Polana huhapaków
Strona 2 z 21 • 1, 2, 3 ... 11 ... 21
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Polana huhapaków
Huhapaki to stworzenia przywiezione z Islandii. Ich wygląd może nie powala urodą na kolana, ale usposobienie tych niesamowitych stworzeń ujmie każdego. Są one zwierzętami inteligentnymi, rozumieją ludzką mowę, stąd łatwo można je urazić, same jednak nie opanowały umiejętności wysławiania się, komunikują się więc ze światem seriami pomrukiwań, w których bez trudu da się wyczytać emocje huhapaka. Większość dnia spędzają na zabawie. Ich ulubioną rozrywką jest walka na błotne kule, którymi obrzucają także zwiedzających, decydujących się wkroczyć na ich terytorium. Nie ma w tym jednak złośliwości czy złych intencji. Huhapaki są również wrażliwie na niewieście piękno. Czasami więc zamiast oddawać się tradycyjnej błotnej rozrywce, zrywają kwiaty, wręczając je nieśmiało kobiecie, która najbardziej im się spodobała.
Ich polana w znacznej mierze pokryta jest błotem. Prowadzi przez nie jednak sieć ścieżek porośniętych przez piękne kwiaty i zieloną trawę, co umożliwia przejście na drugą stronę bez brudzenia sobie butów. O ile oczywiście uniknie się błotnych pocisków.
Ich polana w znacznej mierze pokryta jest błotem. Prowadzi przez nie jednak sieć ścieżek porośniętych przez piękne kwiaty i zieloną trawę, co umożliwia przejście na drugą stronę bez brudzenia sobie butów. O ile oczywiście uniknie się błotnych pocisków.
Gdybym na chwilę zamknęła oczy. Promienie kwietniowego słońca czule otulają poruszające się w jego blasku postacie i mamiąc swym ciepłem, snują obietnice o nadejściu lata. Tylko na moment pozwoliła powiekom powoli opaść. Wiatr wślizguje się między złotawe kosmyki włosów, burząc ich pozorny ład, z jakim zostały ułożone. Gdyby na jedno mgnienie oka długie rzęsy skryły czujność spojrzenia, zaś pamięć usłużnie okryłaby mgłą zapomnienia stare urazy oraz krzywdy. Czy wtedy...
Niemy znak zapytania rozpływa się w myślach, jednak jego gorzki smak pozostaje i niczym osad cienką warstwą pokrywa język. Kąciki ust drgają delikatnie, jednak żaden grymas nie wykrzywia warg muśniętych czerwoną szminką. Tylko paznokcie boleśnie wbijają się w przedramię skryte pod cienkim materiałem płaszcza, zupełnie tak jakby ból mógł rzeczywiście nawołać niesforne zmysły do porządku. I może faktycznie w tym działaniu jest jakiś sens, bowiem niedawny poryw serca zostaje skutecznie stłumiony przez żelazną logikę oraz całkowicie pozbawiony jakiegokolwiek odpowiednika metalu — upór. Nie odzywam się. Płynnie wcielam się w postać obserwatora, będącego jedynie tłem do snucia refleksji osoby poruszającej się obok mnie. Nie usłyszy ode mnie przeciągłych westchnień, sapnięć wyrażających zniecierpliwienie, czy nerwowych gestów — jestem ciszą niosącą ukojenie, pozwalającą utonąć we własnych myślach. Dlatego po prostu patrzę, nie obserwuję i nie doszukuję się drugiego dna. Mój wzrok prześlizguje się po sylwetkach hipogryfów, podziwiam ich kolor piór pyszniący się w świetle słońca, ostrość dziobów oraz mądrość, jaka zapewne wyziera z tak znanego mi czujnego spojrzenia. Mocniej zaciskam dłonie otaczające ramiona, czubkami przednich zębów skubiąc dolną wargę. Tylko szaleńczo trzepocące serce w piersi zdradza prawdziwe emocje kłębiące się w moim wnętrzu na widok stworzeń, tylko silna wola powstrzymuje ciało od gwałtownego opuszczenia towarzystwa nieobecnej siostry w celu bliższego zapoznania się z bestiami. To iście dziecinne podekscytowanie na widok czegoś niezwykłego przez lata nie zdołało się wypalić (' Justine! Justine! Czy ty je widzisz? Widzisz je prawda?! Skończ gapić się na swoje buty i tak są brzydkie no! Paaaatrz jakie one są piękne! Jakie majestatyczne i...i..i w ogóle! Tine, a jakie one mają oczy! I ja też mam oczy! Czy to nie jest cudowne?! Mów do mnie, kiedy potrząsam tobą w swojej wyobraźni!') i na dobre zagnieździło się gdzieś na skraju podświadomości, budząc się (' Juuuustiiiiiineeee, a widziałaś tą żabę? I koniecznie powinniśmy pójść pogłaskać cerbera! I zagadać do gąsienicy, może wtedy powie ci żebyś nie zachowywała się jak burak! I one mają łapy! I ja też mam łapy, chociaż to są ręce...czy to ma w ogóle jakiś sens?! O patrz, patrz a tam są hu..') w najmniej odpowiednim momencie ( jej wewnętrzne 'ja' miotało się szaleńczo, wylewając z siebie potok słów które nigdy nie dotrą do uszu starszej Tonksówny, biegając w te i nazad od zagrody do zagrody niczym podekscytowana czterolatka). Z wyraźnym trudem zbieram na powrót w całość swoją uwagę, z niechęcią przenosząc ją na Justine. Schudła, a może po prostu chciała, aby tak wyglądało? Ciemne sińce pod oczami wskazują na konflikt ze starym dobrym Morfeuszem, a zaciśnięte w cienką linię usta zdradzają zmęczenie. Niewielka zmarszczka, jaka widnieje między brwiami, mówi o troskach więcej, niż sama zainteresowana chciałaby wyjawić. Powinnam czuć satysfakcję...tak przynajmniej mi się wydaje. Powinnam czuć satysfakcje, widząc jak cały świat opada na wąskie barki młodej wiedźmy, a jednak miast niej pojawia się pewnego rodzaju...zażenowanie? Jak wtedy, kiedy chcesz wyciągnąć rękę do odwróconej do ciebie tyłem osoby, jednak w ostatniej chwili się rozmyślasz, a opuszki palców dzieli od pleców jedynie milimetr. I potem jak już cofniesz rękę, doświadczasz jakby poczucia winy połączonego z żalem. Nie jest to pierwszy raz, gdy mam styczność z tym uczuciem więc po prostu chowam się w sobie głębiej, w nadziei, że zniknie równie szybko, jak się pojawiło. Zdobywam się nawet na kilka błahych słów, które pozwolą odgonić napływające emocje niczym natrętne muchy. A kiedy Just wypowiada znamienne 'co?', na język cisną się dwie odpowiedzi: pierwsza odwołuje się do konsekwencji wynikającej z dobrej perystaltyki jelit, druga zaś jest doprawdy słabym żartem zawierającym nieszczęsne huhapaki oraz liczbę sto. Jednak jako dama bez tytułu, ale za to z godnością osobistą — nie odpowiadam od razu. Zamiast tego szczebiotliwie dziękuję pokracznemu stworzonku za przyniesiony kwiatek.
- Twoje włosy są purpurowo-fioletowe, a twój nos... - odzywam się dopiero po tym, jak potworek opuszcza nasze towarzystwo, by zaraz móc wskazać na jej narząd powonienia przybierający dosyć niecodzienny kształt. Uśmiecham się krzywo.
Niemy znak zapytania rozpływa się w myślach, jednak jego gorzki smak pozostaje i niczym osad cienką warstwą pokrywa język. Kąciki ust drgają delikatnie, jednak żaden grymas nie wykrzywia warg muśniętych czerwoną szminką. Tylko paznokcie boleśnie wbijają się w przedramię skryte pod cienkim materiałem płaszcza, zupełnie tak jakby ból mógł rzeczywiście nawołać niesforne zmysły do porządku. I może faktycznie w tym działaniu jest jakiś sens, bowiem niedawny poryw serca zostaje skutecznie stłumiony przez żelazną logikę oraz całkowicie pozbawiony jakiegokolwiek odpowiednika metalu — upór. Nie odzywam się. Płynnie wcielam się w postać obserwatora, będącego jedynie tłem do snucia refleksji osoby poruszającej się obok mnie. Nie usłyszy ode mnie przeciągłych westchnień, sapnięć wyrażających zniecierpliwienie, czy nerwowych gestów — jestem ciszą niosącą ukojenie, pozwalającą utonąć we własnych myślach. Dlatego po prostu patrzę, nie obserwuję i nie doszukuję się drugiego dna. Mój wzrok prześlizguje się po sylwetkach hipogryfów, podziwiam ich kolor piór pyszniący się w świetle słońca, ostrość dziobów oraz mądrość, jaka zapewne wyziera z tak znanego mi czujnego spojrzenia. Mocniej zaciskam dłonie otaczające ramiona, czubkami przednich zębów skubiąc dolną wargę. Tylko szaleńczo trzepocące serce w piersi zdradza prawdziwe emocje kłębiące się w moim wnętrzu na widok stworzeń, tylko silna wola powstrzymuje ciało od gwałtownego opuszczenia towarzystwa nieobecnej siostry w celu bliższego zapoznania się z bestiami. To iście dziecinne podekscytowanie na widok czegoś niezwykłego przez lata nie zdołało się wypalić (' Justine! Justine! Czy ty je widzisz? Widzisz je prawda?! Skończ gapić się na swoje buty i tak są brzydkie no! Paaaatrz jakie one są piękne! Jakie majestatyczne i...i..i w ogóle! Tine, a jakie one mają oczy! I ja też mam oczy! Czy to nie jest cudowne?! Mów do mnie, kiedy potrząsam tobą w swojej wyobraźni!') i na dobre zagnieździło się gdzieś na skraju podświadomości, budząc się (' Juuuustiiiiiineeee, a widziałaś tą żabę? I koniecznie powinniśmy pójść pogłaskać cerbera! I zagadać do gąsienicy, może wtedy powie ci żebyś nie zachowywała się jak burak! I one mają łapy! I ja też mam łapy, chociaż to są ręce...czy to ma w ogóle jakiś sens?! O patrz, patrz a tam są hu..') w najmniej odpowiednim momencie ( jej wewnętrzne 'ja' miotało się szaleńczo, wylewając z siebie potok słów które nigdy nie dotrą do uszu starszej Tonksówny, biegając w te i nazad od zagrody do zagrody niczym podekscytowana czterolatka). Z wyraźnym trudem zbieram na powrót w całość swoją uwagę, z niechęcią przenosząc ją na Justine. Schudła, a może po prostu chciała, aby tak wyglądało? Ciemne sińce pod oczami wskazują na konflikt ze starym dobrym Morfeuszem, a zaciśnięte w cienką linię usta zdradzają zmęczenie. Niewielka zmarszczka, jaka widnieje między brwiami, mówi o troskach więcej, niż sama zainteresowana chciałaby wyjawić. Powinnam czuć satysfakcję...tak przynajmniej mi się wydaje. Powinnam czuć satysfakcje, widząc jak cały świat opada na wąskie barki młodej wiedźmy, a jednak miast niej pojawia się pewnego rodzaju...zażenowanie? Jak wtedy, kiedy chcesz wyciągnąć rękę do odwróconej do ciebie tyłem osoby, jednak w ostatniej chwili się rozmyślasz, a opuszki palców dzieli od pleców jedynie milimetr. I potem jak już cofniesz rękę, doświadczasz jakby poczucia winy połączonego z żalem. Nie jest to pierwszy raz, gdy mam styczność z tym uczuciem więc po prostu chowam się w sobie głębiej, w nadziei, że zniknie równie szybko, jak się pojawiło. Zdobywam się nawet na kilka błahych słów, które pozwolą odgonić napływające emocje niczym natrętne muchy. A kiedy Just wypowiada znamienne 'co?', na język cisną się dwie odpowiedzi: pierwsza odwołuje się do konsekwencji wynikającej z dobrej perystaltyki jelit, druga zaś jest doprawdy słabym żartem zawierającym nieszczęsne huhapaki oraz liczbę sto. Jednak jako dama bez tytułu, ale za to z godnością osobistą — nie odpowiadam od razu. Zamiast tego szczebiotliwie dziękuję pokracznemu stworzonku za przyniesiony kwiatek.
- Twoje włosy są purpurowo-fioletowe, a twój nos... - odzywam się dopiero po tym, jak potworek opuszcza nasze towarzystwo, by zaraz móc wskazać na jej narząd powonienia przybierający dosyć niecodzienny kształt. Uśmiecham się krzywo.
Gość
Gość
Zawsze żałowałam. Nie wszystkiego może i nie zawsze. Ale tego jednego naprawdę. Tego, że Persea nie mogła poznać Hogwartu, zobaczyć wspaniałości które zawierały jego sale poznać duchów w nich mieszkających, zdenerwować się na Irytka i z podziwem patrzeć na rzucane przez nauczycieli zaklęcia. Natura obrobiła ją z tego, skazała wręcz na normalne życie. Ale zastanawiam się teraz, czy nie było ono lepszym niż nasze? Pozbawionym magii, jasne, było to minusem. Ale nad mugoskimi głowami nie ciążyło aż tak jawne widmo wojny – nawet nie wiedzieli co się dzieje. Ja ostatnio miałam dość. Tak naprawdę. I tylko sobie w głowie nie wstydziłam się tego powiedzieć. Chciałam położyć się i przespać nadchodzące miesiące mając nadzieję, że gdy znów otworzę oczy będzie lepiej.
Ale wiedziałam, że nie mogę. A nawet nie chcę.
Tak samo jak nie chciałam zaniedbywać swoich relacji z siostrą. Ale i to – jak wiele innych rzeczy – ostatnio zawalałam. Zakon, Ministerstwo, zwykłe prozaiczne życiowe czynności, sprawiały, że dni przelatywały przez palce. Otwierałam oczy, a zaraz chwilę potem zamykałam je mając wrażenie, że dopiero co je otworzyłam. Podziwiałam ją - Persie znaczy się - nie wiem, czy potrafiłabym z takim spokojem i godnością stawiać życiu czoła wiedząc, że na świecie istnieje magia i jednocześnie zdając sobie sprawę, że ta część świata nie była dostępna dla mnie w całości. Podziwiałam ją, bowiem mimo wszystko pozostawała sobą. Ale martwiłam się o nią codziennie. Zwłaszcza teraz, gdy wojna nadciągała z wielu stron, a ja byłam jedną z głównych zamieszanych w całym tym konflikcie. Bałam się, że mogą ucierpieć moi bliscy, a z nich wszystkich tylko Persea i ojciec nie mieli jak obronić się przed magią. I nawet teraz, gdy znalazłam czas, uszczypnęłam kilka godzin dla niej, nawet teraz moją głowę zaprzątały miliony spraw, sprawiając że nie skupiałam całej uwagi na głównej zainteresowanej tego dnia.
Zamrugałam kilka razy gdy zwróciła się do mnie. Potem jeszcze kolejny raz trzepnęła rzęsami, jakby miało mi to pomóc w zrozumieniu sensu jej słów. Zmarszczyłam lekko nos.
-Niemożliwe. - mówię, zaraz jednak unosząc dłoń na kosmyka włosów zezując w jego stronę. Są nadal białe. Przeraźliwe, aż przyprawiając o ból, białe. Prawie nie zmieniają już kolorów, jakby doznanie czyjejś śmierci było najmocniejszy, wyznacznikiem emocji jaki w życiu poznałam. Od tamtego czasu są po prostu białe. Czasem końcówki skrzą się w innym kolorze odpowiednim dla danej emocji. I tylko raz od tego dnia zmieniły się całkiem bez narzuconej przeze mnie odgórnie kontroli. Raz, w momencie gdy cały świat wywrócił się do góry nogami. Raz, gdy poznałam na nowo smak zakazanego owocu. Puszczam kosmyk biorąc lekki wdech, ubierając twarz w nieszczery uśmiech. Proszę Persia, powiedz, że u ciebie wszystko jest w porządku. Że życie jest dobre i niesplamione złem. Że podoba ci się ono i... Po prostu powiedz mi coś dobrego. Otwieram nawet usta zbierając się do powiedzenia czegoś, choć nie wiem czego jeszcze trudno mi się skupić dzisiaj na czymkolwiek. I zanim wypowiadam jakiekolwiek słowa w jej kierunku okropna, brązowa kula błota ląduje na mojej twarzy, spływa po niej, by z cichym pacnięciem uderzyć w bluzkę którą mam na sobie i to na niej podejmując się dalszej wędrówki ku ziemi.
Ale wiedziałam, że nie mogę. A nawet nie chcę.
Tak samo jak nie chciałam zaniedbywać swoich relacji z siostrą. Ale i to – jak wiele innych rzeczy – ostatnio zawalałam. Zakon, Ministerstwo, zwykłe prozaiczne życiowe czynności, sprawiały, że dni przelatywały przez palce. Otwierałam oczy, a zaraz chwilę potem zamykałam je mając wrażenie, że dopiero co je otworzyłam. Podziwiałam ją - Persie znaczy się - nie wiem, czy potrafiłabym z takim spokojem i godnością stawiać życiu czoła wiedząc, że na świecie istnieje magia i jednocześnie zdając sobie sprawę, że ta część świata nie była dostępna dla mnie w całości. Podziwiałam ją, bowiem mimo wszystko pozostawała sobą. Ale martwiłam się o nią codziennie. Zwłaszcza teraz, gdy wojna nadciągała z wielu stron, a ja byłam jedną z głównych zamieszanych w całym tym konflikcie. Bałam się, że mogą ucierpieć moi bliscy, a z nich wszystkich tylko Persea i ojciec nie mieli jak obronić się przed magią. I nawet teraz, gdy znalazłam czas, uszczypnęłam kilka godzin dla niej, nawet teraz moją głowę zaprzątały miliony spraw, sprawiając że nie skupiałam całej uwagi na głównej zainteresowanej tego dnia.
Zamrugałam kilka razy gdy zwróciła się do mnie. Potem jeszcze kolejny raz trzepnęła rzęsami, jakby miało mi to pomóc w zrozumieniu sensu jej słów. Zmarszczyłam lekko nos.
-Niemożliwe. - mówię, zaraz jednak unosząc dłoń na kosmyka włosów zezując w jego stronę. Są nadal białe. Przeraźliwe, aż przyprawiając o ból, białe. Prawie nie zmieniają już kolorów, jakby doznanie czyjejś śmierci było najmocniejszy, wyznacznikiem emocji jaki w życiu poznałam. Od tamtego czasu są po prostu białe. Czasem końcówki skrzą się w innym kolorze odpowiednim dla danej emocji. I tylko raz od tego dnia zmieniły się całkiem bez narzuconej przeze mnie odgórnie kontroli. Raz, w momencie gdy cały świat wywrócił się do góry nogami. Raz, gdy poznałam na nowo smak zakazanego owocu. Puszczam kosmyk biorąc lekki wdech, ubierając twarz w nieszczery uśmiech. Proszę Persia, powiedz, że u ciebie wszystko jest w porządku. Że życie jest dobre i niesplamione złem. Że podoba ci się ono i... Po prostu powiedz mi coś dobrego. Otwieram nawet usta zbierając się do powiedzenia czegoś, choć nie wiem czego jeszcze trudno mi się skupić dzisiaj na czymkolwiek. I zanim wypowiadam jakiekolwiek słowa w jej kierunku okropna, brązowa kula błota ląduje na mojej twarzy, spływa po niej, by z cichym pacnięciem uderzyć w bluzkę którą mam na sobie i to na niej podejmując się dalszej wędrówki ku ziemi.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
| 15.06?
Londyn był pokryty grubą warstwą białego puchu. Śniegu spadło tak wiele, że poruszanie się było utrudnione. Na szczęście Jocelyn kursowała głównie między pracą a domem za pomocą sieci Fiuu, kominków używała też do przenoszenia się w inne miejsca w razie potrzeby, by ograniczyć przebywanie na zimnie i śniegu do minimum. Nigdy nie przepadała za zimą, ale zima w środku lata była czymś całkowicie odstającym od normy. Wiedziała, że była skutkiem anomalii, ale że te budziły w niej silny lęk i niepokój, tym bardziej czuła niechęć do tego czerwcowego śniegu.
Nie wiadomym było, kiedy zimny, lepki puch stopnieje i pogoda zacznie przypominać właściwą dla pory roku. Jedynie długie dni mówiły, że tak naprawdę było lato. Nie wiedziała, kiedy w ogóle wszystko wróci do normy, póki co pozostawało po prostu czekać, w nadziei że gdzieś w Ministerstwie ktoś już badał anomalie i szukał sposobu, żeby je zwalczyć. W Mungu naoglądała się stanowczo zbyt wielu ich negatywnych skutków, sama też się o nich przekonała na własnej skórze, oraz na przykładzie swojej matki, która cierpiała jeszcze mocniej wskutek częstszych i silniejszych ataków choroby.
Wybrała się do ogrodu magizoologicznego by spotkać się ze znajomą. Z tego co było jej wiadomo został już doprowadzony do stanu użyteczności po pierwszomajowym wybuchu i zwierzęta wróciły na swoje wybiegi. Lubiła to miejsce, ceniła zresztą każdy zakątek który w Londynie był enklawą czarodziejskości wśród wszechobecnych mugoli. Jocelyn, choć była do nich nastawiona neutralnie, unikała ich świata, trzymając się tych małych wysepek magiczności rozproszonych w powiększającym się niemagicznym mieście. Czarodzieje wciąż mieli miejsca, które pozostawały tylko ich, jak Pokątna, Mung, ogród magizoologiczny i wiele innych tego typu miejsc i przybytków, w których mogli być sobą bez konieczności ukrywania prawdziwej magicznej natury.
I w ogrodzie magizoologicznym zalegał śnieg, choć wybiegi dla zwierząt zostały starannie uprzątnięte i zabezpieczone przez pracowników, by stworzenia mogły z nich korzystać, a odwiedzający obserwować je. Odwiedziła między innymi ptaszarnię i wschodnią zatokę, ponieważ miała jeszcze trochę czasu do planowanego spotkania. Dawno tu nie była, choć swego czasu była regularnym gościem zarówno w ogrodzie magizoologicznym jak i magibotanicznym.
Jej planowanym miejscem spotkania miała być aleja gargulców, ale żeby się do niej dostać, musiała przejść obok polany huhapaków, pokracznych stworzonek uwielbiających zabawy w błocie (obecnie w znacznej części przykrytego śniegiem). Najwyraźniej zima nie była im straszna, bo wciąż dokazywały, zamiast kulami błota obrzucając się śnieżkami. Nie była to jej ulubiona część ogrodu odkąd w dzieciństwie oberwała błotną kulą, a potem została zrugana przez matkę, złą że wróciła z wyprawy do ogrodu w brudnej sukience. Thea była niezwykle wymagająca i nie pozwalała córkom na trywialne plebejskie zabawy ani brudzenie się.
Jednak teraz gdy szybko przechodziła jedną z brzeżnych ścieżek, by możliwie szybko ominąć huhapaki i dotrzeć na miejsce, jedno ze stworzonek nagle posłało w jej stronę śnieżkę, a inne podbiegło do niej, ciągnąc za jej płaszcz. Z kieszeni szarpniętego okrycia wypadła różdżka, którą stworzonko z uciechą porwało i pobiegło przed siebie.
- Hej, wracaj! – zawołała za nim Josie, i jedną ręką przytrzymując płaszcz i suknię w górze by nie pobrudziły się od brudnego śniegu, próbowała ruszyć za nim, by odzyskać swoją własność.
Londyn był pokryty grubą warstwą białego puchu. Śniegu spadło tak wiele, że poruszanie się było utrudnione. Na szczęście Jocelyn kursowała głównie między pracą a domem za pomocą sieci Fiuu, kominków używała też do przenoszenia się w inne miejsca w razie potrzeby, by ograniczyć przebywanie na zimnie i śniegu do minimum. Nigdy nie przepadała za zimą, ale zima w środku lata była czymś całkowicie odstającym od normy. Wiedziała, że była skutkiem anomalii, ale że te budziły w niej silny lęk i niepokój, tym bardziej czuła niechęć do tego czerwcowego śniegu.
Nie wiadomym było, kiedy zimny, lepki puch stopnieje i pogoda zacznie przypominać właściwą dla pory roku. Jedynie długie dni mówiły, że tak naprawdę było lato. Nie wiedziała, kiedy w ogóle wszystko wróci do normy, póki co pozostawało po prostu czekać, w nadziei że gdzieś w Ministerstwie ktoś już badał anomalie i szukał sposobu, żeby je zwalczyć. W Mungu naoglądała się stanowczo zbyt wielu ich negatywnych skutków, sama też się o nich przekonała na własnej skórze, oraz na przykładzie swojej matki, która cierpiała jeszcze mocniej wskutek częstszych i silniejszych ataków choroby.
Wybrała się do ogrodu magizoologicznego by spotkać się ze znajomą. Z tego co było jej wiadomo został już doprowadzony do stanu użyteczności po pierwszomajowym wybuchu i zwierzęta wróciły na swoje wybiegi. Lubiła to miejsce, ceniła zresztą każdy zakątek który w Londynie był enklawą czarodziejskości wśród wszechobecnych mugoli. Jocelyn, choć była do nich nastawiona neutralnie, unikała ich świata, trzymając się tych małych wysepek magiczności rozproszonych w powiększającym się niemagicznym mieście. Czarodzieje wciąż mieli miejsca, które pozostawały tylko ich, jak Pokątna, Mung, ogród magizoologiczny i wiele innych tego typu miejsc i przybytków, w których mogli być sobą bez konieczności ukrywania prawdziwej magicznej natury.
I w ogrodzie magizoologicznym zalegał śnieg, choć wybiegi dla zwierząt zostały starannie uprzątnięte i zabezpieczone przez pracowników, by stworzenia mogły z nich korzystać, a odwiedzający obserwować je. Odwiedziła między innymi ptaszarnię i wschodnią zatokę, ponieważ miała jeszcze trochę czasu do planowanego spotkania. Dawno tu nie była, choć swego czasu była regularnym gościem zarówno w ogrodzie magizoologicznym jak i magibotanicznym.
Jej planowanym miejscem spotkania miała być aleja gargulców, ale żeby się do niej dostać, musiała przejść obok polany huhapaków, pokracznych stworzonek uwielbiających zabawy w błocie (obecnie w znacznej części przykrytego śniegiem). Najwyraźniej zima nie była im straszna, bo wciąż dokazywały, zamiast kulami błota obrzucając się śnieżkami. Nie była to jej ulubiona część ogrodu odkąd w dzieciństwie oberwała błotną kulą, a potem została zrugana przez matkę, złą że wróciła z wyprawy do ogrodu w brudnej sukience. Thea była niezwykle wymagająca i nie pozwalała córkom na trywialne plebejskie zabawy ani brudzenie się.
Jednak teraz gdy szybko przechodziła jedną z brzeżnych ścieżek, by możliwie szybko ominąć huhapaki i dotrzeć na miejsce, jedno ze stworzonek nagle posłało w jej stronę śnieżkę, a inne podbiegło do niej, ciągnąc za jej płaszcz. Z kieszeni szarpniętego okrycia wypadła różdżka, którą stworzonko z uciechą porwało i pobiegło przed siebie.
- Hej, wracaj! – zawołała za nim Josie, i jedną ręką przytrzymując płaszcz i suknię w górze by nie pobrudziły się od brudnego śniegu, próbowała ruszyć za nim, by odzyskać swoją własność.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
super <3
Czerwcowy Londyn był inny.
W swojej pozornej codzienności stanowił twór zimny, szorstki i przede wszystkim obcy. Nie znała tej twarzy miasta, żaden miesiąc nie przypominał obrazu, który regularnie, wraz z początkiem maja rysował się wokół. Nawet późnogrudniowy czy styczniowy, zdawał się tworzyć widok wykończony raczej lekką techniką nakrapiania, gdy lepki śnieg rozmyty przez krople deszczu, zamarzał na powierzchniach okien, tworząc finezyjne wzory, gdy kry, do niedawna skutego lodem jeziora, bezwolnie unosiły się pośród nieregularnych wód. Czerwcowo-zimowy wydawał się powstawać w wyniku wydrapywania, chaotycznego i niedokładnego – najpierw zielonych barw wiosny, potem oparów słonecznego powietrza, aż do momentu, gdy pozostał tylko ostry chłód prześlizgujący się po delikatnych licach, który w nieskończoność komponował te same szablony szkarłatnych rumieńców.
Poszukiwanie obrazów normalności pośród odświeżonej scenerii było jak odruch bezwarunkowy; spojrzenie złaknione ochłapów codzienności, chłonęło niemalże wszystko, każdy skrawek rzeczywistości, w której próbowało odnaleźć się tak pewnie, jak zaledwie kilka dni wcześniej – tu była witryna antykwariatu, gdzie kupiła płytę na urodziny Max (spowita już niestety przez warstwę wszechobecnej bieli), tam ławka skuta lodem, na której spędziła połowę sierpniowego popołudnia, mając za kompana zaledwie kilkudziesięciostronnicową księgę, tam wzgórze, które o tej porze roku powinno już pokrywać się malachitową zielenią traw.
Do tego wszystkiego dopisać można było również ogród magizoologiczny, całkowicie poprawny pośród poszukiwanych analogii – w złożeniu wszak miał nie odbiegać zbytnio od normy czerwcowych widoków, otwierając wszelkie dotychczasowe zakątki dla odwiedzających. Odrobinę spokoju przyniósł fakt, że chociażby tutejsze magiczne stworzenia nie ucierpiały zbytnio w obliczu anomalii, a dodatkową ulgę sama ich obecność, odrobina niewymuszonej swobody, którą wnosiły pośród zakątków ogrodów.
Szczególnie huhapaki, którym zima najwidoczniej nie była straszna.
Jean zatrzymała się przy ich polanie nieco dłużej, z boku przyglądając się poczynaniom stworzeń. Widok rozbawionych postaci nie wydawał się nawet odrobinę nietypowy, brakowało jedynie błotnistych ścieżek, jakie dotychczas pokrywały tamtejsze tereny, lecz za nimi zapewne nie tęsknili odwiedzający, teraz wszelkie spacery ryzykujący zaledwie bitwą na śnieżki, które szczęśliwie zastąpiły kule błota. Mimo to i tak niewielu decydowało się na przejście na drugą stronę.
Może to właśnie sprawiło, że huhapaki, znudzone swoim towarzystwem, postanowiły na siłę wciągnąć czarodziei? Widok jednego z nich umykającego przed młodą dziewczyną, przestał wyglądać niczym zaledwie kolejna igraszka, gdy okazało się, że zdobyczą zwierzęcia jest nie śniegowe trofeum, a różdżka. Krzyk właścicielki, który pojawił się zaraz potem, dolał dostateczną ilość powagi do całej sytuacji, nad którą, z racji chociażby faktu, że znajdowała się o krok od zamieszania, nie mogła przejść obojętnie.
Prowizoryczny pościg, do którego dołączyła, nie trwał nawet na tyle długo, aby zdążyła wyciągnąć własną różdżkę – ledwie przebiegła parę metrów, a pokraczne stworzonko, widocznie nieprzystosowane do ucieczki, zrezygnowało lub pozornie zrezygnowało z pomysłu, niespodziewanie zatrzymując się mniej więcej w połowie polany. Porzuciło łup, odwracając się nawet w stronę zbliżającej się Jean, która już-już wyciągała rękę, aby dosięgnąć nieswoją własność, gdy nagle gdzieś z boku dosięgnęło ją kilka naprawdę zimnych śnieżek, który błyskawicznie rozpadły się na płaszczu, pozostawiając na nim mokre plamy. Mimowolnie wzdrygnęła się i spróbowała zasłonić przed kolejnymi ciosami, lecz gdy zaraz potem następne śnieżne piguły pojawiły się również z innych stron, szybko zrezygnowała z pomysłu. Nie miała żadnych szans w tym natarciu, w swojej jednoosobowej drużynie, a w tej chwili zdecydowanie przegrywała. Szybko sięgnęła po różdżkę i spróbowała wycofać się z pola bitwy.
Czerwcowy Londyn był inny.
W swojej pozornej codzienności stanowił twór zimny, szorstki i przede wszystkim obcy. Nie znała tej twarzy miasta, żaden miesiąc nie przypominał obrazu, który regularnie, wraz z początkiem maja rysował się wokół. Nawet późnogrudniowy czy styczniowy, zdawał się tworzyć widok wykończony raczej lekką techniką nakrapiania, gdy lepki śnieg rozmyty przez krople deszczu, zamarzał na powierzchniach okien, tworząc finezyjne wzory, gdy kry, do niedawna skutego lodem jeziora, bezwolnie unosiły się pośród nieregularnych wód. Czerwcowo-zimowy wydawał się powstawać w wyniku wydrapywania, chaotycznego i niedokładnego – najpierw zielonych barw wiosny, potem oparów słonecznego powietrza, aż do momentu, gdy pozostał tylko ostry chłód prześlizgujący się po delikatnych licach, który w nieskończoność komponował te same szablony szkarłatnych rumieńców.
Poszukiwanie obrazów normalności pośród odświeżonej scenerii było jak odruch bezwarunkowy; spojrzenie złaknione ochłapów codzienności, chłonęło niemalże wszystko, każdy skrawek rzeczywistości, w której próbowało odnaleźć się tak pewnie, jak zaledwie kilka dni wcześniej – tu była witryna antykwariatu, gdzie kupiła płytę na urodziny Max (spowita już niestety przez warstwę wszechobecnej bieli), tam ławka skuta lodem, na której spędziła połowę sierpniowego popołudnia, mając za kompana zaledwie kilkudziesięciostronnicową księgę, tam wzgórze, które o tej porze roku powinno już pokrywać się malachitową zielenią traw.
Do tego wszystkiego dopisać można było również ogród magizoologiczny, całkowicie poprawny pośród poszukiwanych analogii – w złożeniu wszak miał nie odbiegać zbytnio od normy czerwcowych widoków, otwierając wszelkie dotychczasowe zakątki dla odwiedzających. Odrobinę spokoju przyniósł fakt, że chociażby tutejsze magiczne stworzenia nie ucierpiały zbytnio w obliczu anomalii, a dodatkową ulgę sama ich obecność, odrobina niewymuszonej swobody, którą wnosiły pośród zakątków ogrodów.
Szczególnie huhapaki, którym zima najwidoczniej nie była straszna.
Jean zatrzymała się przy ich polanie nieco dłużej, z boku przyglądając się poczynaniom stworzeń. Widok rozbawionych postaci nie wydawał się nawet odrobinę nietypowy, brakowało jedynie błotnistych ścieżek, jakie dotychczas pokrywały tamtejsze tereny, lecz za nimi zapewne nie tęsknili odwiedzający, teraz wszelkie spacery ryzykujący zaledwie bitwą na śnieżki, które szczęśliwie zastąpiły kule błota. Mimo to i tak niewielu decydowało się na przejście na drugą stronę.
Może to właśnie sprawiło, że huhapaki, znudzone swoim towarzystwem, postanowiły na siłę wciągnąć czarodziei? Widok jednego z nich umykającego przed młodą dziewczyną, przestał wyglądać niczym zaledwie kolejna igraszka, gdy okazało się, że zdobyczą zwierzęcia jest nie śniegowe trofeum, a różdżka. Krzyk właścicielki, który pojawił się zaraz potem, dolał dostateczną ilość powagi do całej sytuacji, nad którą, z racji chociażby faktu, że znajdowała się o krok od zamieszania, nie mogła przejść obojętnie.
Prowizoryczny pościg, do którego dołączyła, nie trwał nawet na tyle długo, aby zdążyła wyciągnąć własną różdżkę – ledwie przebiegła parę metrów, a pokraczne stworzonko, widocznie nieprzystosowane do ucieczki, zrezygnowało lub pozornie zrezygnowało z pomysłu, niespodziewanie zatrzymując się mniej więcej w połowie polany. Porzuciło łup, odwracając się nawet w stronę zbliżającej się Jean, która już-już wyciągała rękę, aby dosięgnąć nieswoją własność, gdy nagle gdzieś z boku dosięgnęło ją kilka naprawdę zimnych śnieżek, który błyskawicznie rozpadły się na płaszczu, pozostawiając na nim mokre plamy. Mimowolnie wzdrygnęła się i spróbowała zasłonić przed kolejnymi ciosami, lecz gdy zaraz potem następne śnieżne piguły pojawiły się również z innych stron, szybko zrezygnowała z pomysłu. Nie miała żadnych szans w tym natarciu, w swojej jednoosobowej drużynie, a w tej chwili zdecydowanie przegrywała. Szybko sięgnęła po różdżkę i spróbowała wycofać się z pola bitwy.
Jean Desmond
Zawód : twórczyni magicznych map nieba, przyszły-niedoszły auror
Wiek : 20 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
i'm pretty sure you have
s t a r d u s t
running through those
v e i n s
s t a r d u s t
running through those
v e i n s
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wiele się zmieniło. Ten czerwiec nie był taki, jak dotychczasowe. Coś zdawało się wisieć w powietrzu, coś, czego nie potrafiła określić, choć każdego dnia zastanawiała się, czym są anomalie i skąd się wzięły. Trudno było nie zastanawiać się nad tym, kiedy widziała wiele ich skutków podczas swojej pracy. Zastanawiała się też nad tym, czy ona i jej rodzina są bezpieczni; na jej matkę anomalie nie miały dobrego wpływu.
Budząc się każdego ranka zastanawiała się, co przyniesie ten dzień i kolejne. Jej życie zawsze było bardzo przewidywalne, przebiegało w ustalonych ramach wytyczonych przez wymagającą matkę i jej własne chęci i próby dopasowania się. Nie było w nim wiele miejsca na odstępstwa i niespodzianki, ale obecnie rzeczywistość nie była tak przewidywalna i trudniej było mówić o rutynie, choć starała się zachowywać jak najbardziej normalnie i robić to, co robiłaby w normalnych okolicznościach, oczywiście zachowując większą niż zwykle ostrożność. Bała się anomalii, odkąd padła ofiarą nocy z przełomu kwietnia i maja.
Także ogród dotknęły zmiany, ale dobrze było widzieć magiczne stworzenia, nawet niesforne huhapaki, które najwyraźniej zaadaptowały się do obecnych warunków i dobrze bawiły się na śniegu. Gdyby Josie była kimś innym, i gdyby liczyła sobie mniej lat pewnie chętnie by się do nich przyłączyła; w końcu normalne dzieci na pewno lubiły takie zabawy. Takie dzieci, którym nie dyszała w kark matka wraz z guwernantką, które nie musiały uczyć się tych wszystkich rzeczy, za sprawą których miały pokazać, że są kimś, nie kolejnymi zwykłymi dziewczynkami z plebsu, a osobami o wyższych aspiracjach i uzdolnieniach. Tym miała być Josie, by zaspokoić aspiracje matki – kimś więcej niż zwyczajną, podrzędną czarownicą.
Nie pozwolono jej być zwykłą dziewczynką ze zwykłym dzieciństwem, więc nigdy nie miała okazji brać udziału w bitwie na śnieżki; jedynie będąc w Hogwarcie widziała czasem inne dzieciaki bawiące się w ten sposób. Teraz przyglądała się stworzonkom z pewną konsternacją, starając się je szybko ominąć i uniknąć śnieżek, ale zwierzątka miały inny plan, jedno z nich nieoczekiwanie skradło jej różdżkę i uciekło z uradowanym piskiem, zachwycone nową zabawką. Josie nie chciała, by różdżka uległa uszkodzeniu, więc musiała ją szybko odzyskać, dlatego zakasała dół płaszcza i ruszyła za nim. Stworzonko drobiło na krótkich nóżkach, więc miała szansę je zaraz dogonić, ale właśnie wtedy zauważyła kolejną sylwetkę biegnącą za huhapakiem, który pisnął znów i porzucił różdżkę w śniegu. Zanim dobiegła tam Josie, druga sylwetka pochyliła się nad różdżką i nagle została obrzucona śnieżkami. Josie nie mając różdżki nie mogła w żaden sposób zareagować. Mogła tylko zacisnąć usta i podbiec tam, by odzyskać swoją własność. Kilka śnieżek uderzyło i w nią, znacząc płaszcz śladami śniegu.
- Hej, to moje... – odezwała się, wyciągając rękę po różdżkę, niepewna zamiarów kobiety. – Lepiej szybko zejść z ich pola, zanim wszystkie zaczną w nas rzucać – dodała jednak, także się wycofując i osłaniając twarz przed śnieżkami. Nie chciała, by któraś z piguł podbiła jej oko lub zrobiła siniaka na twarzy, poza tym sam dotyk lodowatej brei nie byłby przyjemny. Dopiero, gdy oddaliły się na względnie bezpieczną odległość, mogła spojrzeć na twarz nieznajomej. Która okazała się wyglądać znajomo; Josie była pewna, że kiedyś już ją widziała i próbowała sobie przypomnieć, gdzie dokładnie. Może w Mungu? Albo w Hogwarcie? Dziewczyna wyglądała młodo, mogła być jej rówieśnicą.
- Wydaje mi się, że gdzieś już się spotkałyśmy – odezwała się niespodziewanie, patrząc na nią.
Budząc się każdego ranka zastanawiała się, co przyniesie ten dzień i kolejne. Jej życie zawsze było bardzo przewidywalne, przebiegało w ustalonych ramach wytyczonych przez wymagającą matkę i jej własne chęci i próby dopasowania się. Nie było w nim wiele miejsca na odstępstwa i niespodzianki, ale obecnie rzeczywistość nie była tak przewidywalna i trudniej było mówić o rutynie, choć starała się zachowywać jak najbardziej normalnie i robić to, co robiłaby w normalnych okolicznościach, oczywiście zachowując większą niż zwykle ostrożność. Bała się anomalii, odkąd padła ofiarą nocy z przełomu kwietnia i maja.
Także ogród dotknęły zmiany, ale dobrze było widzieć magiczne stworzenia, nawet niesforne huhapaki, które najwyraźniej zaadaptowały się do obecnych warunków i dobrze bawiły się na śniegu. Gdyby Josie była kimś innym, i gdyby liczyła sobie mniej lat pewnie chętnie by się do nich przyłączyła; w końcu normalne dzieci na pewno lubiły takie zabawy. Takie dzieci, którym nie dyszała w kark matka wraz z guwernantką, które nie musiały uczyć się tych wszystkich rzeczy, za sprawą których miały pokazać, że są kimś, nie kolejnymi zwykłymi dziewczynkami z plebsu, a osobami o wyższych aspiracjach i uzdolnieniach. Tym miała być Josie, by zaspokoić aspiracje matki – kimś więcej niż zwyczajną, podrzędną czarownicą.
Nie pozwolono jej być zwykłą dziewczynką ze zwykłym dzieciństwem, więc nigdy nie miała okazji brać udziału w bitwie na śnieżki; jedynie będąc w Hogwarcie widziała czasem inne dzieciaki bawiące się w ten sposób. Teraz przyglądała się stworzonkom z pewną konsternacją, starając się je szybko ominąć i uniknąć śnieżek, ale zwierzątka miały inny plan, jedno z nich nieoczekiwanie skradło jej różdżkę i uciekło z uradowanym piskiem, zachwycone nową zabawką. Josie nie chciała, by różdżka uległa uszkodzeniu, więc musiała ją szybko odzyskać, dlatego zakasała dół płaszcza i ruszyła za nim. Stworzonko drobiło na krótkich nóżkach, więc miała szansę je zaraz dogonić, ale właśnie wtedy zauważyła kolejną sylwetkę biegnącą za huhapakiem, który pisnął znów i porzucił różdżkę w śniegu. Zanim dobiegła tam Josie, druga sylwetka pochyliła się nad różdżką i nagle została obrzucona śnieżkami. Josie nie mając różdżki nie mogła w żaden sposób zareagować. Mogła tylko zacisnąć usta i podbiec tam, by odzyskać swoją własność. Kilka śnieżek uderzyło i w nią, znacząc płaszcz śladami śniegu.
- Hej, to moje... – odezwała się, wyciągając rękę po różdżkę, niepewna zamiarów kobiety. – Lepiej szybko zejść z ich pola, zanim wszystkie zaczną w nas rzucać – dodała jednak, także się wycofując i osłaniając twarz przed śnieżkami. Nie chciała, by któraś z piguł podbiła jej oko lub zrobiła siniaka na twarzy, poza tym sam dotyk lodowatej brei nie byłby przyjemny. Dopiero, gdy oddaliły się na względnie bezpieczną odległość, mogła spojrzeć na twarz nieznajomej. Która okazała się wyglądać znajomo; Josie była pewna, że kiedyś już ją widziała i próbowała sobie przypomnieć, gdzie dokładnie. Może w Mungu? Albo w Hogwarcie? Dziewczyna wyglądała młodo, mogła być jej rówieśnicą.
- Wydaje mi się, że gdzieś już się spotkałyśmy – odezwała się niespodziewanie, patrząc na nią.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Widok huhapaka nieporadnie umykającego na swoich krótkich, niewymiarowych nóżkach, zapewne mógłby uchodzić za całkiem zabawny; ciało delikatnie kiwające się na boki oraz wszechobecne piski, niekontrolowane wymachy kończyn, a w tle za nim biegnąca czarownica, której dotarcie do niezgrabnego stworzenia zajęło kilkanaście metrów. Gdyby nie niespodziewana powaga sytuacji, która przecież zawisła w powietrzu wraz ze słowami właścicielki zabranego przedmiotu, zapewne sama o wiele krytyczniej przyjrzałaby się osobliwości okoliczności. Tym bardziej, że zaraz potem wybuchła bitwa na śnieżki, która ostatecznie zdmuchnęła z całej sytuacji kurz naciąganej pompatyczności, rozmywając jakiekolwiek mylne wrażenia potencjalnego niebezpieczeństwa. Całe zamieszanie nigdy nie miało być próbą kradzieży – różdżka prawdopodobnie miała stanowić jedynie dźwignię, która, poruszona, uruchomiła łańcuch wydarzeń, w których udział Jean był równie niespodziewany, co zakończenie.
Szkoda, że dopiero śnieżne natarcie oraz krople lodowatej wody, który wpadły za niedbale zawiązany szalik, uświadomiły jej absurd sytuacji. Nie potrzebowała kubła aż tak lodowatej wody, nie gdy wokół panował naprawdę intensywny mróz, który smagał każdy fragment odsłoniętej skóry. Warstwy ubrań stopniowo przemakały, wiatr zdawał się przeszywać wszelkie zwarte materiały, więc pochwycenie różdżki oraz szybki odwrót stawały się priorytetem. Gdy jednak ściskała już drewnianą rączkę, niespodziewanie tuż obok wyrosła kolejna postać, szczęśliwie zdecydowanie ludzka i zdecydowanie po jej stronie barykady.
Słowa dotyczące własności lekko ją zaskoczyły – ani na moment przez myśl jej nie przeszło, aby chcieć zachować różdżkę dla siebie – jednak zanim zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, zdziwić się czy nawet wyciągnąć dłoń ze zdobyczą, śnieżne natarcie wzmogło się, zapewne w obliczu większej liczby celów. Skinięcie głowy było jedynym gestem, na jaki w tej chwili pozwoliła sobie Jean, zaraz potem zdecydowanie odwracając się i szybko opuszczając polanę w towarzystwie właścicielki.
Żadna wojna nie obywa się bez strat – szczęśliwie jedynym, co straciła tym razem były ciepłe, suche ubrania oraz odrobina honoru, który spływał wzdłuż nici płaszcza, razem z rozmokniętym śniegiem. Zapewne powinna z niezadowoleniem wzdychać nad faktem, że lada moment poważnie narazi się na jakiś magiczny rodzaj przeziębienia, tym czasem jednak mimika jej twarzy rysowała się w delikatnych, pogodnych żłobieniach. Nie zamierzała przyznawać się, iż całkiem bawiła ją ta sytuacja – echo zim lat dziecięcych rozbrzmiało przecież dosłownie tuż koło uszu – chociażby dlatego, że schowane w rękawiczkach palce zatrzymywały w uścisku różdżkę kogoś, kto przez tych kilka chwil być może naprawdę obawiał o dalsze losy.
- Proszę – powiedziała, chwytając za koniec drewna, jednocześnie podając je czarownicy. Sama nie straciła ani nie zgubiła nigdy swojej, być może kilka razy tylko naiwnie próbowała odpoczywać od magii, odkładając ją gdzieś w pobliżu; mogła więc jedynie wyobrazić sobie grozę towarzyszącą każdemu kroku wypełnionemu świadomością nienaturalnej niemocy. – Nie chciałam jej zabrać, chciałam jedynie pomóc. – Ściągnęła brwi u nasady nosa, słysząc nutę zwątpienia nieśmiało rozbrzmiewającą w tonie. Czy jej interwencja aby na pewno było konieczna?
Po raz pierwszy tego popołudnia miała okazję dokładnie przyjrzeć się postaci młodej czarownicy – ładne i delikatne rysy twarzy, elegancki płaszczyk oraz suknia mogły wskazywać na kogoś o wyższym statusie krwi niż jej. Nie chodziło jednak wyłącznie o powierzchowne dopasowanie do warstwy społecznej, a o ukłucie przeczucia, która zakorzeniło się gdzieś w głowie w chwili, gdy pomyślała o wieku dziewczyny, który musiał oscylować blisko jej własnego.
Słysząc wątpliwość, która ją samą wyłącznie utwierdziła, uśmiech poszerzył się nieznacznie. – Cieszę się, bo dokładnie to samo przemknęło mi przez myśl – powiedziała, jeszcze raz przyglądając się towarzyszce. Starała się nie być zbyt napastliwa, jednak spojrzenie błądzące wśród sylwetki, próbowało doszukiwać się jakichkolwiek analogii, odnajdywać punkty wspólne pośród znanych dotychczas twarzy, pospieszająco usiłując dopasować imię.
- Jocelyn. – Wybrzmiało w końcu, bardziej pytająco niż twierdząco, zamykając się chwilowo jedynie w okowach tego krótkiego zbitku liter. Liczyła że nie pomyliła się zanadto (ewentualnie nie rozpoznając drugiej z bliźniaczek). Wszak nikt nie lubił być niepamiętany, uchodzić kogoś niewartego nawet krótkiego wspomnienia. – Mam nadzieję, że nie zmarzłaś zbytnio? – zapytała jeszcze, całkowicie neutralnie starając się wybadać grunt, po którym dość niepewnie stąpała, jednocześnie niemalże zapominając, że sama wkrótce miała odczuć skutki bitwy.
Szkoda, że dopiero śnieżne natarcie oraz krople lodowatej wody, który wpadły za niedbale zawiązany szalik, uświadomiły jej absurd sytuacji. Nie potrzebowała kubła aż tak lodowatej wody, nie gdy wokół panował naprawdę intensywny mróz, który smagał każdy fragment odsłoniętej skóry. Warstwy ubrań stopniowo przemakały, wiatr zdawał się przeszywać wszelkie zwarte materiały, więc pochwycenie różdżki oraz szybki odwrót stawały się priorytetem. Gdy jednak ściskała już drewnianą rączkę, niespodziewanie tuż obok wyrosła kolejna postać, szczęśliwie zdecydowanie ludzka i zdecydowanie po jej stronie barykady.
Słowa dotyczące własności lekko ją zaskoczyły – ani na moment przez myśl jej nie przeszło, aby chcieć zachować różdżkę dla siebie – jednak zanim zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, zdziwić się czy nawet wyciągnąć dłoń ze zdobyczą, śnieżne natarcie wzmogło się, zapewne w obliczu większej liczby celów. Skinięcie głowy było jedynym gestem, na jaki w tej chwili pozwoliła sobie Jean, zaraz potem zdecydowanie odwracając się i szybko opuszczając polanę w towarzystwie właścicielki.
Żadna wojna nie obywa się bez strat – szczęśliwie jedynym, co straciła tym razem były ciepłe, suche ubrania oraz odrobina honoru, który spływał wzdłuż nici płaszcza, razem z rozmokniętym śniegiem. Zapewne powinna z niezadowoleniem wzdychać nad faktem, że lada moment poważnie narazi się na jakiś magiczny rodzaj przeziębienia, tym czasem jednak mimika jej twarzy rysowała się w delikatnych, pogodnych żłobieniach. Nie zamierzała przyznawać się, iż całkiem bawiła ją ta sytuacja – echo zim lat dziecięcych rozbrzmiało przecież dosłownie tuż koło uszu – chociażby dlatego, że schowane w rękawiczkach palce zatrzymywały w uścisku różdżkę kogoś, kto przez tych kilka chwil być może naprawdę obawiał o dalsze losy.
- Proszę – powiedziała, chwytając za koniec drewna, jednocześnie podając je czarownicy. Sama nie straciła ani nie zgubiła nigdy swojej, być może kilka razy tylko naiwnie próbowała odpoczywać od magii, odkładając ją gdzieś w pobliżu; mogła więc jedynie wyobrazić sobie grozę towarzyszącą każdemu kroku wypełnionemu świadomością nienaturalnej niemocy. – Nie chciałam jej zabrać, chciałam jedynie pomóc. – Ściągnęła brwi u nasady nosa, słysząc nutę zwątpienia nieśmiało rozbrzmiewającą w tonie. Czy jej interwencja aby na pewno było konieczna?
Po raz pierwszy tego popołudnia miała okazję dokładnie przyjrzeć się postaci młodej czarownicy – ładne i delikatne rysy twarzy, elegancki płaszczyk oraz suknia mogły wskazywać na kogoś o wyższym statusie krwi niż jej. Nie chodziło jednak wyłącznie o powierzchowne dopasowanie do warstwy społecznej, a o ukłucie przeczucia, która zakorzeniło się gdzieś w głowie w chwili, gdy pomyślała o wieku dziewczyny, który musiał oscylować blisko jej własnego.
Słysząc wątpliwość, która ją samą wyłącznie utwierdziła, uśmiech poszerzył się nieznacznie. – Cieszę się, bo dokładnie to samo przemknęło mi przez myśl – powiedziała, jeszcze raz przyglądając się towarzyszce. Starała się nie być zbyt napastliwa, jednak spojrzenie błądzące wśród sylwetki, próbowało doszukiwać się jakichkolwiek analogii, odnajdywać punkty wspólne pośród znanych dotychczas twarzy, pospieszająco usiłując dopasować imię.
- Jocelyn. – Wybrzmiało w końcu, bardziej pytająco niż twierdząco, zamykając się chwilowo jedynie w okowach tego krótkiego zbitku liter. Liczyła że nie pomyliła się zanadto (ewentualnie nie rozpoznając drugiej z bliźniaczek). Wszak nikt nie lubił być niepamiętany, uchodzić kogoś niewartego nawet krótkiego wspomnienia. – Mam nadzieję, że nie zmarzłaś zbytnio? – zapytała jeszcze, całkowicie neutralnie starając się wybadać grunt, po którym dość niepewnie stąpała, jednocześnie niemalże zapominając, że sama wkrótce miała odczuć skutki bitwy.
Jean Desmond
Zawód : twórczyni magicznych map nieba, przyszły-niedoszły auror
Wiek : 20 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
i'm pretty sure you have
s t a r d u s t
running through those
v e i n s
s t a r d u s t
running through those
v e i n s
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Niedawne wydarzenia nauczyły Josie pewnej ostrożności. Chociaż sama raczej nie pałętała się po dziwnych miejscach, to w Mungu słyszała różne opowieści, które sprawiły, że obiecywała sobie nie być aż tak ufną. Nawet mimo działających anomalii zaburzających magię różdżka była czymś, co musiała strzec, dlatego po skradnięciu jej przez psotnego huhapaka niezwłocznie popędziła, by ją odzyskać, choć pewnie wyglądało to karykaturalnie, biorąc pod uwagę jej dość elegancki wygląd zapewne bardziej przystający kobiecie starszej od niej, ale czarodzieje byli staroświeccy, szczególnie ci, którzy trzymali się z dala od świata mugoli i postępowej mody, którą podpatrywały u nich bardziej liberalne jednostki. Jocelyn wciąż więc nosiła długie suknie i płaszcze swym krojem wzorowane nieco na modzie szlacheckiej, choć nie dało się ukryć, że znacznie mniej luksusowe, a tylko takie, na jakie mogła sobie pozwolić magiczna klasa średnia. Nie było mowy o najdroższych materiałach i wymyślnych błyskotkach, więc spora część jej sukni pochodziła ze sklepu madame Malkin na Pokątnej lub podobnych miejsc, i miała minimalistyczny krój. Ale bardziej niż Josie cierpiała jej matka, która nigdy nie pogodziła się z zostaniem zwykłą kobietą, która nie może nosić na sobie równowartości miesięcznego zarobku męża, choć to było i tak nic w porównaniu z brakiem nazwiska i swobodnego dostępu do sfer, których wcześniej była częścią, bo już nikt nie zapraszał jej na sabaty i najlepsze przyjęcia.
Dotarła do różdżki, którą wcześniej pochwyciła nieznajoma. Dopiero teraz Josie mogła jej się przyjrzeć bliżej, dochodząc do wniosku, że może niepotrzebnie się obawiała, bo dziewczyna wyglądała zupełnie normalnie, nie jak potencjalna złodziejka, których teraz jakby przybyło w uczęszczanych miejscach, bo niektórzy próbowali wykorzystywać anomaliowy chaos do własnych celów, słyszała też o paru przypadkach prób kradzieży różdżek. Ale pozory też czasem potrafiły mylić, ostatecznie nie wszyscy ludzie o złych zamiarach musieli być obdarci i brudni, choć i tak prędzej można by się ich spodziewać na Pokątnej niż tutaj.
- Nic się nie stało – wybąkała tylko, kiedy dziewczyna podała jej różdżkę. – Dziękuję. Ja po prostu... Cóż, w tych czasach można się spodziewać wszystkiego – dodała nieco niezgrabnie, nie chciała wyjść na niegrzeczną i niewdzięczną. Po prostu początkowo nieco opacznie zrozumiała intencje nieznajomej, a wizja utraty różdżki nie była zachęcająca, tym bardziej, że pewnie trudniej byłoby teraz kupić nową odpowiednio dopasowaną. Podejrzewała, że sklep Ollivanderów jest teraz mocno oblegany.
Obrzuciła ją uważniejszym spojrzeniem. Dziewczyna wyglądała młodo i miała ładne, delikatne rysy, które budziły pewne wspomnienia i pewność, że gdzieś już ją widziała. To musiał być Hogwart; przelotnie przypomniała sobie zajęcia sprzed kilku lat i tę twarz widywaną na tych lekcjach, które dzieliła z Puchonami. Udało jej się dopasować obecny widok do konkretnego imienia niemal w tym samym momencie, w którym ona wypowiedziała jej imię. Jej, nie jej bliźniaczki, choć wielu ludzi miało tendencję do mylenia ich.
- Jean – powiedziała. – I zgadłaś, to ja, Jocelyn – potwierdziła.
Nie widziała Jean od dawna. O ile było jej wiadomo, została zabrana z Hogwartu gdy nastały czasy Grindelwalda. To dobrze dla niej; mugolacy nie mieli wtedy łatwego życia. A mimo poglądów wpojonych przez matkę Josie nie darzyła ich nienawiścią, raczej ostrożnym, zachowawczym dystansem. Tym bardziej, że sama w głębi duszy obawiała się Grindelwalda i konsekwencji, więc przez te dwa lata siedziała cicho, nie chcąc zostać uznaną za przyjaciółkę uciśnionych czy wręcz wroga nowego systemu, na czym mogłaby ucierpieć. Bierność, jakże pasująca do zachowawczych i skupionych na nauce Krukonów, była bezpieczniejsza. Nie wszyscy byli odważni.
- Nie zmarzłam. No, może trochę – powiedziała, nieporadnie próbując się uśmiechnąć, wciąż nieco skonsternowana. Wycofały się już poza obszar huhapakowej bitwy na śnieżki, gdzie teoretycznie powinny być bezpieczne przed śnieżnymi pigułami. – Dawno cię nie widziałam. W zasadzie odkąd zniknęłaś z Hogwartu... – zaczęła po chwili, nagle urywając, bo nie była pewna, czy dziewczyna chce o tym rozmawiać. – Co się z tobą działo przez ten czas? – Mimo wszystko była ciekawa, choć nie była ona jedyną osobą, która została zabrana z Hogwartu po zmianie systemu.
Dotarła do różdżki, którą wcześniej pochwyciła nieznajoma. Dopiero teraz Josie mogła jej się przyjrzeć bliżej, dochodząc do wniosku, że może niepotrzebnie się obawiała, bo dziewczyna wyglądała zupełnie normalnie, nie jak potencjalna złodziejka, których teraz jakby przybyło w uczęszczanych miejscach, bo niektórzy próbowali wykorzystywać anomaliowy chaos do własnych celów, słyszała też o paru przypadkach prób kradzieży różdżek. Ale pozory też czasem potrafiły mylić, ostatecznie nie wszyscy ludzie o złych zamiarach musieli być obdarci i brudni, choć i tak prędzej można by się ich spodziewać na Pokątnej niż tutaj.
- Nic się nie stało – wybąkała tylko, kiedy dziewczyna podała jej różdżkę. – Dziękuję. Ja po prostu... Cóż, w tych czasach można się spodziewać wszystkiego – dodała nieco niezgrabnie, nie chciała wyjść na niegrzeczną i niewdzięczną. Po prostu początkowo nieco opacznie zrozumiała intencje nieznajomej, a wizja utraty różdżki nie była zachęcająca, tym bardziej, że pewnie trudniej byłoby teraz kupić nową odpowiednio dopasowaną. Podejrzewała, że sklep Ollivanderów jest teraz mocno oblegany.
Obrzuciła ją uważniejszym spojrzeniem. Dziewczyna wyglądała młodo i miała ładne, delikatne rysy, które budziły pewne wspomnienia i pewność, że gdzieś już ją widziała. To musiał być Hogwart; przelotnie przypomniała sobie zajęcia sprzed kilku lat i tę twarz widywaną na tych lekcjach, które dzieliła z Puchonami. Udało jej się dopasować obecny widok do konkretnego imienia niemal w tym samym momencie, w którym ona wypowiedziała jej imię. Jej, nie jej bliźniaczki, choć wielu ludzi miało tendencję do mylenia ich.
- Jean – powiedziała. – I zgadłaś, to ja, Jocelyn – potwierdziła.
Nie widziała Jean od dawna. O ile było jej wiadomo, została zabrana z Hogwartu gdy nastały czasy Grindelwalda. To dobrze dla niej; mugolacy nie mieli wtedy łatwego życia. A mimo poglądów wpojonych przez matkę Josie nie darzyła ich nienawiścią, raczej ostrożnym, zachowawczym dystansem. Tym bardziej, że sama w głębi duszy obawiała się Grindelwalda i konsekwencji, więc przez te dwa lata siedziała cicho, nie chcąc zostać uznaną za przyjaciółkę uciśnionych czy wręcz wroga nowego systemu, na czym mogłaby ucierpieć. Bierność, jakże pasująca do zachowawczych i skupionych na nauce Krukonów, była bezpieczniejsza. Nie wszyscy byli odważni.
- Nie zmarzłam. No, może trochę – powiedziała, nieporadnie próbując się uśmiechnąć, wciąż nieco skonsternowana. Wycofały się już poza obszar huhapakowej bitwy na śnieżki, gdzie teoretycznie powinny być bezpieczne przed śnieżnymi pigułami. – Dawno cię nie widziałam. W zasadzie odkąd zniknęłaś z Hogwartu... – zaczęła po chwili, nagle urywając, bo nie była pewna, czy dziewczyna chce o tym rozmawiać. – Co się z tobą działo przez ten czas? – Mimo wszystko była ciekawa, choć nie była ona jedyną osobą, która została zabrana z Hogwartu po zmianie systemu.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Suknia Jocelyn była ładna w ten charakterystyczny sposób, który zazwyczaj zabrania pytać o krawca czy cenę – według oczywistego schematu opierającego się na krótkiej analizie materiału oraz wykończeń, a przede wszystkim sposobu, w jaki nosi się ubranie, bez potykania o własne nogi, bez stąpania po krawędziach, z dozą niewątpliwej naturalności. Być może nawet niektórym, bardziej biegłym, tych kilka kwestii obejmujących uważną obserwację skrawku ubrania, mówiło niemalże wszystko, co wiedzieć należało o właścicielu; Jean nie musiała i nie chciała posiadać tego rodzaju wiedzy, wystarczało jedno spojrzenie, a potem kolejne na jej własny zmoknięty płaszczyk czy przekrzywiony szal, aby tylko i wyłącznie domyślać się, jakiego rodzaju mur trwał, niezależnie od nich samych, wzniesiony pomiędzy dwoma światami.
I jednocześnie zgadywać, jak owo spotkanie mogło wyglądać w oczach kogoś, kto znajdował się po jego drugiej stronie.
- Tak, to prawda. – Zgoda była jedynym, na co mogła pozwolić sobie w tych okolicznościach. Ona oraz cień zrozumienia, który odnajdywał swój kształt w cieniu uśmiechu, jaki mignął pośród ogólnej gry mięśni. Mimo wszystko starała się patrzeć na to wszystko również z drugiej perspektywy, teraz o wiele bardziej dostrzegalnej niż zaledwie kilka minut temu. Nie wiedziała jednak, co jeszcze powinna dodać. Właściwie mogła mieć już chyba tylko nadzieję, że wspomnienie nieokreślonych chęci kiedyś wyblaknie w pamięci Josie. Ton głosu oraz jej słowa szczęśliwie wydawały się dawać ku temu pewne szanse.
Oraz oczywiście fakt, iż udało jej się trafić z imieniem; w końcu niecodziennie zdarza się ktoś, kto jest w stanie nadążyć za bliźniaczkami oraz ich niemalże identyczną aparycją, tym bardziej, gdy jednej (obydwu?) nie widziało się kilka długich lat.
Wspomnienie Hogwartu wciąż pozostawiało po sobie słodko-gorzki posmak, a widok Jocelyn sprawił, że znów pojawił się na języku, zlepek kilku żywszych wspomnień, który utrudniał skupienie się na czymkolwiek innym. Tym razem jednak nie pozwoliła sobie odpłynąć, powoli i spokojnie starając się odnaleźć w morzu przeszłości to, czego poszukiwała: widok krukonki schowanej pośród grzbietów ksiąg, okoliczności pojedynczych spotkań składających się na banalne, prywatne wymiany zdań, przebłyski obopólnej sympatii. Nie dało się odnaleźć nic więcej, bo nic więcej też nie istniało, niewiele poza murem oficjalności, za którym obydwie się chowały.
Gdy usłyszała swoje imię, nieracjonalnie ciężki kamień niemalże spadł jej z serca – nie rozumiała dziwnego rodzaju połowicznej ulgi, której doznała w tym krótkim momencie, jednak bez wątpienia nie chciałaby stanowić zaledwie rozmytego elementu tła w pamięci Jocelyn. Może przez wzgląd na okruchy życzliwości, które niegdyś jej okazała, a może dlatego, że zwyczajnie nie chciała być nie-pamiętana?
Odwzajemniła uśmiech dziewczyny, pobieżnie jeszcze raz zerkając na swój płaszczyk. – Ja odrobinkę. Mogłybyśmy powoli spacerować? Oczywiście byle nie za blisko huhapaków – zapytała, posyłając przy tym wymowne spojrzenie Vane. Miała również nadzieję, że jej propozycja nie zostanie uznana za nietaktowną w jakikolwiek sposób – chodziło tylko i wyłącznie o to, aby wobec mroźnego powietrza nie pozostawać zbyt długo w jednym miejscu.
- Mm, ja Ciebie również – odparła szybko, odruchowo próbując zliczyć liczbę lat, które dzieliła je od ostatniego widzenia. Czwórka stanowiła na tyle niespecyficzną liczbę, że rysy twarzy dawnych znajomych nie zdążyły zatrzeć się całkowicie w pamięci, ale jednocześnie nie pozwalała na to, aby bez trudu i z całą pewnością rozpoznać ich w obliczu przypadkowego spotkania.
Wspomnienie opuszczenia Hogwartu nie wywoływało żadnych specjalnych reakcji – nie wiązało się też ze szczególnymi emocjami. Być może była to właśnie kwestia owych czterech lat, które pozwoliły choćby odrobinę zrozumieć powód tego wydarzenia, a może po prostu obojętności, która regularnie wdzierała się pomiędzy nią oraz świat magiczny? – Dokończyłam naukę w domu. Potem trochę pracowałam, zaczęłam kurs aurorski. – Pewność, z jaką wydusiła z siebie ostatnie słowa, zaskoczyła nawet ją samą. Nie chciała kłamać (mówiła sobie, że przecież wcale tego nie robiła, jedynie omijała kilka niewygodnych kwestii), wydostanie się z siatki zawiłości własnych decyzji było zbyt trudne dla niej samej, a tłumaczenie powodów jej powstania, wydawało się jeszcze gorsze.
- A Ty, Josie? Jak sobie radzisz? – Znów mogła jedynie zgadywać, jak wiele zmieniło się w życiu Vane, dalej oscylując w bezpiecznych ramach grzeczności. Uwzględniając wszelkie ambicje, zapewne było to coś większego niż praca w małym sklepiku poza centrum tłocznego Londynu. – Mam nadzieję, że wszystkie plany ułożyły się po Twojej myśli.
I jednocześnie zgadywać, jak owo spotkanie mogło wyglądać w oczach kogoś, kto znajdował się po jego drugiej stronie.
- Tak, to prawda. – Zgoda była jedynym, na co mogła pozwolić sobie w tych okolicznościach. Ona oraz cień zrozumienia, który odnajdywał swój kształt w cieniu uśmiechu, jaki mignął pośród ogólnej gry mięśni. Mimo wszystko starała się patrzeć na to wszystko również z drugiej perspektywy, teraz o wiele bardziej dostrzegalnej niż zaledwie kilka minut temu. Nie wiedziała jednak, co jeszcze powinna dodać. Właściwie mogła mieć już chyba tylko nadzieję, że wspomnienie nieokreślonych chęci kiedyś wyblaknie w pamięci Josie. Ton głosu oraz jej słowa szczęśliwie wydawały się dawać ku temu pewne szanse.
Oraz oczywiście fakt, iż udało jej się trafić z imieniem; w końcu niecodziennie zdarza się ktoś, kto jest w stanie nadążyć za bliźniaczkami oraz ich niemalże identyczną aparycją, tym bardziej, gdy jednej (obydwu?) nie widziało się kilka długich lat.
Wspomnienie Hogwartu wciąż pozostawiało po sobie słodko-gorzki posmak, a widok Jocelyn sprawił, że znów pojawił się na języku, zlepek kilku żywszych wspomnień, który utrudniał skupienie się na czymkolwiek innym. Tym razem jednak nie pozwoliła sobie odpłynąć, powoli i spokojnie starając się odnaleźć w morzu przeszłości to, czego poszukiwała: widok krukonki schowanej pośród grzbietów ksiąg, okoliczności pojedynczych spotkań składających się na banalne, prywatne wymiany zdań, przebłyski obopólnej sympatii. Nie dało się odnaleźć nic więcej, bo nic więcej też nie istniało, niewiele poza murem oficjalności, za którym obydwie się chowały.
Gdy usłyszała swoje imię, nieracjonalnie ciężki kamień niemalże spadł jej z serca – nie rozumiała dziwnego rodzaju połowicznej ulgi, której doznała w tym krótkim momencie, jednak bez wątpienia nie chciałaby stanowić zaledwie rozmytego elementu tła w pamięci Jocelyn. Może przez wzgląd na okruchy życzliwości, które niegdyś jej okazała, a może dlatego, że zwyczajnie nie chciała być nie-pamiętana?
Odwzajemniła uśmiech dziewczyny, pobieżnie jeszcze raz zerkając na swój płaszczyk. – Ja odrobinkę. Mogłybyśmy powoli spacerować? Oczywiście byle nie za blisko huhapaków – zapytała, posyłając przy tym wymowne spojrzenie Vane. Miała również nadzieję, że jej propozycja nie zostanie uznana za nietaktowną w jakikolwiek sposób – chodziło tylko i wyłącznie o to, aby wobec mroźnego powietrza nie pozostawać zbyt długo w jednym miejscu.
- Mm, ja Ciebie również – odparła szybko, odruchowo próbując zliczyć liczbę lat, które dzieliła je od ostatniego widzenia. Czwórka stanowiła na tyle niespecyficzną liczbę, że rysy twarzy dawnych znajomych nie zdążyły zatrzeć się całkowicie w pamięci, ale jednocześnie nie pozwalała na to, aby bez trudu i z całą pewnością rozpoznać ich w obliczu przypadkowego spotkania.
Wspomnienie opuszczenia Hogwartu nie wywoływało żadnych specjalnych reakcji – nie wiązało się też ze szczególnymi emocjami. Być może była to właśnie kwestia owych czterech lat, które pozwoliły choćby odrobinę zrozumieć powód tego wydarzenia, a może po prostu obojętności, która regularnie wdzierała się pomiędzy nią oraz świat magiczny? – Dokończyłam naukę w domu. Potem trochę pracowałam, zaczęłam kurs aurorski. – Pewność, z jaką wydusiła z siebie ostatnie słowa, zaskoczyła nawet ją samą. Nie chciała kłamać (mówiła sobie, że przecież wcale tego nie robiła, jedynie omijała kilka niewygodnych kwestii), wydostanie się z siatki zawiłości własnych decyzji było zbyt trudne dla niej samej, a tłumaczenie powodów jej powstania, wydawało się jeszcze gorsze.
- A Ty, Josie? Jak sobie radzisz? – Znów mogła jedynie zgadywać, jak wiele zmieniło się w życiu Vane, dalej oscylując w bezpiecznych ramach grzeczności. Uwzględniając wszelkie ambicje, zapewne było to coś większego niż praca w małym sklepiku poza centrum tłocznego Londynu. – Mam nadzieję, że wszystkie plany ułożyły się po Twojej myśli.
Jean Desmond
Zawód : twórczyni magicznych map nieba, przyszły-niedoszły auror
Wiek : 20 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
i'm pretty sure you have
s t a r d u s t
running through those
v e i n s
s t a r d u s t
running through those
v e i n s
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wychowanie Jocelyn miało wpływ nawet na sposób, w jaki się poruszała i nosiła. Długie godziny nauki właściwego poruszania się musiały zaowocować tym, że Josie robiła to odpowiednio, i to nawet wtedy, kiedy nie musiała. Jako mała dziewczynka pod okiem Thei spacerowała po salonie z książkami na głowie, ucząc się dobrej postawy, przyjmowała też nauki tańca. Córka Thei Selwyn nie mogła być przecież niezgrabna i wywracać się o własne nogi, nie mogła też brudzić się jak dzieci ze zwyczajnych rodzin, ani nosić niedbale. Może nie posiadała szlachetnego nazwiska ale to nie znaczyło, że nie miała równać do góry i iść w ślady tych zdaniem matki lepszych.
Relacja z Jean zawsze była specyficzna. Trudno było się nie poznać, ucząc się przez kilka lat na jednym roku, w końcu uczniów na roczniku nie było aż tak wielu, by nie kojarzyć wszystkich przynajmniej z widzenia. Josie najczęściej siadała z Iris, ale sporo zajęć dzieliły z Puchonami, a kiedyś na jednym z lat podczas eliksirów nauczyciel przesadził Josie do ławki z Jean, widząc że siostra jej podpowiada jak uwarzyć miksturę, która sprawiła jej wtedy wyjątkowy problem. Josie zawsze była dość ostrożna i zdystansowana; matka zawsze wyrażała się o mugolakach dość niechętnie i z pewną wyższością, więc Jocelyn odruchowo dopatrywała się w nich tych cech, o których mówiła Thea. Ale Jean sprawiała wtedy całkiem normalne wrażenie, chociaż, szczególnie na pierwszych latach, zdawała się odstawać, jak wielu innych, którzy trafili do świata magii z zewnątrz. Zdarzyło im się zamienić parę zdań na lekcjach czy w bibliotece, choć nigdy nie była to znajomość zażyła, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt zachowawczość i bierność Josie, która zwykła udawać, że nie widzi, kiedy Ślizgoni zaczepiali młodszych uczniów z mugolskich rodzin. Nie lubiła angażować się w nieswoje konflikty, uparcie pilnując swojego nosa, choć nigdy też nie życzyła Jean źle. Ich znajomość byłaby w oczach Thei czymś zakazanym i niewłaściwym, dlatego też pilnowała się wtedy, by nie przekraczać granicy.
Teraz też była ostrożna, zwłaszcza że minęło kilka lat, odkąd widziały się ostatni raz. Wtedy Jean została zabrana ze szkoły, a Josie została, i przetrwała te dwa lata pod rządami Grindelwalda bez większych komplikacji, robiąc to, co umiała robić dobrze – nie wychylając się i zajmując się nauką.
Skinęła lekko głową, przyznając, że nic się nie stało. Była po prostu wyczulona, bo parę tygodni temu faktycznie próbowano ją okraść na Pokątnej, ale tym razem, jak się okazało, po jej różdżkę podążyła dawna znajoma z lat szkolnych.
- Właściwie to... możemy. Mam jeszcze chwilę do umówionego spotkania – powiedziała po chwili zastanowienia. Polanka obok wybiegu dla huhapaków była pusta, prócz nich w pobliżu nie było widać nikogo innego; śnieg nie zachęcał do spacerów, a i zwiedzających ogród magizoologiczny było mniej niż zwykle, zapewne w następstwie anomalii oraz obecnej prawdziwie zimowej pogody. Spacer brzmiał lepiej niż stanie w miejscu, bo w ruchu chłód będzie mniej dokuczliwy.
- Ja zostałam – zaczęła po chwili. No, ale ostatecznie Josie nie musiała być w pośpiechu zabierana ze szkoły, jej nic nie groziło. – Do samego końca. Potem poszłam na kurs uzdrowicielski do Munga. – Który mógłby przez jej matkę zostać uznany za pewien podryg buntu, ale to było nadal nic w porównaniu z tym, co by się stało, gdyby to ona postanowiła pójść na kurs aurorski. Thea prawdopodobnie by ją wyklęła, wstydząc się córki parającej się zajęciem nieodpowiednim dla kobiety, i to o czystej krwi. Uzdrowicielstwo było czymś jeszcze możliwym do zaakceptowania, bo jawiło się jako zajęcie bardziej kobiece niż aurorstwo i mniej niż ono niebezpieczne, dawało też pewien prestiż. Oczywiście pomijając niechęć matki sama Josie też nigdy nawet nie wpadłaby na pomysł, by zostać aurorem, bo to nie był zawód dla ludzi nie lubiących ryzyka i nadstawiania karku. Ale Jean była o wiele bardziej wolna, mogła być kim chciała, choć oczywiście Josie nie była zbyt świadoma jej sytuacji rodzinnej, i tego, że dla jej mugolskich rodziców samo jej bycie czarownicą było czymś nagannym. Choć ich rodziny były z tak różnych światów, paradoksalnie w jednym i drugim istnieli rodzice nie do końca akceptujący to, kim były ich dzieci.
- Kurs aurorski musi być bardzo trudny, prawda? Moja matka zawsze powtarzała, że to nie jest zajęcie dla kobiet – odezwała się, brnąc powoli przez śnieg i rozglądając się; stąd wciąż było słychać piskliwe głosiki huhapaków bawiących się śnieżkami. – Zawsze wyobrażała sobie, że będę artystką, jak niegdyś ona. Ale uzdrawiam jak ojciec, a maluję tylko w wolnym czasie. Kurs uzdrowicielski też nie jest łatwy, ale nauka anatomii jest niezwykle pasjonująca.
Motywacją Josie nie była chęć zbawiania świata, ta nie wykształciła się w niej również w życiu po szkole. Na kurs popchnęły ją niezduszone nawet przez wychowanie Thei ambicja i głód wiedzy, zainspirowane pracą ojca oraz brzemieniem genetycznej choroby dręczącej jej matkę i mogącą spaść też na nią. Jej brat okazał się chory, ona potencjalnie też mogła, więc w jakiś dziwny sposób chciała być przygotowana, choć oczywiście takich szczegółów nie zdradzała przypadkowym osobom czy dawnym znajomym ze szkolnej ławy, woląc spłycać sprawę po prostu do samych ambicji.
- Ostatnio w Mungu sporo się dzieje. Ale dobrze, że nadal istnieją miejsca takie jak to, gdzie można udać się po pracy, choć anomalie nie są obojętne i dla stworzeń. Wystarczy spojrzeć na to, jaka panuje pogoda, choć powinno trwać lato.
Relacja z Jean zawsze była specyficzna. Trudno było się nie poznać, ucząc się przez kilka lat na jednym roku, w końcu uczniów na roczniku nie było aż tak wielu, by nie kojarzyć wszystkich przynajmniej z widzenia. Josie najczęściej siadała z Iris, ale sporo zajęć dzieliły z Puchonami, a kiedyś na jednym z lat podczas eliksirów nauczyciel przesadził Josie do ławki z Jean, widząc że siostra jej podpowiada jak uwarzyć miksturę, która sprawiła jej wtedy wyjątkowy problem. Josie zawsze była dość ostrożna i zdystansowana; matka zawsze wyrażała się o mugolakach dość niechętnie i z pewną wyższością, więc Jocelyn odruchowo dopatrywała się w nich tych cech, o których mówiła Thea. Ale Jean sprawiała wtedy całkiem normalne wrażenie, chociaż, szczególnie na pierwszych latach, zdawała się odstawać, jak wielu innych, którzy trafili do świata magii z zewnątrz. Zdarzyło im się zamienić parę zdań na lekcjach czy w bibliotece, choć nigdy nie była to znajomość zażyła, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt zachowawczość i bierność Josie, która zwykła udawać, że nie widzi, kiedy Ślizgoni zaczepiali młodszych uczniów z mugolskich rodzin. Nie lubiła angażować się w nieswoje konflikty, uparcie pilnując swojego nosa, choć nigdy też nie życzyła Jean źle. Ich znajomość byłaby w oczach Thei czymś zakazanym i niewłaściwym, dlatego też pilnowała się wtedy, by nie przekraczać granicy.
Teraz też była ostrożna, zwłaszcza że minęło kilka lat, odkąd widziały się ostatni raz. Wtedy Jean została zabrana ze szkoły, a Josie została, i przetrwała te dwa lata pod rządami Grindelwalda bez większych komplikacji, robiąc to, co umiała robić dobrze – nie wychylając się i zajmując się nauką.
Skinęła lekko głową, przyznając, że nic się nie stało. Była po prostu wyczulona, bo parę tygodni temu faktycznie próbowano ją okraść na Pokątnej, ale tym razem, jak się okazało, po jej różdżkę podążyła dawna znajoma z lat szkolnych.
- Właściwie to... możemy. Mam jeszcze chwilę do umówionego spotkania – powiedziała po chwili zastanowienia. Polanka obok wybiegu dla huhapaków była pusta, prócz nich w pobliżu nie było widać nikogo innego; śnieg nie zachęcał do spacerów, a i zwiedzających ogród magizoologiczny było mniej niż zwykle, zapewne w następstwie anomalii oraz obecnej prawdziwie zimowej pogody. Spacer brzmiał lepiej niż stanie w miejscu, bo w ruchu chłód będzie mniej dokuczliwy.
- Ja zostałam – zaczęła po chwili. No, ale ostatecznie Josie nie musiała być w pośpiechu zabierana ze szkoły, jej nic nie groziło. – Do samego końca. Potem poszłam na kurs uzdrowicielski do Munga. – Który mógłby przez jej matkę zostać uznany za pewien podryg buntu, ale to było nadal nic w porównaniu z tym, co by się stało, gdyby to ona postanowiła pójść na kurs aurorski. Thea prawdopodobnie by ją wyklęła, wstydząc się córki parającej się zajęciem nieodpowiednim dla kobiety, i to o czystej krwi. Uzdrowicielstwo było czymś jeszcze możliwym do zaakceptowania, bo jawiło się jako zajęcie bardziej kobiece niż aurorstwo i mniej niż ono niebezpieczne, dawało też pewien prestiż. Oczywiście pomijając niechęć matki sama Josie też nigdy nawet nie wpadłaby na pomysł, by zostać aurorem, bo to nie był zawód dla ludzi nie lubiących ryzyka i nadstawiania karku. Ale Jean była o wiele bardziej wolna, mogła być kim chciała, choć oczywiście Josie nie była zbyt świadoma jej sytuacji rodzinnej, i tego, że dla jej mugolskich rodziców samo jej bycie czarownicą było czymś nagannym. Choć ich rodziny były z tak różnych światów, paradoksalnie w jednym i drugim istnieli rodzice nie do końca akceptujący to, kim były ich dzieci.
- Kurs aurorski musi być bardzo trudny, prawda? Moja matka zawsze powtarzała, że to nie jest zajęcie dla kobiet – odezwała się, brnąc powoli przez śnieg i rozglądając się; stąd wciąż było słychać piskliwe głosiki huhapaków bawiących się śnieżkami. – Zawsze wyobrażała sobie, że będę artystką, jak niegdyś ona. Ale uzdrawiam jak ojciec, a maluję tylko w wolnym czasie. Kurs uzdrowicielski też nie jest łatwy, ale nauka anatomii jest niezwykle pasjonująca.
Motywacją Josie nie była chęć zbawiania świata, ta nie wykształciła się w niej również w życiu po szkole. Na kurs popchnęły ją niezduszone nawet przez wychowanie Thei ambicja i głód wiedzy, zainspirowane pracą ojca oraz brzemieniem genetycznej choroby dręczącej jej matkę i mogącą spaść też na nią. Jej brat okazał się chory, ona potencjalnie też mogła, więc w jakiś dziwny sposób chciała być przygotowana, choć oczywiście takich szczegółów nie zdradzała przypadkowym osobom czy dawnym znajomym ze szkolnej ławy, woląc spłycać sprawę po prostu do samych ambicji.
- Ostatnio w Mungu sporo się dzieje. Ale dobrze, że nadal istnieją miejsca takie jak to, gdzie można udać się po pracy, choć anomalie nie są obojętne i dla stworzeń. Wystarczy spojrzeć na to, jaka panuje pogoda, choć powinno trwać lato.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Hogwardzka przeszłość zbudowana była z wielu ścieżek, których układ stanowił skomplikowaną sieć historii, w pewnej części również takich, o których zwyczajnie wolałaby nie pamiętać. Starała się nie wracać do nich bez wyraźnego powodu, grubą kreską oddzielając od całej reszty mniej lub bardziej oczywistych wspomnień, jakie pojawiały się wobec wszelkiego rodzaju okoliczności. Spotkanie kogoś, kto tak ściśle i wyłącznie związany był z latami spędzonymi w szkolnej ławie, nie mogło jednak nie obfitować w nawiązania do minionych chwil, a co za tym szło – przyciągać fal obrazów, które niegdyś zdarzało się im dzielić.
W obliczu różnic statusu krwi wspomnienia były zresztą prawdopodobnie jedynym, co łączyło ich osoby; wobec tego drobnego faktu, być może powinna się ich trzymać, całą rozmowę kierować w stronę tamtejszych dni, tak różnych i zarazem cieplejszych niż teraźniejszość. To byłoby proste i prawdopodobnie uchodziłoby za właściwe, a do tego pozwoliłoby choć na moment ogrzać się nie tylko pośród oparów oddechów wirujących wśród chłodnego wiatru, chwili rozluźnienie, ale również pogodnych wspomnień, pod warunkiem, że obie z całą pewnością mogły wspominać ten czas bez cienia zawahania.
Tego niestety Jean nie mogła robić.
Odpowiedzi gładko wkradały się na jej usta, nie drgając niespokojnie przy żadnym z wypowiadanych słów. Pobieżny przegląd również nie zwiastował niczego złego, lecz nie mogła mieć pewności, że jeśli zagłębią się w odmęty wspólnych historii zbyt głęboko, nie zdradzi jej grymas niezadowolenia, który, niczym zwiastun nadciągającej niepogody, mógłby zdominować ton spotkania, w proch obracając wszelką lekkość, jaka trwała zawieszona w powietrzu. Starała się więc oscylować wyłącznie wokół powierzchowności, oczywistych faktów, jakie znały obie. Skinęła więc głową, słysząc, że Jocelyn pozostała w Hogwarcie, choć tego właściwie mogła się spodziewać. Ukłucie zazdrości pojawiło się na krótką chwilę, odnajdując ujście w blednącym uśmiechu, który powoli umykał z jej warg; szczęśliwie informacja o stażu w Mungu sprawiła, że lada moment powrócił, odnajdując swoje poprzednie miejsce.
- Gratuluję, Jocelyn. – Mimo że przepaść czasu, jaka dzieliła realną chwilę rozpoczęcia kursu aż do teraz, była spora, w słowach Jean słychać było wyłącznie szczerość. Dom kruka słynął z wybitnych jednostek, dla których nauka stanowiła oczywisty priorytet, nie wszyscy jednak mieli tyle szczęścia, aby spełniać się w tak wymagających zajęciach. Od zawsze widziała jednak, że Josie wybija się nawet z tłumu swoich inteligentnych kolegów. Kwestią lat pozostawało ujrzeć ją na wysokim stanowisku w szpitalu. – Jak podoba ci się staż? Myślisz już o specjalizacji, którą później wybierzesz?
Jeśli dobrze jej się wydawało, czarownica stała dopiero u progu swojej kariery i zapewne miała jeszcze mnóstwo na czasu na podejmowanie takich decyzji. Nie znaczyło to jednak, że nie mogła wcześniej zacząć o tym myśleć. Jean na pewno by to robiła – odpływanie do krainy marzeń jeszcze do niedawna stanowiło pewną normę, której chwytała się w obliczu narastającej niepewności, tym częściej, gdy nadszedł istotny moment rozpoczęcia aurorskiego kursu.
Josie miała co do niego połowiczną rację – nie należał do najłatwiejszych, a w mniemaniu Desmond stanowił nawet największy ciężar wymagania, jaki do tej pory przed nią postawiono. Nie znaczy to jednak, że zarazem nie był satysfakcjonujący, w dłuższej perspektywie ukazując wyjątkowe owoce ciężkiej pracy. – Zgadza się, od kursantów wymaga się mnóstwa umiejętności. I zdecydowanie nie jest łatwo. – Wciąż łapała się na oscylowaniu wokół czasu teraźniejszego, zupełnie jakby wizja porzucenia podjętego wcześniej trudu, była zbyt odległa, aby w ogóle ją rozważać. Czy naprawdę dalej wierzyła, że mimo wszelkich przeciwności, powróci na dawne tory?
- Wbrew pozorom na kursie jest jeszcze parę kobiet – oczywiście zdecydowanie mniej niż mężczyzn, ale są i radzą sobie całkiem dobrze. – Nie chciałaby podważać zdania pani Vane, tym bardziej wobec jej córki, dla której z pewnością zdanie matki musiało być istotne. Nadmieniła jednak, w ramach ciekawostki?, że pewne sytuacja miały miejsce i to z o wiele większą częstotliwością, niż mogłaby się spodziewać. – Myślę, że jeśli kurs sprawia, że jesteś szczęśliwa, znajdujesz się w dobrym miejscu, Josie – stwierdziła w odpowiedzi na jej słowa. Nie chciałaby nikogo osądzać, wszak daleko było jej do zrozumienia zwyczajów szlacheckich lub nawet czasami czystokrwistych czarodziei. – Malowanie jest istotne, w końcu życie bez pasji, byłoby strasznie nudne, jednak posada uzdrowiciela wciąż wydaje się bardziej znamienna – Znów niespokojne drgnięcie kącików ust, dzięki któremu Jean stopniowo rozluźniała się. Ona również odnajdywała spokój pośród grafitowych śladów węgla przecinających powierzchnie pergaminu, rozumiała potrzebę oddania się choć na moment nieco innemu rodzajowi odpoczynku, jednak czy byłaby w stanie porzucić to na rzecz swojego kursu?
- Tak, ja również lubię tu przychodzić – wyznała cicho, ostrożnie spoglądając wokół. – Nawet bez względu na anomalie niemalże cały czas panuje tu specyficzna atmosfera, która pozwala myśleć, że choć część spraw znajduje się na swoim miejscu. – Ostrożnie zerknęła na huhapaki, które najwyraźniej nie zdawały sobie sprawy, że zamiast zabawy w kolejnej porcji śniegu, powinny w tej chwili wygrzewać się pośród promieni słonecznych. – Ale masz rację, zapominamy, że tak gwałtowne zmiany nie są dobre dla magicznych stworzeń. Jednak czy istnieje jakikolwiek sposób, aby wobec tego wszystkiego im pomóc? Nie mamy przecież zbyt wielkiego wpływu na anomalie.
W obliczu różnic statusu krwi wspomnienia były zresztą prawdopodobnie jedynym, co łączyło ich osoby; wobec tego drobnego faktu, być może powinna się ich trzymać, całą rozmowę kierować w stronę tamtejszych dni, tak różnych i zarazem cieplejszych niż teraźniejszość. To byłoby proste i prawdopodobnie uchodziłoby za właściwe, a do tego pozwoliłoby choć na moment ogrzać się nie tylko pośród oparów oddechów wirujących wśród chłodnego wiatru, chwili rozluźnienie, ale również pogodnych wspomnień, pod warunkiem, że obie z całą pewnością mogły wspominać ten czas bez cienia zawahania.
Tego niestety Jean nie mogła robić.
Odpowiedzi gładko wkradały się na jej usta, nie drgając niespokojnie przy żadnym z wypowiadanych słów. Pobieżny przegląd również nie zwiastował niczego złego, lecz nie mogła mieć pewności, że jeśli zagłębią się w odmęty wspólnych historii zbyt głęboko, nie zdradzi jej grymas niezadowolenia, który, niczym zwiastun nadciągającej niepogody, mógłby zdominować ton spotkania, w proch obracając wszelką lekkość, jaka trwała zawieszona w powietrzu. Starała się więc oscylować wyłącznie wokół powierzchowności, oczywistych faktów, jakie znały obie. Skinęła więc głową, słysząc, że Jocelyn pozostała w Hogwarcie, choć tego właściwie mogła się spodziewać. Ukłucie zazdrości pojawiło się na krótką chwilę, odnajdując ujście w blednącym uśmiechu, który powoli umykał z jej warg; szczęśliwie informacja o stażu w Mungu sprawiła, że lada moment powrócił, odnajdując swoje poprzednie miejsce.
- Gratuluję, Jocelyn. – Mimo że przepaść czasu, jaka dzieliła realną chwilę rozpoczęcia kursu aż do teraz, była spora, w słowach Jean słychać było wyłącznie szczerość. Dom kruka słynął z wybitnych jednostek, dla których nauka stanowiła oczywisty priorytet, nie wszyscy jednak mieli tyle szczęścia, aby spełniać się w tak wymagających zajęciach. Od zawsze widziała jednak, że Josie wybija się nawet z tłumu swoich inteligentnych kolegów. Kwestią lat pozostawało ujrzeć ją na wysokim stanowisku w szpitalu. – Jak podoba ci się staż? Myślisz już o specjalizacji, którą później wybierzesz?
Jeśli dobrze jej się wydawało, czarownica stała dopiero u progu swojej kariery i zapewne miała jeszcze mnóstwo na czasu na podejmowanie takich decyzji. Nie znaczyło to jednak, że nie mogła wcześniej zacząć o tym myśleć. Jean na pewno by to robiła – odpływanie do krainy marzeń jeszcze do niedawna stanowiło pewną normę, której chwytała się w obliczu narastającej niepewności, tym częściej, gdy nadszedł istotny moment rozpoczęcia aurorskiego kursu.
Josie miała co do niego połowiczną rację – nie należał do najłatwiejszych, a w mniemaniu Desmond stanowił nawet największy ciężar wymagania, jaki do tej pory przed nią postawiono. Nie znaczy to jednak, że zarazem nie był satysfakcjonujący, w dłuższej perspektywie ukazując wyjątkowe owoce ciężkiej pracy. – Zgadza się, od kursantów wymaga się mnóstwa umiejętności. I zdecydowanie nie jest łatwo. – Wciąż łapała się na oscylowaniu wokół czasu teraźniejszego, zupełnie jakby wizja porzucenia podjętego wcześniej trudu, była zbyt odległa, aby w ogóle ją rozważać. Czy naprawdę dalej wierzyła, że mimo wszelkich przeciwności, powróci na dawne tory?
- Wbrew pozorom na kursie jest jeszcze parę kobiet – oczywiście zdecydowanie mniej niż mężczyzn, ale są i radzą sobie całkiem dobrze. – Nie chciałaby podważać zdania pani Vane, tym bardziej wobec jej córki, dla której z pewnością zdanie matki musiało być istotne. Nadmieniła jednak, w ramach ciekawostki?, że pewne sytuacja miały miejsce i to z o wiele większą częstotliwością, niż mogłaby się spodziewać. – Myślę, że jeśli kurs sprawia, że jesteś szczęśliwa, znajdujesz się w dobrym miejscu, Josie – stwierdziła w odpowiedzi na jej słowa. Nie chciałaby nikogo osądzać, wszak daleko było jej do zrozumienia zwyczajów szlacheckich lub nawet czasami czystokrwistych czarodziei. – Malowanie jest istotne, w końcu życie bez pasji, byłoby strasznie nudne, jednak posada uzdrowiciela wciąż wydaje się bardziej znamienna – Znów niespokojne drgnięcie kącików ust, dzięki któremu Jean stopniowo rozluźniała się. Ona również odnajdywała spokój pośród grafitowych śladów węgla przecinających powierzchnie pergaminu, rozumiała potrzebę oddania się choć na moment nieco innemu rodzajowi odpoczynku, jednak czy byłaby w stanie porzucić to na rzecz swojego kursu?
- Tak, ja również lubię tu przychodzić – wyznała cicho, ostrożnie spoglądając wokół. – Nawet bez względu na anomalie niemalże cały czas panuje tu specyficzna atmosfera, która pozwala myśleć, że choć część spraw znajduje się na swoim miejscu. – Ostrożnie zerknęła na huhapaki, które najwyraźniej nie zdawały sobie sprawy, że zamiast zabawy w kolejnej porcji śniegu, powinny w tej chwili wygrzewać się pośród promieni słonecznych. – Ale masz rację, zapominamy, że tak gwałtowne zmiany nie są dobre dla magicznych stworzeń. Jednak czy istnieje jakikolwiek sposób, aby wobec tego wszystkiego im pomóc? Nie mamy przecież zbyt wielkiego wpływu na anomalie.
Jean Desmond
Zawód : twórczyni magicznych map nieba, przyszły-niedoszły auror
Wiek : 20 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
i'm pretty sure you have
s t a r d u s t
running through those
v e i n s
s t a r d u s t
running through those
v e i n s
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Temat Hogwartu zawsze wydawał się Josie bezpiecznym i neutralnym gruntem do rozmowy z napotykanymi ponownie rówieśnikami. Większości ludzi kojarzył się pozytywnie, poza tym przyjemnie było powspominać czasy beztroski i sielanki, zanim upomniała się o nich wszystkich dorosłość. Oczywiście nie dla wszystkich był to sielankowy czas, przynajmniej nie te ostatnie lata.
Nie była pewna, jaki temat rozmowy wybrać w przypadku Jean, bo jedyne, co kiedykolwiek je łączyło, to Hogwart i te zajęcia, które Krukoni dzielili z Puchonami. To był chyba pierwszy raz kiedy spotkały się w innych okolicznościach, obie już dorosłe i z nieco większym bagażem doświadczeń niż wtedy, kiedy się poznały. Na pewno nie łączyło je środowisko; Josie obracała się głównie w gronie innych czystokrwistych lub szlachetnie urodzonych. Nie wszyscy z nich zaakceptowaliby Jean. Różnice społeczne mimo wszystko zaznaczały się wyraźnie nawet w Hogwarcie. Już szkoła uczyła młodzież podziałów, sortując ich na poszczególne domy. Ludzie lubili dzielić się na „my” i „oni”, ale zachowawcza Jocelyn zawsze unikała jednoznacznego określania swojego stanowiska, zbyt skonfliktowana wewnętrznie i niepewna własnego miejsca w świecie, by to zrobić, i zbyt przyzwyczajona do asekuracyjnej neutralności, jakiej hołdował jej ojciec. Nie lubiła konfliktów, nigdy nie interesowały jej polityczne zawiłości.
Sięgała więc po tematy możliwie neutralne i powierzchowne, wciąż nieco zaskoczona tym niespodziewanym spotkaniem po latach i jednocześnie zachowawcza. Już w szkole widoczna była między nimi pewna przepaść, która mogła się pogłębić, i tak naprawdę nigdy nie mogły kolegować się w pełni swobodnie właśnie przez podziały i wychowanie, które wpoiła jej matka. Nie tylko szkoła uczyła podziałów, robiła to przede wszystkim rodzina.
- Dziękuję – skinęła grzecznie głową. – Jest... w porządku. Chociaż ostatnio mamy dużo pracy przez te anomalie. Jedyny plus jest taki, że lepiej przygotuję się do egzaminów. – Te były dosłownie za pasem, ale anomalie faktycznie miały jedną jedyną zaletę: przez ostatnie tygodnie zdobyła więcej wiedzy niż mogła zdobyć przez podobny okres w spokojniejszym okresie. Ale na tym kończyły się pozytywy, bo Josie zdecydowanie wolałaby wrócić do zwykłej, stabilnej rutyny w której używanie magii nie groziło poważnymi obrażeniami i kiedy w Mungu nie panowało ponadprzeciętne obłożenie i zamieszanie. O tak, wolała zwykłą, szarą codzienność w której miała też dużo czasu na swoje pasje i towarzyskie wyjścia. Chciałaby sobie pójść do galerii czy do teatru, ale nie było z tym teraz tak lekko. – I tak, myślę o specjalizacji pozaklęciowej, ale to jeszcze nic pewnego. – Miała jeszcze rok na podjęcie ostatecznej decyzji.
Zamyśliła się, spoglądając na zaśnieżone drzewa.
- Spodziewam się, że nie jest łatwo. Nie na darmo ten zawód uchodzi za męski i niewiele kobiet się na niego decyduje – zauważyła; wiedziała, że istnieją kobiety aurorki, czasem spotykała je na swojej drodze, ale opinia zawodu wśród ludzi, zwłaszcza tych staroświeckich jak jej matka, pozostawała niezmienna. – Można tak powiedzieć – przygryzła lekko wargę, choć i ona wciąż prześlizgiwała się po powierzchni, ograniczała do mówienia oczywistości, nie zdradzając niczego, co było zastrzeżone raczej dla uszu osób zaufanych i bliskich. Jean była starą szkolną znajomą i była praktycznie obca, więc Josie nie potrafiła się przed nią w pełni otworzyć, ale nie chciała też jej zbywać, mimo wszystko ciekawa jak jej się wiodło po jej nagłym zniknięciu z Hogwartu.
- Nawet uzdrowiciele potrzebują też innych pasji. Nie można żyć tylko samą pracą, to byłoby... nudne i męczące – zauważyła. Nie miała zapędów zbawcy świata i pomocnicy uciśnionych, w uzdrowicielstwie pociągał ją bardziej prestiż i głód wiedzy niż altruizm. I choć poświęcała wiele czasu nauce, chciała mieć też życie poza pracą, nie tak jak jej ojciec. Chciała mieć znajomych, życie, zainteresowania, a pewnego dnia i narzeczonego. Niewykluczone, że pewnego dnia będzie musiała zrezygnować z pracy, jeśli taka będzie wola męża. Tylko pod takim warunkiem matka pozwoliła jej na staż.
- I tak wygląda tu już zdecydowanie lepiej niż na początku maja, tutejsi pracownicy doprowadzili ogród do jako takiego porządku – rzekła, przelotnie przypominając sobie, jak tu było w początkach miesiąca. Cieszyło ją jednak, że ktoś o to miejsce i o zwierzęta dbał, że mimo śniegu wokół można było sycić się iluzją, że świat stara się działać tak, jak do tej pory. Ludzie chodzili do pracy, spacerowali po mieście, odwiedzali różne miejsca nawet wtedy, kiedy w czerwcu na ulicach zalegał śnieg, a używanie różdżki niosło ze sobą ryzyko.
- Obawiam się, że niestety nie. Pozostaje mieć nadzieję, że to wszystko skończy się równie szybko jak się zaczęło.
Mogła tylko obserwować. Nie mogła zrobić nic poza leczeniem ofiar w Mungu w ramach swojego stażu. Nie wiedziała czym są anomalie i jak można je zwalczyć, o ile w ogóle można było. Jeśli tak, to pozostawało wierzyć, że ministerstwo w końcu weźmie się porządnie do pracy, to był ich obowiązek!
Nie była pewna, jaki temat rozmowy wybrać w przypadku Jean, bo jedyne, co kiedykolwiek je łączyło, to Hogwart i te zajęcia, które Krukoni dzielili z Puchonami. To był chyba pierwszy raz kiedy spotkały się w innych okolicznościach, obie już dorosłe i z nieco większym bagażem doświadczeń niż wtedy, kiedy się poznały. Na pewno nie łączyło je środowisko; Josie obracała się głównie w gronie innych czystokrwistych lub szlachetnie urodzonych. Nie wszyscy z nich zaakceptowaliby Jean. Różnice społeczne mimo wszystko zaznaczały się wyraźnie nawet w Hogwarcie. Już szkoła uczyła młodzież podziałów, sortując ich na poszczególne domy. Ludzie lubili dzielić się na „my” i „oni”, ale zachowawcza Jocelyn zawsze unikała jednoznacznego określania swojego stanowiska, zbyt skonfliktowana wewnętrznie i niepewna własnego miejsca w świecie, by to zrobić, i zbyt przyzwyczajona do asekuracyjnej neutralności, jakiej hołdował jej ojciec. Nie lubiła konfliktów, nigdy nie interesowały jej polityczne zawiłości.
Sięgała więc po tematy możliwie neutralne i powierzchowne, wciąż nieco zaskoczona tym niespodziewanym spotkaniem po latach i jednocześnie zachowawcza. Już w szkole widoczna była między nimi pewna przepaść, która mogła się pogłębić, i tak naprawdę nigdy nie mogły kolegować się w pełni swobodnie właśnie przez podziały i wychowanie, które wpoiła jej matka. Nie tylko szkoła uczyła podziałów, robiła to przede wszystkim rodzina.
- Dziękuję – skinęła grzecznie głową. – Jest... w porządku. Chociaż ostatnio mamy dużo pracy przez te anomalie. Jedyny plus jest taki, że lepiej przygotuję się do egzaminów. – Te były dosłownie za pasem, ale anomalie faktycznie miały jedną jedyną zaletę: przez ostatnie tygodnie zdobyła więcej wiedzy niż mogła zdobyć przez podobny okres w spokojniejszym okresie. Ale na tym kończyły się pozytywy, bo Josie zdecydowanie wolałaby wrócić do zwykłej, stabilnej rutyny w której używanie magii nie groziło poważnymi obrażeniami i kiedy w Mungu nie panowało ponadprzeciętne obłożenie i zamieszanie. O tak, wolała zwykłą, szarą codzienność w której miała też dużo czasu na swoje pasje i towarzyskie wyjścia. Chciałaby sobie pójść do galerii czy do teatru, ale nie było z tym teraz tak lekko. – I tak, myślę o specjalizacji pozaklęciowej, ale to jeszcze nic pewnego. – Miała jeszcze rok na podjęcie ostatecznej decyzji.
Zamyśliła się, spoglądając na zaśnieżone drzewa.
- Spodziewam się, że nie jest łatwo. Nie na darmo ten zawód uchodzi za męski i niewiele kobiet się na niego decyduje – zauważyła; wiedziała, że istnieją kobiety aurorki, czasem spotykała je na swojej drodze, ale opinia zawodu wśród ludzi, zwłaszcza tych staroświeckich jak jej matka, pozostawała niezmienna. – Można tak powiedzieć – przygryzła lekko wargę, choć i ona wciąż prześlizgiwała się po powierzchni, ograniczała do mówienia oczywistości, nie zdradzając niczego, co było zastrzeżone raczej dla uszu osób zaufanych i bliskich. Jean była starą szkolną znajomą i była praktycznie obca, więc Josie nie potrafiła się przed nią w pełni otworzyć, ale nie chciała też jej zbywać, mimo wszystko ciekawa jak jej się wiodło po jej nagłym zniknięciu z Hogwartu.
- Nawet uzdrowiciele potrzebują też innych pasji. Nie można żyć tylko samą pracą, to byłoby... nudne i męczące – zauważyła. Nie miała zapędów zbawcy świata i pomocnicy uciśnionych, w uzdrowicielstwie pociągał ją bardziej prestiż i głód wiedzy niż altruizm. I choć poświęcała wiele czasu nauce, chciała mieć też życie poza pracą, nie tak jak jej ojciec. Chciała mieć znajomych, życie, zainteresowania, a pewnego dnia i narzeczonego. Niewykluczone, że pewnego dnia będzie musiała zrezygnować z pracy, jeśli taka będzie wola męża. Tylko pod takim warunkiem matka pozwoliła jej na staż.
- I tak wygląda tu już zdecydowanie lepiej niż na początku maja, tutejsi pracownicy doprowadzili ogród do jako takiego porządku – rzekła, przelotnie przypominając sobie, jak tu było w początkach miesiąca. Cieszyło ją jednak, że ktoś o to miejsce i o zwierzęta dbał, że mimo śniegu wokół można było sycić się iluzją, że świat stara się działać tak, jak do tej pory. Ludzie chodzili do pracy, spacerowali po mieście, odwiedzali różne miejsca nawet wtedy, kiedy w czerwcu na ulicach zalegał śnieg, a używanie różdżki niosło ze sobą ryzyko.
- Obawiam się, że niestety nie. Pozostaje mieć nadzieję, że to wszystko skończy się równie szybko jak się zaczęło.
Mogła tylko obserwować. Nie mogła zrobić nic poza leczeniem ofiar w Mungu w ramach swojego stażu. Nie wiedziała czym są anomalie i jak można je zwalczyć, o ile w ogóle można było. Jeśli tak, to pozostawało wierzyć, że ministerstwo w końcu weźmie się porządnie do pracy, to był ich obowiązek!
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Ich rówieśnicy, jeśli w swoim towarzystwie nie skupiali się wyłącznie na żałowaniu minionych lat, oscylowali wokół rozpoczynanych prac, stażów, zajęć, które pochłaniały ich popołudnia. Młodzi, (jeszcze?) pełni chęci oraz ambicji, najłatwiej odnajdywali się w sferze wciąż obiecujących planów – w końcu nie mogli jeszcze przewidzieć wszystkiego, zapał zostawiony przez lata nauki, nie zgasł, pozostawał jedynie odrobinę przyprószony przez chłodny popiół anomalii.
Nic więc dziwnego, że to właśnie ten temat wypłynął na wierzch jako pierwszy. Obecna sytuacja ukierunkowywała ton rozmowy, dawała choćby minimalny obraz sytuacji, aby dostrzec zarysy majaczące w tle i płynąć dalej. W przypadku Jocelyn kurs szczęśliwie stanowił bezpieczną przystań, przy której mogły się choć na moment zatrzymać. Nigdy nawet nie śmiałaby sądzić, że zajęcia praktyczne odbywane w Mungu mogłyby stanowić większą przeszkodę dla Vane; Jean zapamiętała ją jako wyjątkowo zdolną i uważną, przypuszczała, że kurs stanowi krótki przystanek, po którym kariera młodej czarownicy dopiero nabierze tempa. Skinęła lekko głową, choć podczas spaceru jej spojrzenie przez sporą część czasu tonęło pośród wszechobecnego krajobrazu i nieznacznie uniosło się, gdy temat anomalii pojawił się na horyzoncie. Ten jeden raz zakłócenia magii okazywały się przydatne, stając się możliwością ku szlifowaniu swoich umiejętności, lecz echo negatywnych skutków rozbrzmiewało wśród nich, tutaj i teraz, z taką siłą, że w żaden sposób nie byłoby w stanie przechylić szali na swoją korzyść. – Na pewno ci się uda, cokolwiek to będzie – powiedziała ciszej, choć Jocelyn musiała być świadoma tego faktu.
Swoboda, jaka mogłaby wypełnić tę wymianę zdań, wymagała czasu, słów oraz cierpliwości. Okoliczności spotkania nie należały do najbardziej typowych i być może cień poprzednich wydarzeń, nadal gdzieś odrobinę z tyłu spowijał dzielącą je przestrzeń, sprawiając, że obie usilnie próbowały trzymać się jedynie znanych sobie uprzejmości. Poszukiwanie ich również jednak nie należało do najłatwiejszych zadań – być może gdyby relacje dziewcząt sięgała choćby odrobinę głębiej, miałyby większe rozeznanie w kwestii sfer, w których mogły i powinny się poruszać. Przy tak okrojonym pojęciu jednak, pozostawało im jedynie próbować, na oślep, chwytając się spraw na pozór neutralnych.
Te próby jednak posiadały jedną zaletę – wszelkie potencjalne pomyłki, niechybne faux pas miały duże szanse pozostać przyćmione przez kontury zrozumienia rysującego się w niewzruszonych rysach twarzy. Sekwencje minionych lat uchodziły za zdania usprawiedliwienia niedbale kreowanego na poczekaniu, lecz przecież żadne inne nie istniało; zatarcie drobnych ukłuć zdenerwowania czy niechęci wydawało się więc łatwiejsze do wykonania, bo uprzednio zracjonalizowane przez świadomość dzielącej ich przepaści.
Dlatego właśnie nie miała za złe kontynuowania tematu jej własnego stażu, choć mówienie o nim, powracanie do niezamkniętego rozdziału, nie było łatwe. Tym bardziej, gdy wprost nie zdradziła się z myślą, że w tej chwili daleko było jej do powrotu do ministerstwa. Z ulgą więc przyjęła moment, gdy uwaga ich dwójki została przeniesiona na inne kwestie, choć tym razem nie do końca trafione w przypadku Jocelyn. Mówienie o malowaniu samym w sobie, wydawało się jednak właściwe, więc Jean zdecydowała się choćby odrobinę pociągnąć tę kwestię. – Co lubisz malować, Josie? – Istniało tak wiele przeróżnych tematyk, widoków, osób, krajobrazów wartych uwiecznienia, lecz zawsze w każdym indywidualnym przypadku, istniała pewna reguła kierująca artystą wybierającym swoją wizję. Co inspirowało, ciekawiło Vane? Co zajmowało jej myśli? Musiała gdzieś odpływać w chwilach, gdy anatomia nie pochłaniała jej bez reszty.
Może właśnie Ogród Magizoologiczny pozwalał jej na chwilę wytchnienia? Choć wyrwany ze zwyczajowego, majowego biegu, zdawał się choćby minimalnie imitować uprzednie miesiące normalności. Choć sama wymiana ich zdań nie należała do najbardziej optymistycznych, widok miejsca wciąż sprawiał, że poczucie kompletnej bezradności, rozmywało się, poddane ognikom iskier nadziei. – Mam nadzieję, że tak będzie – odparła szybko, zatrzymując się na moment. Czas mijał nieubłaganie, a kilka minut spędzonych na zimnie, w wilgotnym szaliku i płaszczu, zaczynało dawać się Jean we znaki. Używanie magii wydawało się odrobinę nie na miejscu, nie tutaj i nie w obecnej sytuacji, dlatego krótko pożegnała się z Jocelyn, wyrażając nadzieję na kolejne spotkanie, a następnie udała w stronę wyjścia z ogrodu.
|zt
Nic więc dziwnego, że to właśnie ten temat wypłynął na wierzch jako pierwszy. Obecna sytuacja ukierunkowywała ton rozmowy, dawała choćby minimalny obraz sytuacji, aby dostrzec zarysy majaczące w tle i płynąć dalej. W przypadku Jocelyn kurs szczęśliwie stanowił bezpieczną przystań, przy której mogły się choć na moment zatrzymać. Nigdy nawet nie śmiałaby sądzić, że zajęcia praktyczne odbywane w Mungu mogłyby stanowić większą przeszkodę dla Vane; Jean zapamiętała ją jako wyjątkowo zdolną i uważną, przypuszczała, że kurs stanowi krótki przystanek, po którym kariera młodej czarownicy dopiero nabierze tempa. Skinęła lekko głową, choć podczas spaceru jej spojrzenie przez sporą część czasu tonęło pośród wszechobecnego krajobrazu i nieznacznie uniosło się, gdy temat anomalii pojawił się na horyzoncie. Ten jeden raz zakłócenia magii okazywały się przydatne, stając się możliwością ku szlifowaniu swoich umiejętności, lecz echo negatywnych skutków rozbrzmiewało wśród nich, tutaj i teraz, z taką siłą, że w żaden sposób nie byłoby w stanie przechylić szali na swoją korzyść. – Na pewno ci się uda, cokolwiek to będzie – powiedziała ciszej, choć Jocelyn musiała być świadoma tego faktu.
Swoboda, jaka mogłaby wypełnić tę wymianę zdań, wymagała czasu, słów oraz cierpliwości. Okoliczności spotkania nie należały do najbardziej typowych i być może cień poprzednich wydarzeń, nadal gdzieś odrobinę z tyłu spowijał dzielącą je przestrzeń, sprawiając, że obie usilnie próbowały trzymać się jedynie znanych sobie uprzejmości. Poszukiwanie ich również jednak nie należało do najłatwiejszych zadań – być może gdyby relacje dziewcząt sięgała choćby odrobinę głębiej, miałyby większe rozeznanie w kwestii sfer, w których mogły i powinny się poruszać. Przy tak okrojonym pojęciu jednak, pozostawało im jedynie próbować, na oślep, chwytając się spraw na pozór neutralnych.
Te próby jednak posiadały jedną zaletę – wszelkie potencjalne pomyłki, niechybne faux pas miały duże szanse pozostać przyćmione przez kontury zrozumienia rysującego się w niewzruszonych rysach twarzy. Sekwencje minionych lat uchodziły za zdania usprawiedliwienia niedbale kreowanego na poczekaniu, lecz przecież żadne inne nie istniało; zatarcie drobnych ukłuć zdenerwowania czy niechęci wydawało się więc łatwiejsze do wykonania, bo uprzednio zracjonalizowane przez świadomość dzielącej ich przepaści.
Dlatego właśnie nie miała za złe kontynuowania tematu jej własnego stażu, choć mówienie o nim, powracanie do niezamkniętego rozdziału, nie było łatwe. Tym bardziej, gdy wprost nie zdradziła się z myślą, że w tej chwili daleko było jej do powrotu do ministerstwa. Z ulgą więc przyjęła moment, gdy uwaga ich dwójki została przeniesiona na inne kwestie, choć tym razem nie do końca trafione w przypadku Jocelyn. Mówienie o malowaniu samym w sobie, wydawało się jednak właściwe, więc Jean zdecydowała się choćby odrobinę pociągnąć tę kwestię. – Co lubisz malować, Josie? – Istniało tak wiele przeróżnych tematyk, widoków, osób, krajobrazów wartych uwiecznienia, lecz zawsze w każdym indywidualnym przypadku, istniała pewna reguła kierująca artystą wybierającym swoją wizję. Co inspirowało, ciekawiło Vane? Co zajmowało jej myśli? Musiała gdzieś odpływać w chwilach, gdy anatomia nie pochłaniała jej bez reszty.
Może właśnie Ogród Magizoologiczny pozwalał jej na chwilę wytchnienia? Choć wyrwany ze zwyczajowego, majowego biegu, zdawał się choćby minimalnie imitować uprzednie miesiące normalności. Choć sama wymiana ich zdań nie należała do najbardziej optymistycznych, widok miejsca wciąż sprawiał, że poczucie kompletnej bezradności, rozmywało się, poddane ognikom iskier nadziei. – Mam nadzieję, że tak będzie – odparła szybko, zatrzymując się na moment. Czas mijał nieubłaganie, a kilka minut spędzonych na zimnie, w wilgotnym szaliku i płaszczu, zaczynało dawać się Jean we znaki. Używanie magii wydawało się odrobinę nie na miejscu, nie tutaj i nie w obecnej sytuacji, dlatego krótko pożegnała się z Jocelyn, wyrażając nadzieję na kolejne spotkanie, a następnie udała w stronę wyjścia z ogrodu.
|zt
Jean Desmond
Zawód : twórczyni magicznych map nieba, przyszły-niedoszły auror
Wiek : 20 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
i'm pretty sure you have
s t a r d u s t
running through those
v e i n s
s t a r d u s t
running through those
v e i n s
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wspomnienia edukacji oraz świeżo zaczęta dorosłość zapewne były jednym z ulubionych tematów rozmów dwudziestolatków. Tak jej się przynajmniej wydawało, przynajmniej jeśli chodzi o nieszlachetnych rówieśników. Jej koleżanki z wyższych sfer nader chętnie rozprawiały o sabatach i innych wydarzeniach towarzyskich oraz czekających je zaręczynach. A ona czuła konsternację, bo bez względu na pragnienia swojej matki, nie była jedną z nich. Ale nie czuła się też w pełni zwyczajna, nawet jeśli sabaty i okazałe suknie zawsze miały pozostać poza jej zasięgiem. Ale proza życia zwykłej czarownicy, która musi sama zarobić na swoje utrzymanie, też, może dlatego, że pozostawała na utrzymaniu ojca, a pensja ze stażu służyła do zaspokajania własnych zachcianek.
Łatwo też było jeszcze rozprawiać o planach, kiedy było się młodym i nie doznało się poważniejszych tragedii ani rozczarowań, choć przez anomalie przyszłość nagle stała się nieco mniej pewna, niż wydawało jej się przed majem, kiedy wyobrażała sobie określony ciąg wydarzeń. Koniec kursu, zamążpójście, oddanie się mężowi i życiu rodzinnemu. Tak widziała swoją przyszłość, od lat zarysowywaną przez matkę, choć w wyobrażeniach jej matki nie istniał zapewne kurs uzdrowicielski. Tylko dobre zamążpójście i awans społeczny, żadnej pracy, bo przecież zdaniem Thei kobieta pracować nie powinna.
Ale staż zaistniał. A Jocelyn chciała wierzyć, że podjęła dobrą decyzję, idąc na niego.
- Okaże się – przytaknęła, bo czy teraz można było być czegoś całkowicie pewnym? Tak czy inaczej póki co miała zamiar żyć z dnia na dzień i po prostu robić swoje.
Mimo wszystko pochodziły z różnych światów, dlatego bezpieczniej było znaleźć neutralną płaszczyznę do rozmowy, co nie było tak łatwe, biorąc pod uwagę, że w gruncie rzeczy nigdy nie były blisko, nie znały się aż tak, by wiedzieć, co na pewno jest tematem bezpiecznym. Niemniej jednak rozmowa, choć prawdopodobnie nieco sztywna i pozbawiona pewnej swobody i naturalności, jaka cechowałaby rozmowę osób znających się lepiej, przebiegała w spokojnej atmosferze, pozbawiona poważniejszych zgrzytów, a jedynie pozostawiająca drobne cienie niedopowiedzeń. Bo przecież Josie nie wiedziała, co naprawdę działo się w życiu dawnej koleżanki, ani jakie problemy miała, i nie czuła się też na tyle pewnie, by zadawać szczegółowe pytania, zadowalając się prześlizgiwaniem po powierzchni.
- Właściwie to... różne rzeczy. Na etapie nauki na kurs swego czasu często szkicowałam rośliny i stworzenia, których akurat się uczyłam. – Ucząc się urazów magizoologicznych oraz leczenia zatruć eliksiralnych i roślinnych, musiała poszerzyć wierzę w tym zakresie, a szkicowanie miało pomóc. – Częściej szkicuję niż maluję. Ostatnio nie mam wiele czasu dla sztuki – przyznała; malarstwo było bardziej sztuką jej matki, Josie zwykle wolała rysunek, malowała na płótnie rzadziej. W ostatnich miesiącach nie robiła tego wcale, nawet na szkice nie miała wiele czasu. Nie miała nawet ściśle określonych preferencji, zwykle chwytając się tego, na co akurat miała ochotę. Do profesjonalistki było jej daleko. Nie miała też talentu matki. Thea, kiedy choroba jeszcze nie dawała jej się we znaki tak jak teraz, była utalentowaną artystką.
Słysząc kolejne słowa, skinęła głową. Też miała nadzieję, że tak właśnie będzie i w to próbowała wierzyć.
Ale musiał nadejść ten moment, kiedy należało się pożegnać. Ich ścieżki musiały się teraz rozejść, i nie wiadomo, kiedy uda się spotkać znowu.
| zt.
Łatwo też było jeszcze rozprawiać o planach, kiedy było się młodym i nie doznało się poważniejszych tragedii ani rozczarowań, choć przez anomalie przyszłość nagle stała się nieco mniej pewna, niż wydawało jej się przed majem, kiedy wyobrażała sobie określony ciąg wydarzeń. Koniec kursu, zamążpójście, oddanie się mężowi i życiu rodzinnemu. Tak widziała swoją przyszłość, od lat zarysowywaną przez matkę, choć w wyobrażeniach jej matki nie istniał zapewne kurs uzdrowicielski. Tylko dobre zamążpójście i awans społeczny, żadnej pracy, bo przecież zdaniem Thei kobieta pracować nie powinna.
Ale staż zaistniał. A Jocelyn chciała wierzyć, że podjęła dobrą decyzję, idąc na niego.
- Okaże się – przytaknęła, bo czy teraz można było być czegoś całkowicie pewnym? Tak czy inaczej póki co miała zamiar żyć z dnia na dzień i po prostu robić swoje.
Mimo wszystko pochodziły z różnych światów, dlatego bezpieczniej było znaleźć neutralną płaszczyznę do rozmowy, co nie było tak łatwe, biorąc pod uwagę, że w gruncie rzeczy nigdy nie były blisko, nie znały się aż tak, by wiedzieć, co na pewno jest tematem bezpiecznym. Niemniej jednak rozmowa, choć prawdopodobnie nieco sztywna i pozbawiona pewnej swobody i naturalności, jaka cechowałaby rozmowę osób znających się lepiej, przebiegała w spokojnej atmosferze, pozbawiona poważniejszych zgrzytów, a jedynie pozostawiająca drobne cienie niedopowiedzeń. Bo przecież Josie nie wiedziała, co naprawdę działo się w życiu dawnej koleżanki, ani jakie problemy miała, i nie czuła się też na tyle pewnie, by zadawać szczegółowe pytania, zadowalając się prześlizgiwaniem po powierzchni.
- Właściwie to... różne rzeczy. Na etapie nauki na kurs swego czasu często szkicowałam rośliny i stworzenia, których akurat się uczyłam. – Ucząc się urazów magizoologicznych oraz leczenia zatruć eliksiralnych i roślinnych, musiała poszerzyć wierzę w tym zakresie, a szkicowanie miało pomóc. – Częściej szkicuję niż maluję. Ostatnio nie mam wiele czasu dla sztuki – przyznała; malarstwo było bardziej sztuką jej matki, Josie zwykle wolała rysunek, malowała na płótnie rzadziej. W ostatnich miesiącach nie robiła tego wcale, nawet na szkice nie miała wiele czasu. Nie miała nawet ściśle określonych preferencji, zwykle chwytając się tego, na co akurat miała ochotę. Do profesjonalistki było jej daleko. Nie miała też talentu matki. Thea, kiedy choroba jeszcze nie dawała jej się we znaki tak jak teraz, była utalentowaną artystką.
Słysząc kolejne słowa, skinęła głową. Też miała nadzieję, że tak właśnie będzie i w to próbowała wierzyć.
Ale musiał nadejść ten moment, kiedy należało się pożegnać. Ich ścieżki musiały się teraz rozejść, i nie wiadomo, kiedy uda się spotkać znowu.
| zt.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
/ 3 listopada
Wbrew pozorom Antonia lubiła swoją pracę. Jej wcześniejsze ambicje by awansować i dostać się do departamentu tajemnic na jakiś czas musiały zejść na drugi plan i choć nie należała do cierpliwych osób to na to nie miała zbytniego wpływu. Wydarzyło się w końcu wystarczająco dużo by kobieta odsunęła marzenia o karierze całkowicie na bok. Wbrew wszystkiemu naprawdę lubiła swoją pracę. Może nawet o wiele bardziej teraz kiedy całe prowizoryczne Ministerstwo upadło, a na jego miejscu powstało nowe. Lepsze. Wolne od śmiesznych zakazów i prawa, którego przestrzeganie często kończyło się jedynie farsą. Teraz łatwiej było o respektowanie go na swój własny sposób. W rękach szaleńców mogłoby się to skończyć fatalnie, ale ona nie była szalona. Ostrożna nawet jeśli ich przewaga w ostatnim czasie była znacząca. To był chyba idealny przykład na to, że jakość znaczy więcej niż ilość. Antonia nie wiedziała ile członków liczy wroga im organizacja, ale widząc jak wiele ludzi nadal opiera się wizji świata, o który tak zaparcie ona i podobni jej walczą mogła śmiało stwierdzić, że wciąż liczebnością ich przeważali. Na szczęście wystarczył jeden uzdolniony czarodziej na dziesięciu używających różdżki do unoszenia czajnika by coś osiągnąć. W ich szeregach nie trudno było o uzdolnionych i wpływowych, a to w dzisiejszych czasach miało wielkie znaczenie.
Zaczął się nowy miesiąc i Borgin wiedziała, że już niedługo przyjdzie jej się zmierzyć z kolejnymi powierzonymi jej zadaniami. Nie bała się tego. Właściwie to tylko czekała by usłyszeć o tym co wydarzyło się w świecie magii w poprzednim miesiącu. Dopiero na spotkaniu Rycerzy cała prawda wychodziła na jaw, a to co echem odbijało się w świecie czarodziejów było tylko i wyłącznie szarpaniną wyrwanych z kontekstu słów. W końcu jeżeli chodziło o stworzenie chaosu nie mieli sobie równych, a przynajmniej tak na razie jej się wydawało.
W ostatnim czasie w Ministerstwie nikt nie narzekał na nudę. Świat zwariował bardziej niżeli można by było się tego spodziewać. Ludzie uciekali zostawiając swój cały dobytek, porzucali różdżki, magiczne stworzenia, a w niektórych przypadkach otwarcie sprzeciwiali się nowej władzy. Odbudowane Ministerstwo działało teraz na nowych zasadach i nie wszystkim się to podobało. To w pewnym stopniu Antonię śmieszyło. Kiedy zmienia się władza dzięki śmiesznym wyborom wtedy nikt nie narzeka na te wszystkie absurdalne rzeczy mające miejsce za drzwiami urzędów. W momencie kiedy Minister zostaje narzucony innym z góry nagle każdy znajduje powód by się mu sprzeciwić. W jak abstrakcyjnym świecie przyszło im żyć? Jak abstrakcyjne umysły tworzyły to państwo, które pchało się samo do autodestrukcji. Borgin nie próbowała nawet tego rozumieć. Może właśnie dlatego wolała działać eliminując twórców tego chaosu zamiast szukać kompromisów. Dla brunetki kompromis jedynie sprawia, że obie strony są zwyczajnie niezadowolone i zwykle nie dostają tego czego potrzebują.
Cały ten chaos przyniósł mnóstwo pracy wszystkim departamentom. Nawet urząd niewłaściwego użycia czarów miał ręce pełne roboty. Dorośli czarodzieje zrzucający zaklęcia, które nigdy nie powinny paść z ich różdżek, albo dzieci, które pod nieobecność pochłoniętych chaosem rodziców postanowiły pobawić się magią z dala od szkoły. Kiedy dzisiejszego dnia do ich urzędu wpłynęło kolejne zawiadomienie o nadużyciu magii przez nieletniego Antonia aż westchnęła z rezygnacją. Bo owszem to czym się zajmowała nie należało do najgorszych zawodów świata, ale czy naprawdę wszystko to musiało odbijać się jeszcze na niesfornych dzieciakach, które w wątpliwych jeszcze czasach znalazły okienko do wolności? Wcale nie wróżyło to niczego dobrego, ale to nie była już jej sprawa. Ona miała tylko zadanie wymagające szybkiej reakcji.
Zwykle po otrzymaniu takiego zgłoszenia składało się pisemną naganę i wysyłało rodzicom dzieci by zdali sobie sprawę z powagi sytuacji jaką jest rzucanie zaklęć przez niepełnoletnich czarodziei. Antoni nie robiło to właściwie żadnej różnicy. W jej szkole było to normalnością i nikt nie karał za to listem, a jeżeli już miała przyjść jakaś kara to o wiele surowsza. Dla niej każdy powinien odpowiadać za własne czyny sam. W końcu ona nie dostawała taryfy ulgowej jako dziecko. Nikt jej nie pilnował, nie patrzył się jej na ręce nawet jeżeli czasami tego potrzebowała. Kiedy przez własną głupotę lub nieuwagę zrobiła sobie krzywdę to później, no cóż… musiała za to słono zapłacić. W Londynie dzieci były wychowywane inaczej. Hogwart także inaczej przygotowywał swoich uczniów i choć nie jej było to oceniać to tak naprawdę wiele z tych rzeczy zrobiłaby inaczej. Na szczęście nigdy nie planowała mieć dzieci, nigdy nie planowała mieć nawet rodziny. Takimi rzeczami nigdy nie przyjdzie jej się zamartwiać i tego akurat mogła być pewna.
Obecne czasy zmieniły trochę reguły reagowania na tego typu sytuacje. Było ich tak dużo, że w pewnym momencie urząd przestał wierzyć, iż listy w ogóle przynoszą jakiekolwiek rezultaty. Właśnie dlatego nawet takie małe wykroczenia jak rzucanie nic nieznaczących zaklęć przez nieletnich było przez urząd sprawdzane w trybie natychmiastowym. To właśnie w takie miejsce dzisiejszego dnia udała się Antonia. Zgłoszenie dotyczyło użycia zaklęcia engiorgio i to wszystko na polanie huhaptaków. Nie były to stworzenia, z którymi warto zadzierać, ale przecież dla dzieci wszystko jest zabawne i fajne. Bez względu na to jakie konsekwencje ze sobą niesie.
Kiedy Antonia dotarła na miejsce zobaczyła dwóch nastolatków przyglądających się powiększonemu huhaptakowi. Przez myśl jej przeszło, żeby się schować i zobaczyć co młodzi żartownisie zrobią kiedy zirytowane stworzenie pokaże swoje prawdziwe oblicze. Wolała jedna nie ryzykować, że za takie decyzje wyleją ją z pracy, ale porządna nauczka należy się młodym łobuziakom. - Następnym razem kiedy przyjdzie wam do głowy rzucać zaklęcia, które nie są dozwolone w waszym wieku przypomnijcie sobie, że ktoś nad tym jednak czuwa. - warknęła wyciągając swoją różdżkę. Miała dzisiaj naprawdę posępny dzień i może gdyby nie fakt, że samo pofatygowanie się tutaj zajęło jej sporo czasu to by odpuściła dając jedynie słowną naganę. Nie należała jednak do osób najlepszych do tego typu zadań. Nienawidziła dzieci, nie potrafiła się z nimi dogadać, a nawet jeśli to najchętniej wymierzyłaby w nich różdżką za takie bezmózgowie. Selekcji naturalnej czasami należało pomagać. - Poproszę o Wasze różdżki. Jutro proszę o zgłoszenie się do Ministerstwa razem z waszymi rodzicami jeżeli tego nie zrobicie próbując się wykręcić Ministerstwo pośle po was magiczną policję. - odparła wyciągając rękę w ich stronę. Nie dość, że musiała się z nimi użerać to należało jeszcze posprzątać ten cały bałagan. Brakowało w tym wszystkim tylko mugola, który przyglądałby się wyrośniętemu huhaptakowi. Takie rzeczy też już przecież miały miejsce i wcale by się nie zdziwiła gdyby teraz też tak było. Nastoletni chłopcy zaczęli się tłumaczyć i prosić by jednak nie wzywać rodziców, a jedynie zakończyć to wszystko na upomnieniu, ale to po prostu nie był ten dzień. Czasami wystarczył jeden moment by przekreślić cały dzień i nastrój. Borgin wychodziła z założenia, że brak reakcji zawsze źle się kończy. Teraz mogliby obiecywać, że sytuacja nigdy więcej się nie powtórzy, ale Antonia wiedziała, że wystarczyłaby krótka manipulacja by znowu sięgnęli po różdżkę widząc w tym niezwykłą zabawę. - Różdżki – powtórzyła brunetka i dopiero kiedy dostała to czego potrzebowała wzięła się za sprzątnie tego całego bałaganu. Różdżki były zapewnieniem, że rodzice na pewno odwiedzą Ministerstwo. Antonia miała nadzieje, że nie będzie musiała być tą, która ów rozmowę przeprowadzi, ale czy takie rzeczy zwykle nie padały na nią? Udawanie, że wszystko się rozumie, słuchanie jak rodzice wybielają swoje dzieci wmawiając, że to jednorazowy wybryk, albo ciągle zrzucanie wszystkiego na młodzieńczy bunt. Sytuacje takie jak ta były największym absurdem tej pracy, ale nie na wszystko jeszcze miała wpływ. Nie wszystko jeszcze udało się zmienić. Kiedy nastoletni czarodzieje zniknęli na horyzoncie, a Antonia pozbyła się powiększonego huhaptaka mogła w końcu wrócić do Ministerstwa i po sporządzeniu raportu skierować się na Nokturn gdzie i tak czekało ją mnóstwo roboty.
z.t
Wbrew pozorom Antonia lubiła swoją pracę. Jej wcześniejsze ambicje by awansować i dostać się do departamentu tajemnic na jakiś czas musiały zejść na drugi plan i choć nie należała do cierpliwych osób to na to nie miała zbytniego wpływu. Wydarzyło się w końcu wystarczająco dużo by kobieta odsunęła marzenia o karierze całkowicie na bok. Wbrew wszystkiemu naprawdę lubiła swoją pracę. Może nawet o wiele bardziej teraz kiedy całe prowizoryczne Ministerstwo upadło, a na jego miejscu powstało nowe. Lepsze. Wolne od śmiesznych zakazów i prawa, którego przestrzeganie często kończyło się jedynie farsą. Teraz łatwiej było o respektowanie go na swój własny sposób. W rękach szaleńców mogłoby się to skończyć fatalnie, ale ona nie była szalona. Ostrożna nawet jeśli ich przewaga w ostatnim czasie była znacząca. To był chyba idealny przykład na to, że jakość znaczy więcej niż ilość. Antonia nie wiedziała ile członków liczy wroga im organizacja, ale widząc jak wiele ludzi nadal opiera się wizji świata, o który tak zaparcie ona i podobni jej walczą mogła śmiało stwierdzić, że wciąż liczebnością ich przeważali. Na szczęście wystarczył jeden uzdolniony czarodziej na dziesięciu używających różdżki do unoszenia czajnika by coś osiągnąć. W ich szeregach nie trudno było o uzdolnionych i wpływowych, a to w dzisiejszych czasach miało wielkie znaczenie.
Zaczął się nowy miesiąc i Borgin wiedziała, że już niedługo przyjdzie jej się zmierzyć z kolejnymi powierzonymi jej zadaniami. Nie bała się tego. Właściwie to tylko czekała by usłyszeć o tym co wydarzyło się w świecie magii w poprzednim miesiącu. Dopiero na spotkaniu Rycerzy cała prawda wychodziła na jaw, a to co echem odbijało się w świecie czarodziejów było tylko i wyłącznie szarpaniną wyrwanych z kontekstu słów. W końcu jeżeli chodziło o stworzenie chaosu nie mieli sobie równych, a przynajmniej tak na razie jej się wydawało.
W ostatnim czasie w Ministerstwie nikt nie narzekał na nudę. Świat zwariował bardziej niżeli można by było się tego spodziewać. Ludzie uciekali zostawiając swój cały dobytek, porzucali różdżki, magiczne stworzenia, a w niektórych przypadkach otwarcie sprzeciwiali się nowej władzy. Odbudowane Ministerstwo działało teraz na nowych zasadach i nie wszystkim się to podobało. To w pewnym stopniu Antonię śmieszyło. Kiedy zmienia się władza dzięki śmiesznym wyborom wtedy nikt nie narzeka na te wszystkie absurdalne rzeczy mające miejsce za drzwiami urzędów. W momencie kiedy Minister zostaje narzucony innym z góry nagle każdy znajduje powód by się mu sprzeciwić. W jak abstrakcyjnym świecie przyszło im żyć? Jak abstrakcyjne umysły tworzyły to państwo, które pchało się samo do autodestrukcji. Borgin nie próbowała nawet tego rozumieć. Może właśnie dlatego wolała działać eliminując twórców tego chaosu zamiast szukać kompromisów. Dla brunetki kompromis jedynie sprawia, że obie strony są zwyczajnie niezadowolone i zwykle nie dostają tego czego potrzebują.
Cały ten chaos przyniósł mnóstwo pracy wszystkim departamentom. Nawet urząd niewłaściwego użycia czarów miał ręce pełne roboty. Dorośli czarodzieje zrzucający zaklęcia, które nigdy nie powinny paść z ich różdżek, albo dzieci, które pod nieobecność pochłoniętych chaosem rodziców postanowiły pobawić się magią z dala od szkoły. Kiedy dzisiejszego dnia do ich urzędu wpłynęło kolejne zawiadomienie o nadużyciu magii przez nieletniego Antonia aż westchnęła z rezygnacją. Bo owszem to czym się zajmowała nie należało do najgorszych zawodów świata, ale czy naprawdę wszystko to musiało odbijać się jeszcze na niesfornych dzieciakach, które w wątpliwych jeszcze czasach znalazły okienko do wolności? Wcale nie wróżyło to niczego dobrego, ale to nie była już jej sprawa. Ona miała tylko zadanie wymagające szybkiej reakcji.
Zwykle po otrzymaniu takiego zgłoszenia składało się pisemną naganę i wysyłało rodzicom dzieci by zdali sobie sprawę z powagi sytuacji jaką jest rzucanie zaklęć przez niepełnoletnich czarodziei. Antoni nie robiło to właściwie żadnej różnicy. W jej szkole było to normalnością i nikt nie karał za to listem, a jeżeli już miała przyjść jakaś kara to o wiele surowsza. Dla niej każdy powinien odpowiadać za własne czyny sam. W końcu ona nie dostawała taryfy ulgowej jako dziecko. Nikt jej nie pilnował, nie patrzył się jej na ręce nawet jeżeli czasami tego potrzebowała. Kiedy przez własną głupotę lub nieuwagę zrobiła sobie krzywdę to później, no cóż… musiała za to słono zapłacić. W Londynie dzieci były wychowywane inaczej. Hogwart także inaczej przygotowywał swoich uczniów i choć nie jej było to oceniać to tak naprawdę wiele z tych rzeczy zrobiłaby inaczej. Na szczęście nigdy nie planowała mieć dzieci, nigdy nie planowała mieć nawet rodziny. Takimi rzeczami nigdy nie przyjdzie jej się zamartwiać i tego akurat mogła być pewna.
Obecne czasy zmieniły trochę reguły reagowania na tego typu sytuacje. Było ich tak dużo, że w pewnym momencie urząd przestał wierzyć, iż listy w ogóle przynoszą jakiekolwiek rezultaty. Właśnie dlatego nawet takie małe wykroczenia jak rzucanie nic nieznaczących zaklęć przez nieletnich było przez urząd sprawdzane w trybie natychmiastowym. To właśnie w takie miejsce dzisiejszego dnia udała się Antonia. Zgłoszenie dotyczyło użycia zaklęcia engiorgio i to wszystko na polanie huhaptaków. Nie były to stworzenia, z którymi warto zadzierać, ale przecież dla dzieci wszystko jest zabawne i fajne. Bez względu na to jakie konsekwencje ze sobą niesie.
Kiedy Antonia dotarła na miejsce zobaczyła dwóch nastolatków przyglądających się powiększonemu huhaptakowi. Przez myśl jej przeszło, żeby się schować i zobaczyć co młodzi żartownisie zrobią kiedy zirytowane stworzenie pokaże swoje prawdziwe oblicze. Wolała jedna nie ryzykować, że za takie decyzje wyleją ją z pracy, ale porządna nauczka należy się młodym łobuziakom. - Następnym razem kiedy przyjdzie wam do głowy rzucać zaklęcia, które nie są dozwolone w waszym wieku przypomnijcie sobie, że ktoś nad tym jednak czuwa. - warknęła wyciągając swoją różdżkę. Miała dzisiaj naprawdę posępny dzień i może gdyby nie fakt, że samo pofatygowanie się tutaj zajęło jej sporo czasu to by odpuściła dając jedynie słowną naganę. Nie należała jednak do osób najlepszych do tego typu zadań. Nienawidziła dzieci, nie potrafiła się z nimi dogadać, a nawet jeśli to najchętniej wymierzyłaby w nich różdżką za takie bezmózgowie. Selekcji naturalnej czasami należało pomagać. - Poproszę o Wasze różdżki. Jutro proszę o zgłoszenie się do Ministerstwa razem z waszymi rodzicami jeżeli tego nie zrobicie próbując się wykręcić Ministerstwo pośle po was magiczną policję. - odparła wyciągając rękę w ich stronę. Nie dość, że musiała się z nimi użerać to należało jeszcze posprzątać ten cały bałagan. Brakowało w tym wszystkim tylko mugola, który przyglądałby się wyrośniętemu huhaptakowi. Takie rzeczy też już przecież miały miejsce i wcale by się nie zdziwiła gdyby teraz też tak było. Nastoletni chłopcy zaczęli się tłumaczyć i prosić by jednak nie wzywać rodziców, a jedynie zakończyć to wszystko na upomnieniu, ale to po prostu nie był ten dzień. Czasami wystarczył jeden moment by przekreślić cały dzień i nastrój. Borgin wychodziła z założenia, że brak reakcji zawsze źle się kończy. Teraz mogliby obiecywać, że sytuacja nigdy więcej się nie powtórzy, ale Antonia wiedziała, że wystarczyłaby krótka manipulacja by znowu sięgnęli po różdżkę widząc w tym niezwykłą zabawę. - Różdżki – powtórzyła brunetka i dopiero kiedy dostała to czego potrzebowała wzięła się za sprzątnie tego całego bałaganu. Różdżki były zapewnieniem, że rodzice na pewno odwiedzą Ministerstwo. Antonia miała nadzieje, że nie będzie musiała być tą, która ów rozmowę przeprowadzi, ale czy takie rzeczy zwykle nie padały na nią? Udawanie, że wszystko się rozumie, słuchanie jak rodzice wybielają swoje dzieci wmawiając, że to jednorazowy wybryk, albo ciągle zrzucanie wszystkiego na młodzieńczy bunt. Sytuacje takie jak ta były największym absurdem tej pracy, ale nie na wszystko jeszcze miała wpływ. Nie wszystko jeszcze udało się zmienić. Kiedy nastoletni czarodzieje zniknęli na horyzoncie, a Antonia pozbyła się powiększonego huhaptaka mogła w końcu wrócić do Ministerstwa i po sporządzeniu raportu skierować się na Nokturn gdzie i tak czekało ją mnóstwo roboty.
z.t
Udziel mi więc tych cierpień
płaczmy razem na nie! ach, nie dziel ich, niech
wszystko mi samej zostanie
płaczmy razem na nie! ach, nie dziel ich, niech
wszystko mi samej zostanie
Antonia Borgin
Zawód : pracownik urzędu niewłaściwego użycia czarów & znawca run
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
ognistych nocy głodne przebudzenia
i tych uścisków, żar co krew wysusza,
wszystkie rozkosze ciała - i cierpienia
wszystkie, jakie znosi dusza
i tych uścisków, żar co krew wysusza,
wszystkie rozkosze ciała - i cierpienia
wszystkie, jakie znosi dusza
OPCM : 7 +2
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 15 +1
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Alexander zakręcił wodę i spojrzał raz jeszcze na swoje odbicie w lustrze. Jego twarz wyglądała zupełnie inaczej - i czuł się z tym wyjątkowo dobrze. Wyłączył światło i poszedł przebrać się w odpowiednie ubrania: spodnie z grubego materiału i wygodną górną część szaty z kieszeniami, do których włożył kilka przedmiotów i eliksirów, które mogły mu się przydać. Zawiesił na szyi salamandrę z czerwonym kryształem oraz fluorytem, chowając ją pod materiałem ubrania tak, aby była niewidoczna. Zapiął na przedramieniu bransoletę z włosów syreny i wciągnął ją ostrożnie pod rękaw. Nie zapomniał również o świstokliku, który ostatecznie kosztował go o wiele więcej niż to wcześniej podejrzewał, a także kryształach zebranych podczas białego deszczu zaraz po tym, jak raz na zawsze pokonali anomalie. Ostatecznie wsunął na palec pierścień Zakonu i złapał za różdżkę, po czym zbiegł po schodach do przedpokoju gdzie założył na stopy solidne buty, a na grzbiet czarną pelerynę z głębokim kapturem. Tak przygotowany opuścił Kurnik i udał się do Rudery odnaleźć Bertiego. Był wcześniej, żeby sprawdzić czy przyjaciel na pewno dobrze przygotował się do zadania. Nawet nie pytał o setki babeczek z lukrowymi tancerkami, które przywitały go od progu kuchni: Bertie tak właśnie odreagowywał stres i należało mu na to pozwolić. - Trzymaj - powiedział, przekazując Bertiemu figurkę aniołka mieszczącą się w dłoni. - To świstoklik, aktywowany zabierze nas wraz z pozostałymi w bezpieczne miejsce - wyjaśnił. - Nie zgub go, bo powyrywam ci zęby - a przysięgam, że to bardzo bolesne - zagroził jeszcze, marszcząc nie swoją twarz w ostrzegawczo-groźnym grymasie. - Masz wszystko? - zapytał jeszcze, nim nie opuścili Rudery. Alexander był bardzo skupiony na ich zadaniu - Joy był człowiekiem, którego Farley bardzo nie chciałby zawieść. Nie do końca był zachwycony faktem, że mężczyzna chciał z nimi współpracować tylko częściowo, ale wciąż wierzył w to, że w ostatniej chwili uda mu się namówić czarodzieja na to, aby i on się z nimi zabrał.
Teleportowali się z charakterystycznym trzaskiem, docierając na miejsce, gdzie mieli spotkać się z Corianderem. Minuty mijały jednak nieubłaganie, a sojusznika nie było nigdzie widać. Alexander ściągał brwi coraz bardziej - niedobrze się to wszystko zaczynało. To, że Lovegood się nie pojawił mogło oznaczać dwie ewentualności: albo coś się z nim stało, albo zdecydował się ich wystawić. Pierwsza ewentualność zakładała sporo nieprzyjemnych możliwości, druga zaś tylko jedną: odnalezienie czarodzieja i na dobre wymazanie z jego pamięci jakiegokolwiek wspomnienia o Zakonie. - Koniec tego, nie możemy na niego dłużej czekać - oznajmił półgłosem. - Nim zajmiemy się później, idziemy spotkać się z Joyem. Miej oczy i uszy dookoła głowy, nie wiadomo czego się spodziewać. Zarówno zwierzęta, jak i ludzie szukający naszego celu mogą spróbować nam przeszkodzić - przypomniał jeszcze raz, po czym zaciągnął kaptur głębiej na głowę, ukrywając swoją twarz w cieniu. Zadanie było jasne. Ruszyli przed siebie, prosto do ogrodu magizoologicznego. Alexander umówił się z Joyem w konkretnym miejscu, do którego bezzwłocznie zaprowadził Bertiego. Kiedy dotarli już na miejsce, Alexander uniósł różdżkę.
- Carpiene - wymówił inkantację, nie chcąc dać się czemukolwiek zaskoczyć.
| Tutaj rzucam na przemianę metamorfomagiczną.
Wyposażenie: różdżka, pierścień Zakonu, czerwony kryształ, fluoryt, bransoleta z włosów syreny, figurka aniołka (świstoklik typ I, przekazany właśnie Bertiemu), 3x kryształ z Białego Deszczu, eliksiry:
- złoty eliksir (1 porcja, stat. 23, moc = 108)
- eliksir ochrony (1 porcja, stat. 23, moc = 117)
- eliksir niezłomności (1 porcja, stat. 23, moc = 106)
- marynowana narośl ze szczuroszczeta (1 porcja, stat. 23)
Strona 2 z 21 • 1, 2, 3 ... 11 ... 21
Polana huhapaków
Szybka odpowiedź