Główna sypialnia
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
W porównaniu do innych pomieszczeń główna sypiania sprawia wrażenie urządzonej w iście spartańskim stylu. W tym szaleństwie jest jednak metoda. Z pokoju wyeliminowano wszystkie bodźce mogące zakłócić proces zasypiania, z którym właściciel ma tak duży problem. Dodatkowo ciemna tonacja kolorystyczna działa kojąco na zmęczony oczy.
okay, i hated you but even when you left, there was never a day that i’ve forgotten about you and even though i actually miss you, i’m gonna erase you now cause that’ll hurt way less
than blaming you
Soren Avery
Zawód : pałkarz Os z Wimbourne
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
jest szósta mojego serca
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Skończone, w końcu mogą zająć się czymś zupełnie innym, zdecydowanie znaczniej przyjemniejszym. Noc się jeszcze nie skończyła, pozostało im ciągle parę chwil, aby ponownie oddać się w całości rozkoszy, wznowić przerwaną grę, już tak długo rozgrywaną. Widać, nie tylko on miał taki zamiar. Szorstkie dłonie Sørena rozpoczęły powolną wędrówkę, pieszcząc przy tym książęcą skórę. Nawet nie zauważył, kiedy te znalazły się na jego pośladkach. Miłe zaskoczenie, ktoś tu nie próżnował. Mruknął cicho, potwierdzając tym samym niewypowiedzianą teorię, która zrodziła się w umyśle przyjaciela.
Zdziwił się, kiedy powolny taniec dłoni zatrzymał się na dłużej w tak nieciekawym miejscu. Czyżby szykował dla niego kolejną niespodziankę? Nie, nie to. Był zdecydowanie za cicho. Kolejne pytanie zrodziło się w jego głowie. Amodeus myślał, że te nieciekawa rozmowa pozostała już za nim. Zauważył, że ten zmaga się z czymś, nie po raz pierwszy tego wieczora. Czy rozważał podzielenie się swoim brzemieniem, zanim Prince siłą z niego to wydusi. W tym momencie czekał. Jeżeli nic nie powie, dalej będzie się wstrzymywał, aż nie nastanie idealna chwila, aby wyprowadzić cios. Tak, chyba koniec dialogów na dzisiaj. Wzdrygnął się, kiedy poczuł jego ręce na plecach, a ciepłych oddech zbyt blisko swojego ucha.
Zamurowało go, kiedy usłyszał pytanie, które Søren mu zadał. Kolejny raz dał się podejść, co z nim dzisiaj było nie tak!? Spodziewał się, że ten powie mu coś sprośnego, rzuci jakąś nieprzyzwoitą propozycję, którą wstydził się zdradzić patrząc mu w oczy, ale... Coś takiego? Czy to to tak go martwiło, przez ten cały czas? Miał ochotę zaśmiać się, lecz powstrzymał się w samą porę. Nie chciał nawet rozważać tego, jak mogłoby to zostać odebrane przez skrępowanego kochanka i to nie w ten perwersyjny sposób, chodziło o onieśmielenie. Poświęcił krótką ułamek ich cennego czasu, aby zastanowić się nad tym, czy gdzieś okazał niezadowolenie. Faktem było, że Avery nie posiadał doświadczenia w dziedzinie zaspokajania mężczyzn. Drugą sprawą było, iż Amodeus w ogóle nie zwracał uwagi na popełniane przez niego gafy. Był odurzony uczuciem, które potęgowało doznania, całkowicie zagłuszając niewielkie wpadki, a nadzwyczajne zaangażowanie w sprawę na pewno w tym pomagało. Odpowiedź była dla niego jasna, więc czemu nie była taka sama dla jego przyjaciela. Nie ważne co robili, czy pili ognistą, rozmawiali czy uprawiali dziki seks do białego rana. Wszystko, zawsze, było lepsze, kiedy robili to razem. Gdy doszły do tego te nieziemskie wyznania... Stało się po prostu lepiej, o wiele.
Chwycił go za podbródek i szybkim ruchem dłoni skierował go tak, aby mógł spojrzeć mu w oczy. Uśmiechał się niewinnie.
- Tak, głuptasie - jego głos wręcz ociekał powagą, idealnie podkreślając znaczenie słów.
Nachylił się nad nim, znajdując się w podobnej pozycji, co przed chwilą, tyle że to teraz on był blisko jego ucha, które delikatnie przygryzł i zaczął drażnić podmuchami powietrza.
- Czy moje krzyki, jęki, nie upewniają Cię w tym? - wyszeptał cicho, bawiąc się zębami płatkiem jego ucha. - A może chcesz, żebym zmienił zdanie, skoro każesz mi tyle czekać? - poruszył niespiesznie biodrami, ocierając się przy tym o jego rozpalone ciało.
Zdziwił się, kiedy powolny taniec dłoni zatrzymał się na dłużej w tak nieciekawym miejscu. Czyżby szykował dla niego kolejną niespodziankę? Nie, nie to. Był zdecydowanie za cicho. Kolejne pytanie zrodziło się w jego głowie. Amodeus myślał, że te nieciekawa rozmowa pozostała już za nim. Zauważył, że ten zmaga się z czymś, nie po raz pierwszy tego wieczora. Czy rozważał podzielenie się swoim brzemieniem, zanim Prince siłą z niego to wydusi. W tym momencie czekał. Jeżeli nic nie powie, dalej będzie się wstrzymywał, aż nie nastanie idealna chwila, aby wyprowadzić cios. Tak, chyba koniec dialogów na dzisiaj. Wzdrygnął się, kiedy poczuł jego ręce na plecach, a ciepłych oddech zbyt blisko swojego ucha.
Zamurowało go, kiedy usłyszał pytanie, które Søren mu zadał. Kolejny raz dał się podejść, co z nim dzisiaj było nie tak!? Spodziewał się, że ten powie mu coś sprośnego, rzuci jakąś nieprzyzwoitą propozycję, którą wstydził się zdradzić patrząc mu w oczy, ale... Coś takiego? Czy to to tak go martwiło, przez ten cały czas? Miał ochotę zaśmiać się, lecz powstrzymał się w samą porę. Nie chciał nawet rozważać tego, jak mogłoby to zostać odebrane przez skrępowanego kochanka i to nie w ten perwersyjny sposób, chodziło o onieśmielenie. Poświęcił krótką ułamek ich cennego czasu, aby zastanowić się nad tym, czy gdzieś okazał niezadowolenie. Faktem było, że Avery nie posiadał doświadczenia w dziedzinie zaspokajania mężczyzn. Drugą sprawą było, iż Amodeus w ogóle nie zwracał uwagi na popełniane przez niego gafy. Był odurzony uczuciem, które potęgowało doznania, całkowicie zagłuszając niewielkie wpadki, a nadzwyczajne zaangażowanie w sprawę na pewno w tym pomagało. Odpowiedź była dla niego jasna, więc czemu nie była taka sama dla jego przyjaciela. Nie ważne co robili, czy pili ognistą, rozmawiali czy uprawiali dziki seks do białego rana. Wszystko, zawsze, było lepsze, kiedy robili to razem. Gdy doszły do tego te nieziemskie wyznania... Stało się po prostu lepiej, o wiele.
Chwycił go za podbródek i szybkim ruchem dłoni skierował go tak, aby mógł spojrzeć mu w oczy. Uśmiechał się niewinnie.
- Tak, głuptasie - jego głos wręcz ociekał powagą, idealnie podkreślając znaczenie słów.
Nachylił się nad nim, znajdując się w podobnej pozycji, co przed chwilą, tyle że to teraz on był blisko jego ucha, które delikatnie przygryzł i zaczął drażnić podmuchami powietrza.
- Czy moje krzyki, jęki, nie upewniają Cię w tym? - wyszeptał cicho, bawiąc się zębami płatkiem jego ucha. - A może chcesz, żebym zmienił zdanie, skoro każesz mi tyle czekać? - poruszył niespiesznie biodrami, ocierając się przy tym o jego rozpalone ciało.
I'll stop time for you
The second you say you'd like me too
I just wanna give you the Loving that you're missing...
Amodeus Prince
Zawód : Pracownik u Borgina & Burke’a, teoretyk magii
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Nie wiem, co to filozofia.
Czasem tylko mnie swędzi pod lewym skrzydełkiem duszy.
Czasem tylko mnie swędzi pod lewym skrzydełkiem duszy.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wypowiedzenie obaw na głos wcale im nie umniejszyło. Wręcz przeciwnie, dopiero teraz odczuł ich ogrom. Miał wrażenie, że jego naga skóra pokryła się gęsią skórką. Nie dlatego, że czuł się obnażony, obdarty z tej duszącej tajemnicy. Nie czuł się już niebezpiecznie odkrywając przed nim swoje karty. Było mu nieswojo z myślą, że dręczyły go takie rzeczy, tak mało istotne, można rzecz, wręcz trywialne w porównaniu z tematem, który poruszali przed chwilą. Ale chyba w życiu każdego mężczyzny następuje taka chwila zwątpienia w siebie, w kwestii być tym odpowiednim. Poza tym jego obawy są uzasadnione, prawda? Nie dlatego, że zauważył jakieś dziwne zachowania u przyjaciela. Chodziło o całą wiedzę jaką posiadał na jego temat. Przecież Amodeus nigdy nie zadowalał się byle czym i miał na swojej liście naprawdę dużo podbojów. O wielu z nich słyszał, a znał go na tyle, żeby wiedzieć, że nie są wyssane z palca. Może to właśnie tutaj bolało go najbardziej? Że dla niego nie był tym pierwszym. Chciał usilnie swoją osobą zamazać tamten wspomnienia i bał się, że może mu się nie powieść.
Ta początkowa cisza, którą otrzymał o mało go nie zabiła. Dosłownie, bo wstrzymywał oddech cały ten czas, zagryzając w niecierpliwości wargę. Dopiero, kiedy złapał go za szczękę i nakierował jego oczy na swoje, wziął długo oczekiwany wdech. Uśmiechnął się krzywo słysząc to potwierdzenie. Wiedział, że Książę miał prawo parsknąć śmiechem na to pytanie, na jego niedorzeczność. Skoro jednak grali szczerość za szczerość to wolał zrzucić z siebie ten irracjonalny ciężar. Podzielić się nim i rozwiać wszelkie wątpliwości niż gdyby miał gnić na dnie jego duszy, a nieprzyjemny smród mógłby psuć między nimi atmosferę. Chociaż pewnie nie zdołałby dusić tego tak długo, zapewne wyciągnąłby z niego tę informację.
Niepowstrzymywane niczym jęknięcie wydobyło się z jego ust w reakcji na te zabiegi. Podobały mu się te słowa, nadbudowywały jego rozszarpane przez wątpliwości ego. Może był czarodziejem, może był dobrym graczem Quidditcha, może był silny przez fakt, że jeszcze się nie załamał, ale nadal był tylko człowiekiem. Człowiekiem, które nigdy wcześniej nie bawił się w miłość i poruszał się w tej kwestii po omacku, z przestrachem, że wystarczy jeden błąd, aby coś schrzanić, bo akurat w tym miał niemałe doświadczenie.
Ostro wciągnął powietrze, gdy poczuł ten nagły ruch. W świetle poprzedniej rozmowy zupełnie zapomniał, po co nakrył się kocem, ale teraz już doskonale pamiętał. Nadal był pobudzony, mimo wszystko. Jak gdyby jego podświadomość cały czas doskonale wiedziała jak to wszystko się skończy. Może rzeczywiście był przewrażliwiony? Chyba po tym wszystkim, co go ostatnio spotkało nie było to wcale takie dziwne.
- Ja po prostu - westchnął, obracając tak, żeby spojrzeć mu w oczy. - Tak bardzo nie chcę tego spieprzyć - mruknął, ale nie czekał na odpowiedź. Pocałował go. Nie chciał już rozmawiać, chciał pokazać jak bardzo mu zależy. Jedną dłoń wsunął w jego włosy, a druga zbłądziła na tors muskając krawędzie znaczącej go linii, feralnej pamiątce. Już żadnych więcej blizn przyrzekł sobie w myślach.
Ta początkowa cisza, którą otrzymał o mało go nie zabiła. Dosłownie, bo wstrzymywał oddech cały ten czas, zagryzając w niecierpliwości wargę. Dopiero, kiedy złapał go za szczękę i nakierował jego oczy na swoje, wziął długo oczekiwany wdech. Uśmiechnął się krzywo słysząc to potwierdzenie. Wiedział, że Książę miał prawo parsknąć śmiechem na to pytanie, na jego niedorzeczność. Skoro jednak grali szczerość za szczerość to wolał zrzucić z siebie ten irracjonalny ciężar. Podzielić się nim i rozwiać wszelkie wątpliwości niż gdyby miał gnić na dnie jego duszy, a nieprzyjemny smród mógłby psuć między nimi atmosferę. Chociaż pewnie nie zdołałby dusić tego tak długo, zapewne wyciągnąłby z niego tę informację.
Niepowstrzymywane niczym jęknięcie wydobyło się z jego ust w reakcji na te zabiegi. Podobały mu się te słowa, nadbudowywały jego rozszarpane przez wątpliwości ego. Może był czarodziejem, może był dobrym graczem Quidditcha, może był silny przez fakt, że jeszcze się nie załamał, ale nadal był tylko człowiekiem. Człowiekiem, które nigdy wcześniej nie bawił się w miłość i poruszał się w tej kwestii po omacku, z przestrachem, że wystarczy jeden błąd, aby coś schrzanić, bo akurat w tym miał niemałe doświadczenie.
Ostro wciągnął powietrze, gdy poczuł ten nagły ruch. W świetle poprzedniej rozmowy zupełnie zapomniał, po co nakrył się kocem, ale teraz już doskonale pamiętał. Nadal był pobudzony, mimo wszystko. Jak gdyby jego podświadomość cały czas doskonale wiedziała jak to wszystko się skończy. Może rzeczywiście był przewrażliwiony? Chyba po tym wszystkim, co go ostatnio spotkało nie było to wcale takie dziwne.
- Ja po prostu - westchnął, obracając tak, żeby spojrzeć mu w oczy. - Tak bardzo nie chcę tego spieprzyć - mruknął, ale nie czekał na odpowiedź. Pocałował go. Nie chciał już rozmawiać, chciał pokazać jak bardzo mu zależy. Jedną dłoń wsunął w jego włosy, a druga zbłądziła na tors muskając krawędzie znaczącej go linii, feralnej pamiątce. Już żadnych więcej blizn przyrzekł sobie w myślach.
okay, i hated you but even when you left, there was never a day that i’ve forgotten about you and even though i actually miss you, i’m gonna erase you now cause that’ll hurt way less
than blaming you
Soren Avery
Zawód : pałkarz Os z Wimbourne
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
jest szósta mojego serca
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nieświadomość, jakże zabawny i zarazem frustrujący stan. Gdyby tylko zapytał, wystarczyło jedynie powiedzieć, ubrać to w słowa. Jak już ustaliliśmy, czasu nie da się cofnąć, nie w takich przypadkach. Co zostało zaprzepaszczone, nie odwróci się. Søren nie miał szansy, aby nadpisać minione chwile, żeby stać się jego pierwszym... kochankiem. Mężczyzną, z którym podzieli swe doznania po raz pierwszy w życiu. Przynajmniej te związane z cielesną rozkoszą, ponieważ te, które odnosiły się do uczuć, całkowicie były zdominowane przez niego. Na swój sposób, był tym jedynym. W końcu nikogo innego Amodeus nie pokochał tak, jak jego. Idąc dalej tym tropem, kontynuując to rozumowanie, był pierwszą osobą, z którą przeżywał chwile seksualnego uniesienia, pod wpływem tak silnych emocji. Tych dwóch rzeczy, rodzajów zaspokojenia, po prostu nie dało się porównać, a nawet gdyby, wszystkie inne blakły w starciu z tym jedynym.
Uśmiechnął się, kiedy zauważył dyskretną reakcję mężczyzny, na zastosowane przez niego działania. Oczywiście, nie było sposobu, aby nie zwrócił uwagi na inne, mniej subtelne odpowiedzi.
Nie dane było mu powiedzieć nic więcej, kolejny już pocałunek uniemożliwił mu to. Nie nalega, pozwolił mu przejąć stery, robić, co mu się żywnie podobało. Zresztą, to nie tak, że miał coś jeszcze do dodania. Może poza sprośnym żartem słownym, odnoszącym się do pieprzenia. Również skierował swoją dłoń ku jego włosom, lecz w porównaniu do niego, nie był delikatny. Drugą rękę zarzucił mu raz jeszcze za szyję, przyciągając go ku sobie. Tym razem nie znaleźli się bliżej siebie, całkowicie zmienili swoją pozycję. Teraz to on, jak na księcia przystało, leżał plecami na łóżku, a Avery znalazł się między jego nogami. Nawet nieszczęsny koc, który tyle już przetrwał, musiał ustąpić niespodziewanej akcji, podjętej przez Prince. W tym momencie już nic nie stało na przeszkodzie, aby przerwana wcześniej rozkosz, znów została wznowiona. Rozmowa czy wycieczenie, nic nie miało znaczenia. Nic, poza nimi, splecionymi w uścisku.
Najwidoczniej Søren też miał takie wrażenie, nagle zapragnął przekonać się, czy wcześniej wypowiedziane słowa, aby na pewno były prawdą. Były. Tak jak powiedział... jęki, które rozległy się po chwili, zmieszane z równomiernym skrzypieniem łóżka, upewniły go w tym przekonaniu.
|zt x2
Uśmiechnął się, kiedy zauważył dyskretną reakcję mężczyzny, na zastosowane przez niego działania. Oczywiście, nie było sposobu, aby nie zwrócił uwagi na inne, mniej subtelne odpowiedzi.
Nie dane było mu powiedzieć nic więcej, kolejny już pocałunek uniemożliwił mu to. Nie nalega, pozwolił mu przejąć stery, robić, co mu się żywnie podobało. Zresztą, to nie tak, że miał coś jeszcze do dodania. Może poza sprośnym żartem słownym, odnoszącym się do pieprzenia. Również skierował swoją dłoń ku jego włosom, lecz w porównaniu do niego, nie był delikatny. Drugą rękę zarzucił mu raz jeszcze za szyję, przyciągając go ku sobie. Tym razem nie znaleźli się bliżej siebie, całkowicie zmienili swoją pozycję. Teraz to on, jak na księcia przystało, leżał plecami na łóżku, a Avery znalazł się między jego nogami. Nawet nieszczęsny koc, który tyle już przetrwał, musiał ustąpić niespodziewanej akcji, podjętej przez Prince. W tym momencie już nic nie stało na przeszkodzie, aby przerwana wcześniej rozkosz, znów została wznowiona. Rozmowa czy wycieczenie, nic nie miało znaczenia. Nic, poza nimi, splecionymi w uścisku.
Najwidoczniej Søren też miał takie wrażenie, nagle zapragnął przekonać się, czy wcześniej wypowiedziane słowa, aby na pewno były prawdą. Były. Tak jak powiedział... jęki, które rozległy się po chwili, zmieszane z równomiernym skrzypieniem łóżka, upewniły go w tym przekonaniu.
|zt x2
I'll stop time for you
The second you say you'd like me too
I just wanna give you the Loving that you're missing...
Amodeus Prince
Zawód : Pracownik u Borgina & Burke’a, teoretyk magii
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Nie wiem, co to filozofia.
Czasem tylko mnie swędzi pod lewym skrzydełkiem duszy.
Czasem tylko mnie swędzi pod lewym skrzydełkiem duszy.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| pierwszy tydzień stycznia
To było w sumie całkiem przyjemne.
Teraz, dopiero teraz, gdy jego umysł zdawał się oderwać od ciała, być z nim niezwiązany, oderwany od rzeczywistości. Nagle wszystko przestało mieć znaczenie, znikło, zostawiło go. To było piękne uczucie. W końcu nie było smutku, wściekłości czy bólu. W jego umyśle zapanowała perfekcyjna cisza. Nic nie szumiało ani świstało, jak wtedy, kiedy mknął na miotle w powietrzu. W tej chwili jego mózg prawdopodobnie nie wiedział nawet, co to takiego ta miotła. Prawdopodobnie nic nie wiedział i było to najlepsze, czego doświadczał. Słodka nieświadomość, totalne unicestwienie teraźniejszości pozwalało mu na chwilę spokoju. Na upragniony sen, ten z pogranicza utraty przyjemności, ale nie było to istotne. Nareszcie nie nękały go żadne koszmary, ani te ze świata fantazji, ani ze wspomnień, ani z jawy. Przestał w końcu cierpieć.
A dotychczas bolało go wszystko. Znieczulał się już podczas oficjalnego sabatu, kiedy to grając w karty popijał wysokoprocentowy trunek. Dużo, ale wciąż mało. Jaka ilość wydaje się wystarczająca w obliczu faktu przez porzucenie przez siostrę? Bo jak inaczej nazwać list, który od niej otrzymał? Aktem perfidnego tchórzostwa? Pokazem głębokiego egoizmu? Kochał ją, kochał każdą cząstką swojej zepsutej osoby, od kiedy tylko pojawili się na świecie, jako dwie połówki jednej całości. Była pierwszą istotą, jaką obdarzył tym uczuciem, bez której poszedłby na dno jeszcze przed postawieniem pierwszych kroków w Hogwarcie. Zgnilizna, jaka toczyła się się w rodzinnej rezydencji niechybnie sięgnęłaby i jego gdyby nie ona. Wytrwał. Większość życia trwał dzięki niej, a przede wszystkim - dla niej. Zduszony jarzmem wieczystej przysięgi nie mógł wyznać jej prawdy, co przypłacił później jej upadkiem na zdrowiu. Obwiniał siebie, tylko siebie, jak zwykle miał to w zwyczaju. Stracił ją. Na krótko można by rzec, ale i tak odczuł to niezwykle boleśnie. Już wtedy odkrył zbawczą moc ukrytą w szklanych butelkach pełnych bursztynowego płynu. Podniósł się jednak, znów dla niej, chcąc, żeby była z niego dumna, żeby nie cierpiała widząc go w takim stanie, jakim on widział ją. Starał się, bo była połową, bez której nie mógł być w pełni sobą. Dla niej podpisał pakt z własną matką, oddał swoje życie, swoją niezależność, o którą walczył do utraty tchu. Zrobił to bez mrugnięcia okiem już wtedy podczas świąt, kiedy usłyszał tę propozycję. To, że oficjalnie potwierdził ją w sylwestrową noc było jedynie formalnością. Umarłby dla niej, gdyby zaszła taka potrzeba, ale oddał tylko całe swoje życie, jednocześnie zadając cios prosto w serce jedynej osobie, którą samodzielnie wybrał i zapragnął kochać.
Tymczasem ona go zostawiła. Wybrała prostą drogę ucieczki, oderwania się od rodziny, zatracenia się w Paryżu. Jeszcze nigdy w życiu nie czuł się tak oszukany. Allison trzymała go w pionie, sprawiała, że stawiał wciąż niezdarne kroki wprzód. Aż do teraz. Teraz wszystko straciło znaczenie. Spadał z tej cienkiej liny, po której się poruszał. Nie chciał wiedzieć, co będzie, kiedy sięgnie już dna, więc pił. Nie pamiętał, co działo się potem na sabacie, nie pamiętał ile wypił, ani jak wrócił do domu. Wiedział, że kiedy się ocknął odnalazł wszystkie zapasy ognistej, jakie posiadał, a potem one nagle zniknęły, ale to wciąż było za mało. Znalazł więc tę specjalną, jeden z najlepszych roczników. W nocnej szafce, zawiniętą w męską koszulę. Nie należała do Avery'ego. Była jego.
Szkło wbijając się w prawą dłoń na chwilę go ocuciło. Dojrzał odbicie swojej nieogolonej twarzy o podkrążonych oczach w kałuży alkoholu rozlanej na ciemnym parkiecie. Powinien posprzątać, bo Quentin zrobi sobie coś w łapy. Pies leżał przestraszony hukiem pod łóżkiem. Mógł zrobić to machnięciem różdżki. Tak samo jak wyleczyć swoją dłoń. Ale potem przypomniał sobie. Jak pili. Jak Amodeus zakamuflował jego limo, bo przecież żaden z nich nie zna się na magii leczniczej. Jak ten upadł potem na niego. Jak narobili bałaganu. Jego kanapa.
Musiał wyglądać dziwnie, kiedy w eleganckiej szacie wyjściowej, z poharataną ręką kupował alkohol w jakimś mugolskim sklepie. Jak źle musiał wyglądać skoro sprzedawczyni wydawała się być przestraszona i bała mu się odmówić sprzedaży podrzędnych alkoholi, chociaż śmierdział jak stara warzelnia? Na pewno wyglądał żałośnie w otoczeniu pustych, poprzewracanych, a niekiedy obtłuczonych butelek walających się po podłodze, rozwalony na łóżku, z którego dawno pospadały wszelkie prześcieradła i leżącym obok chartem, który niekarmiony od tygodnia nadal trwał przy swoim panu. Ale to było w sumie całkiem przyjemne. Przynajmniej nie czuł już nic.
To było w sumie całkiem przyjemne.
Teraz, dopiero teraz, gdy jego umysł zdawał się oderwać od ciała, być z nim niezwiązany, oderwany od rzeczywistości. Nagle wszystko przestało mieć znaczenie, znikło, zostawiło go. To było piękne uczucie. W końcu nie było smutku, wściekłości czy bólu. W jego umyśle zapanowała perfekcyjna cisza. Nic nie szumiało ani świstało, jak wtedy, kiedy mknął na miotle w powietrzu. W tej chwili jego mózg prawdopodobnie nie wiedział nawet, co to takiego ta miotła. Prawdopodobnie nic nie wiedział i było to najlepsze, czego doświadczał. Słodka nieświadomość, totalne unicestwienie teraźniejszości pozwalało mu na chwilę spokoju. Na upragniony sen, ten z pogranicza utraty przyjemności, ale nie było to istotne. Nareszcie nie nękały go żadne koszmary, ani te ze świata fantazji, ani ze wspomnień, ani z jawy. Przestał w końcu cierpieć.
A dotychczas bolało go wszystko. Znieczulał się już podczas oficjalnego sabatu, kiedy to grając w karty popijał wysokoprocentowy trunek. Dużo, ale wciąż mało. Jaka ilość wydaje się wystarczająca w obliczu faktu przez porzucenie przez siostrę? Bo jak inaczej nazwać list, który od niej otrzymał? Aktem perfidnego tchórzostwa? Pokazem głębokiego egoizmu? Kochał ją, kochał każdą cząstką swojej zepsutej osoby, od kiedy tylko pojawili się na świecie, jako dwie połówki jednej całości. Była pierwszą istotą, jaką obdarzył tym uczuciem, bez której poszedłby na dno jeszcze przed postawieniem pierwszych kroków w Hogwarcie. Zgnilizna, jaka toczyła się się w rodzinnej rezydencji niechybnie sięgnęłaby i jego gdyby nie ona. Wytrwał. Większość życia trwał dzięki niej, a przede wszystkim - dla niej. Zduszony jarzmem wieczystej przysięgi nie mógł wyznać jej prawdy, co przypłacił później jej upadkiem na zdrowiu. Obwiniał siebie, tylko siebie, jak zwykle miał to w zwyczaju. Stracił ją. Na krótko można by rzec, ale i tak odczuł to niezwykle boleśnie. Już wtedy odkrył zbawczą moc ukrytą w szklanych butelkach pełnych bursztynowego płynu. Podniósł się jednak, znów dla niej, chcąc, żeby była z niego dumna, żeby nie cierpiała widząc go w takim stanie, jakim on widział ją. Starał się, bo była połową, bez której nie mógł być w pełni sobą. Dla niej podpisał pakt z własną matką, oddał swoje życie, swoją niezależność, o którą walczył do utraty tchu. Zrobił to bez mrugnięcia okiem już wtedy podczas świąt, kiedy usłyszał tę propozycję. To, że oficjalnie potwierdził ją w sylwestrową noc było jedynie formalnością. Umarłby dla niej, gdyby zaszła taka potrzeba, ale oddał tylko całe swoje życie, jednocześnie zadając cios prosto w serce jedynej osobie, którą samodzielnie wybrał i zapragnął kochać.
Tymczasem ona go zostawiła. Wybrała prostą drogę ucieczki, oderwania się od rodziny, zatracenia się w Paryżu. Jeszcze nigdy w życiu nie czuł się tak oszukany. Allison trzymała go w pionie, sprawiała, że stawiał wciąż niezdarne kroki wprzód. Aż do teraz. Teraz wszystko straciło znaczenie. Spadał z tej cienkiej liny, po której się poruszał. Nie chciał wiedzieć, co będzie, kiedy sięgnie już dna, więc pił. Nie pamiętał, co działo się potem na sabacie, nie pamiętał ile wypił, ani jak wrócił do domu. Wiedział, że kiedy się ocknął odnalazł wszystkie zapasy ognistej, jakie posiadał, a potem one nagle zniknęły, ale to wciąż było za mało. Znalazł więc tę specjalną, jeden z najlepszych roczników. W nocnej szafce, zawiniętą w męską koszulę. Nie należała do Avery'ego. Była jego.
Szkło wbijając się w prawą dłoń na chwilę go ocuciło. Dojrzał odbicie swojej nieogolonej twarzy o podkrążonych oczach w kałuży alkoholu rozlanej na ciemnym parkiecie. Powinien posprzątać, bo Quentin zrobi sobie coś w łapy. Pies leżał przestraszony hukiem pod łóżkiem. Mógł zrobić to machnięciem różdżki. Tak samo jak wyleczyć swoją dłoń. Ale potem przypomniał sobie. Jak pili. Jak Amodeus zakamuflował jego limo, bo przecież żaden z nich nie zna się na magii leczniczej. Jak ten upadł potem na niego. Jak narobili bałaganu. Jego kanapa.
Musiał wyglądać dziwnie, kiedy w eleganckiej szacie wyjściowej, z poharataną ręką kupował alkohol w jakimś mugolskim sklepie. Jak źle musiał wyglądać skoro sprzedawczyni wydawała się być przestraszona i bała mu się odmówić sprzedaży podrzędnych alkoholi, chociaż śmierdział jak stara warzelnia? Na pewno wyglądał żałośnie w otoczeniu pustych, poprzewracanych, a niekiedy obtłuczonych butelek walających się po podłodze, rozwalony na łóżku, z którego dawno pospadały wszelkie prześcieradła i leżącym obok chartem, który niekarmiony od tygodnia nadal trwał przy swoim panu. Ale to było w sumie całkiem przyjemne. Przynajmniej nie czuł już nic.
okay, i hated you but even when you left, there was never a day that i’ve forgotten about you and even though i actually miss you, i’m gonna erase you now cause that’ll hurt way less
than blaming you
Soren Avery
Zawód : pałkarz Os z Wimbourne
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
jest szósta mojego serca
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Mroźne powietrze smakowało śniegiem i dymem. Wciągane do płuc trochę zbyt gwałtownie, przypominało konsystencją ostre, drobne odłamki; stykając się ze skórą, szczypało policzki, wyciskało z oczu gromadzące się w kącikach łzy i sprawiało, że blade zazwyczaj uszy nabierały intensywnej barwy karmazynu. Większość mieszkańców Londynu w takie dnie wolała zostawać w domu – owinąć się dodatkową warstwą koca, przyciągnąć fotele bliżej kominka i zaczekać, aż temperatura nieco wzrośnie, zapowiadając rychłe nadejście wiosny. Tylko nieliczni przemykali szybko uliczkami, opatulając się ciaśniej szaroburymi płaszczami i ślizgając na oblodzonych chodnikach, które mimo że posypane warstewką piasku, już niejednemu podarowały w noworocznym prezencie skręconą kostkę albo stłuczone kolano.
Jedną z tych osób była Margie; w czapce mocno naciągniętej na głowę i grubych, wełnianych rękawiczkach, pochylała się nisko, chowając twarz przed mrozem w miękkich zwojach szalika, starając się choć trochę umknąć przed chłodem styczniowego poranka. Tylko od czasu do czasu podnosiła spojrzenie jasnych oczu, przemykając nim szybko po numerach mijanych kamienic – trzynaście, dwadzieścia pięć, trzydzieści siedem. Zatrzymała się dopiero przy solidnym czterdzieści trzy, przytwierdzonym do ceglanego muru i zawahała się na moment, przez kilka sekund przyglądając się niskim schodkom, prowadzącym do wejścia. Zacisnęła blade wargi, nie do końca świadoma łatwo dostrzegalnego zmartwienia, czającego się w łagodnych rysach, przekonana, że niespokojne bicie serca wiązało się tylko i wyłącznie z szybkim spacerem.
Ruszyła przed siebie, oddychając z ulgą, gdy ściany budynku osłoniły ją wreszcie przed zimową zawieruchą. Dalszą drogę odtworzyła z pamięci, nie potrzebując już nawet zerkać na numery mieszkań; bardzo szybko znalazła się pod odpowiednim. Ściągnęła z prawej dłoni rękawiczkę, wyciągnęła rękę i zapukała mocno w drewnianą powierzchnię.
Zamarła w miejscu, nasłuchując nadchodzących kroków, ale odpowiedziała jej jedynie cisza. Dla pewności powtórzyła gest, jednak gdy zgodnie z przewidywaniami uzyskała dokładnie taki sam efekt jak za pierwszym razem, odłożyła na bok uprzejmości i po prostu nacisnęła klamkę. Niepewna, czy fakt, że drzwi ustąpiły bez problemu, napawał ją ulgą, czy tylko wzmógł bezgłośny niepokój – trzymający się jej nieprzerwanie od co najmniej kilku dni, to jest od czasu, kiedy drugi wysłany do Sorena list, pozostał bez odpowiedzi.
– Soren? – zawołała z przedpokoju, chcąc zaalarmować właściciela mieszkania o swojej obecności. Cicho zamknęła za sobą drzwi, odruchowo i prawie nieświadomie zsuwając z nóg zimowe buty; przyklejony do podeszw śnieg zaczynał powoli topnieć, tworząc na parkiecie niewielką kałużę brązowo-szarej wody. Weszła dalej, w głąb mieszkania, mijając kolejne pomieszczenia i do każdego z nich kontrolnie zaglądając. Powietrze wydawało jej się dziwnie duszne i suche, jak gdyby nikt bardzo długo nie otwierał okien; czy to możliwe, żeby Soren wyjechał i dlatego nie była w stanie nawiązać z nim kontaktu?
Odpowiedź na niewypowiedziane pytanie przyszła do niej bardzo szybko, bo zaraz po uchyleniu ostatnich drzwi, prowadzących do – jak się okazało – sypialni. Ledwie przestąpiła próg, skrzywiła się odruchowo, marszcząc nos w reakcji na stęchły zapach alkoholu, pomieszany z czymś jeszcze, czego wolała nie identyfikować, a co kojarzyło jej się z podrzędnymi lokalami w dokach, w których zdarzało jej się interweniować w takcie akcji ratunkowych. Serce podskoczyło jej w przestrachu, trwającym jedynie sekundę – do czasu, gdy zorientowała się, że leżąca sterta tkanin nie tylko kryła w sobie postać Sorena, ale również oddychała. Westchnęła cicho, obejmując wzrokiem resztę pokoju i składając dostrzegane elementy w całość – porozrzucane butelki, walającą się wśród nich pościel i żałośnie wyglądającego psa, który zamiast poderwać się na jej widok, tylko podniósł lekko łeb i zamachał niemrawo ogonem.
– Cześć – powiedziała dosyć głośno, pilnując, żeby do tonu jej głosu nie przedostała się żadna z rozpełzających się właśnie po jej organizmie emocji i zduszając bezsensowne czy wszystko w porządku?, zanim zdążyło znaleźć drogę na jej usta. Nie było w porządku, to było więcej niż oczywiste i wiedziała o tym jeszcze zanim opuściła własne mieszkanie. Jedynym, czego jeszcze nie była w stanie ocenić, była skala problemu.
Nie czekając na zaproszenie, ściągnęła z włosów czapkę, odwinęła szalik i odłożyła je razem z płaszczem na najbliższą szafkę, uważając, żeby przypadkiem nie upadły na podłogę. Ostrożnie lawirując między porozrzucanym szkłem, podeszła w pierwszej kolejności do okna i po kilkusekundowym siłowaniu się z klamką, otworzyła je na oścież, pozwalając, by lodowate powietrze wpadło do pomieszczenia. – Pisałam do ciebie – zagadnęła, ale bez wyrzutu, uparcie zachowując się, jakby sytuacja, którą zastała, była całkowicie normalna. Przez dłuższą chwilę stała przy okiennicach, wpatrując się w nieokreślony punkt po drugiej stronie ulicy; kilka wirujących płatków śniegu wpadło do wewnątrz, ale raczej i tak nie mogły już bardziej zaszkodzić panującemu tam krajobrazowi. – Martwiłam się – odwróciła się, kierując się wreszcie do łóżka i zauważając ślady krwi, przyozdabiające jasny mankiet, wystający spod wyjściowej szaty. – Słyszałam, co się stało na sabacie – dodała, nachylając się nad mężczyzną i przyglądając się rozcięciom prawej dłoni; miała wrażenie, że dostrzegała w częściowo przyschniętej ranie kilka zagubionych fragmentów potłuczonego szkła. – Mogę? – zapytała, dotykając lekko palcami poznaczonej smugami krwi skóry.
Soren, Soren, coś ty narobił?
Jedną z tych osób była Margie; w czapce mocno naciągniętej na głowę i grubych, wełnianych rękawiczkach, pochylała się nisko, chowając twarz przed mrozem w miękkich zwojach szalika, starając się choć trochę umknąć przed chłodem styczniowego poranka. Tylko od czasu do czasu podnosiła spojrzenie jasnych oczu, przemykając nim szybko po numerach mijanych kamienic – trzynaście, dwadzieścia pięć, trzydzieści siedem. Zatrzymała się dopiero przy solidnym czterdzieści trzy, przytwierdzonym do ceglanego muru i zawahała się na moment, przez kilka sekund przyglądając się niskim schodkom, prowadzącym do wejścia. Zacisnęła blade wargi, nie do końca świadoma łatwo dostrzegalnego zmartwienia, czającego się w łagodnych rysach, przekonana, że niespokojne bicie serca wiązało się tylko i wyłącznie z szybkim spacerem.
Ruszyła przed siebie, oddychając z ulgą, gdy ściany budynku osłoniły ją wreszcie przed zimową zawieruchą. Dalszą drogę odtworzyła z pamięci, nie potrzebując już nawet zerkać na numery mieszkań; bardzo szybko znalazła się pod odpowiednim. Ściągnęła z prawej dłoni rękawiczkę, wyciągnęła rękę i zapukała mocno w drewnianą powierzchnię.
Zamarła w miejscu, nasłuchując nadchodzących kroków, ale odpowiedziała jej jedynie cisza. Dla pewności powtórzyła gest, jednak gdy zgodnie z przewidywaniami uzyskała dokładnie taki sam efekt jak za pierwszym razem, odłożyła na bok uprzejmości i po prostu nacisnęła klamkę. Niepewna, czy fakt, że drzwi ustąpiły bez problemu, napawał ją ulgą, czy tylko wzmógł bezgłośny niepokój – trzymający się jej nieprzerwanie od co najmniej kilku dni, to jest od czasu, kiedy drugi wysłany do Sorena list, pozostał bez odpowiedzi.
– Soren? – zawołała z przedpokoju, chcąc zaalarmować właściciela mieszkania o swojej obecności. Cicho zamknęła za sobą drzwi, odruchowo i prawie nieświadomie zsuwając z nóg zimowe buty; przyklejony do podeszw śnieg zaczynał powoli topnieć, tworząc na parkiecie niewielką kałużę brązowo-szarej wody. Weszła dalej, w głąb mieszkania, mijając kolejne pomieszczenia i do każdego z nich kontrolnie zaglądając. Powietrze wydawało jej się dziwnie duszne i suche, jak gdyby nikt bardzo długo nie otwierał okien; czy to możliwe, żeby Soren wyjechał i dlatego nie była w stanie nawiązać z nim kontaktu?
Odpowiedź na niewypowiedziane pytanie przyszła do niej bardzo szybko, bo zaraz po uchyleniu ostatnich drzwi, prowadzących do – jak się okazało – sypialni. Ledwie przestąpiła próg, skrzywiła się odruchowo, marszcząc nos w reakcji na stęchły zapach alkoholu, pomieszany z czymś jeszcze, czego wolała nie identyfikować, a co kojarzyło jej się z podrzędnymi lokalami w dokach, w których zdarzało jej się interweniować w takcie akcji ratunkowych. Serce podskoczyło jej w przestrachu, trwającym jedynie sekundę – do czasu, gdy zorientowała się, że leżąca sterta tkanin nie tylko kryła w sobie postać Sorena, ale również oddychała. Westchnęła cicho, obejmując wzrokiem resztę pokoju i składając dostrzegane elementy w całość – porozrzucane butelki, walającą się wśród nich pościel i żałośnie wyglądającego psa, który zamiast poderwać się na jej widok, tylko podniósł lekko łeb i zamachał niemrawo ogonem.
– Cześć – powiedziała dosyć głośno, pilnując, żeby do tonu jej głosu nie przedostała się żadna z rozpełzających się właśnie po jej organizmie emocji i zduszając bezsensowne czy wszystko w porządku?, zanim zdążyło znaleźć drogę na jej usta. Nie było w porządku, to było więcej niż oczywiste i wiedziała o tym jeszcze zanim opuściła własne mieszkanie. Jedynym, czego jeszcze nie była w stanie ocenić, była skala problemu.
Nie czekając na zaproszenie, ściągnęła z włosów czapkę, odwinęła szalik i odłożyła je razem z płaszczem na najbliższą szafkę, uważając, żeby przypadkiem nie upadły na podłogę. Ostrożnie lawirując między porozrzucanym szkłem, podeszła w pierwszej kolejności do okna i po kilkusekundowym siłowaniu się z klamką, otworzyła je na oścież, pozwalając, by lodowate powietrze wpadło do pomieszczenia. – Pisałam do ciebie – zagadnęła, ale bez wyrzutu, uparcie zachowując się, jakby sytuacja, którą zastała, była całkowicie normalna. Przez dłuższą chwilę stała przy okiennicach, wpatrując się w nieokreślony punkt po drugiej stronie ulicy; kilka wirujących płatków śniegu wpadło do wewnątrz, ale raczej i tak nie mogły już bardziej zaszkodzić panującemu tam krajobrazowi. – Martwiłam się – odwróciła się, kierując się wreszcie do łóżka i zauważając ślady krwi, przyozdabiające jasny mankiet, wystający spod wyjściowej szaty. – Słyszałam, co się stało na sabacie – dodała, nachylając się nad mężczyzną i przyglądając się rozcięciom prawej dłoni; miała wrażenie, że dostrzegała w częściowo przyschniętej ranie kilka zagubionych fragmentów potłuczonego szkła. – Mogę? – zapytała, dotykając lekko palcami poznaczonej smugami krwi skóry.
Soren, Soren, coś ty narobił?
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Na początku była ciemność. Niezwykle przyjemna. Otaczająca niczym koc, zapewniająca bezpieczeństwo i spokój. Oczyściła umysł. Usunęła wszystkie problemy. Znalazł się pośrodku niczego, ale absolutnie mu to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie, było to pożądane. Bo wiedział, że od czegoś ucieka, na granicy świadomości majaczyło coś, co mówiło o powodzie, który doprowadził go do takiego stanu. Nie chciał jednak tego wiedzieć. Było mu tu dobrze, samemu.
Ale potem stało się słowo. I to nie jedno. Tych pierwszych nie słyszał, tak samo jak pukania do drzwi. Zbyt odurzony, zatopiony w suto zakrapianym alkoholem śnie. Nie wiedział, że ktoś włamał się do jego królestwa samotności. Pozostał głuchy, dopóki nie usłyszał skrzypnięcia otwieranego okna. Drażniący, przedzierający duszę dźwięk wtargnął do wnętrza. Rozdarł ciemność, w której się schował przed rzeczywistością. Nagle wszystko zaczęło znikać, walić się. Biegł, biegł ile sił w nogach, aby zdołać utrzymać się na uciekającej nieprzeniknionej czerni, ale nie zdążył. Spadał, a powietrze uciekło z płuc, jakichś ciężar naciskał na jego głowę. Wszystko zaczynało go boleć. Ocknął się. I nie było ani trochę lepiej.
Pisałam do ciebie.
Znał ten głos. Zazwyczaj brzmiał tak kojąco i przyjemnie. Zwiastował bliskość, zrozumienie, bezpieczeństwo, ale nie dzisiaj. Tak samo jak wtedy okno, tak teraz słowa przecięły jego mózg na dwie części doszczętnie paraliżując. Nadal miał zamknięte oczy, zacisnął je jeszcze mocniej, chociaż absolutnie nic to nie dało. Okropny, obezwładniający ból rozsadzał mu głowę na pół. Czuł bezwiedną potrzebę zwinięcia się w kulkę, powrotu do naturalnej pozycji embrionu, ale miał wrażenie, że wszystkie kończyny wypełniono mu ołowiem. Nie ruszał się więc, zatrzymany w bezruchu, a jedynym znakiem powrotu do świadomości było przyspieszone poruszanie się klatki piersiowej. Chłodne powietrze, które dolatywało do niego z otwartego okna było równie przyjemne, co bolesne, kąsało odzwyczajone płuca i wrażliwą skórę. Zresztą w tym stanie każdy bodziec docierał do niego z zwielokrotnioną siłą zadając nieprzyjemny ból. Co prawda z drugiej strony ten fizyczny był o wiele lepszą alternatywą od tego psychicznego. Dlatego mimo zawrotów głowy i chwiejącej się świadomości próbował zrozumieć padające w jego stronę słowa oraz zidentyfikować właściciela głosu. Nie miał wątpliwości, że go zna, ale wciąż czuł się wypruty z wszelkiej świadomości i nie potrafił odgadnąć, kto mógłby się o niego martwić. Przecież nie został już nikt taki. Wszyscy go zostawili. Allison. Amodeus. Odeszli, bo tak było wygodniej. Po co komuś taki zepsuty towar, który tylko zadaje rany zamiast pomagać. Nikt już nie musiał się nim przejmować. Koledzy z drużyny? Za wcześnie, nic się nie stanie, gdy ktoś opuści kilka treningów, do sezonu jeszcze daleko. Zresztą łatwiej wtedy go wyeliminować, zastąpić lepszym, szybszym, młodszym zawodnikiem. Same plusy z jego zniknięcia. A matka? Zawarli przecież układ, a jego niespodziewane zniknięcie nie byłoby jej na rękę. Tylko nic póki co się nie działo. Nie był jej jeszcze potrzebny, więc mógł tu leżeć. Gnić.
- Margaux - wychrypiał cicho, bo od wielu dni nic nie mówił, a gardło zwilżał tylko alkoholem. Wpadł na to, że to ona dopiero, gdy wspomniała o Sabacie. No tak, nie mogło jej tam być. Nie należała do tej socjety, nie była związana panującymi tam więzami. Była wolna, nikt nie kierował jej życiem. Mogła robić, co chce, być, kim chce, kochać kogo chce. Zazdrościł jej tego, okropnie. Co z tego, że podobno należał do lepszej warstwy społecznej skoro nie mógł nawet żyć tak, jak tego chciał. Syknął przenikliwie, gdy dotknęła jego dłoni. Kompletnie o tym zapomniał, a teraz ból na powrót zaczął promieniować. W połączeniu z zabójczym pulsowaniem w głowie i ociężałością ciała czuł się fatalnie. Nie chciał jej pomocy, nie chciał nikogo, pragnął po prostu żeby wyszła. Rozchylił powieki, a światło zakuło go brutalnie w przyzwyczajone do ciemności źrenice. Momentalnie zamknął znów oczy i z nieludzkim wysiłkiem zakopał twarz w poduszce.
- Rób sobie co chcesz - wymamrotał w materiał, kompletnie niezainteresowany faktem, czy go zrozumiała.
Ale potem stało się słowo. I to nie jedno. Tych pierwszych nie słyszał, tak samo jak pukania do drzwi. Zbyt odurzony, zatopiony w suto zakrapianym alkoholem śnie. Nie wiedział, że ktoś włamał się do jego królestwa samotności. Pozostał głuchy, dopóki nie usłyszał skrzypnięcia otwieranego okna. Drażniący, przedzierający duszę dźwięk wtargnął do wnętrza. Rozdarł ciemność, w której się schował przed rzeczywistością. Nagle wszystko zaczęło znikać, walić się. Biegł, biegł ile sił w nogach, aby zdołać utrzymać się na uciekającej nieprzeniknionej czerni, ale nie zdążył. Spadał, a powietrze uciekło z płuc, jakichś ciężar naciskał na jego głowę. Wszystko zaczynało go boleć. Ocknął się. I nie było ani trochę lepiej.
Pisałam do ciebie.
Znał ten głos. Zazwyczaj brzmiał tak kojąco i przyjemnie. Zwiastował bliskość, zrozumienie, bezpieczeństwo, ale nie dzisiaj. Tak samo jak wtedy okno, tak teraz słowa przecięły jego mózg na dwie części doszczętnie paraliżując. Nadal miał zamknięte oczy, zacisnął je jeszcze mocniej, chociaż absolutnie nic to nie dało. Okropny, obezwładniający ból rozsadzał mu głowę na pół. Czuł bezwiedną potrzebę zwinięcia się w kulkę, powrotu do naturalnej pozycji embrionu, ale miał wrażenie, że wszystkie kończyny wypełniono mu ołowiem. Nie ruszał się więc, zatrzymany w bezruchu, a jedynym znakiem powrotu do świadomości było przyspieszone poruszanie się klatki piersiowej. Chłodne powietrze, które dolatywało do niego z otwartego okna było równie przyjemne, co bolesne, kąsało odzwyczajone płuca i wrażliwą skórę. Zresztą w tym stanie każdy bodziec docierał do niego z zwielokrotnioną siłą zadając nieprzyjemny ból. Co prawda z drugiej strony ten fizyczny był o wiele lepszą alternatywą od tego psychicznego. Dlatego mimo zawrotów głowy i chwiejącej się świadomości próbował zrozumieć padające w jego stronę słowa oraz zidentyfikować właściciela głosu. Nie miał wątpliwości, że go zna, ale wciąż czuł się wypruty z wszelkiej świadomości i nie potrafił odgadnąć, kto mógłby się o niego martwić. Przecież nie został już nikt taki. Wszyscy go zostawili. Allison. Amodeus. Odeszli, bo tak było wygodniej. Po co komuś taki zepsuty towar, który tylko zadaje rany zamiast pomagać. Nikt już nie musiał się nim przejmować. Koledzy z drużyny? Za wcześnie, nic się nie stanie, gdy ktoś opuści kilka treningów, do sezonu jeszcze daleko. Zresztą łatwiej wtedy go wyeliminować, zastąpić lepszym, szybszym, młodszym zawodnikiem. Same plusy z jego zniknięcia. A matka? Zawarli przecież układ, a jego niespodziewane zniknięcie nie byłoby jej na rękę. Tylko nic póki co się nie działo. Nie był jej jeszcze potrzebny, więc mógł tu leżeć. Gnić.
- Margaux - wychrypiał cicho, bo od wielu dni nic nie mówił, a gardło zwilżał tylko alkoholem. Wpadł na to, że to ona dopiero, gdy wspomniała o Sabacie. No tak, nie mogło jej tam być. Nie należała do tej socjety, nie była związana panującymi tam więzami. Była wolna, nikt nie kierował jej życiem. Mogła robić, co chce, być, kim chce, kochać kogo chce. Zazdrościł jej tego, okropnie. Co z tego, że podobno należał do lepszej warstwy społecznej skoro nie mógł nawet żyć tak, jak tego chciał. Syknął przenikliwie, gdy dotknęła jego dłoni. Kompletnie o tym zapomniał, a teraz ból na powrót zaczął promieniować. W połączeniu z zabójczym pulsowaniem w głowie i ociężałością ciała czuł się fatalnie. Nie chciał jej pomocy, nie chciał nikogo, pragnął po prostu żeby wyszła. Rozchylił powieki, a światło zakuło go brutalnie w przyzwyczajone do ciemności źrenice. Momentalnie zamknął znów oczy i z nieludzkim wysiłkiem zakopał twarz w poduszce.
- Rób sobie co chcesz - wymamrotał w materiał, kompletnie niezainteresowany faktem, czy go zrozumiała.
okay, i hated you but even when you left, there was never a day that i’ve forgotten about you and even though i actually miss you, i’m gonna erase you now cause that’ll hurt way less
than blaming you
Soren Avery
Zawód : pałkarz Os z Wimbourne
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
jest szósta mojego serca
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W miarę jak zimne, styczniowe powietrze wypierało zalegające w sypialni opary alkoholu, do Margie powoli zaczęło podkradać się uczucie bezradności. Subtelnie, prawie niezauważalnie, wspinało się po jej stopach, łydkach, brzuchu; mrowiło skórę na plecach i karku, a wreszcie docierało również i do twarzy, sprawiając, że pogodny uśmiech drgał lekko, jak płomień świecy na chwilę przed zdmuchnięciem. Wiedziała doskonale, że to, co leżało w jej zasięgu – wyleczenie skaleczeń, ulżenie bólowi głowy, czy posprzątanie walających się wszędzie butelek – stanowiło jedynie zasłonę dymną, walkę z objawami, na dłuższą metę – nieistotną. Nie miała pojęcia, jak sięgnąć głębiej, jak przebić się przez ten mur, który Soren wybudował wokół siebie już dawno, a którego ściany pod jej nieobecność jeszcze bardziej umocnił, chowając się gdzieś w czeluściach stworzonej w ten sposób fortecy.
Powinnaś była przyjść wcześniej, brzmiało jej w głowie i wiedziała, że to prawda, ale nawet nie próbowała tłumaczyć się sama przed sobą.
Odsunęła skołtunioną pościel na bok i przysiadła na krawędzi łóżka, starając się przyciągnąć do siebie dłoń mężczyzny najdelikatniej, jak tylko potrafiła. – Twój trener dostałby zawału, gdyby widział, jak traktujesz swoje narzędzie pracy – zauważyła lekko, wciąż nie przejmując się tym, czy w ogóle jej słuchał, czy może zapadł z powrotem w swój osobisty letarg. Wyciągnęła różdżkę, żeby w następnej chwili wypowiedzieć zestaw doskonale znanych formuł; tym bardziej, że zaledwie kilka dni temu miała okazję użyć go w dokładnie tej samej kolejności. Recivium. Fosilio. Ferula. Patrzyła, z taką samą jak zawsze fascynacją (nie powinna przyzwyczaić się do tego przez te wszystkie lata?), jak rana magicznie oczyszcza się, odłamki szkła znikają, krwawienie ustaje, a dłoń owija się czystym bandażem. Czy to faktycznie cokolwiek zmieniało, czy tylko cieszyła się efektowną iluzją leczenia – tego nigdy nie mogła rozwikłać, ale i tak nie pozostawało jej nic innego, jak uparcie wierzyć, że drobne rzeczy również miały znaczenie. Zanim go puściła, zacisnęła drobne palce na jego dłoni jeszcze przez moment, krótko i mocno, w geście w zamierzeniu mającym dodać mu otuchy. Albo chociaż uświadomić, że wciąż tu była.
Podniosła się z łóżka, planując w następnej kolejności zająć się panującym w pokoju bałaganem (porządek w mieszkaniu, to porządek w życiu – tak zawsze mówiła jej mama), ale kiedy spojrzała przelotnie na jasną, schowaną w poduszce głowę Sorena, coś ją tknęło. Nachyliła się nad nim raz jeszcze, jej różdżka prawie musnęła jego skroń. – Decephalgo – szepnęła, uśmiechając się na widok złotawej mgiełki, która po chwili zniknęła – najprawdopodobniej razem z łupiącym bólem. – Zrobię ci herbaty – zapowiedziała, prostując się i bynajmniej nie czekając na ewentualne protesty. Ruszyła dziarsko w stronę kuchni, po drodze machając jeszcze kilka razy różdżką, dzięki czemu poupychane wszędzie butelki zebrały się w starannie ułożoną stertę pod jedną ze ścian. – Chodź Quentin, znajdziemy ci coś do jedzenia – rzuciła w stronę leżącego smętnie, młodego doga. Nie była pewna, czy miał zamiar jej posłuchać, ale jeżeli nawet była między nimi jakaś nieufność, to rozwiała się bezpowrotnie na dźwięk słowa jedzenie; pies poderwał się i energicznie ją wyminął, przejmując dowodzenie i prowadząc ją w stronę kuchni.
Krzątała się między szafkami przez kilka następnych minut, nastawiając wodę na herbatę (tym razem nieco przyspieszyła proces za pomocą prostego zaklęcia) i przygotowując dwa kubki aromatycznego, ciemnego płynu z miodem. Szybkie odnalezienie karmy dla zwierząt udało jej się dzięki entuzjastycznej pomocy Quentina, którego zostawiła za sobą, znacznie szczęśliwszego w towarzystwie pełnej miski niż jej. Wróciła do sypialni, niosąc ostrożnie herbatę; swoją odstawiła na szafkę, drugą wyciągnęła w stronę Sorena, znów pozwalając sobie na zajęcie krawędzi łóżka. – Powinieneś pić dużo płynów, trzymaj – powiedziała, głosem wciąż pozbawionym jakichkolwiek śladów litości czy wyrzutu. Kubek parzył ją w palce, ale nie pospieszała mężczyzny w żaden sposób, cierpliwie czekając, aż postanowi na nią spojrzeć. – Chcesz o tym pogadać? – zapytała w końcu, nieco ciszej. Nie ponaglająco, bez wyczekiwania – nigdy przecież nie oczekiwała od niego więcej szczerości, niż sam gotów był jej zaoferować.
Powinnaś była przyjść wcześniej, brzmiało jej w głowie i wiedziała, że to prawda, ale nawet nie próbowała tłumaczyć się sama przed sobą.
Odsunęła skołtunioną pościel na bok i przysiadła na krawędzi łóżka, starając się przyciągnąć do siebie dłoń mężczyzny najdelikatniej, jak tylko potrafiła. – Twój trener dostałby zawału, gdyby widział, jak traktujesz swoje narzędzie pracy – zauważyła lekko, wciąż nie przejmując się tym, czy w ogóle jej słuchał, czy może zapadł z powrotem w swój osobisty letarg. Wyciągnęła różdżkę, żeby w następnej chwili wypowiedzieć zestaw doskonale znanych formuł; tym bardziej, że zaledwie kilka dni temu miała okazję użyć go w dokładnie tej samej kolejności. Recivium. Fosilio. Ferula. Patrzyła, z taką samą jak zawsze fascynacją (nie powinna przyzwyczaić się do tego przez te wszystkie lata?), jak rana magicznie oczyszcza się, odłamki szkła znikają, krwawienie ustaje, a dłoń owija się czystym bandażem. Czy to faktycznie cokolwiek zmieniało, czy tylko cieszyła się efektowną iluzją leczenia – tego nigdy nie mogła rozwikłać, ale i tak nie pozostawało jej nic innego, jak uparcie wierzyć, że drobne rzeczy również miały znaczenie. Zanim go puściła, zacisnęła drobne palce na jego dłoni jeszcze przez moment, krótko i mocno, w geście w zamierzeniu mającym dodać mu otuchy. Albo chociaż uświadomić, że wciąż tu była.
Podniosła się z łóżka, planując w następnej kolejności zająć się panującym w pokoju bałaganem (porządek w mieszkaniu, to porządek w życiu – tak zawsze mówiła jej mama), ale kiedy spojrzała przelotnie na jasną, schowaną w poduszce głowę Sorena, coś ją tknęło. Nachyliła się nad nim raz jeszcze, jej różdżka prawie musnęła jego skroń. – Decephalgo – szepnęła, uśmiechając się na widok złotawej mgiełki, która po chwili zniknęła – najprawdopodobniej razem z łupiącym bólem. – Zrobię ci herbaty – zapowiedziała, prostując się i bynajmniej nie czekając na ewentualne protesty. Ruszyła dziarsko w stronę kuchni, po drodze machając jeszcze kilka razy różdżką, dzięki czemu poupychane wszędzie butelki zebrały się w starannie ułożoną stertę pod jedną ze ścian. – Chodź Quentin, znajdziemy ci coś do jedzenia – rzuciła w stronę leżącego smętnie, młodego doga. Nie była pewna, czy miał zamiar jej posłuchać, ale jeżeli nawet była między nimi jakaś nieufność, to rozwiała się bezpowrotnie na dźwięk słowa jedzenie; pies poderwał się i energicznie ją wyminął, przejmując dowodzenie i prowadząc ją w stronę kuchni.
Krzątała się między szafkami przez kilka następnych minut, nastawiając wodę na herbatę (tym razem nieco przyspieszyła proces za pomocą prostego zaklęcia) i przygotowując dwa kubki aromatycznego, ciemnego płynu z miodem. Szybkie odnalezienie karmy dla zwierząt udało jej się dzięki entuzjastycznej pomocy Quentina, którego zostawiła za sobą, znacznie szczęśliwszego w towarzystwie pełnej miski niż jej. Wróciła do sypialni, niosąc ostrożnie herbatę; swoją odstawiła na szafkę, drugą wyciągnęła w stronę Sorena, znów pozwalając sobie na zajęcie krawędzi łóżka. – Powinieneś pić dużo płynów, trzymaj – powiedziała, głosem wciąż pozbawionym jakichkolwiek śladów litości czy wyrzutu. Kubek parzył ją w palce, ale nie pospieszała mężczyzny w żaden sposób, cierpliwie czekając, aż postanowi na nią spojrzeć. – Chcesz o tym pogadać? – zapytała w końcu, nieco ciszej. Nie ponaglająco, bez wyczekiwania – nigdy przecież nie oczekiwała od niego więcej szczerości, niż sam gotów był jej zaoferować.
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie chciał wracać do rzeczywistości. Chciał z powrotem zakopać się w prześcieradłach i wrócić do ciemnego, cichego świata nicości. Tam był bezpieczny, oczyszczony z wszelkich myśli, z emocji, z bólu. Chociaż przez krótką chwilę, co prawda nieświadomy, ale to nieistotne, był całkowicie wolny. Niczym nieskrępowany. W tamtym małym świecie nie istniały nakazy i zakazy, podziały czy statusy krwi. Wszystko po prostu rozciągało się w niebyt, kojący jego zszargane, rozbite na kawałeczki wnętrze.
Tylko ta rzeczywistość go wołała. Przyciągała niczym grawitacja ciało, a on nie miał tyle siły, żeby z tym walczyć. Musiał powrócić do świata żywych, bo to niestety nie on wykrwawił się na posadzce sali balowej w posiadłości Nottów. Czy chciał umrzeć? To na pewno byłoby łatwe rozwiązanie. Podobno to droga tchórzów, ale w takiej chwili absolutnie nie przeszkadzałby mu ta łatka. Zresztą - byłby martwy, skąd miałby wiedzieć co inni o nim mówią? Ważnym było, że zdołałby uciec od tego całego bólu, od walącej mu się na głowę rzeczywistości, od piekącego w stopy gruntu. Jednak jego największą wadą było stawianie dobra innych ponad swoje. Próbował być samolubny, odcinał się od innych, otaczał się jedynie wąskim gronem, które uznawał za warte swojej osoby i czasu. I może cały czas powtarzał sobie, że pozbawiony został wszelkich ludzkich odczuć to było to wierutnym kłamstwem. Kochał ją. Od zawsze. Nie potrafił oddychać bez świadomości, że jej serce bije. Czy tuż obok, czy wiele tysięcy mil od niego. Kochał Allison jak tylko brat może kochać siostrę bliźniaczkę, jedyną osobę na świecie, która rozumiała go od zawsze i od zawsze była przy nim. List, który otrzymał w dniu końca roku obudził jedynie zapomniany, zakurzony nieco gniew. Gorycz wypełniła go od czubków palce po końce włosów, piekąc i żądląc. Miał ochotę krzyczeć i niszczyć. Nienawidził jej. Nienawidził całym sobą. Ale nada kochał. Nie umiałby ot tak po prostu wyplenić z siebie tego uczucia, nie mógłby bez niego żyć. Dosłownie i w przenośni. A póki żyła ona, musiał żyć i on, to była prosta logika. Nie targnął się więc na swoje życie, które mógł zakończyć przecież prostym ruchem różdżki. Złamałby wtedy słowo dane matce, a ta nie miałaby oporu przed złamanie danego mu słowa, a Allie..., Allie byłaby wtedy zgubiona. Bo nie martwa. To, co zrobiłby jej Samael byłoby znacznie gorsze od śmierci.
Wybrał więc życie. Tylko dla niej. Nie zmieniało to faktu, że ta egzystencja była teraz zupełnie pozbawiona dlań sensu. Miał ten jeden cel, tę słabość, która go tutaj trzymała, ale pasmo, które pozostało było puste. Nie miał, czym go wypełnić. Jedyna osoba, której pragnął - zniknęła. Była przy nim tylko Margaux. To właśnie ona, a nie nikt inny, odnalazła go w stanie gorszym niż opłakany. To ona zainteresowała się jego nieobecnością. Tylko ona. Powinien być jej wdzięczny. Ale nie był, właściwie to nie czuł kompletnie nic oprócz ziejącej pustki w okolicy klatki piersiowej i okropnego bólu nią wywołanego. Z tych fizycznych wrażeń czuciowych to bolała go ręka, a w głowę ktoś rytmicznie uderzał kowadłem. Słowa, które wypowiedziała (usłyszał coś o narzędziu, ale większości po prostu nie zrozumiał), jedynie dokładały mu cierpienia. Nie przeszkadzało mu ono jednak tak bardzo, bo w małym stopniu zagłuszało ono ten gorszy rodzaj męki.
Niedługo. Nawet nie zauważył, kiedy jego dłoń została opatrzona, a dopiero po chwili odkrył, że nagle przestała boleć go głowa. Był zaskoczony tą odmianą. Przecież pił na umór prze ostatnie pięć dni, powinien teraz odchorowywać to przez najbliższe dwa. Uniósł lekko głowę z materaca. W pokoju było pusto i cicho. Quentin gdzieś zniknął, ale donośny dźwięk nasypywanej karmy zdradził mu jego położenie. Oznaczało to, ze Margo nadal tu jest. Nie chciał jej tu. Nie chciał widzieć już nikogo. Nie pragnął nic bardziej ponad możliwość tu leżenie do końca świata i może kilku dni dłużej dla wszelkiej pewności. Słyszał jednak, że wraca i zakopał ponownie twarz w pościeli. Liczył, że jednak zrezygnuje i wyjdzie. Ale materac ugiął się nieznacznie pod jej drobnym ciężarem. Uwaga, którą go obdarzyła wykrzywiał mu wargi w drwiącym uśmieszku, którego jedynym świadkiem było łóżko. O tak, chętnie uzupełniłby płyny, ale herbata zdecydowanie nie znajdowała się na tej liście. Natomiast pytanie, które zadała rozjuszyło go. Obudziło jątrzący się do tej pory gniew, przelewający się przez jego ciało i umysłu. W końcu odnalazł pretekst, aby go z siebie wyrzucić. Podniósł się gwałtownie, aż zawirowała mu w głowie, ale nie przejął się tym i stanął na podłodze.
- Pogadać? - powtórzył na pół ironicznie, na pół z niedowierzaniem. - Naprawdę sądzisz, że to coś da? Że jeśli się wygadam i podzielę żalem to będzie mi łatwiej, tak? Nie wiedziałem, że w międzyczasie zrobiłaś dyplom z magipsychiatrii. A może chcesz, żebym poszedł do mojego kochanego braciszka? On na pewno pomoże uporać mi się ze stratą. - Mówił szybko, ale nie krzyczał, chociaż czuł, że może wkrótce do tego dojść. Pierś falowała mu gwałtownie, jak gdyby przebiegł maraton. - Gówno wiesz - mruknął, odwracając się do okna. Żałował, że nie może skoczyć.
Tylko ta rzeczywistość go wołała. Przyciągała niczym grawitacja ciało, a on nie miał tyle siły, żeby z tym walczyć. Musiał powrócić do świata żywych, bo to niestety nie on wykrwawił się na posadzce sali balowej w posiadłości Nottów. Czy chciał umrzeć? To na pewno byłoby łatwe rozwiązanie. Podobno to droga tchórzów, ale w takiej chwili absolutnie nie przeszkadzałby mu ta łatka. Zresztą - byłby martwy, skąd miałby wiedzieć co inni o nim mówią? Ważnym było, że zdołałby uciec od tego całego bólu, od walącej mu się na głowę rzeczywistości, od piekącego w stopy gruntu. Jednak jego największą wadą było stawianie dobra innych ponad swoje. Próbował być samolubny, odcinał się od innych, otaczał się jedynie wąskim gronem, które uznawał za warte swojej osoby i czasu. I może cały czas powtarzał sobie, że pozbawiony został wszelkich ludzkich odczuć to było to wierutnym kłamstwem. Kochał ją. Od zawsze. Nie potrafił oddychać bez świadomości, że jej serce bije. Czy tuż obok, czy wiele tysięcy mil od niego. Kochał Allison jak tylko brat może kochać siostrę bliźniaczkę, jedyną osobę na świecie, która rozumiała go od zawsze i od zawsze była przy nim. List, który otrzymał w dniu końca roku obudził jedynie zapomniany, zakurzony nieco gniew. Gorycz wypełniła go od czubków palce po końce włosów, piekąc i żądląc. Miał ochotę krzyczeć i niszczyć. Nienawidził jej. Nienawidził całym sobą. Ale nada kochał. Nie umiałby ot tak po prostu wyplenić z siebie tego uczucia, nie mógłby bez niego żyć. Dosłownie i w przenośni. A póki żyła ona, musiał żyć i on, to była prosta logika. Nie targnął się więc na swoje życie, które mógł zakończyć przecież prostym ruchem różdżki. Złamałby wtedy słowo dane matce, a ta nie miałaby oporu przed złamanie danego mu słowa, a Allie..., Allie byłaby wtedy zgubiona. Bo nie martwa. To, co zrobiłby jej Samael byłoby znacznie gorsze od śmierci.
Wybrał więc życie. Tylko dla niej. Nie zmieniało to faktu, że ta egzystencja była teraz zupełnie pozbawiona dlań sensu. Miał ten jeden cel, tę słabość, która go tutaj trzymała, ale pasmo, które pozostało było puste. Nie miał, czym go wypełnić. Jedyna osoba, której pragnął - zniknęła. Była przy nim tylko Margaux. To właśnie ona, a nie nikt inny, odnalazła go w stanie gorszym niż opłakany. To ona zainteresowała się jego nieobecnością. Tylko ona. Powinien być jej wdzięczny. Ale nie był, właściwie to nie czuł kompletnie nic oprócz ziejącej pustki w okolicy klatki piersiowej i okropnego bólu nią wywołanego. Z tych fizycznych wrażeń czuciowych to bolała go ręka, a w głowę ktoś rytmicznie uderzał kowadłem. Słowa, które wypowiedziała (usłyszał coś o narzędziu, ale większości po prostu nie zrozumiał), jedynie dokładały mu cierpienia. Nie przeszkadzało mu ono jednak tak bardzo, bo w małym stopniu zagłuszało ono ten gorszy rodzaj męki.
Niedługo. Nawet nie zauważył, kiedy jego dłoń została opatrzona, a dopiero po chwili odkrył, że nagle przestała boleć go głowa. Był zaskoczony tą odmianą. Przecież pił na umór prze ostatnie pięć dni, powinien teraz odchorowywać to przez najbliższe dwa. Uniósł lekko głowę z materaca. W pokoju było pusto i cicho. Quentin gdzieś zniknął, ale donośny dźwięk nasypywanej karmy zdradził mu jego położenie. Oznaczało to, ze Margo nadal tu jest. Nie chciał jej tu. Nie chciał widzieć już nikogo. Nie pragnął nic bardziej ponad możliwość tu leżenie do końca świata i może kilku dni dłużej dla wszelkiej pewności. Słyszał jednak, że wraca i zakopał ponownie twarz w pościeli. Liczył, że jednak zrezygnuje i wyjdzie. Ale materac ugiął się nieznacznie pod jej drobnym ciężarem. Uwaga, którą go obdarzyła wykrzywiał mu wargi w drwiącym uśmieszku, którego jedynym świadkiem było łóżko. O tak, chętnie uzupełniłby płyny, ale herbata zdecydowanie nie znajdowała się na tej liście. Natomiast pytanie, które zadała rozjuszyło go. Obudziło jątrzący się do tej pory gniew, przelewający się przez jego ciało i umysłu. W końcu odnalazł pretekst, aby go z siebie wyrzucić. Podniósł się gwałtownie, aż zawirowała mu w głowie, ale nie przejął się tym i stanął na podłodze.
- Pogadać? - powtórzył na pół ironicznie, na pół z niedowierzaniem. - Naprawdę sądzisz, że to coś da? Że jeśli się wygadam i podzielę żalem to będzie mi łatwiej, tak? Nie wiedziałem, że w międzyczasie zrobiłaś dyplom z magipsychiatrii. A może chcesz, żebym poszedł do mojego kochanego braciszka? On na pewno pomoże uporać mi się ze stratą. - Mówił szybko, ale nie krzyczał, chociaż czuł, że może wkrótce do tego dojść. Pierś falowała mu gwałtownie, jak gdyby przebiegł maraton. - Gówno wiesz - mruknął, odwracając się do okna. Żałował, że nie może skoczyć.
okay, i hated you but even when you left, there was never a day that i’ve forgotten about you and even though i actually miss you, i’m gonna erase you now cause that’ll hurt way less
than blaming you
Soren Avery
Zawód : pałkarz Os z Wimbourne
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
jest szósta mojego serca
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie miała zamiaru udawać, że rozumiała, co dokładnie działo się w jego głowie; że potrafiła sobie wyobrazić demony, przed którymi uciekał, otumaniając się alkoholem i próbując w ten sposób zagłuszyć kotłujące się pod czaszką myśli; że wiedziała, jak to było – mieszkać pod tą kryształową kopulą pozorów, w szczelnie zamkniętym, lepszym świecie, który tak pięknie wyglądał, gdy obserwowało się go z zewnątrz. Nie rozumiała, nie potrafiła i nie wiedziała, bo rzeczywistość, którą znała, w której się wychowała i którą przesiąkła na wylot zupełnie tak samo, jak towarzyszącą jej wszędzie wonią białych gardenii, była zupełnie inna. Ciepła, bezpieczna, co prawda niepozbawiona cierpienia, ale za to wypełniona osobami gotowymi sporą jego część wziąć na swoje barki. Taka, w której wierzyło się w szczęśliwe zakończenia, w której finalnie dobro zawsze zwyciężało zło, i w której nie trzeba było ukrywać we własnym wnętrzu smutków i słabości, bo nikt nie czaił się w ciemnościach, żeby wykorzystać je przy pierwszej lepszej okazji. Nie znała więc z własnej perspektywy tego destrukcyjnego rodzaju bólu, zmuszającego ludzi do działania przeciwko nim samym, wpychającego ich w odmęty używek, nakłaniającego do siania zniszczenia, do reagowania agresją, otwierania sobie żył lub odwrotnie – powodującego bezruch, marazm, zobojętniającego na to, co dobre, i na to, co złe, więc w tym jednym przypadku była w stanie bez wahania przyznać rację Sorenowi. Nie wiedziała.
Znała za to stratę; tego łaskawy los nie oszczędził nawet jej, choć nieczęsto o tym mówiła, woląc skupiać się na rzeczach jasnych, lekkich, wywołujących na twarzy uśmiech. Ale przecież przeszłości nie można było zmienić, a przynajmniej – nie w każdym przypadku, bo chociaż nikt nigdy nie odbudował zniszczonego przez pociski, kamiennego domku w Lorient, ani nie przywrócił do życia jej braciszka, to ostatnie święta udowodniły jej, że to, co utracone, czasami można było odzyskać. I ta świadomość wlała w jej serce nieco więcej nadziei, teraz przelewającej się intensywnie przez jej krwioobieg i odrobinę – tylko odrobinę – wywołującej u niej wyrzuty sumienia. Miała wrażenie, że ta radosna (i zupełnie nieodpowiednia do okoliczności) bańka, w której tkwiła, materializowała się w formie widocznej i namacalnej, kłując w oczy tych, którzy boleśnie zmagali się z własnymi tragediami. Nie, nie zrobiła się ślepa na otaczające ją cierpienie i nie przestała dostrzegać ciężkiej mgły strachu oraz niepokoju, wiszącej nad Londynem (czy może nad całym magicznym i niemagicznym światem), ale nie potrafiła i nie chciała zanurzyć się w niej zupełnie, stopić z tą smutną szarością, pogrążyć we wszechobecnej beznadziejności. Resztki przywiezionej z domu nostalgii opuściły ją już zupełnie, rozmywając się jak strzępki snu po porannej kawie i mogła już niepodzielnie skupić się na tym, w czym była najlepsza. Na pomaganiu.
Tylko co, jeżeli Soren wcale tej pomocy od niej nie chciał?
Wzgardzony z kubek z herbatą parzył ją w palce, ale opuściła wyciągniętą rękę dopiero, kiedy mężczyzna podniósł się gwałtownie, żeby wypowiedzieć kilka gniewnych słów i odwrócić się od niej na dobre. Westchnęła bezgłośnie, odkładając w końcu naczynie na szafkę obok łóżka; stuknęło cicho, przerywając milczenie, które na moment zapadło między nimi. Nadal nieporuszona i spokojna, zawiesiła wzrok na sylwetce przyjaciela, jakby szukając odpowiednich słów. Nie czuła się urażona, ani nie miała mu za złe opryskliwego tonu, a delikatna, pionowa zmarszczka, która pojawiła się między jej jasnymi brwiami, wyrażała tylko i wyłącznie zmartwienie. – Nie wiem – odpowiedziała cicho, zgodnie z prawdą, tym samym łagodnym tonem, co wcześniej. – Nie wiem, czy rozmowa ci pomoże, ani czy poczujesz się lepiej. Zapytałam tylko, czy chcesz. – Nie była pewna, czy w ogóle jej słuchał. Czy obchodziło go to, co mówiła, czy może po krótkotrwałym wybuchu zdążył już z powrotem zanurzyć się we własnej głowie, odcinając się od świata zewnętrznego, bo tak było prościej. Może powinna mu była na to pozwolić – na cierpienie w milczeniu, na przebywanie w niebycie przez najbliższy miesiąc, dwa, pół roku. Ale nie umiała, nawet jeżeli czyniło ją to najbardziej nieznośną osobą świata.
Przygryzła wewnętrzną stronę policzka, zastanawiając się, czy nie miała za moment przeciągnąć struny. – Ale wiem za to, że to, co robisz teraz, na pewno ci nie pomoże. – Podniosła się z łóżka – sprężyny skrzypnęły lekko, uwolnione od jej ciężaru – i zrobiła kilka ostrożnych kroków w stronę stojącego przy oknie Sorena, zatrzymując się obok; w pewnym oddaleniu, ale wciąż blisko. Przeniosła spojrzenie na zewnątrz, na biało-szary krajobraz, starając się dostrzec to, co tam widział, choć najprawdopodobniej nie wpatrywał się wcale w ładne kamienice ani odległy horyzont. Mroźne powietrze dotarło do niej dosyć brutalnie, ale powstrzymała szczękanie zębami. – Kiedy ostatni raz wyszedłeś z mieszkania? – zapytała – bez wyrzutu, raczej z troską. Zerknęła na niego, przez moment zatrzymując wzrok na unoszącej się i opadającej klatce piersiowej oraz na napiętych mięśniach twarzy, ale zamiast odwzorować zionący negatywnymi emocjami wyraz, uśmiechnęła się jeszcze szerzej. – Chodź ze mną na spacer – zaproponowała, zdesperowana, żeby chociaż na moment wyciągnąć go poza zatęchłe ściany. – Tamiza zamarzła i wygląda pięknie – dodała jeszcze, ośmielając się na ostrożny gest i wyciągając dłoń, żeby lekko dotknąć jego nadgarstka.
Znała za to stratę; tego łaskawy los nie oszczędził nawet jej, choć nieczęsto o tym mówiła, woląc skupiać się na rzeczach jasnych, lekkich, wywołujących na twarzy uśmiech. Ale przecież przeszłości nie można było zmienić, a przynajmniej – nie w każdym przypadku, bo chociaż nikt nigdy nie odbudował zniszczonego przez pociski, kamiennego domku w Lorient, ani nie przywrócił do życia jej braciszka, to ostatnie święta udowodniły jej, że to, co utracone, czasami można było odzyskać. I ta świadomość wlała w jej serce nieco więcej nadziei, teraz przelewającej się intensywnie przez jej krwioobieg i odrobinę – tylko odrobinę – wywołującej u niej wyrzuty sumienia. Miała wrażenie, że ta radosna (i zupełnie nieodpowiednia do okoliczności) bańka, w której tkwiła, materializowała się w formie widocznej i namacalnej, kłując w oczy tych, którzy boleśnie zmagali się z własnymi tragediami. Nie, nie zrobiła się ślepa na otaczające ją cierpienie i nie przestała dostrzegać ciężkiej mgły strachu oraz niepokoju, wiszącej nad Londynem (czy może nad całym magicznym i niemagicznym światem), ale nie potrafiła i nie chciała zanurzyć się w niej zupełnie, stopić z tą smutną szarością, pogrążyć we wszechobecnej beznadziejności. Resztki przywiezionej z domu nostalgii opuściły ją już zupełnie, rozmywając się jak strzępki snu po porannej kawie i mogła już niepodzielnie skupić się na tym, w czym była najlepsza. Na pomaganiu.
Tylko co, jeżeli Soren wcale tej pomocy od niej nie chciał?
Wzgardzony z kubek z herbatą parzył ją w palce, ale opuściła wyciągniętą rękę dopiero, kiedy mężczyzna podniósł się gwałtownie, żeby wypowiedzieć kilka gniewnych słów i odwrócić się od niej na dobre. Westchnęła bezgłośnie, odkładając w końcu naczynie na szafkę obok łóżka; stuknęło cicho, przerywając milczenie, które na moment zapadło między nimi. Nadal nieporuszona i spokojna, zawiesiła wzrok na sylwetce przyjaciela, jakby szukając odpowiednich słów. Nie czuła się urażona, ani nie miała mu za złe opryskliwego tonu, a delikatna, pionowa zmarszczka, która pojawiła się między jej jasnymi brwiami, wyrażała tylko i wyłącznie zmartwienie. – Nie wiem – odpowiedziała cicho, zgodnie z prawdą, tym samym łagodnym tonem, co wcześniej. – Nie wiem, czy rozmowa ci pomoże, ani czy poczujesz się lepiej. Zapytałam tylko, czy chcesz. – Nie była pewna, czy w ogóle jej słuchał. Czy obchodziło go to, co mówiła, czy może po krótkotrwałym wybuchu zdążył już z powrotem zanurzyć się we własnej głowie, odcinając się od świata zewnętrznego, bo tak było prościej. Może powinna mu była na to pozwolić – na cierpienie w milczeniu, na przebywanie w niebycie przez najbliższy miesiąc, dwa, pół roku. Ale nie umiała, nawet jeżeli czyniło ją to najbardziej nieznośną osobą świata.
Przygryzła wewnętrzną stronę policzka, zastanawiając się, czy nie miała za moment przeciągnąć struny. – Ale wiem za to, że to, co robisz teraz, na pewno ci nie pomoże. – Podniosła się z łóżka – sprężyny skrzypnęły lekko, uwolnione od jej ciężaru – i zrobiła kilka ostrożnych kroków w stronę stojącego przy oknie Sorena, zatrzymując się obok; w pewnym oddaleniu, ale wciąż blisko. Przeniosła spojrzenie na zewnątrz, na biało-szary krajobraz, starając się dostrzec to, co tam widział, choć najprawdopodobniej nie wpatrywał się wcale w ładne kamienice ani odległy horyzont. Mroźne powietrze dotarło do niej dosyć brutalnie, ale powstrzymała szczękanie zębami. – Kiedy ostatni raz wyszedłeś z mieszkania? – zapytała – bez wyrzutu, raczej z troską. Zerknęła na niego, przez moment zatrzymując wzrok na unoszącej się i opadającej klatce piersiowej oraz na napiętych mięśniach twarzy, ale zamiast odwzorować zionący negatywnymi emocjami wyraz, uśmiechnęła się jeszcze szerzej. – Chodź ze mną na spacer – zaproponowała, zdesperowana, żeby chociaż na moment wyciągnąć go poza zatęchłe ściany. – Tamiza zamarzła i wygląda pięknie – dodała jeszcze, ośmielając się na ostrożny gest i wyciągając dłoń, żeby lekko dotknąć jego nadgarstka.
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Strona 2 z 2 • 1, 2
Główna sypialnia
Szybka odpowiedź