nie miał czego żałował. To jego siostra miała większy problem z utrzymaniem wszystkiego w sekrecie, bo na pewno byłoby jej łatwiej, gdyby znał prawdę. Żeby ją zrozumiał i wspólnie mogli walczyć o przyszłe jutro, nie mając przed sobą tajemnic. Ale Raiden nie potrzebował kolejnej otoczki, żadnego poklasku ze strony członków organizacji, by walczyć w imię dobra. By pokazać innym, że też jest po tej właściwej stronie. Zresztą żył na tym świecie wystarczająco długo i widział tyle, by wiedzieć, że każdy medal, nawet ten z najczystszego złota, miał dwie strony...
- Ciebie w kłopotach ostatnio nie widziałem - odparł na słowa siostry, uśmiechając się półgębkiem. Bo jednak to ona była z ich dwójki tą rozsądniejszą. Carterów zawsze ciągnęło do ryzyka i niebezpieczeństwa. Nie mogli sobie odmówić tej przyjemności, którą być może niektórzy postrzegaliby jako jakiś uszczerbek na zdrowiu psychicznym, ale Raiden uwielbiał czuć adrenalinę w żyłach. Rozlewała się po ciele jak narkotyk i potrafiła uzależniać. Sophia musiała być przygotowana na to, że jej brat po prostu nie potrafił inaczej. A powinien się powstrzymać, chociażby ze względu na to, że nadchodził mały członek ich dość skromnej rodziny. Jednak czy posiadanie potomka miało być pretekstem do wymigiwania się od czegoś istotnego? Czegoś co miało zapewnić również i tej małej istotce lepsze jutro. Oboje z Artis byli świadomi tego, co się działo i na pewno dziewczyna nie chciała, by dziecko dorastało bez ojca. Jednak lepiej, żeby nie miało ojca niż miało stracić oboje rodziców. Póki jeszcze maleństwo nie pojawiło się na świecie, Raiden zamierzał skupić się na tym co było tu i teraz. Nie odrzucał myśli o potomku, jednak nie mógł równocześnie myśleć o dwóch tak ważnych dla niego sprawach. Dlatego też nie poruszał i nie chciał już poruszać tego tematu z Sophią. Liczył na to, że siostra również to wyczuje i pozwolą sobie na to przemilczenie tematu. Nie powiedział jej nic o tym, że zaraz jak wrócił do domu, spisał sporą wiadomość do wujka i samej Artis. Listy miały dotrzeć pewnie dopiero za jakiś czas tak samo jak odpowiedź, ale czułby się paskudnie, gdyby nie kontrolował chociażby w jakiś sposób i tej części swojego życia. Chociaż to nie była już część jego życia, a raczej część jego samego. Chciał dla siostry spokoju i szczęścia, domyślając się, że po śmierci Jamesa nie miała raczej nikogo równie bliskiego. Poświęciłby to, co z niego zostało, by znalazła sobie drugą połówkę. Żałował faktu, że ruda wyglądała jakby już się pogodziła z tym, że zostanie na zawsze sama. Przecież była młoda i odważna. Nikt o takich cechach nie zasługiwał na bycie samotnym. I nie o mieszkanie z bratem mu chodziło. Uśmiechnął się, gdy usłyszał powiedzenie ojca. - Jesteśmy zdani na siebie. Pójdziemy tam i rozpętamy tym sukinsynom niezłe piekło. Zapisuję się na kolejną wyprawę do Białej Wywerny - odparł nieco prześmiewczo, ale był gotowy na więcej. Na to by nie odpuszczać, a brnąć w to dalej. Wypił kolejną porcję alkoholu, pozwalając, by frytkami zajęła się Sophia. - Taa... Zjemy i spadamy - dodał, również czując nocny chłód.
- Ciebie w kłopotach ostatnio nie widziałem - odparł na słowa siostry, uśmiechając się półgębkiem. Bo jednak to ona była z ich dwójki tą rozsądniejszą. Carterów zawsze ciągnęło do ryzyka i niebezpieczeństwa. Nie mogli sobie odmówić tej przyjemności, którą być może niektórzy postrzegaliby jako jakiś uszczerbek na zdrowiu psychicznym, ale Raiden uwielbiał czuć adrenalinę w żyłach. Rozlewała się po ciele jak narkotyk i potrafiła uzależniać. Sophia musiała być przygotowana na to, że jej brat po prostu nie potrafił inaczej. A powinien się powstrzymać, chociażby ze względu na to, że nadchodził mały członek ich dość skromnej rodziny. Jednak czy posiadanie potomka miało być pretekstem do wymigiwania się od czegoś istotnego? Czegoś co miało zapewnić również i tej małej istotce lepsze jutro. Oboje z Artis byli świadomi tego, co się działo i na pewno dziewczyna nie chciała, by dziecko dorastało bez ojca. Jednak lepiej, żeby nie miało ojca niż miało stracić oboje rodziców. Póki jeszcze maleństwo nie pojawiło się na świecie, Raiden zamierzał skupić się na tym co było tu i teraz. Nie odrzucał myśli o potomku, jednak nie mógł równocześnie myśleć o dwóch tak ważnych dla niego sprawach. Dlatego też nie poruszał i nie chciał już poruszać tego tematu z Sophią. Liczył na to, że siostra również to wyczuje i pozwolą sobie na to przemilczenie tematu. Nie powiedział jej nic o tym, że zaraz jak wrócił do domu, spisał sporą wiadomość do wujka i samej Artis. Listy miały dotrzeć pewnie dopiero za jakiś czas tak samo jak odpowiedź, ale czułby się paskudnie, gdyby nie kontrolował chociażby w jakiś sposób i tej części swojego życia. Chociaż to nie była już część jego życia, a raczej część jego samego. Chciał dla siostry spokoju i szczęścia, domyślając się, że po śmierci Jamesa nie miała raczej nikogo równie bliskiego. Poświęciłby to, co z niego zostało, by znalazła sobie drugą połówkę. Żałował faktu, że ruda wyglądała jakby już się pogodziła z tym, że zostanie na zawsze sama. Przecież była młoda i odważna. Nikt o takich cechach nie zasługiwał na bycie samotnym. I nie o mieszkanie z bratem mu chodziło. Uśmiechnął się, gdy usłyszał powiedzenie ojca. - Jesteśmy zdani na siebie. Pójdziemy tam i rozpętamy tym sukinsynom niezłe piekło. Zapisuję się na kolejną wyprawę do Białej Wywerny - odparł nieco prześmiewczo, ale był gotowy na więcej. Na to by nie odpuszczać, a brnąć w to dalej. Wypił kolejną porcję alkoholu, pozwalając, by frytkami zajęła się Sophia. - Taa... Zjemy i spadamy - dodał, również czując nocny chłód.
Hello darkness, my old friend
Come to talk with you again
Come to talk with you again
Sophia zrobiła to, co do niej należało. Nie obwiniała brata, wiedziała przecież, że nie mógł tego załatwić sam, skoro tkwił uziemiony w obskurnej sali Munga, wśród uzdrowicieli którzy wlewali w niego eliksiry i nie pozwalali na wcześniejszy wypis. To ona musiała wziąć na siebie konieczność trudnej, ale koniecznej rozmowy z Artis. Kłóciły się dobrych kilka godzin, podczas których Sophia musiała użyć wszystkich swoich sił przekonywania, żeby sprawić, by była lady Macmillan przyznała Carterom rację i pozwoliła się odesłać za granicę. Sophia nie czuła się z tym dobrze, bo wiedziała, jak sama by się czuła, gdyby to ją chciano odesłać. I pewnie żadne z nich nie zaproponowałoby takiego rozwiązania, gdyby nie dziecko. Ale tak czy inaczej to nie była komfortowa sytuacja dla nikogo z ich trójki, nawet jeśli mogła się pocieszać, że Artis będzie lepiej w Ameryce. Z dala od swojej rodziny, która się jej wyparła, z dala od anomalii i innych zagrożeń. Jako zdrajczyni krwi mogła znaleźć się w niebezpieczeństwie.
Tak więc z Raidenem znowu zostali sami, tylko we dwoje w rodzinnym domu należącym do Carterów odkąd ich dziadkowie kilkadziesiąt lat wcześniej sprowadzili się z Ameryki do Anglii. I póki brat nie wrócił z Munga czuła się przeraźliwie samotna, prawie tak jak wtedy, kiedy umarli rodzice.
- Samo bycie aurorem prosi się o kłopoty. – Każda akcja mogła je powodować, choć zwykle wychodziła z nich obronną ręką. Miała sporo szczęścia. – W ciągu ostatnich trzech tygodni dwa razy lądowałam w Mungu, więc to chyba mówi samo za siebie o moim życiu i o tym, że wcale nie jest takie spokojne i sielankowe. – Co najmniej raz w miesiącu pojawiała się na oddziale. Zwykle tylko w celu szybkiego połatania, ale czasem musiała zostać nieco dłużej. Tak jak wtedy, na przełomie kwietnia i maja. Nawet Raidenowi nie opowiedziała zbyt wiele o tamtym pobycie, bo po prostu nie zdążyła, kiedy on został ranny i o wiele bardziej przejmowała się jego stanem niż swoim. Rozmowa o serii dziwnych zdarzeń, w której wzięła udział dwa dni przed jego feralną akcją, właściwie nie miała miejsca, choć gdyby nie tamto zdarzenie, zostałaby wezwana do interwencji na Nokturnie i być może leżałaby poparzona obok niego. A może dołączyłaby do Jordana Rogersa i kilku innych aurorów, którym nie dopisało to szczęście. To był chyba ten jedyny raz, kiedy cieszyła się z uziemienia w szpitalnym łóżku, dzięki któremu uniknęła gorszego losu. Choć z drugiej strony żałowała, że nie mogła pilnować brata i wybić mu z głowy głupiego pomysłu wbiegania prosto w ogień. Dobry auror musiał mieć głowę na karku i myśleć o możliwych konsekwencjach swoich poczynań, choć czasami, podczas szybkiej akcji, nie było czasu na takie rozważania. Ale biorąc pod uwagę ryzykowność swojego zajęcia, bałaby się angażować w związek i myśleć o zakładaniu rodziny, którą mogłaby skrzywdzić lub narazić na niebezpieczeństwo. Na ten moment wydawało jej się, że poświęcała swoje życie rodzinne na rzecz wyższego dobra, jakim było aurorstwo i Zakon. Ale czas pokaże, jak to z tym będzie. To, co było z Jamesem też przecież spadło na nią nagle, ale i równie nagle się skończyło. Pozostał po nim tylko zaręczynowy pierścionek schowany w pudełku na dnie szafy i garść zdjęć. Po nim nie było nikogo, przed nim też nie. Miała inne priorytety niż miłostki. I naprawdę trudno było jej ogarnąć myślami to, że gdyby James nie zginął dziś byliby małżeństwem i zapewne żyliby oboje w Ameryce. To było życie jakiejś innej Sophii, nie jej. To nie była ona.
Starając się nie myśleć o tym, co się zdarzyło, znowu zamilkła, przez dłuższy moment tylko pałaszując frytki i co jakiś czas pocierając dłonie, by je rozgrzać.
- Taaa... – westchnęła, zastanawiając się, co właściwie powinni z tym zrobić. Sophia wciąż liczyła na jakieś przydatne informacje, musiała zresztą pomówić o tym wszystkim z Samuelem. Bo przecież tak naprawdę nie byli sami w swoich przekonaniach, ale nie mogła powiedzieć o tym bratu. Dlatego czuła się tak skołowana i rozdarta między wiernością bratu a zobowiązaniami, które przyjęła i których nie zamierzała łamać.
- Damy sobie radę. Jesteśmy Carterami, tak łatwo się nie poddajemy – dodała więc lakonicznie, po chwili kończąc frytki. Zmięła pustą papierową tackę i wrzuciła ją do pobliskiego kosza, a ręce wytarła, by po chwili wsunąć je do kieszeni i rozgrzać. Głowa wciąż pobolewała; miała wrażenie że po alkoholu pogorszyło się zamiast polepszyć, więc nie poprosiła brata o kolejną porcję. Chciała wrócić do domu i położyć się do łóżka. Tam przynajmniej będzie ciepło. I może sen pomoże na ból głowy.
Po chwili wstała. Nie wiedziała która jest godzina, ale z pewnością było późno.
Tak więc z Raidenem znowu zostali sami, tylko we dwoje w rodzinnym domu należącym do Carterów odkąd ich dziadkowie kilkadziesiąt lat wcześniej sprowadzili się z Ameryki do Anglii. I póki brat nie wrócił z Munga czuła się przeraźliwie samotna, prawie tak jak wtedy, kiedy umarli rodzice.
- Samo bycie aurorem prosi się o kłopoty. – Każda akcja mogła je powodować, choć zwykle wychodziła z nich obronną ręką. Miała sporo szczęścia. – W ciągu ostatnich trzech tygodni dwa razy lądowałam w Mungu, więc to chyba mówi samo za siebie o moim życiu i o tym, że wcale nie jest takie spokojne i sielankowe. – Co najmniej raz w miesiącu pojawiała się na oddziale. Zwykle tylko w celu szybkiego połatania, ale czasem musiała zostać nieco dłużej. Tak jak wtedy, na przełomie kwietnia i maja. Nawet Raidenowi nie opowiedziała zbyt wiele o tamtym pobycie, bo po prostu nie zdążyła, kiedy on został ranny i o wiele bardziej przejmowała się jego stanem niż swoim. Rozmowa o serii dziwnych zdarzeń, w której wzięła udział dwa dni przed jego feralną akcją, właściwie nie miała miejsca, choć gdyby nie tamto zdarzenie, zostałaby wezwana do interwencji na Nokturnie i być może leżałaby poparzona obok niego. A może dołączyłaby do Jordana Rogersa i kilku innych aurorów, którym nie dopisało to szczęście. To był chyba ten jedyny raz, kiedy cieszyła się z uziemienia w szpitalnym łóżku, dzięki któremu uniknęła gorszego losu. Choć z drugiej strony żałowała, że nie mogła pilnować brata i wybić mu z głowy głupiego pomysłu wbiegania prosto w ogień. Dobry auror musiał mieć głowę na karku i myśleć o możliwych konsekwencjach swoich poczynań, choć czasami, podczas szybkiej akcji, nie było czasu na takie rozważania. Ale biorąc pod uwagę ryzykowność swojego zajęcia, bałaby się angażować w związek i myśleć o zakładaniu rodziny, którą mogłaby skrzywdzić lub narazić na niebezpieczeństwo. Na ten moment wydawało jej się, że poświęcała swoje życie rodzinne na rzecz wyższego dobra, jakim było aurorstwo i Zakon. Ale czas pokaże, jak to z tym będzie. To, co było z Jamesem też przecież spadło na nią nagle, ale i równie nagle się skończyło. Pozostał po nim tylko zaręczynowy pierścionek schowany w pudełku na dnie szafy i garść zdjęć. Po nim nie było nikogo, przed nim też nie. Miała inne priorytety niż miłostki. I naprawdę trudno było jej ogarnąć myślami to, że gdyby James nie zginął dziś byliby małżeństwem i zapewne żyliby oboje w Ameryce. To było życie jakiejś innej Sophii, nie jej. To nie była ona.
Starając się nie myśleć o tym, co się zdarzyło, znowu zamilkła, przez dłuższy moment tylko pałaszując frytki i co jakiś czas pocierając dłonie, by je rozgrzać.
- Taaa... – westchnęła, zastanawiając się, co właściwie powinni z tym zrobić. Sophia wciąż liczyła na jakieś przydatne informacje, musiała zresztą pomówić o tym wszystkim z Samuelem. Bo przecież tak naprawdę nie byli sami w swoich przekonaniach, ale nie mogła powiedzieć o tym bratu. Dlatego czuła się tak skołowana i rozdarta między wiernością bratu a zobowiązaniami, które przyjęła i których nie zamierzała łamać.
- Damy sobie radę. Jesteśmy Carterami, tak łatwo się nie poddajemy – dodała więc lakonicznie, po chwili kończąc frytki. Zmięła pustą papierową tackę i wrzuciła ją do pobliskiego kosza, a ręce wytarła, by po chwili wsunąć je do kieszeni i rozgrzać. Głowa wciąż pobolewała; miała wrażenie że po alkoholu pogorszyło się zamiast polepszyć, więc nie poprosiła brata o kolejną porcję. Chciała wrócić do domu i położyć się do łóżka. Tam przynajmniej będzie ciepło. I może sen pomoże na ból głowy.
Po chwili wstała. Nie wiedziała która jest godzina, ale z pewnością było późno.
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
Wiedział, że Sophia zrobiłaby wszystko o co by ją poprosił lub nawet nie musiałby tego robić, jednak nie o to chodziło. Cieszył się, że sobie poradziła, chociaż domyślał się jak musiało to wyglądać i nie zazdrościł jej tej wizji. Dwie bliskie sobie przyjaciółki postawione w takiej nietypowej, niezręcznej, mało prawdopodobnej sytuacji. Nigdy nie poruszał tego tematu z siostrą, chociaż odkrycie że nie były jedynie znajomymi po fachu była zaskakująca. Wchodzenie więc między nie i mieszanie w szychach nie było jego celem, chociaż teraz nie miało to większego znaczenia. Stało się i nie mogli tego odwrócić. Każde z nich zostało postawione przed faktem dokonanym i musieli się do tego uwarunkować bez względu na wszystko. Carterowi było o wiele prościej z tej przyczyny, że niczym się nigdy nie przejmował. Sophia była zupełnie inna i widać to było również w zaangażowaniu w jej związek z Jamesem czy chęcią niesienia pomocy swojemu głupiemu, starszemu bratu. Próbując przemówić do rozsądku byłej pannie Macmillan, musiała się nieźle nastarać. Do tego Finnleigh raczej marzyła też o tym, żeby przyjść do Świętego Munga, zrobić Raidenowi awanturę na oczach wszystkich, a potem jeszcze zabić za samą propozycję wysłania jej za ocean. Nie zrobiła tego i na pewno powinien ponownie dziękować za to siostrze. Znajomość z Artis nie trwała długo, ale zdecydowanie nie był to czas sielankowy. Bo jak i były oczywiście te miłe chwile, tak przychodziły również poważniejsze, gdzie nikt nie oszczędzał głosu, żeby wykrzyczeć wszystko co myślał o drugiej osobie. Poznali się chociaż na tym podłożu i wiedzieli, że żadne z nich łatwo nie odpuszczało. A teraz... Nie dość, że Sophia zdołała ją przekonać do zajęcia miejsca na statku to jeszcze bez słowa pożegnania. Być może miało to trwać jakiś czas, bo Artis mogła i miała prawo być na niego wściekła. Jednak niezależnie od jej nastroju, cieszył się, że była już w miejscu docelowym bezpieczna od tego całego syfu, który się zaczynał zagęszczać.
Nie odezwał się na słowa siostry. Nie zamierzał przecież robić jej teraz wykładu, żeby na siebie uważała, a nie lądowała non stop na szpitalnej kozetce, ale na to na pewno miał jeszcze przyjść czas. Zresztą mógł tego wcześniej nie dostrzegać, ale naprawdę była aurorem i nie zamierzała rezygnować. Wcześniej myślał o niej jako o małej dziewczynce, której należało pilnować, ale teraz... Oczywiście, że wciąż była jego małą kochaną siostrzyczką, a każde spojrzenie jakiegoś faceta w jej kierunku miał traktować jako sytuację zagrażającą życiu i zdrowiu. Jednak wraz z coraz poważniejszymi wypadkami, z możliwością śmierci, która była tak blisko niego - wszystko stawało się o wiele prostsze. Nie mógł zakazać jej walczyć o swoje przekonania tylko dlatego, że była jego siostrą, o którą się troszczył. Odbierając jej to, odebrałby jej tożsamość i cel w życiu, a sam znienawidziłby każdego na swojej drodze, gdyby ktoś próbował zrobić to samo z nim. I chociaż miało to być trudnym wyzwaniem, zamierzał się z tym zmierzyć i przełknąć własne zachcianki. Bo najchętniej wysłałby ją razem z Artis, ale tylko blondynka była w odpowiednim stanie, który pchał ją w tamte strony. Sophia została i w pewien sposób cieszył się, że miał ją u boku nawet, a może szczególnie z uwagi na niebezpieczeństwa dokoła.
- I ciężko nas zabić - dodał na słowa rudej, uśmiechając się porozumiewawczo. Widział, że już chciała się stąd zbierać, dlatego nie przetrzymywał jej już więcej. Wspólnie deportowali się pod własne drzwi, rozglądając się po okolicy czy aby na pewno nikt ich nie widział. Gdy weszli do środka, Raiden nie poszedł od razu spać. Siedział jeszcze kilka godzin w gabinecie, przeglądając papiery i opróżniając tamtejsze zapasy alkoholowe.
|zt x2
Nie odezwał się na słowa siostry. Nie zamierzał przecież robić jej teraz wykładu, żeby na siebie uważała, a nie lądowała non stop na szpitalnej kozetce, ale na to na pewno miał jeszcze przyjść czas. Zresztą mógł tego wcześniej nie dostrzegać, ale naprawdę była aurorem i nie zamierzała rezygnować. Wcześniej myślał o niej jako o małej dziewczynce, której należało pilnować, ale teraz... Oczywiście, że wciąż była jego małą kochaną siostrzyczką, a każde spojrzenie jakiegoś faceta w jej kierunku miał traktować jako sytuację zagrażającą życiu i zdrowiu. Jednak wraz z coraz poważniejszymi wypadkami, z możliwością śmierci, która była tak blisko niego - wszystko stawało się o wiele prostsze. Nie mógł zakazać jej walczyć o swoje przekonania tylko dlatego, że była jego siostrą, o którą się troszczył. Odbierając jej to, odebrałby jej tożsamość i cel w życiu, a sam znienawidziłby każdego na swojej drodze, gdyby ktoś próbował zrobić to samo z nim. I chociaż miało to być trudnym wyzwaniem, zamierzał się z tym zmierzyć i przełknąć własne zachcianki. Bo najchętniej wysłałby ją razem z Artis, ale tylko blondynka była w odpowiednim stanie, który pchał ją w tamte strony. Sophia została i w pewien sposób cieszył się, że miał ją u boku nawet, a może szczególnie z uwagi na niebezpieczeństwa dokoła.
- I ciężko nas zabić - dodał na słowa rudej, uśmiechając się porozumiewawczo. Widział, że już chciała się stąd zbierać, dlatego nie przetrzymywał jej już więcej. Wspólnie deportowali się pod własne drzwi, rozglądając się po okolicy czy aby na pewno nikt ich nie widział. Gdy weszli do środka, Raiden nie poszedł od razu spać. Siedział jeszcze kilka godzin w gabinecie, przeglądając papiery i opróżniając tamtejsze zapasy alkoholowe.
|zt x2
Hello darkness, my old friend
Come to talk with you again
Come to talk with you again
| 13 czerwca
Trzynaście. Dokładnie tyle niewątpliwie brzydkich poparzeń zdobiło plecy Benjamina i tyleż samo paskudnych ran zaleczyła tego poranka Poppy, dość sprawnie posługując się różdżką. Nocny dyżur w rezerwacie okazał się wyjątkowo pechowy - ciągle rozedrgane po wybuchu anomalii smoki nie powróciły do swej uspokajającej rutyny, zamieniając się momentami w rozkapryszone paniątka, ziejące ogniem niewybrednych słów - no, lub faktycznym ogniem - w stronę swych opiekunów. Parszywy wulkan, zalewający wzgórza Peak District śmierdzącą, czarnomagiczną lawą należał już do przeszłości a powietrze w końcu wyczyściło się z kłębów dymu i trujących oparów, lecz dopiero teraz smokologowie postanowili wypuścić swe dzieci z okowów łańcuchów. Co w większości przypadków nie kończyło się specjalnie dobrze: rozwścieczone długim szlabanem trójogony reagowały dziko na wypuszczenie, oddając się nieposkromionym harcom lub jawnie okazując niezadowolenie. Z dwojga złego Ben wolał ogarniać te niebezpiecznie radujące się z wolności niż te wrogie, bowiem w przypadku tych drugich musiał używać bolesnych dla nich zaklęć. Nic nie mógł jednak zrobić, jeśli okazał im odrobinę łagodności, kończyło się to kaszlnięciem płomieniami prosto w plecy - wystarczyło, by odwrócił się na sekundę, a cały tył koszuli zajął się ogniem. Stało się to tuż nad ranem, przy zmianie warty uzdrowicieli, ale Wright i tak udawał się do rezydującego w rezerwacie magomedyka w ostateczności: wolał, by nikt nie widział jego licznych blizn, ukrytych starannie pod - niestarannie - wyprasowaną koszulą.
Udał się więc do Poppy, wyciągając ją beztrosko z łóżka. Nie poczuł nawet odrobiny zawstydzenia budząc ją o tak druzgoczącej porze - uspokoił tylko pierwszy stres, wynikający z przekonania o tym, że stało się coś złego, co wymagało tej niedorzecznie nagłej wizyty, po czym poddał się jej magicznym dłoniom, dzielnie wytrzymując ból leczonych tkanek. Wysłuchał też suszenia głowy i ewentualnego załamywania rąk nad nieostrożnością; przywykł przecież do poparzeń, blizny pokrywały większość umięśnionego torsu i ramion, ale wolał być w pełni sił następnego dnia. Czuł się jednak w obowiązku jakoś podziękować Pomfrey za przyjęcie poza godzinami pracy, zaprosił ją więc na obiad. Żadna wystawna restauracja nie przychodziła mu do głowy, zresztą nie otworzyliby drzwi przed zarośniętym, odzianym w grubą kurtkę, typem, nawet jeśli towarzyszyła mu istota urocza i niewinna. Zaproponował więc podróż do doków, gdzie znał kameralną knajpkę.
- No, to tutaj. Zdrowo i smacznie - powiedział radośnie, gdy już stanęli przed nieco zardzewiałą budą, wśród mugoli i czarodziei oczekujących na wyrafinowany przysmak. Było tu znacznie cieplej, być może dlatego, że z kotłów buchał gorąc a powietrze wokół Fish&Chips przesycił zapach przypalonego oleju. Benjamin wciągnął go głęboko w nozdrza i odetchnął, zerkając na stojącą obok Poppy. - Zamówię nam i przyniosę do stolika, co ty na to? - zaproponował jak na dżentelmena przystało, wskazując dłonią odzianą w podziurawioną, wełnianą rękawicę, chybotliwe stoliczki ustawione za budą, widoczne tylko dla czarodziejskiej braci.
Trzynaście. Dokładnie tyle niewątpliwie brzydkich poparzeń zdobiło plecy Benjamina i tyleż samo paskudnych ran zaleczyła tego poranka Poppy, dość sprawnie posługując się różdżką. Nocny dyżur w rezerwacie okazał się wyjątkowo pechowy - ciągle rozedrgane po wybuchu anomalii smoki nie powróciły do swej uspokajającej rutyny, zamieniając się momentami w rozkapryszone paniątka, ziejące ogniem niewybrednych słów - no, lub faktycznym ogniem - w stronę swych opiekunów. Parszywy wulkan, zalewający wzgórza Peak District śmierdzącą, czarnomagiczną lawą należał już do przeszłości a powietrze w końcu wyczyściło się z kłębów dymu i trujących oparów, lecz dopiero teraz smokologowie postanowili wypuścić swe dzieci z okowów łańcuchów. Co w większości przypadków nie kończyło się specjalnie dobrze: rozwścieczone długim szlabanem trójogony reagowały dziko na wypuszczenie, oddając się nieposkromionym harcom lub jawnie okazując niezadowolenie. Z dwojga złego Ben wolał ogarniać te niebezpiecznie radujące się z wolności niż te wrogie, bowiem w przypadku tych drugich musiał używać bolesnych dla nich zaklęć. Nic nie mógł jednak zrobić, jeśli okazał im odrobinę łagodności, kończyło się to kaszlnięciem płomieniami prosto w plecy - wystarczyło, by odwrócił się na sekundę, a cały tył koszuli zajął się ogniem. Stało się to tuż nad ranem, przy zmianie warty uzdrowicieli, ale Wright i tak udawał się do rezydującego w rezerwacie magomedyka w ostateczności: wolał, by nikt nie widział jego licznych blizn, ukrytych starannie pod - niestarannie - wyprasowaną koszulą.
Udał się więc do Poppy, wyciągając ją beztrosko z łóżka. Nie poczuł nawet odrobiny zawstydzenia budząc ją o tak druzgoczącej porze - uspokoił tylko pierwszy stres, wynikający z przekonania o tym, że stało się coś złego, co wymagało tej niedorzecznie nagłej wizyty, po czym poddał się jej magicznym dłoniom, dzielnie wytrzymując ból leczonych tkanek. Wysłuchał też suszenia głowy i ewentualnego załamywania rąk nad nieostrożnością; przywykł przecież do poparzeń, blizny pokrywały większość umięśnionego torsu i ramion, ale wolał być w pełni sił następnego dnia. Czuł się jednak w obowiązku jakoś podziękować Pomfrey za przyjęcie poza godzinami pracy, zaprosił ją więc na obiad. Żadna wystawna restauracja nie przychodziła mu do głowy, zresztą nie otworzyliby drzwi przed zarośniętym, odzianym w grubą kurtkę, typem, nawet jeśli towarzyszyła mu istota urocza i niewinna. Zaproponował więc podróż do doków, gdzie znał kameralną knajpkę.
- No, to tutaj. Zdrowo i smacznie - powiedział radośnie, gdy już stanęli przed nieco zardzewiałą budą, wśród mugoli i czarodziei oczekujących na wyrafinowany przysmak. Było tu znacznie cieplej, być może dlatego, że z kotłów buchał gorąc a powietrze wokół Fish&Chips przesycił zapach przypalonego oleju. Benjamin wciągnął go głęboko w nozdrza i odetchnął, zerkając na stojącą obok Poppy. - Zamówię nam i przyniosę do stolika, co ty na to? - zaproponował jak na dżentelmena przystało, wskazując dłonią odzianą w podziurawioną, wełnianą rękawicę, chybotliwe stoliczki ustawione za budą, widoczne tylko dla czarodziejskiej braci.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Benjamin dokonał prawie niemożliwego. Poppy zwykła wstawać skoro świt, wczesnym rankiem, przed wszystkimi innymi. Wyniosła to z domu ciotki Euphemii i tak jej to weszło w krew, że zegar biologiczny miała już ustawiony permanentnie. Nieważne o której się położyła i tak wstawała rano, niezależnie od tego, czy miała robotę, czy nie. Tym razem ze snu jednak wyrwało ją donośnie pukanie, a zaspana Poppy poleciała do drzwi w koszuli nocnej z różdżką w dłoni. Nie sądziła, by pukał ktoś, kto miał zamiar uczynić jej krzywdę, bo taki to najpewniej wlazłby i bez pukania, lecz podczas tych kilku sekund miała w głowie najczarniejsze myśli. Ostatnim razem, gdy wyrwano ją ze snu w środku nocy, Zakonnicy potrzebowali pilnej pomocy medycznej. Zobaczywszy umęczoną twarz Benjamina zrobiła taką minę, jakby za chwilę miała paść na zawał, tak się przestraszyła, że co złego się stało. Na szczęście przyszedł do niej z poparzeniami - bolesnymi, lecz koniec końców nie aż tak groźnymi. Chwilę mu zajęło, by zyskała pewność, że to tylko smoki. Poppy odetchnęła wówczas z ulgą kładąc dłoń na sercu, ciesząc się, że to nie czarnomagiczne oparzenia. Ich nie zdołałaby wyleczyć w domu, niezbędne byłyby także eliksiry, których u siebie jeszcze nie posiadała. Stojąc nad nim i dezynfekując rany nie mogła się powstrzymać od marudzenia, że może wybrał zbyt niebezpieczną pracę, że może stracić życie, że następnym razem zginie w płomieniach, a ona tak się martwi. Czasami nie mogła oprzeć się wrażeniu, że Ben wypowiada się o smokach jak o zwierzętach, które można by było trzymać w domu. Na wspomnienie Okruszka, jej własny kot miauknął głośno, a Poppy przebiegł zimny dreszcz wzdłuż kręgosłupa.
Wyleczyła oparzenia Wrighta, choć nie obyło się bez bólu i szczypania, gdy oczyszczała rany - oparzenia po smoczym ogniu były bardziej paskudne - ale nie zostały mu blizny i była gotowa zaproponować, by został jeszcze na obiad, jednakże zaproponował, że w podzięce ją na niego zabierze. Początkowo nie chciała się zgodzić, bo to przecież nie było nic takiego, zarówno Ben, jak i wszyscy inni mogli na nią liczyć o każdej porze dnia i nocy, nigdy nie odmawiała pomocy, jednakże pozwoliła mężczyźnie być mężczyzną. Przebrała się w skromną, grubą suknię granatowej barwy i zimowy płaszcz, aby nie zmarznąć w drodze. Właściwie nie wiedziała czego powinna się spodziewać.
Powietrze przesycone solą i przypalonym olejem, na którym smażono ryby, wdzierał się brutalnie w nozdrza Poppy drażniąc zmysły. Najpewniej, gdyby tylko wychowała się dalej od brzegu morza, zmarszczyłaby śmiesznie swój piegowaty nos zniesmaczona zapachami, jednakże Benjamin specjalnie, bądź przypadkowo wybrał trafnie - panna Pomfrey mieszkała jako dziecko nieopodal wybrzeża, więc podobne zapachy znała doskonale. W pamięci miała nawet przebłyski, gdy jadły z matką rybę i frytki w podobnej budce na promenadzie w Dartmouth.
-Bardzo chętnie, Ben, dziękuję - odparła mu Poppy, nieco niewyraźnie, bo wciąż usta miała zakryte grubym szalikiem -Jeśli będzie, to poproszę dorsza, dobrze?
Zza chmur wyjrzało słońce, śnieg chwilowo nie sypał się z nieba, ale mroźne powietrze, absolutnie nie czerwcowe, szczypało policzki i nos. Dopiero gdy zajęła miejsce przy chybotliwym stoliczku i zagrzała się nieco, dzięki kotłom, z których buchał gorąc, zdjęła z głowy czapkę i poluźniła szalik, odsłaniając twarz. Policzki miała wciąż czerwone, a kilka pukli włosów sterczało pod dziwnym kątem przez tę czapkę.
Wyleczyła oparzenia Wrighta, choć nie obyło się bez bólu i szczypania, gdy oczyszczała rany - oparzenia po smoczym ogniu były bardziej paskudne - ale nie zostały mu blizny i była gotowa zaproponować, by został jeszcze na obiad, jednakże zaproponował, że w podzięce ją na niego zabierze. Początkowo nie chciała się zgodzić, bo to przecież nie było nic takiego, zarówno Ben, jak i wszyscy inni mogli na nią liczyć o każdej porze dnia i nocy, nigdy nie odmawiała pomocy, jednakże pozwoliła mężczyźnie być mężczyzną. Przebrała się w skromną, grubą suknię granatowej barwy i zimowy płaszcz, aby nie zmarznąć w drodze. Właściwie nie wiedziała czego powinna się spodziewać.
Powietrze przesycone solą i przypalonym olejem, na którym smażono ryby, wdzierał się brutalnie w nozdrza Poppy drażniąc zmysły. Najpewniej, gdyby tylko wychowała się dalej od brzegu morza, zmarszczyłaby śmiesznie swój piegowaty nos zniesmaczona zapachami, jednakże Benjamin specjalnie, bądź przypadkowo wybrał trafnie - panna Pomfrey mieszkała jako dziecko nieopodal wybrzeża, więc podobne zapachy znała doskonale. W pamięci miała nawet przebłyski, gdy jadły z matką rybę i frytki w podobnej budce na promenadzie w Dartmouth.
-Bardzo chętnie, Ben, dziękuję - odparła mu Poppy, nieco niewyraźnie, bo wciąż usta miała zakryte grubym szalikiem -Jeśli będzie, to poproszę dorsza, dobrze?
Zza chmur wyjrzało słońce, śnieg chwilowo nie sypał się z nieba, ale mroźne powietrze, absolutnie nie czerwcowe, szczypało policzki i nos. Dopiero gdy zajęła miejsce przy chybotliwym stoliczku i zagrzała się nieco, dzięki kotłom, z których buchał gorąc, zdjęła z głowy czapkę i poluźniła szalik, odsłaniając twarz. Policzki miała wciąż czerwone, a kilka pukli włosów sterczało pod dziwnym kątem przez tę czapkę.
Poppy Pomfrey
Zawód : pielęgniarka w Hogwarcie
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie przeczułam w głębi snu,
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Fish & Chips
Szybka odpowiedź