Balkon księżycowy
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Balkon księżycowy
Jeden z balkonów olbrzymiej sękatej wieży wygospodarowany został specjalnie celem śledzenia faz księżyca - monitorowane informacje przekazywane są Ministerstwu głównie pod kątem kontroli wilkołaków. Zaczarowany balkon przesuwa się wokół wieży w taki sposób, by przez cały czas mieć najlepszy widok na księżyc. Znajdują się tutaj dwie długie lunety zamieszczone na wysokich stojakach, to tutaj czarodzieje opracowują kalendarz.
Dobrze było wyczuwać u kogoś żywe zainteresowanie własnymi słowami. Co prawda było to dziwne dla samego Jaydena, który wcale nie czuł się jak ryba w wodzie podczas tego spotkania. A nie powinno tak być, prawda? Był profesorem, pracował z dziećmi, nie miał wcześniej żadnych problemów z dogadywaniem się z ludźmi w każdym wieku, ale najwidoczniej miało jeszcze trochę minął nim asymilacja ponowna miała się domknąć. Póki co Vane po prostu robił swoje, nie zastanawiając się specjalnie nad głębią, chcąc po prostu przetrwać. Nieważne jak. Po prostu... Chwila na balkonie księżycowym pozwoliła mu na zapomnienie, chociaż wciąż był to zaledwie moment w całym procesie. Skinął głową na znak, że pochwalał własne poszerzanie wiedzy, bo właśnie to było odpowiednią rzeczą po poruszeniu określonego tematu. Dla utrwalenia przyswojonych informacji Cressida powinna była to zrobić, jednak Vane nie wierzył w to, że mówiła mu to jedynie dla przechwałki i pustych obietnic. Liczył na to, że chociaż odrobinę jej pomógł lub zaintrygował do dalszych eksploracji. Słysząc jednak jej słowa o życiu pozaziemskim, uśmiechnął się jedynie delikatnie pod nosem.
- Nasze postrzeganie życia pozaziemskiego obejmuje to, co Meadowes nazywał „argumentami prawdopodobieństwa”, zwykle pełnymi niewiadomych, przeczuć, ideologii i przypadkowych opinii na temat tego „jak być powinno”. Nawet jeśli uda nam się przekonać samych siebie, że życie musi tam istnieć, natykamy się na kolejny problem, a mianowicie nasz brak wiedzy na jego temat. Nie wiemy, jak bardzo jest obce. Nie wiemy, czy jest zbudowane na fundamencie atomów węgla. Nie wiemy, czy wymaga wody w stanie ciekłym, czy pływa, lata bądź kryje się w ziemi. Pomimo otaczającej nas mgławicy niepewności, życie pozaziemskie staje się coraz bardziej ekscytującym obszarem badań naukowych. Dziedzina ta jest nazywana w przeróżny sposób i wydaje się, że nazwa jest zmieniana co kilka lat, aby chronić nieświadomych - zakończył, przenosząc spojrzenie na dziewczynę i uśmiechając się do niej nikło. Wszak było tak wiele teorii... Słyszał nawet o tym, że istoty istniały na Słońcu, chociaż ich ciała nie były zbudowane jak ludzkie. Bo powierzchnia Słońca była jednym wielkim płomieniem - organizmy tamtych stworzeń też miały być w większości zbudowane z ognia. Czy mogli to potwierdzić? Czy mogli to odrzucić? Jaydena ten kawałek domysłów nie interesował, wszak nic by to nie zmieniło w jego życiu. Każdy jednak miał prawo do własnych wyobrażeń wszechświata. Jak bardzo szalone mieli niektórzy, miało się to okazać już wkrótce. Tymczasem zdał sobie sprawę, że jego aktualne spotkanie dobiegało końca. Skłonił głową na pożegnanie i przez moment jeszcze patrzył na odchodzącą arystokratkę. Dopiero wtedy odwrócił się, żeby zdać sobie sprawę z faktu, że artykuły, którymi się wcześniej zajmował wcale go nie interesowały. Nie interesowały i nie chciał nawet myśleć o astronomii. Chciał wrócić do domu.
|zt
- Nasze postrzeganie życia pozaziemskiego obejmuje to, co Meadowes nazywał „argumentami prawdopodobieństwa”, zwykle pełnymi niewiadomych, przeczuć, ideologii i przypadkowych opinii na temat tego „jak być powinno”. Nawet jeśli uda nam się przekonać samych siebie, że życie musi tam istnieć, natykamy się na kolejny problem, a mianowicie nasz brak wiedzy na jego temat. Nie wiemy, jak bardzo jest obce. Nie wiemy, czy jest zbudowane na fundamencie atomów węgla. Nie wiemy, czy wymaga wody w stanie ciekłym, czy pływa, lata bądź kryje się w ziemi. Pomimo otaczającej nas mgławicy niepewności, życie pozaziemskie staje się coraz bardziej ekscytującym obszarem badań naukowych. Dziedzina ta jest nazywana w przeróżny sposób i wydaje się, że nazwa jest zmieniana co kilka lat, aby chronić nieświadomych - zakończył, przenosząc spojrzenie na dziewczynę i uśmiechając się do niej nikło. Wszak było tak wiele teorii... Słyszał nawet o tym, że istoty istniały na Słońcu, chociaż ich ciała nie były zbudowane jak ludzkie. Bo powierzchnia Słońca była jednym wielkim płomieniem - organizmy tamtych stworzeń też miały być w większości zbudowane z ognia. Czy mogli to potwierdzić? Czy mogli to odrzucić? Jaydena ten kawałek domysłów nie interesował, wszak nic by to nie zmieniło w jego życiu. Każdy jednak miał prawo do własnych wyobrażeń wszechświata. Jak bardzo szalone mieli niektórzy, miało się to okazać już wkrótce. Tymczasem zdał sobie sprawę, że jego aktualne spotkanie dobiegało końca. Skłonił głową na pożegnanie i przez moment jeszcze patrzył na odchodzącą arystokratkę. Dopiero wtedy odwrócił się, żeby zdać sobie sprawę z faktu, że artykuły, którymi się wcześniej zajmował wcale go nie interesowały. Nie interesowały i nie chciał nawet myśleć o astronomii. Chciał wrócić do domu.
|zt
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ciężko jest lekko żyć – zwłaszcza, gdy poprzedniego dnia (tudzież nocy) zdołało się pokłócić z jedną z lepszych przyjaciółek, rozpętać pijacką burdę w swoim niemal ulubionym pubie i jeszcze na śmierć zmartwić swoją drugą połówkę. Oczywiście nie można też twierdzić, że dla Kajki było to coś nowego. Nie bez powodu lubiła pisać teksty typu "troubles I've seen a few" i na podstawie własnych doświadczeń tworzyć opowieści-przestrogi. Nie żeby sama się do nich stosowała, ale przecież wydarzenia, które niegdyś ją przerażały, z biegiem czasu stawały się całkiem śmieszne. Kto by pomyślał, że akurat na początku października Findlayówna będzie miała takich wspomnień cały szereg?
Gdy dopadł ją Kupidynek, była w drodze do tegoż samego pubu na Pokątnej, który poprzedniej nocy z jej winy niemal eksplodował. Czuła się podle, nie tylko przez alkohol, i obiecała sobie, że skromnie, pokornie i z uniżeniem postara się rozwiązać całą sprawę. Właściciel musiał patrzeć, jak większość jego klienteli jest wyprowadzana w kajdankach, więc pewnie nie wyobrażał sobie wpuszczania Królowej z powrotem na scenę. Królowa z kolei szczerze chciała wszystko naprawić, ale zanim dotarła na miejsce, poczuła nieprzyjemne ukłucie. Nie miała pojęcia, skąd mogła pochodzić drobna strzałka: jej nozdrza zaatakowała lekka woń ziół, przeplatana akcentami piwa i tytoniu. Potem wszystko przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. Drobne ukłucie paniki zniknęło, zanim mogło się na dobre pojawić.
Nie mogła uwierzyć w to, co widziała. Nieznajomy mężczyzna był odpowiedzią na wszystkie pytania i rozwiązaniem wszystkich problemów. Musiała go poznać, musiała zrozumieć, skąd wzięła się ta niepowstrzymana, bezkresna wręcz miłość. Po części się nawet udało, kilka zamienionych z nim słów było wybitnym dowodem na istnienie jakiejś dziwacznej, kapryśnej opatrzności, która całe dwadzieścia sześć lat czekała, zanim postawiła go na drodze zagubionej miłośnie Kajki. Jak dziwnym było to zagubienie, o którym sama Kaja nie miała nawet do tej pory pojęcia! Czy nie kochała kogoś całym sercem jeszcze poprzedniej nocy? Z pewnością nie, z pewnością tylko jej się wydawało. Benjamin nie miał dla niej teraz czasu, ale obiecał poświęcić jej cały wieczór. Z dziecięcą wręcz radością zgodziła się na propozycję, starannie wbiła sobie do głowy miejsce spotkania i popędziła do mieszkania, poświęcając kolejne godziny na przygotowania.
I cóż to były za przygotowania! Początkowo Kajeczka nie miała pojęcia, jak się zabrać za całą sprawę. Tułała się od kąta do kąta, nie wpuszczając do środka żadnych gości i zarzekając się, że zajmuje się czymś bardzo ważnym. Dopiero później zaczęła grać na swoich instrumentach, szukając idealnej pieśni na tę okazję, a gdy wreszcie zdecydowała się na "Gaol ise gaol i", postanowiła podjąć się czegoś, czego nie podejmowała się prawie nigdy. Długi czas spędziła przed lustrem, robiąc się na prawdziwe (i, co ważne, uczesane) bóstwo. Gdy już ubrała się jak na prawdziwą królową przystało, popędziła do wieży astrologów. Nie była tam nigdy wcześniej, ale nie potrzebowała pomocy ze znalezieniem idealnego miejsca na urządzenie romantycznej schadzki. Rozstawiła się z gitarą na księżycowym balkonie i cierpliwie czekała na swojego księcia, równie cierpliwie wygrywając starą, gaelicką pieśń.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Caileen Findlay dnia 24.02.19 11:39, w całości zmieniany 1 raz
Piękna. Zachwycająca. Oszałamiająca. Eteryczna - bądź erotyczna, a może ezoteryczna? Wright nigdy wcześniej nie odnajdywał w swym słowniku tak wielu przymiotników opisujących tą niezwykłą istotę, ten dar niebios, zarówno magicznych, jak i mugolskich, ten prezent od łaskawego losu, który spotkał na swej drodze w zwykły, szary dzień. Mknął Pokątną w celu załatwienia najpilniejszych sprawunków, rozgarniając wokół siebie tłum pokaźnymi gabarytami, lecz obowiązki i lista zakupów przestały się liczyć, gdy ujrzał ją. Nawet nie poczuł ukłucia zwiastującego niepokojący stan zadurzenia, gruboskórność i wiele myśli na raz odciągnęły jego uwagę od urazu szyi, ba, właściwie całe życie straciło na znaczeniu, bowiem napotkał swą królową. O ciemnobrązowych włosach lśniących niczym karmel i o piwnych oczach, kuszących niczym...no, niczym warzone przez wujaszka Wrighta piwo. Przepadł bezpowrotnie, od razu podchodząc do niewiasty ze swych marzeń i snów. Zero skrępowania, wstydu czy nieśmiałości: najchętniej od razu wziąłby ją w ramiona, ale nie chciał wystraszyć tej kobiety o przenikliwym spojrzeniu, która niedługo zostanie jego żoną. Był tego więcej niż pewien, ale nie zamierzał oświadczać się jej na środku zakurzonej Pokątnej, o nie. Pod potężnym, umięśnionym ciałem skrywała się dusza romantyka. Zamierzał zdobyć serce swej wybranki czymś wyjątkowym, czymś, co wzbudzi w niej podziw i szał namiętności - jak z nieba, prawie dosłownie, spadł mu więc pewien handlarz, oferujący niemożliwe do zapomnienia miłosne wyznanie. Benjamin nie zastanawiał się nawet chwili, zamawiając pokaz na ten sam wieczór. Olśni ją. Oczaruje. A potem sięgną razem gwiazd.
Nie mógł się doczekać spotkania, zupełnie zatracając się w magii amortencji. Ubrał się w najlepsze ciuchy - w mugolski garnitur, mama zawsze mówiła, że wygląda w nim jak jeden z tych młodych, eleganckich Macmillanów - i próbował jakoś przylizać włosy oraz brodę. Bezskutecznie, włosy sterczały we wszystkie strony, lecz nie to było najgorsze. Blizny dalej szpeciły twarz, Jaimie spróbował więc nieco ukryć je mąką, woląc nie ryzykować zaklęć transmutacyjnych. To nic, że kobieta widziała go już w pełnej krasie na Pokątnej, liczył na to, że w ferworze gwałtownego uczucia przegapiła ohydne ślady walki. Tak bardzo przejął się swym wyglądem, że opuścił zaginiony w środku lasu domek za późno, zjawiając się przed wieżą astrologów haniebnie spóźniony, spocony i cały obsypany mąką.
Wbiegł na górę przeskakujac po trzy stopnie na raz i zahamował dopiero przed łukowatym wejściem na balkon. Otrzepał przód nieco przyciasnej marynarki, otarł pot z czoła, prawie zapominajac, że trzyma w nich wiecheć zerwanych nieopodal domku polnych kwiatów - bo przecież nie róż, nienawidził róż, pedalskie, głupie kwiaty, kojarzące się tylko z jedną szumowiną - a kilka płatków obsypało się z nich, opadając w czarne włosy. Dopiero doprowadzając się do względnego porządku wkroczył na taras, szerokim uśmiechem witając swą wybrankę. Brzdąkającą coś na gitarze, dla niego; wzruszył się tak, że łzy prawie nabiegły mu do oczu, ale zamiast tego podszedł do niej, wyciągając przed siebie kwiatki. - To dla ciebie, mała. Piękne kwiatuszki dla pięknej dziewuszki - wychrypiał niskim tonem, obcinając piękność wzrokiem, na dłużej zatrzymując się na krągłości piersi i ułożonej fryzurze. - Jesteś śliczna jak mój smok - dodał, ogłupiałym z zadurzenia tonem, a serce biło mu w piersi tak głośno, że prawie nie słyszał uroczej melodii płynącej spod strun gitary.
Nie mógł się doczekać spotkania, zupełnie zatracając się w magii amortencji. Ubrał się w najlepsze ciuchy - w mugolski garnitur, mama zawsze mówiła, że wygląda w nim jak jeden z tych młodych, eleganckich Macmillanów - i próbował jakoś przylizać włosy oraz brodę. Bezskutecznie, włosy sterczały we wszystkie strony, lecz nie to było najgorsze. Blizny dalej szpeciły twarz, Jaimie spróbował więc nieco ukryć je mąką, woląc nie ryzykować zaklęć transmutacyjnych. To nic, że kobieta widziała go już w pełnej krasie na Pokątnej, liczył na to, że w ferworze gwałtownego uczucia przegapiła ohydne ślady walki. Tak bardzo przejął się swym wyglądem, że opuścił zaginiony w środku lasu domek za późno, zjawiając się przed wieżą astrologów haniebnie spóźniony, spocony i cały obsypany mąką.
Wbiegł na górę przeskakujac po trzy stopnie na raz i zahamował dopiero przed łukowatym wejściem na balkon. Otrzepał przód nieco przyciasnej marynarki, otarł pot z czoła, prawie zapominajac, że trzyma w nich wiecheć zerwanych nieopodal domku polnych kwiatów - bo przecież nie róż, nienawidził róż, pedalskie, głupie kwiaty, kojarzące się tylko z jedną szumowiną - a kilka płatków obsypało się z nich, opadając w czarne włosy. Dopiero doprowadzając się do względnego porządku wkroczył na taras, szerokim uśmiechem witając swą wybrankę. Brzdąkającą coś na gitarze, dla niego; wzruszył się tak, że łzy prawie nabiegły mu do oczu, ale zamiast tego podszedł do niej, wyciągając przed siebie kwiatki. - To dla ciebie, mała. Piękne kwiatuszki dla pięknej dziewuszki - wychrypiał niskim tonem, obcinając piękność wzrokiem, na dłużej zatrzymując się na krągłości piersi i ułożonej fryzurze. - Jesteś śliczna jak mój smok - dodał, ogłupiałym z zadurzenia tonem, a serce biło mu w piersi tak głośno, że prawie nie słyszał uroczej melodii płynącej spod strun gitary.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Niewyczuwalny ruch balkonu, starannie podążającego za nieuchwytnym księżycem, kołysał Królową i przebiegające przez jej głowę myśli. Niewiele się w tej szkockiej łepetynie na razie działo: wszystkim, czym interesowała się na ten moment Kajka, był Benjamin Wright. Nie widziała w nim nawet jednej niedoskonałości, samą siebie karcąc za najbardziej bezsensowne drobiazgi i czując nieco paraliżujący strach przed jego nieludzkim wręcz ideałem. Trzeźwa Findlayówna nie wierzyła w perfekcyjne istoty, niedawno wspierając tę teorię półwilami. Nie do końca rozumiała, dlaczego Tuilelaith będąc najlepszym przykładem szarej myszki zdołała owinąć ją sobie wokół palca, a żadna półwila nie była w stanie uwięzić jej w swoim sławnym, straszliwym nawet uroku. Nie Kajce było jednak dywagować nad magicznymi technikaliami: wykorzystała biedne wile do wsparcia swojego światopoglądu i tak na dobrą sprawę nigdy więcej już o tym nie myślała. W tym sensie, amortencja bezdusznie ją zamordowała.
Caileen nie spodziewała się niczego. Musiała wytrzymywać niewyjaśniony strach, który wywołał w niej tragiczną batalię pomiędzy wstydem i miłością. Chciała oczekiwać bukietów, poezji i ckliwych deklaracji, ale gdzieś tam w głębi serca, mimo pierwszego spotkania, bała się odrzucenia. Uczucia, które teraz nią władały, były niesamowicie niezdrowe. Nawet przy Tujce nie miała tak paraliżujących przeświadczeń, zresztą, kto Kajkę znał, ten wiedział: gdyby tylko mogła się bardziej afiszować ze swoimi preferencjami i gdyby jeszcze jakimś cudem samotnie tułała się po świecie, byłaby podrywaczką niemal dorównującą sławetnemu Jaśkowi Bojczukowi. Komuś takiemu nie przystoi strach przed odrzuceniem, a jednak uwięziona przez urok Kajeczka nie była w tym sensie do siebie podobna.
– Przyszedłeś – westchnęła z zachwytem, uciszając struny i odstawiając Millie na bok, aby potem zerwać się z miejsca. Z szerokim uśmiechem odebrała kwiaty, przez parę chwil pozachwycała się ich mieszaną wonią i uśmiechnęła się ponownie, z niepowstrzymaną radością słuchając słów, od których normalnie zebrałoby jej się na wymioty. Oto pierwszy adorator Królowej Argyll, który nie zmusił jej swoimi zalotami do ucieczki.
– Gdzie byłeś? Co robiłeś?
Nie widziała nieudolnie uporządkowanej fryzury – widziała wspaniałe, nieposkromione włosy. Nie widziała też potu ani skrytych pod mąką blizn, a zamiast tego ubzdurała sobie, że to oznaki zaangażowania, jakie Benjamin wkłada w ich wspólną przyszłość. Całe jestestwo miała bezlitośnie stłamszone pod ciężarem eliksiru i choć z całych sił krzyczało, wiło się i próbowało przypomnieć sobie o kobiecie, dla której Kaja uciekła sprzed ołtarza, wszystkie te starania były na marne. Ba, ostatecznie wyszły chyba nawet na gorsze: Findlayówna miała wrażenie, że ucieczkę zorganizowała dla Benjamina, że już wtedy miała przeczucie i była pewna nadchodzącego spotkania.
Nie liczył się nikt inny.
Caileen nie spodziewała się niczego. Musiała wytrzymywać niewyjaśniony strach, który wywołał w niej tragiczną batalię pomiędzy wstydem i miłością. Chciała oczekiwać bukietów, poezji i ckliwych deklaracji, ale gdzieś tam w głębi serca, mimo pierwszego spotkania, bała się odrzucenia. Uczucia, które teraz nią władały, były niesamowicie niezdrowe. Nawet przy Tujce nie miała tak paraliżujących przeświadczeń, zresztą, kto Kajkę znał, ten wiedział: gdyby tylko mogła się bardziej afiszować ze swoimi preferencjami i gdyby jeszcze jakimś cudem samotnie tułała się po świecie, byłaby podrywaczką niemal dorównującą sławetnemu Jaśkowi Bojczukowi. Komuś takiemu nie przystoi strach przed odrzuceniem, a jednak uwięziona przez urok Kajeczka nie była w tym sensie do siebie podobna.
– Przyszedłeś – westchnęła z zachwytem, uciszając struny i odstawiając Millie na bok, aby potem zerwać się z miejsca. Z szerokim uśmiechem odebrała kwiaty, przez parę chwil pozachwycała się ich mieszaną wonią i uśmiechnęła się ponownie, z niepowstrzymaną radością słuchając słów, od których normalnie zebrałoby jej się na wymioty. Oto pierwszy adorator Królowej Argyll, który nie zmusił jej swoimi zalotami do ucieczki.
– Gdzie byłeś? Co robiłeś?
Nie widziała nieudolnie uporządkowanej fryzury – widziała wspaniałe, nieposkromione włosy. Nie widziała też potu ani skrytych pod mąką blizn, a zamiast tego ubzdurała sobie, że to oznaki zaangażowania, jakie Benjamin wkłada w ich wspólną przyszłość. Całe jestestwo miała bezlitośnie stłamszone pod ciężarem eliksiru i choć z całych sił krzyczało, wiło się i próbowało przypomnieć sobie o kobiecie, dla której Kaja uciekła sprzed ołtarza, wszystkie te starania były na marne. Ba, ostatecznie wyszły chyba nawet na gorsze: Findlayówna miała wrażenie, że ucieczkę zorganizowała dla Benjamina, że już wtedy miała przeczucie i była pewna nadchodzącego spotkania.
Nie liczył się nikt inny.
Coś tam sobie brzdąkała, nawet jej to wychodziło, ale Benjamin nie znał się zbytnio na muzyce a amortencja sprawiała, że nawet potworne fałszowanie wychodzące spod palców Caileen uznałby za perfekcyjnie wykonaną arię operową. Albo orkiestrową, nieistotne, gubił się w myślach i wnioskach, otumaniony bliskością kobiety o najpiękniejszych, orzechowych włosach, jakie kiedykolwiek widział. Coś w odcieniu ciemniejszyc pasemek przypominało mu o posiadaczu zielonych oczu, lecz dziwne drżenie serca ustąpiło przed jego niezdrowym dudnieniem. Miłosny eliksir skutecznie czyścił wspomnienia, sprawiając, że Wright skupiał się tylko na tu i teraz, nieświadomy, jak piękną, niekoniecznie heteronormatywną klamrą, Kupidynek zamknął go w namiętnym uścisku. - No przyszłem. Biegłem jak na skrzydłach - zgodził się jeszcze głupiej, wzdychając z radości, gdy czarownica odrzuciła brzękadełko i stanęła tuż przed nim. Była taka drobniutka i słodziutka, mógłby nosić ją w przedniej kieszonce koszuli niczym chusteczkę: ta wizja rozczulła go na dobre, tak samo jak zachwyt widoczny w piwnych oczach, gdy Caileen wąchała kwiaty. - Podobają ci się? Sam zbierałem. Te są tak czerwone jak twe usta - wskazał na pęk zwiędniętych już nieco maków - a te błękitne jak te żyły, co ci przebijają spod skóry - bławatki także nie prezentowały się zbyt dostojnie, ale liczył się gest, no i oczywiście wyszukany komplement. - i żółte są jak...jak... - zawahał się, ustrzegając się przed doszukiwaniem się żółtych barw w zębach lub białkach oczu, w końcu wpadając na znacznie lepsze porównanie. - jak radość, która od ciebie bije. Masz taką żółtą aurę. Jak mleczyk - kąciki ust aż rozbolały go od szerokiego uśmiechu. Niewiele myśląc chwycił ją za wolną rękę, tak mięciutką, jak poduszeczka do czyszczenia kafli. - Byłem w domu, chciałem się przygotować. Wiem, jak przy tobie wyglądam- westchnął z goryczą starego, zmęczonego życiem psiska, które wieloletni właściciel oddał do magicznego schroniska. - Nie zasługuję na taką piękną, mądrą i utalentowaną kobietę. Nie z ta twarzą - prawie wygiął usta w podkówkę, ale nie mógł przecież użalać się nad sobą jak baba. Wypiął więc dumnie pierś, zasłuży na nią: także niespodzianką, którą dla niej przygotował. - I mam coś dla ciebie. Prezent. Na pewno ci się spodoba. Lubisz gwiazdy? - spytał, prowadząc ją za dłoń z powrotem do krawędzi balkonu, gdzie bez żadnego problemu, jedną ręką podsadzając chudzinkę tak, by wygodnie usadowiła się na szerokiej, kamiennej balustradzie, skąd będzie miała wspaniały widok na wspaniały spektakl. Aż drżał z niecierpliwości, chciał zobaczyć jej uśmiech, jej zachwyt, jej radość - nie mógł się doczekać. Przy podsadzaniu nie omieszkał też w miarę delikatnie złapać kobiety za pośladek, trochę zbyt chudy jak na jego standardy, ale to nic, utuczy ją bigosem i mięsiwem, gdy zamieszkają już razem, co też było przecież tylko kwestią czasu. - W sensie gwiazdy na niebie, nie takie gwiazdy jak ja. Bo jestem gwiazdą, wiesz? - zagadnął z udawaną nonszalancją, chcąc dodać sobie animuszu oraz zatrzeć złe wrażenie pokiereszowanej twarzy: mąka jedynie podkreślała blizny oraz czyniła symbol męskości - gęstą brodę - posiwiałą i smętną. Miał nadzieję, że Caileen kojarzy Jastrzębie z Falmouth i jego samego sprzed lat.
Gdy już usadowił Caileen na balustradzie, sam stanął za nią i objął ją ramionami, upewniając się, że jest bezpieczna. W międzyczasie zerknął na zegarek, tak, to była to godzna, za kilka sekund czarownica miała zobaczyć najwspanialszy dowód miłości. - To dla ciebie, Caileen - szepnął jej do ucha trzęsącym się z podekscytowania głosem - a sekundę później wieczorne niebo rozkwitło setką fajerwerków. Różnobarwnych, pięknych, głośnych: a kilkanaście z nich zamieniło się w pulsujące czerwienią i błękitem gwiazdki, układające się na czarnym niebie w wyrażny napis. Koham Cię K. Eileen - Ben.
Wright z zapartym tchem, nieświadomy błędnego usłyszenia umienia czarownicy i błędów w magicznej wiadomości, oczekiwał reakcji K - czy to skrót od Ken? - Eileen na to wyznanie. Czy je odwzajemni? Czy się jej spodobało? Brzuch zacisnął mu się w lodowaty supeł.
Gdy już usadowił Caileen na balustradzie, sam stanął za nią i objął ją ramionami, upewniając się, że jest bezpieczna. W międzyczasie zerknął na zegarek, tak, to była to godzna, za kilka sekund czarownica miała zobaczyć najwspanialszy dowód miłości. - To dla ciebie, Caileen - szepnął jej do ucha trzęsącym się z podekscytowania głosem - a sekundę później wieczorne niebo rozkwitło setką fajerwerków. Różnobarwnych, pięknych, głośnych: a kilkanaście z nich zamieniło się w pulsujące czerwienią i błękitem gwiazdki, układające się na czarnym niebie w wyrażny napis. Koham Cię K. Eileen - Ben.
Wright z zapartym tchem, nieświadomy błędnego usłyszenia umienia czarownicy i błędów w magicznej wiadomości, oczekiwał reakcji K - czy to skrót od Ken? - Eileen na to wyznanie. Czy je odwzajemni? Czy się jej spodobało? Brzuch zacisnął mu się w lodowaty supeł.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Słuchała go uważnie, jak gdyby każde słowo miało być jakąś długo wyczekiwaną, wspaniałą wiadomością. Nie mogła uwierzyć, że ktoś tak wspaniały biegł do niej "jak na skrzydłach" i zarumieniła się nieco, starając się to schować. Trudno było zwalczyć wrażenie wyjątkowości, zwłaszcza wtedy, gdy wysoki amant zaczął przyrównywać kolory kwiatów do cech, które upatrywał w Królowej. Nie kontrolowała już pnących się samodzielnie ku górze kącików ust, darząc go kolejnym, rozmarzonym uśmiechem. Znów źle odczytała jego zachowanie, chwilę niezdecydowania odbierając jako sugestię, że widzi w niej za dużo dobrego, aby zdecydować się na cokolwiek konkretnego. W tym stanie mogła go słuchać godzinami, z każdą sekundą dodając sobie więcej powodów do niewyobrażalnego żalu, który musiał przecież nadejść wraz z ustąpieniem eliksiru.
– Wyglądasz wspaniale – zapewniła, odkładając bukiet w pobliże gitary i na nowo uwolnioną dłoń kładąc mu na policzku, który potem ostrożnie pogładziła. Wybrudziła się przy tym nieco mąką, ale nie przeszkadzało jej to ani trochę: gdy usłyszała o nadchodzącym prezencie, jej oczy rozbłysły jeszcze większym niż dotychczas zachwytem. Posłusznie powędrowała za Benjaminem, początkowo nieco zbyt zaskoczona, aby wydusić z siebie nawet jedno słowo. Dzięki temu pan gwiazdor mógł bez przeszkód zaznaczyć swój wybitny status, a Kajka miała czas, aby nieco się rozluźnić. Spojrzała mu w oczy, cwaniacko się uśmiechając.
– Trafił swój na swego. Ja jestem Królową – oświadczyła dumnie, jak gdyby odnajdując na nowo wiarę we własną wartość – A gwiazdy wręcz uwielbiam. Zdejmiesz mi jedną z nieba? – szczerze się tego ciekawiła, a z każdą chwilą nawet trochę bała. Usadzona w nieco ekscytujący sposób na balustradzie, oczyma wielkimi jak galeony wpatrywała się w nieboskłon, oczekując nadchodzącej niespodzianki. Oparła się o Benjamina, a gdy fajerwerki rozbłysły w oddali, jej oddech na parę chwil zupełnie ustał.
Kompletnie brakowało jej na to wszystko słów. Nie musiała się już zastanawiać, dlaczego wyraźnie spóźnił się na ich spotkanie i doskonale rozumiała "przygotowania", które podejmował. Raz jeszcze zwątpiła w samą siebie: mogła mu uwarzyć jakiś wyjątkowy eliksir, zrobić coś specjalnego, zamiast siedzieć na balkonie z gitarą. Przynajmniej w żadnym wypadku nie istniała szansa na gafę podobną do tej, która przytrafiła się Wrightowi. Zaćmiony amortencją mózg napotkał wielkie trudności ze zrozumieniem sensu "K. Eileen", wreszcie dochodząc do wniosku, że to wszystko pewnie nie była wina Bena. Na pewno nie mógł dostać wystarczająco wielu fajerwerków i musiał się ograniczać, chcąc najpierw napisać "Kochana Caileen". Obróciła się w jego stronę na tyle, ile mogła: uradowana, niedowierzająca.
– I ja ciebie, Benjaminie – powiedziała cicho, gotowa na pieczętujący sprawę pocałunek. Nie była w stanie się do niego zmusić, sparaliżowana strachem. Czy aby na pewno zasługiwała na kogoś tak wspaniałego?
– Wyglądasz wspaniale – zapewniła, odkładając bukiet w pobliże gitary i na nowo uwolnioną dłoń kładąc mu na policzku, który potem ostrożnie pogładziła. Wybrudziła się przy tym nieco mąką, ale nie przeszkadzało jej to ani trochę: gdy usłyszała o nadchodzącym prezencie, jej oczy rozbłysły jeszcze większym niż dotychczas zachwytem. Posłusznie powędrowała za Benjaminem, początkowo nieco zbyt zaskoczona, aby wydusić z siebie nawet jedno słowo. Dzięki temu pan gwiazdor mógł bez przeszkód zaznaczyć swój wybitny status, a Kajka miała czas, aby nieco się rozluźnić. Spojrzała mu w oczy, cwaniacko się uśmiechając.
– Trafił swój na swego. Ja jestem Królową – oświadczyła dumnie, jak gdyby odnajdując na nowo wiarę we własną wartość – A gwiazdy wręcz uwielbiam. Zdejmiesz mi jedną z nieba? – szczerze się tego ciekawiła, a z każdą chwilą nawet trochę bała. Usadzona w nieco ekscytujący sposób na balustradzie, oczyma wielkimi jak galeony wpatrywała się w nieboskłon, oczekując nadchodzącej niespodzianki. Oparła się o Benjamina, a gdy fajerwerki rozbłysły w oddali, jej oddech na parę chwil zupełnie ustał.
Kompletnie brakowało jej na to wszystko słów. Nie musiała się już zastanawiać, dlaczego wyraźnie spóźnił się na ich spotkanie i doskonale rozumiała "przygotowania", które podejmował. Raz jeszcze zwątpiła w samą siebie: mogła mu uwarzyć jakiś wyjątkowy eliksir, zrobić coś specjalnego, zamiast siedzieć na balkonie z gitarą. Przynajmniej w żadnym wypadku nie istniała szansa na gafę podobną do tej, która przytrafiła się Wrightowi. Zaćmiony amortencją mózg napotkał wielkie trudności ze zrozumieniem sensu "K. Eileen", wreszcie dochodząc do wniosku, że to wszystko pewnie nie była wina Bena. Na pewno nie mógł dostać wystarczająco wielu fajerwerków i musiał się ograniczać, chcąc najpierw napisać "Kochana Caileen". Obróciła się w jego stronę na tyle, ile mogła: uradowana, niedowierzająca.
– I ja ciebie, Benjaminie – powiedziała cicho, gotowa na pieczętujący sprawę pocałunek. Nie była w stanie się do niego zmusić, sparaliżowana strachem. Czy aby na pewno zasługiwała na kogoś tak wspaniałego?
Uniósł podbródek dumnie - wyglądał wspaniale, bez dwóch zdań, nie mógł w siebie wątpić; nie, kiedy los zesłał mu w ramiona tak piękną kobietę. Nie liczyły się jego poprzednie miłostki, urodziwe fanki czy nawet niedoszła narzeczona, lśniąca od genów wili. W porównaniu z Caileen prezentowały się jak wychudzona, siwa ciotka na ślubie dwudziestoletniej, jędrnej i powabnej czarownicy - na ślubie jej i jego, który dojdzie do skutku już za moment. Po co czekać? Wokół trwała wojna a oni nie mogli zmarnować nawet jednego dnia w separacji; i tak zbyt długo czekał na tą jedyną, wyjątkową, przeznaczoną wyłącznie dla niego, dopasowaną tak, że nawet uzdolniona wieszczka nie zeswatałaby ich tak doskonale. Mimo wszystko ulżyło mu, podobał się Caileen, czegóż chcieć więcej? Uśmiechał się coraz szerzej, jak nieśmiałek do młodej brzózki, spoglądając z góry na...królową. - Królową czego? - spytał niemądrze; oczywiste, że była jego królową, księżniczką i syrenką w jednym. - Oddaje ci więc me serce we władanie, królowo i liczę, że potraktujesz je łagodnie - dodał natchnionym tonem, gotów opaść na kolana, by oddać swej władczyni pokłon, ale mogłoby być to w tej balustradowej sytuacji niebezpieczne i poskutkować nierówną walką z grawitacją. Ograniczył się więc do czułego objęcia. - Zdejmę dla ciebie nie tylko gwiazdę, moja droga. Zdejmę dla ciebie wszystkie maski z mej twarzy. I suknię z twego ciała - wychrypiał jej do ucha, odurzony amortencją do tego stopnia, że w ogóle nie filtrował słów cisnących mu się na język. Bełkotał bardziej bezsensownie niż w stanie skrajnego upojenia alkoholowego, a to był już nie lada wyczyn. Cóż jednak począć - oprócz ich wspólnego dziecka, pięknego jak matka i mądrego jak ojciec? - miłość oszałamiała skuteczniej niż Confundus i zgrzewka ognistej whisky.
Z niepokojem oczekiwał reakcji Caileen na niespodziankę; spoglądał na nią z ukosa, opierając krzaczastąi zamączoną brodę o jej ramię, czując, jak zalewa go fala słodyczy. Każdy najdrobniejszy uśmiech, każdy błysk w ciemnym oku, każde drżenie pełnych warg stanowiło przypieczętowanie ich miłości, dając nadzieję na jej konsumpcję i trwałość. Tak, uliczny handlarz miał rację, przez fajerwerki do serca - bo czy kiedykolwiek otrzymała tak wspaniały gest miłości? Gwiazdki miały utrzymywać się na niebie przez pół nocy, nie były chwilową, tanią zachcianką: miał gest i chciał, by cały Londyn dowiedział się o tym, co czuje i do kogo należy jego serce.
- Podoba ci się? - spytał z nadzieją, wpatrując się prosto w jej wielkie, piękne oczy, okolone firanką długich rzęs. Jak u magicznej krasuli. Nie zdążył wypowiedzieć tego komplementu, bo stało się coś cudownego. Pocałowała go. Sama. Odwzajemnił pocałunek z całą niechlujną i trochę przesadnie wilgotną werwą, drapiąc ją zapewne szorstką brodą i wąsami: nie zwracał na to uwagi, rozkoszując się tym pocałunkiem, bliskością, ciepłem jej delikatnych ust. - Caileen, jesteś spełnieniem moich marzeń. Moją miotłą. Jesteś tłuczkiem - moim tłuczkiem - chrypiał pomiędzy coraz intensywniejszymi pocałunkami, obejmując Caileen dłońmi w pasie, by przekręcić ją w stronę balkonu. Jej długie nogi już nie dyndały na zewnątrz, miał je przed sobą, tak samo jak całą nęcącą sylwetkę swej miłości: drobniutkiej, szczuplutkiej i całej jego.
Z niepokojem oczekiwał reakcji Caileen na niespodziankę; spoglądał na nią z ukosa, opierając krzaczastąi zamączoną brodę o jej ramię, czując, jak zalewa go fala słodyczy. Każdy najdrobniejszy uśmiech, każdy błysk w ciemnym oku, każde drżenie pełnych warg stanowiło przypieczętowanie ich miłości, dając nadzieję na jej konsumpcję i trwałość. Tak, uliczny handlarz miał rację, przez fajerwerki do serca - bo czy kiedykolwiek otrzymała tak wspaniały gest miłości? Gwiazdki miały utrzymywać się na niebie przez pół nocy, nie były chwilową, tanią zachcianką: miał gest i chciał, by cały Londyn dowiedział się o tym, co czuje i do kogo należy jego serce.
- Podoba ci się? - spytał z nadzieją, wpatrując się prosto w jej wielkie, piękne oczy, okolone firanką długich rzęs. Jak u magicznej krasuli. Nie zdążył wypowiedzieć tego komplementu, bo stało się coś cudownego. Pocałowała go. Sama. Odwzajemnił pocałunek z całą niechlujną i trochę przesadnie wilgotną werwą, drapiąc ją zapewne szorstką brodą i wąsami: nie zwracał na to uwagi, rozkoszując się tym pocałunkiem, bliskością, ciepłem jej delikatnych ust. - Caileen, jesteś spełnieniem moich marzeń. Moją miotłą. Jesteś tłuczkiem - moim tłuczkiem - chrypiał pomiędzy coraz intensywniejszymi pocałunkami, obejmując Caileen dłońmi w pasie, by przekręcić ją w stronę balkonu. Jej długie nogi już nie dyndały na zewnątrz, miał je przed sobą, tak samo jak całą nęcącą sylwetkę swej miłości: drobniutkiej, szczuplutkiej i całej jego.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Benjamin Wright' has done the following action : Rzut kością
'Kupidynek' :
'Kupidynek' :
– Królową Argyll – wyjaśniła prędko, z pewnym wrodzonym, mimowolnym oburzeniem, nawet jeśli doskonale wiedziała, że jej sława wcale jej nie wyprzedza – To najpiękniejsze miejsce w całej Szkocji. Mój dom i moja ojczyzna. Pokochasz ją w mgnieniu oka.
To przekonanie nie wynikało w żadnym stopniu z okrutnej amortencji: Caileen zawsze wierzyła, że żaden zakątek świata nie był w stanie przebić uroków Argyll i nigdy nie traciła nieco nawet irytującej pewności, że każdy będzie się w stanie w tym regionie zakochać tak mocno, jak i ona. Cóż, z pomocą władającego obojgiem eliksiru mogłaby pewnie wkręcić w to nawet Benjamina, a gdyby było inaczej, mieliby przynajmniej doskonały powód do pierwszej małżeńskiej kłótni. Findlayówna pokiwała ochoczo głową, zdradzając przychylne intencje wobec zdobytego serca. Roześmiała się też głośno, słuchając zupełnie nieprzemyślanej wzmianki o sukni, choć nie poczuła w związku z nią należnej, zdawałoby się, ekscytacji.
Opinię o fajerwerkach wyraziła już dosyć dosadnie, od tamtego momentu odpływając niemal bezpowrotnie w odmęty magicznego wieczoru. Czuła się trochę jak we śnie, gdzie ktoś postawił ją w roli biernej obserwatorki. Nie musiała w nic wkładać wysiłku, nie wymagano od niej decydowania o czymkolwiek – wszystkie marzenia i potrzeby, cała odpowiedzialność za nie została zrzucona na kogoś innego. Niekoniecznie nawet na Benjamina: wydawało się, jakby i nim kierowała wyższa siła, przeznaczenie, które już od samych początków świata wiedziało, że akurat te dwie osoby muszą ze sobą być, za wszelką cenę. Ta sama siła popchnęła Kajkę do pocałunku, mimo że najpierw nie dane mu było nastąpić. To nie Caileen Findlay zainicjowała całą sprawę, tylko... no właśnie, co? Znajomy zapach szkockich jezior zatańczył w jej nozdrzach, gdzieś w okolicy rozległ się dziwaczny śmiech, ale było już o wiele za późno, aby zwracać na to uwagę. Obrócona z powrotem w stronę balkonu, na nowo bezpieczna, okrążyła szyję Benjamina ramionami i nie odzywała się ani słowem, z zamkniętymi oczyma chłonąc magię chwili.
To przekonanie nie wynikało w żadnym stopniu z okrutnej amortencji: Caileen zawsze wierzyła, że żaden zakątek świata nie był w stanie przebić uroków Argyll i nigdy nie traciła nieco nawet irytującej pewności, że każdy będzie się w stanie w tym regionie zakochać tak mocno, jak i ona. Cóż, z pomocą władającego obojgiem eliksiru mogłaby pewnie wkręcić w to nawet Benjamina, a gdyby było inaczej, mieliby przynajmniej doskonały powód do pierwszej małżeńskiej kłótni. Findlayówna pokiwała ochoczo głową, zdradzając przychylne intencje wobec zdobytego serca. Roześmiała się też głośno, słuchając zupełnie nieprzemyślanej wzmianki o sukni, choć nie poczuła w związku z nią należnej, zdawałoby się, ekscytacji.
Opinię o fajerwerkach wyraziła już dosyć dosadnie, od tamtego momentu odpływając niemal bezpowrotnie w odmęty magicznego wieczoru. Czuła się trochę jak we śnie, gdzie ktoś postawił ją w roli biernej obserwatorki. Nie musiała w nic wkładać wysiłku, nie wymagano od niej decydowania o czymkolwiek – wszystkie marzenia i potrzeby, cała odpowiedzialność za nie została zrzucona na kogoś innego. Niekoniecznie nawet na Benjamina: wydawało się, jakby i nim kierowała wyższa siła, przeznaczenie, które już od samych początków świata wiedziało, że akurat te dwie osoby muszą ze sobą być, za wszelką cenę. Ta sama siła popchnęła Kajkę do pocałunku, mimo że najpierw nie dane mu było nastąpić. To nie Caileen Findlay zainicjowała całą sprawę, tylko... no właśnie, co? Znajomy zapach szkockich jezior zatańczył w jej nozdrzach, gdzieś w okolicy rozległ się dziwaczny śmiech, ale było już o wiele za późno, aby zwracać na to uwagę. Obrócona z powrotem w stronę balkonu, na nowo bezpieczna, okrążyła szyję Benjamina ramionami i nie odzywała się ani słowem, z zamkniętymi oczyma chłonąc magię chwili.
Kojarzył nazwę geograficzną, którą przywołała Caileen, uśmiechnął się nawet, sam pochodził przecież ze Szkocji, lecz nigdy nie słyszał o podobnym królestwie. Inna sprawa, że w ogóle nie interesował się polityką ani historią magii, lekkomyślnie lekceważąc kwestie władzy, terytoriów i innych tego typu niemożliwych do objęcia prostym rozumem kwestii. - O nie, najpiękniejsze są ziemie Wrightów. I Macmillanów - zaoponował, wrodzony patriotyzm oraz umiłowanie terenów, którymi władali najlepsi seniorzy świata - wyznający alkohol i Quidditch, czy istnieli lepsi szlachcice? - podekscytowany na samą myśl, że będzie mógł pooprowadzać czarownicę po swych włościach, wśród lasów, tartaków i małych wiosek, pełnych krewnych, kuzynów i znajomych pochodzących z tej samej rodziny. - Ale one będą należeć do ciebie. W sensie, nasza chatka. Gdy już się pobierzemy. Będziesz miała blisko do rodziców - perorował z rosnącym zachwytem: jak to się wspaniale układało, pokochał krajankę, szkocką krew z krwi; kto wie, może byli ze sobą w jakiś sposób spowinowaceni? Mocniej ujął jej delikatne dłonie z mocnymi zgrubieniami od wprowadzania w drżenie strun gitary. Stojąca przed nim kobieta była wspaniała, najlepsza, cudowna, niebiańska; ciągle piał z zachwytu, łaskawie zostawiając ten potok komplementów niewerbalnym - po prostu zapierało mu dech w piersiach, gdy tylko na nią spojrzał.
Co nie znaczyło, że tracił wątek, o nie; z pewnym smutkiem przyjmował obojętność brunetki na jego komplementy, na próby zagajenia rozmowy, na bohaterskie zrywy, by zdobyć jej serce. Odrobinę zapadł się w sobie, nie zareagowała na pochlebstwa, ba, przymknęła oczy, odpuszczając odpowiedź na pytanie. - Nie podobały ci się? - jęknął tak rozpaczliwie, jakby właśnie był świadkiem śmierci ukochanego smoka. - Zamówię inne, dobrze? Lepsze. Będzie więcej czerwonego...i więcej gwiazdek. I będą trwalsze, nie rozmyją się po kilku godzinach, ba, może będzie widać je w dzień - zaczął mówić gorączkowo a serce załomotało mu o żebra: ze smutku, przerażenia, zawodu. Odsunął się na odległość wyciągniętych ramion, dłońmi ciągle muskając talię drobnej czarownicy. Przymknęła oczy, może w ogóle go nie słyszała? Może jakaś anomalia sprawiła, że coś się jej stało? - Caileen, czy ty ogłuchłaś? - prawie krzyknął, z potwornym bólem wybrzmiewającym z każdej głoski. - To nic, i tak będę cię kochać. Będę ci wszystko tłumaczył. I pisał. Tylko powiedz, błagam, powiedz, że dasz mi drugą szansę - na lepsze fajerwerki - był gotów paść na kolana i prosić ją o łaskę, ale wtedy musiałby puścić jej kibić, a tego nie był w stanie wykonać. Spoglądał na nią z troską, pochylając się ku niej, marząc o tym, by otworzyła jednak oczy, by na niego spojrzała, by wykazała się jakimś choć drobnym gestem - ciągle czuł na ustach słodki smak jej pocałunku, lecz nie ośmielił się go powtórzyć; nie, kiedy wydawała się taka bierna, zmęczona, osłabiona. Zanikająca w blasku gwiazd oraz migoczących dalej fajerwerków, oznajmiających całemu światu, że jego serce, ciało i umysł należą wyłącznie do tej boginki miłości - przepięknej K. Eileen.
Co nie znaczyło, że tracił wątek, o nie; z pewnym smutkiem przyjmował obojętność brunetki na jego komplementy, na próby zagajenia rozmowy, na bohaterskie zrywy, by zdobyć jej serce. Odrobinę zapadł się w sobie, nie zareagowała na pochlebstwa, ba, przymknęła oczy, odpuszczając odpowiedź na pytanie. - Nie podobały ci się? - jęknął tak rozpaczliwie, jakby właśnie był świadkiem śmierci ukochanego smoka. - Zamówię inne, dobrze? Lepsze. Będzie więcej czerwonego...i więcej gwiazdek. I będą trwalsze, nie rozmyją się po kilku godzinach, ba, może będzie widać je w dzień - zaczął mówić gorączkowo a serce załomotało mu o żebra: ze smutku, przerażenia, zawodu. Odsunął się na odległość wyciągniętych ramion, dłońmi ciągle muskając talię drobnej czarownicy. Przymknęła oczy, może w ogóle go nie słyszała? Może jakaś anomalia sprawiła, że coś się jej stało? - Caileen, czy ty ogłuchłaś? - prawie krzyknął, z potwornym bólem wybrzmiewającym z każdej głoski. - To nic, i tak będę cię kochać. Będę ci wszystko tłumaczył. I pisał. Tylko powiedz, błagam, powiedz, że dasz mi drugą szansę - na lepsze fajerwerki - był gotów paść na kolana i prosić ją o łaskę, ale wtedy musiałby puścić jej kibić, a tego nie był w stanie wykonać. Spoglądał na nią z troską, pochylając się ku niej, marząc o tym, by otworzyła jednak oczy, by na niego spojrzała, by wykazała się jakimś choć drobnym gestem - ciągle czuł na ustach słodki smak jej pocałunku, lecz nie ośmielił się go powtórzyć; nie, kiedy wydawała się taka bierna, zmęczona, osłabiona. Zanikająca w blasku gwiazd oraz migoczących dalej fajerwerków, oznajmiających całemu światu, że jego serce, ciało i umysł należą wyłącznie do tej boginki miłości - przepięknej K. Eileen.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jej umysł ledwo wytrzymywał trwającą batalię. Z jednej strony chciała wszystkiego, co mówił Benjamin słuchać z zachwytem, nie mogąc doczekać się spełnienia każdej z obietnic. Z drugiej strony, gdy wśród tych samych obietnic przemknął niemal świętokradczy sprzeciw i podważenie wyższości najcudowniejszego Argyll, zapalona patriotka obudziła się nieco, gotowa do zajadłej walki. Co z tego, że Kajka weszłaby w posiadanie nowych ziem, skoro jej własny mąż uważałby je za lepsze niż te, z których pochodziła? Czy ojciec byłby w stanie wybaczyć wszystkie dawne winy, skoro mający być kartą przetargową małżonek tak okrutnie nie szanował włości Findlayów? Przełknęła z trudem ślinę, nabierając wyraźnych wątpliwości, które amortencja usilnie przyćmiewała. Należało jej pomóc: Caileen wtuliła się w Benjamina, swoją uwagę skupiając tylko i wyłącznie na nadchodzącej, cudownej przyszłości. I była nawet całkiem blisko, w spokoju wyobrażając sobie wspaniałe scenariusze, do momentu, w którym jej ukochany obudził własne zwątpienie i postanowił wyrazić je na głos. Magia chwili rujnowała się coraz bardziej z każdą płynącą sekundą, nawet jeśli urok eliksiru nie zamierzał choćby na chwilę osłabnąć. Podniosła głowę, parę chwil później odklejając się na nowo od Wrighta i cierpliwie wysłuchując skrupulatnie ubieranej w słowa paniki. Wiedziała, że coraz większy bałagan jest głównie jej winą. Zaczęła się bać porażki, a podświadomość podsuwała jej tylko jeden, dobrze już znany sposób na poradzenie sobie z takim problemem.
– Oczywiście, kochany – odezwała się nareszcie – Zobaczmy się za kilka dni. Zorganizujesz najlepsze możliwe fajerwerki, ja skomponuję najwspanialszą pieśń, oboje będziemy mieli na wszystko wystarczająco dużo czasu. Tym razem cię nie zawiodę. Zobaczysz moją miłość, zrozumiesz ją w pełni. Cały świat dowie się o uczuciu, które dzielimy. Odwiedź mnie w moich snach.
Kaja ucałowała Benjamina czule w policzek i wymsknęła się zwinnie z jego objęcia, płynnie podchodząc do zostawionych samym sobie gitary oraz kwiatów, które momentalnie zabrała z podłogi. Zanim wyszła, obróciła się na chwilę na pięcie, posłała Benowi ciepły uśmiech i zniknęła z balkonu, pospiesznie uciekając z wieży. Była przerażona tym, jak tragicznie poprowadziła tę randkę. W głowie już układała milion planów na naprawienie setek błędów, ba, docierając na parter miała już nawet pierwszą zwrotkę obiecanej ukochanemu pieśni. Nie mogła sobie pozwolić na powtórkę.
zt
– Oczywiście, kochany – odezwała się nareszcie – Zobaczmy się za kilka dni. Zorganizujesz najlepsze możliwe fajerwerki, ja skomponuję najwspanialszą pieśń, oboje będziemy mieli na wszystko wystarczająco dużo czasu. Tym razem cię nie zawiodę. Zobaczysz moją miłość, zrozumiesz ją w pełni. Cały świat dowie się o uczuciu, które dzielimy. Odwiedź mnie w moich snach.
Kaja ucałowała Benjamina czule w policzek i wymsknęła się zwinnie z jego objęcia, płynnie podchodząc do zostawionych samym sobie gitary oraz kwiatów, które momentalnie zabrała z podłogi. Zanim wyszła, obróciła się na chwilę na pięcie, posłała Benowi ciepły uśmiech i zniknęła z balkonu, pospiesznie uciekając z wieży. Była przerażona tym, jak tragicznie poprowadziła tę randkę. W głowie już układała milion planów na naprawienie setek błędów, ba, docierając na parter miała już nawet pierwszą zwrotkę obiecanej ukochanemu pieśni. Nie mogła sobie pozwolić na powtórkę.
zt
Czekał na jej odpowiedź z bolesną niecierpliwością, pragnął usłyszeć zaprzeczenie - a może potwierdzenie tego, że mu wybacza, ale nie do końca rozumiał podszepty własnego umysłu, ociekającego słodyczą amortencji. Wpatrywał się w Caileen szeroko otwartym oczami, raz po raz zachwycając się odcieniem jej bladej skóry, pasmami ciemnych włosów opadających na pełne policzki, długimi rzęsami, takimi, jak u samicy garboroga...Westchnął, zdenerwowany i rozkochany, gdy przytuliła się do niego z całych sił. Była taka drobniutka, taka krucha - a on trzymał w swych potężnych ramionach cały swój świat. Wzruszył się tą metaforą, tak oryginalną i niespotykaną, lecz bliskość kobiety swego życia nie pozwoliła mu na uronienie nawet małej łezki. Musiał zaprezentować się jej jako człowiek mężny, niewzruszony, gotów oddać własne życie w jej ochronie.
Byleby tylko go zechciała - a przedłużające się milczenie ze strony Caileen zdawało się zapowiadać najgorsze. Może faktycznie miała problemy ze słuchem? Jeśli tak, to dlaczego tak wspaniale grała na gitarze? Nie rozumiał tego, gubił się w podejrzeniach a rozpacz podchodziła mu gulą żółci i płaczu do gardła. Nie odpowiadała na jego pytania, ignorowała komplementy, i chociaż wolałby zrzucić to na karb niepełnosprawności, to życzył jej przecież jak najlepiej - najwidoczniej niezbyt spodobał się urodziwej szkotce z Agryll. To bolało, ale przecież wtulała się w niego, stała tuż obok, nie uciekała.
Kobiety były zdecydowanie zbyt skomplikowane i niemożliwością okazało się zrozumienie poczynań i intencji Caileen. Z jednej strony go ignorowała, z drugiej tak uroczo, dziewczęco lgnęła do jego umięśnionego ciała. Pochylił się, całując ją w czubek głowy, a jej bujne włosy załaskotały go w nos.
- Caileen, ja... - wybełkotał, chcąc przerwać nerwową ciszę, ale ściśnięte ze zdenerwowania gardło nie przepuściło żadnego pełnego zdania. Pozostało mu tylko beznadziejnie poruszać ustami niczym plumpka wyjęta z wody, wsłuchując się - w końcu - w słowa wypowiedziane przez jego boginię, królową i ukochaną w jednym. Nie odtrąciła go i co prawda nie odpowiedziała na żadne z pytań, ale nakarmiła go czymś równie słodkim: nadzieją. Perspektywą ponownego spotkania, gdzie wszystko naprawi i zaprezentuje się jej z jak najlepszej strony. - Tak, to wspaniały pomysł! Genialny! Przygotuję wszystko, dopnę każdy detal na ostatni guzik. Nie pożałujesz, że dałaś mi tę szansę, kochana... - wybełkotał, zszokowany, zarówno łaską, jaka na niego spłynęła, jak i nagłym muśnięciem kobiecych warg. Dotykających szorstkiego od zarostu policzka a nie stęsknionych ust, lecz nie śmiał prosić o więcej. Bez ruchu przyglądał się, z jaką gracją porywa z kamiennej ławy gitarę oraz bukiet. - Już idziesz? - spytał z bolesnym rozczarowaniem, robiąc krok do przodu: tak bardzo jej pragnął, musiał jednak pogodzić się z odejściem Caileen. Zanim zdążył ją powstrzymać, targany namiętnością i potężnym uczuciem, czarownica zniknęła w drzwiach prowadzących na krętą klatkę schodową. A on - został sam na szczycie wieży astrologów, smętnie wpatrzony w czeluść, w której zniknęła - oświetlany przez słabe echo jego wyznania, ciągle skrzące się na niebie dziesiątkami gwiazd. Radość go opuściła - wraz z nią - żałował, że nie postarał się bardziej; pragnął za nią biec, porwać ją w ramiona wbrew wszystkiemu, co wpajano mu o szacunku do kobiet, lecz powstrzymał to prymitywne pragnienie. Udowodni Caileen swą miłość już podczas następnego spotkania, co do tego nie miał żadnych wątpliwości: już zaczął planować rozszerzenie napisu, tak, by fajerwerki zobaczył cały magiczny świat. Bo była tego warta - i była największą miłością jego życia.
| zt :<
Byleby tylko go zechciała - a przedłużające się milczenie ze strony Caileen zdawało się zapowiadać najgorsze. Może faktycznie miała problemy ze słuchem? Jeśli tak, to dlaczego tak wspaniale grała na gitarze? Nie rozumiał tego, gubił się w podejrzeniach a rozpacz podchodziła mu gulą żółci i płaczu do gardła. Nie odpowiadała na jego pytania, ignorowała komplementy, i chociaż wolałby zrzucić to na karb niepełnosprawności, to życzył jej przecież jak najlepiej - najwidoczniej niezbyt spodobał się urodziwej szkotce z Agryll. To bolało, ale przecież wtulała się w niego, stała tuż obok, nie uciekała.
Kobiety były zdecydowanie zbyt skomplikowane i niemożliwością okazało się zrozumienie poczynań i intencji Caileen. Z jednej strony go ignorowała, z drugiej tak uroczo, dziewczęco lgnęła do jego umięśnionego ciała. Pochylił się, całując ją w czubek głowy, a jej bujne włosy załaskotały go w nos.
- Caileen, ja... - wybełkotał, chcąc przerwać nerwową ciszę, ale ściśnięte ze zdenerwowania gardło nie przepuściło żadnego pełnego zdania. Pozostało mu tylko beznadziejnie poruszać ustami niczym plumpka wyjęta z wody, wsłuchując się - w końcu - w słowa wypowiedziane przez jego boginię, królową i ukochaną w jednym. Nie odtrąciła go i co prawda nie odpowiedziała na żadne z pytań, ale nakarmiła go czymś równie słodkim: nadzieją. Perspektywą ponownego spotkania, gdzie wszystko naprawi i zaprezentuje się jej z jak najlepszej strony. - Tak, to wspaniały pomysł! Genialny! Przygotuję wszystko, dopnę każdy detal na ostatni guzik. Nie pożałujesz, że dałaś mi tę szansę, kochana... - wybełkotał, zszokowany, zarówno łaską, jaka na niego spłynęła, jak i nagłym muśnięciem kobiecych warg. Dotykających szorstkiego od zarostu policzka a nie stęsknionych ust, lecz nie śmiał prosić o więcej. Bez ruchu przyglądał się, z jaką gracją porywa z kamiennej ławy gitarę oraz bukiet. - Już idziesz? - spytał z bolesnym rozczarowaniem, robiąc krok do przodu: tak bardzo jej pragnął, musiał jednak pogodzić się z odejściem Caileen. Zanim zdążył ją powstrzymać, targany namiętnością i potężnym uczuciem, czarownica zniknęła w drzwiach prowadzących na krętą klatkę schodową. A on - został sam na szczycie wieży astrologów, smętnie wpatrzony w czeluść, w której zniknęła - oświetlany przez słabe echo jego wyznania, ciągle skrzące się na niebie dziesiątkami gwiazd. Radość go opuściła - wraz z nią - żałował, że nie postarał się bardziej; pragnął za nią biec, porwać ją w ramiona wbrew wszystkiemu, co wpajano mu o szacunku do kobiet, lecz powstrzymał to prymitywne pragnienie. Udowodni Caileen swą miłość już podczas następnego spotkania, co do tego nie miał żadnych wątpliwości: już zaczął planować rozszerzenie napisu, tak, by fajerwerki zobaczył cały magiczny świat. Bo była tego warta - i była największą miłością jego życia.
| zt :<
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Desmond wierzyła, że uda im się uratować chłopca i zdążą powstrzymać czarnomagiczną burzę. Być może powinny były postawić na kartę dobra większości, zamiast jednostki, jednakże... Jak mogły pozostać obojętne na krzyki dziecka? Maxine nie wybaczyłaby sobie, gdyby choć nie spróbowałyby mu pomóc. Jeśli zginąłby na ich oczach, kiedy to one nie podjęłyby nawet próby jego ratunku, ten krzyk prześladowałby ją w snach, tego była całkowicie pewna. Ten chłopiec był czyimś synem, mógłby być bratem, miał rodzinę, bliskich - jakże spojrzałaby im w oczy ze świadomością, że nie uczyniła nic, by mu pomóc?
Jak sama spojrzałaby sobie w oczy w lustrze?
Ona i Ria poderwały się na miotłach ku górze, pędząc w kierunku balkonu księżycowego; Maxine udało się wyczarować nad nimi magiczną kopułę, potężną i silną, osłoniła je przed wiatrem, deszczem i wyładowywaniami atmosferycznymi, lecz zbliżywszy się do balkonu przekonała się, że to... na nic.
Ria nie zdołała wziąć chłopca na swoją miotłę. Balkon wirował zbyt szybko, za mocno; gdyby spróbowała wylądować na jego posadzce i poderwać się z chłopcem do lotu, oboje runęliby z miotły na ziemię, a Maxine nie zdołałaby pomóc im obojgu. Ukryte pod magiczną kopułą nie zdołałyby rzucić zaklęć, Desmond z żalem cofnęła więc zaklęcie.
- Spokojnie, słuchaj Rii, pomożemy ci - krzyknęła do chłopca, unosząc się wciąż na miotle w powietrzu. Spojrzała na rudowłosą przyjaciółkę z powagą. Musiały działać szybko, nie było czasu na zastanowienie. - Spróbuję spowolnić ten mechanizm i unieść chłopaka... Spróbuj wtedy złapać go na miotłę, dobra? - zasugerowała Maxine, nie widząc innego rozwiązania tej trudnej sytuacji. - Słuchaj, kochanie, spróbuję cię podnieść zaklęciem, dobrze? Wyciągnij do Rii ręce i złap ją, ona wciągnie cię na miotłę i odlecimy stąd - powiedziała do chłopca, mając nadzieję, że plan się powiedzie.
Oby tylko obłok czarnomagicznego Viento Somnia nie zdołał dosięgnąć ich wcześniej. Maxine z niepokojem uniosła spojrzenie na niebo; ciemnofioletowa barwa chmury sprawiała, że miała zimne dreszcze.
Wycelowała różdżką w posadzkę balkonu i krzyknęła: - Arresto Momentum! - Jeśli tylko uda się choć trochę go spowolnić, łatwiej będzie zabrać stąd chłopca, który chwiał się i potykał. Po chwili wymierzyła różdżką z czerwonego dębu w dziecko i powiedziała: - Mobilicorpus!
Modliła się w duchu, by nie sprowadzić na nich jeszcze gorszej anomalii, która mogłaby uczynić chłopcu krzywdę - nie wybaczyłaby sobie tego.
Jak sama spojrzałaby sobie w oczy w lustrze?
Ona i Ria poderwały się na miotłach ku górze, pędząc w kierunku balkonu księżycowego; Maxine udało się wyczarować nad nimi magiczną kopułę, potężną i silną, osłoniła je przed wiatrem, deszczem i wyładowywaniami atmosferycznymi, lecz zbliżywszy się do balkonu przekonała się, że to... na nic.
Ria nie zdołała wziąć chłopca na swoją miotłę. Balkon wirował zbyt szybko, za mocno; gdyby spróbowała wylądować na jego posadzce i poderwać się z chłopcem do lotu, oboje runęliby z miotły na ziemię, a Maxine nie zdołałaby pomóc im obojgu. Ukryte pod magiczną kopułą nie zdołałyby rzucić zaklęć, Desmond z żalem cofnęła więc zaklęcie.
- Spokojnie, słuchaj Rii, pomożemy ci - krzyknęła do chłopca, unosząc się wciąż na miotle w powietrzu. Spojrzała na rudowłosą przyjaciółkę z powagą. Musiały działać szybko, nie było czasu na zastanowienie. - Spróbuję spowolnić ten mechanizm i unieść chłopaka... Spróbuj wtedy złapać go na miotłę, dobra? - zasugerowała Maxine, nie widząc innego rozwiązania tej trudnej sytuacji. - Słuchaj, kochanie, spróbuję cię podnieść zaklęciem, dobrze? Wyciągnij do Rii ręce i złap ją, ona wciągnie cię na miotłę i odlecimy stąd - powiedziała do chłopca, mając nadzieję, że plan się powiedzie.
Oby tylko obłok czarnomagicznego Viento Somnia nie zdołał dosięgnąć ich wcześniej. Maxine z niepokojem uniosła spojrzenie na niebo; ciemnofioletowa barwa chmury sprawiała, że miała zimne dreszcze.
Wycelowała różdżką w posadzkę balkonu i krzyknęła: - Arresto Momentum! - Jeśli tylko uda się choć trochę go spowolnić, łatwiej będzie zabrać stąd chłopca, który chwiał się i potykał. Po chwili wymierzyła różdżką z czerwonego dębu w dziecko i powiedziała: - Mobilicorpus!
Modliła się w duchu, by nie sprowadzić na nich jeszcze gorszej anomalii, która mogłaby uczynić chłopcu krzywdę - nie wybaczyłaby sobie tego.
That girl with pearls in her hair
is she real or just made of air?
The member 'Maxine Desmond' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 10
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
--------------------------------
#3 'k100' : 35
--------------------------------
#4 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 10
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
--------------------------------
#3 'k100' : 35
--------------------------------
#4 'Anomalie - CZ' :
Obie posiadały serca ze złota wypełnione troską o każde istnienie. Decyzja nie była łatwa, nie mogła taka być. Jednak w starciu z pojedynczą tragedią mającą miejsce na ich oczach, Ria nie wyobrażała sobie wybrania innej drogi. Może dlatego, że inni ludzie byli w tamtej chwili jedną, wielką, anonimową masą, a może to był impuls; nie zastanawiała się nad tym. Nie miały na to czasu, na wielkie plany, strategie, ocenę ryzyka oraz szans. Podjęły działanie - świadomie, jedynie przyszłość będzie w stanie ocenić czy wybrały dobrze. Prawdopodobnie nie. Przez głowę przeszła jej myśl, że Bren prawdopodobnie postąpiłby inaczej. Nawet na pewno postąpiłby inaczej. On zawsze patrzył na świat jak na całość, nie zagłębiając się w detale. Oczywistym było to, że należało pomóc jak największej ilości osób, przedłożyć dobro jednostki nad dobro ogółu. Weasley dopiero się tego uczyła, stawiała pierwsze kroki w tej idealistycznej wizji zbawienia świata. Może jeszcze nie pojmowała istoty problemu, może nawet w głębi piegowatej duszy nie chciała tego zrozumieć, woląc nie odchodzić beznamiętnie obok cudzej krzywdy. Krzywda wystraszonego chłopca była realna, namacalna, widziały ją obie. Nie umiała odwrócić wzroku, pognać za niebezpieczną chmurą. Gdzieś w środku jej serca tliła się naiwna nadzieja na to, że nie było za późno, że jeszcze mogły powstrzymać obie katastrofy. Pomimo tego, że podszepty umysłu układały się w całkiem odmienne słowa, jak na razie niewypowiedziane.
Tak, balkon wirował zbyt szybko. Nie zdołała chwycić rąk dziecka i choć kopuła Maxine nieco ułatwiła odnajdowanie się wśród atmosferycznych problemów, to nie udało im się osiągnąć celu. Rhiannon zacisnęła zęby, usiłując się uspokoić - niepowodzenie denerwowało, ponieważ czas uciekał. - Wszystko będzie dobrze, zobaczysz - przytaknęła słowom przyjaciółki i kiwnęła głową. Starała się nie wykonywać gwałtownych ruchów ani nie zmieniać tembru głosu, ten powinien pozostać przyjemny dla ucha i łagodny. W końcu chłopiec był wystraszony, nie dziwiła mu się.
- Dobra, świetny plan - pochwaliła Desmond, przytakując. Stąd rzeczywiście nie mogła za wiele zdziałać, skoro balkon wirował jak oszalały. Dlatego Ria czekała, aż szukającej uda się spowolnić kręcącą się część budynku, ale na próżno. Choć dziecko w istocie zaczęło się poruszać, to nadal potrzebowały spokojniejszego balkonu. Odetchnęła. - Arresto momentum - spróbowała po Max, machnąwszy różdżką. Dopiero wtedy podjęła próbę zbliżenia się do poszkodowanego oraz pochwycenie go w dłonie, żeby mógł bezpiecznie opuścić miejsce zagrożenia i znaleźć się na miotle rudowłosej. Miała nadzieję, że się uda.
Tak, balkon wirował zbyt szybko. Nie zdołała chwycić rąk dziecka i choć kopuła Maxine nieco ułatwiła odnajdowanie się wśród atmosferycznych problemów, to nie udało im się osiągnąć celu. Rhiannon zacisnęła zęby, usiłując się uspokoić - niepowodzenie denerwowało, ponieważ czas uciekał. - Wszystko będzie dobrze, zobaczysz - przytaknęła słowom przyjaciółki i kiwnęła głową. Starała się nie wykonywać gwałtownych ruchów ani nie zmieniać tembru głosu, ten powinien pozostać przyjemny dla ucha i łagodny. W końcu chłopiec był wystraszony, nie dziwiła mu się.
- Dobra, świetny plan - pochwaliła Desmond, przytakując. Stąd rzeczywiście nie mogła za wiele zdziałać, skoro balkon wirował jak oszalały. Dlatego Ria czekała, aż szukającej uda się spowolnić kręcącą się część budynku, ale na próżno. Choć dziecko w istocie zaczęło się poruszać, to nadal potrzebowały spokojniejszego balkonu. Odetchnęła. - Arresto momentum - spróbowała po Max, machnąwszy różdżką. Dopiero wtedy podjęła próbę zbliżenia się do poszkodowanego oraz pochwycenie go w dłonie, żeby mógł bezpiecznie opuścić miejsce zagrożenia i znaleźć się na miotle rudowłosej. Miała nadzieję, że się uda.
Just stay with me, hold you and protect you from the other ones, the evil ones.
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Balkon księżycowy
Szybka odpowiedź