Wnętrze sklepu
Jednym ze sklepów, które od wieków kontynuują swą działalność niezależnie od wszystkiego, jest sklep rodziny Ollivanderów. Podniszczony, zaniedbany, bardziej przypominający budynki ze Śmiertelnego Nokturnu, niźli z Pokątnej. Ulicy będącej jeszcze do niedawna tętniącym życiem sercem czarodziejskiej społeczności, teraz trochę cichszej z powodu obaw przed parszywcami wszelkiej maści, jacy pojawili się po śmierci Dumbledore'a i przejęciu władzy w Hogwarcie przez Grindewalda. Co najważniejsze - przybytek Ollivanderów nieustannie służy młodym czarodziejom. Skrzypiące, obdarzone dzwoneczkiem drzwi prowadzą do wnętrza małego, zakurzonego pomieszczenia, zapełnionego wieloma regałami wypełnionymi po brzegi drobnymi, ale jakże cennymi pudełeczkami.
Plotka mówi, iż różdżkarnia obłożona została dziesiątkami zaklęć obronnych, antywłamaniowych oraz alarmujących. Jednak jaka jest prawda...
Podchodzicie do drzwi wejściowych i dostrzegacie panującą wewnątrz pustkę. Dopiero po chwili odszukujecie spojrzeniem brzydki napis spisany w pośpiechu zamknięte. Domyślacie się, że wojna musiała zmusić właścicieli do wycofania się z prowadzenia biznesu. I kto wie? Może również ucieczki?
Zmierzył dziewczynę ostrym spojrzeniem lodowato niebieskich oczu, taksując ją wzrokiem od stóp do głów. Typowo samczym, oceniajacym i niemalże bezczelnym, ale nieprzekraczającym granicy dobrego smaku. Zdecydowanie więcej uwagi poświęcił jej twarzy niż kobiecym krągłością (żadna nie równała się z ideałem Lai), starając się wydobyć z jej uroczo objętnego oblicza jakieś emocje. Próba spełzła na niczym; może lanie, jaki dostała, nauczyło ją kontrolować emocje? Po raz kolejny przykład użycia odrobiny przemocy z dobrym, wręcz leczniczym skutkiem, choć nieco niekorzystnym dla Avery'ego. Który również pozostawał tak samo nieporuszony, a nawet - uśmiechnięty (złowrogo), słysząc kolejne impertynencję, padające z zadziwiającą szybkością z ust młodej panienki. Mógł wykorzystać to hasło i pięknie wytłumaczyć się przed Wizengamotem z popełnionego przestępstwa, ułożyć porywajacą serca mowę obronną i zebrać tłum wiernych (większość arystokratów starej daty), nie ponosząc żadnej konsekwencji za brutalne wbicie dziewczynie do głowy pewnych prawd. Nie posunął się jednak ani na krok, nawet nie drgnął, wysłuchując prowokacji. Jego oskarżać o brak męskości? Chyba naprawdę powinien jej zademonstrować ją w całej okazałości i wspaniałości. Zapewne była dziewicą (nie dostrzegł obrączki), tym lepiej zrozumiałaby lekcję pokory, o którą sama się dopraszała. Choć jeszcze nie na kolanach.
-Przywykłem do tego, iż tytułują mnie lordem Averym - odparł chłodnym, urzędowym tonem, unosząc dumnie podbródek, bo samo nazwisko czyniło go królem. Nie zamierzał dawać jej więcej wskazówek: oczekiwał szacunku i respektu, jaki mu się należał... Zważywszy, iż to dziewczę rzuciło mu dwa nagie miecze. Samael nie zwykł odmawiać wyzwań, nawet jeśli oznaczało to trzaśnięcie kobiety rękawicą w twarz. Zwłaszcza wtedy. Ta tutaj nie znała swojego miejsca (nawet oszpecona twarz nie skłoniła jej do nabrania pokory?) i Avery okazałby nadzwyczaj wielką łaskę, gdyby dobitnie je wskazał. Nie miał jednak najmniejszej ochoty na dyscyplinowanie nieposłusznych (niech jej Pan się tym zajmie), gdyż jego sprawa paliła i musiał załatwić ją jak najszybciej. Teraz; nie liczył się zupełnie z odmową. Z takim przyjęciem. Z bezczelnością i potraktowaniem go jak przybłędy z ulicy.
-Chciałbym rozmówić się z profesjonalistą - rzekł, niemalże sympatycznie. Z miłym uśmiechem podważając wszelkie kompetencje młodziutkiej kobiety.
'Twas death and death indeed.
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
Palący wzrok Samaela sprawił, że zimny dreszcz przebiegł wzdłuż jej kręgosłupa, a ciemne tęczówki wlepiły się w sposób obsceniczny w niewiele starszego mężczyznę. Uniosła wymownie brew, bo nie odpowiadało dziewczęciu to, w jaki sposób odważył się na nią spojrzeć, wszak uznawała, że są pewne granice. Nie zrobiła jednak nic, bo równie dobrze mogła poczekać, by wreszcie się przedstawił i z prawdziwą nonszalancją skinęłaby mu głową, gdyby naprawdę poczuła wewnętrzą potrzebę ku temu. Teraz nie miała takich zachcianek ani tym bardziej w zamyśle nie pojawiła się wizje posłusznej panienki, która winna nadrobić złe pierwsze wrażenie i kajająco niemal (zapewne na kolanach) przeprosić za to, czego się dopuściła. Rzadko kiedy używała tego słowa, toteż godziło w jej dumę, by wypowiadać frazę w stosunku do człowieka, którego - o, dziwo - nie znała i nawet nie słyszała o nim, aczkolwiek nazwisko było jej niezwykle znajome.
W przeciwieństwie do szanownego PANA szlachcica, Katya wcale nie brała pod uwagę pobicia jako karę czy próbę zmuszenia do uległości. Nie musiał znać powodów, by nią gardzić, ale ona mogła uczynić to samo jemu, gdyby tylko chciała, czyż nie? Pozbawić do reszty pierwiastka respektu, który na ten moment posiadał, tylko i wyłącznie ze względu na tytuł.
-Zatem - drogi panie - zaakcentowała drwiąco to konkretne słowo i zbliżała się na jeszcze jeden krok, a teraz jedyne co ich dzieliło, to szynkwas. -Skoro tytuł już został przypisany, to co ja na to mogę poradzić? Ledwie wzruszyć ramionami - dodała obojętnie i wywróciła teatralnie oczami. Nie miała nastroju i humoru do słownych gierek i przepychanek. Zapewne rano mogłaby żałować, że w tak niekulturalny sposób potraktowała jegomościa, ale dzisiaj? Dzisiaj było jej wszystko jedno. Wzmianka o profesjonaliście sprawiła, że uniosła wymownie brwi i skrzyżowała ręce na piersi, by w tak samo arogancki sposób zlustrować go wzrokiem i ocenić, czy zasługuje na rozmowę ze znawcą.
-Słucham, czym mogę pomóc? - odpowiedziała z wyczuwalną nutą kpiny, bo tak naprawdę nigdy nie była gorsza, a w talencie różdżkarstkim dorównała samemu Garrickowi.
Mimo tego racjonalnego postawienia granicy, wciąż pozostawał w nim nieco zatęchły i archaiczny mizoginizm. Kobiecy świat tkwił zatrzymany w jednym punkcie i Avery nie mógł mieć innego wyobrażenia niewiasty od posłusznej żony, czyniącej kamienny zamek domem, ustępującej mężowi we wszystkim i starającej się (bo czy jej się uda to kwestia sporna) uczynić go szczęśliwym, nawet za cenę własnej radości. Funkcjonalność i wygoda takiego rozwiązania była przecież nie tylko oczywista, ale i porażająca i Samael szczerze nie znosił jakichkolwiek odchyłów od tych z dawna przyjętych norm zakorzenionych w ich kulturze. Zwłaszcza, jeśli zostawały one wprowadzane nieomal szturmem; wręcz zatkało go z oburzenia, kiedy panienka sklepowa (i cóż z tego, że może pochodzić z Ollivanderów) śmiała odnosić się do niego bez żadnego szacunku i wręcz z kpiną w głosie. Dziewczę zdecydowanie należałoby utemperować (argumentacja siłowa nie przyniosła efektu - była zbyt słaba?) i Avery'ego nie mogło korcić bardziej, by w kilku prostych słowach (i gestach) wyłożył jej zasady właściwego postępowania. Znajdował się jednak w miejscu publicznym i mimo późnej pory oraz nielicznych przechodniówm przemykających szybko po uliczce, Samael nie miał zamiaru ryzykować, że ktoś zobaczy więcej niż powinien i niewłaściwie to... zinterpretuje. Puścił mimo uszu komentarz dziewki, starając się nie wybuchnąć (nie bluzgalby przekleństwami a klątwami) i nie popchnąć jej, by korzyła się przed nim na kolanach. Różdżka przystawiona do gardła zapewne by ją przekonała, o ile nie należała do grona bohaterów, wolących oddać życie, niż się upodlić. Pozostawały to jednak tylko i wyłącznie wyobrażenia Samaela, w żadne sposób nie mogące się zdarzyć (nie powinien ich realizować). Nie fantazjował o pozbawianiu życia wszystkich kobiet, które stricte pozostawały mu obojętne, jeśli tylko znały swoje miejsce (najlepiej przykute do łoża) i nie mówiły zbyt wiele. Przemoc wobec bezbronnych i kruchych istot (żałował, że jeszcze nigdy nie miał w taki sposób do czynienia ze szlachcianką) przynosiła mu perwersyjną satysfakcję, stanowiąc środek tylko pośrednio. Aroganckie dziewczę zaś zasługiwało na naganę (od nestora?) a Avery uparcie tłamsił chęć przyozdobienia jej policzka. Wymalowane na nim niewinne rumieńce wyglądałyby ładnie pokryte fioletowymi cieniami, idealnie komponując się z barwami po drugiej stronie twarzyczki. Zamiast tego, uśmiechnął się jednak tylko, łagodnie, jakby zwracał się do dziecka z niedorozwojem umysłowym.
-Z profesjonalistą - powtórzył dobitnie, wyraźnie, upewniając się, że na pewno go usłyszy i zrozumie. Nie pozostawił jej żadnych wątpliwości; nie zamierzał tracić czasu na niewychowane pannice inaczej niż w zaciszu własnego dworku, lecz był na tyle rozsądny, by nie proponować jej odwiedzin.
'Twas death and death indeed.
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
Jaki miała jednak stosunek do mężczyzn, którzy ewidentnie byli dla niej pozbawieni pewnego rodzaju pierwiastka? Respektowała każdego, a przynajmniej starała się, gdyż w przekonaniu, które zostało jej wpojone od najmłodszych lat, każdy na to zasługiwał. Byli jednak tacy, którym nie potrafiła ofiarować grama szacunku, nawet gdyby ją batem do tego przymuszali. Szowinistyczne poglądy sprawiały, że nie chyliła czoła w pokorze i z niemym przepraszam padała na kolana. Obstawała przy swoim, jakby ślepo wierząc, że są rzeczy, które pozwolą dopełnić wzajemnego zrozumienia i poszanowania przestrzeni osobistej, zatem - bycie żoną swego męża postrzegało jako test, swoistego rodzaju eksperyment. Bynajmniej, nie zamierzała tracić własnego szczęściem cudzego, bo wierzyła, że kompromis i dysputa na temat przyszłości są najlepszym by się najzwyczajniej w świecie porozumieć i dojść do konsensusu, który przypadnie partnerom do gustu. Możliwe, że to wszystko wynikało ze zbyt długiego przebywania na terenie Oslo, gdzie widziała jak mężczyźni traktują swoje kobiety, a także w dostrzeganiu różnic, które płynęły z wielopoziomowości wszelakich relacji. Zażyłych i tych mniej znaczących, ale przez pewien okres odczuwała, że są sobie równi, choć przecież ci pozbawieni czarodziejskiej mocy zdawali się być zawsi na dnie społeczeństwa. Co o tym sądziła młoda aurorka? Właściwie to nic; zapewne dopóki światy nie zechciały się połączyć i nie doszłoby do zaburzenia wszelkich zasad moralnych, a koalicja względem nie wchodzenia sobie w drogę nie zostałaby przerwana.
Takowych reguł trzymała się także w stosunkach arystokratycznych, kiedy to charaktery ewidentnie się kłóciły i nie pozwalały na porozumienie. Tak było w końcu w przypadku Samaela i Katyi, którzy czując się lepsi niż rozmówca na to pozwalał, nie potrafili znaleźć wspólnego języka, który oszczędziłby im niepotrzebnych komentarzy i pokazania swojej władzy i wyższości. Nie czuła jednak nic wobec człowieka, który przed nią stał, bo przypominał jej typowego, niewyróżniającego się niczym przedstawiciela płci brzydszej, który w swej sile przewyższała każdą kobietę. Chciała zakończyć jak najszybciej to spotkanie, by nie tracić nerwów, które i tak były nadszarpnięte, a niespodziewany gość zdawał się nadwyrężać czas, a także chęci do jakiejkolwiek współpracy, którymi jawiła się Katya. Podkreślanie jednak jej niższości i braku znaczenia sprawiał, że mogła jedynie się uśmiechnąć na ten swój kpiący sposób, bo oczy wciąż nie wyrażały niczego. Pozwalała z siebie szydzić, gdyż nie potrzebowała wiecznych zapewnień, że jest dobra w tym, co robiła z czystą pasją i miłością, a przecież większość tych szlachciców dzierżyła w dłoni różdżki wykonane przez nią.
-Zatem proszę przyjść za pół miesiąca, gdy lord Ollivander będzie na miejscu i zdecyduje się pana obsłużyć - odpowiedziała obojętnia i wzruszyła lekko ramionami, by zaraz potem cofnąć się w tył i wrócić do dotychczasowych zajęć. Chciała zakończyć pracę, a także porządkowanie wszelkich papierów, które potwierdzały dotychczasowe zakupy różdżek. Nie chciała nigdy więcej powtarzać ów spotkanie z synem Reagana, którego darzyła szczerą sympatią. Nie liczyła na dalsze dywagacje i wdawanie się w jakąkolwiek rozmowę, bo oboje byli zapewne zirytowani przebiegiem kilku ostatnich minut życia, ale dla urozmaicenia życia - trzeba spróbować wszystkiego.
Przybył do Ollivanderów wyłącznie w sprawie ściśle biznesowej, w jednym, konkretnym celu. Odsuniętym na dalszy plan już od momentu, w którym dzwoneczek zawieszony u drzwi obwieścił niegrzecznej pannicy jego przybycie. Spieranie się z dziewczęciem (cóż, ledwie kilka uwag, nie strzępił sobie języka... nigdy) potraktował niejako w rodzaju uatrakcyjnienia swojej wizyty. Wręcz oczekując słodkiego smaku zwycięstwa, wieńca laurowego wieńczącego jego skroń i wymarzonego finału, kończącego się jej kapitulacją. Czyżby Avery się przeliczył? Cios musiał zaboleć, przecież biedna, nieświadoma swej małości panienka uważała się za osobę kompetentną. Biegłą w rzemiośle. P r o f e s j o n a l n ą. Nie mogła mylić się bardziej: w oczach Samaela uchodziła wyłącznie za perfidną uzurpatorkę. Żałosna kobieca marzycielka, nie musiał posiadać umiejętności wieszczych, by przewidzieć jej losy. Znudzenie i rozczarowanie rzeczywistością, uciekanie od realiów w świat wyimaginowany, ten urojony, gdzie (jakim cudem) niewiasty nie są ograniczane przez rozsądnych mężczyzn. Avery był pewny, iż padnie ofiarą (jak wiele przed nią) bowaryzmu, a początkowa ucieczka okaże się drogą bez powrotu. Prosto do ciemnego, głębokiego grobu, wykopanego przez domniemaną panienkę Ollivander własnoręcznie.
Nie przejmował się jednak zupełnie żywotem marnej istoty, marnującej wyłącznie powietrze (nie rodziła dzieci, a więc była zbędnym ciężarem), która nie mogła rozsierdzić go już bardziej. Gniew Avery'ego zdążył się jednak rozmyć i spalić, zanim wybuchnął i rozgorzał na dobre; miała ogromne szczęście, bo w przeciwnym razie prowokację oboje przypłaciliby nieprzyjemnymi konsekwencjami. Wydął pogardliwie wargi, słysząc cudownie wręcz potulną i pokorną (pozornie) informację... z odległym terminem. Staremu Ollivanderowi najwyraźniej nie zależało na klientach, skoro pozwalał tej ordynarnej dziewusze na obsługę nieco innego rodzaju niż ta, jaką z racji płci powinna pełnić naturalnie i na kolanach.
-Zasięgnę rady Gregorowicza - uciął w połowie jej monologu (stanowczo zbyt długiego, idealnie zmieściłby się w czterech słowach: już proszę lorda Ollivandera). Avery nigdy nie godził się na ustępstwa i dlatego znikał za drzwiami, nie zamierzając powrócić więcej do tego miejsca.
|Avery out
'Twas death and death indeed.
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
-Życzę miłego dnia - wydukała jeszcze na odchodne, a kiedy drzwi zamknęły się na ten swój charakterystyczny sposób, ruszyła w głąb pracowni, by to tam w spokoju zająć się przygotowaniem drobnego prezentu dla jednego z klientów. Lubiła w końcu tę pracę, ale i ona musiała w pewnym momencie dobiec końca, wszak nie mogła wiecznie tkwić w zamknięcu, a świadomość, że Samuel czekał na nią na dachu, cóż... Była nagląca.
Sięgnęła po płaszcz, odpuszczając całkowicie swoją pracę i ruszyła w stronę, której nie znała, ale zdawała się na własną intuicję.
Kobieca ponoć jest niezawodna, prawda?
/zt
Trzynasty grudnia, dobrze że ten dzień nie jest piątkiem, bo kto wie, jakiego pecha przyniósłby ten dzień dla młodego rudzielca, któremu udało się punktualnie przyjść do pracy, chyba bardziej wyspany, niż w poprzednich miesiącach, a to za sprawą swej narzeczonej, jak i ucieczki do Nokturnu. Od kiedy tam nie musi pracować, ma więcej czasu wolnego, który zaczyna lubować w odsypianiu trzech niewyspanych nocy. A za dnia już jest bardziej wyspany, choć i tak niekiedy ciężko jemu się wstaje rano. Tak i też było tym razem, gdy zwalił się z łóżka, wziął szybki prysznic, wziął coś do przegryzienia - nawet nie patrząc, że wziął jabłko z blatu kuchennego i poleciał szybko na Pokątną. Na dworze nie było zbytnio ciepło, lecz owe ciepło podtrzymywał jego szata, która otulała go przed zimnymi podmuchami. Różnica temperatury nastąpiła, gdy wkroczył do sklepu Ollivandera, zamykając jeszcze za sobą drzwi, bo było jeszcze pół godziny do otwarcia. Rudzielec udał się na tyły sklepu, gdzie powiesił swoją szatę, a jabłko schował do kieszeni szaty - zje je na drugie jak i pierwsze śniadanie. A może też i obiad - tego nikt nie wiedział prócz czasu, który biegł nieubłaganie. Barry zaczął sprawdzać półki, czy wszystko tam było. Cierń, 13 cali - tak głosiło pudełeczko, które nieco wystawało z półki, więc Barry szybko je wsunął do środka układając wszystkie pudełeczka według porządku alfabetycznego. Na samej górze pozycji był rozmiar, od którego zależała, jak różdżka leży w dłoni. Bo można znaleźć idealną różdżkę pod względem rdzenia lub drewna, ale co to da, jeśli rozmiar nie będzie odpowiedni? Bo Barry przy szukaniu różdżek musi kierować się wieloma szczegółami. Nie mógł pominąć żadnego aspektu z powodu lenistwa czy niechcenia, co byłoby najłatwiejsze, gdyby nie jego osobista pasja. A ona nie pozwalała na wszelkie niedokładności, jeśli chciało się dążyć do wyższych celów.
Dlatego zaraz uporządkował zarówno ową półkę, jak i kilka innych, w których była podobna sytuacja i zaraz otworzył drzwi równo z wybitą godziną dziewiątą. Ruda czupryna stanęła za ladą wycierając ją jeszcze, bo tego nie zdążył zrobić. Po dziesięciu minutach bezcennego stania i nic nie robienia cofnął się do zaplecza i wziął do ręki listę z nowo przybyłymi różdżkami do sklepu.
Nagle zabrzmiał donośny brzdęk dzwonka. Z listą w ręku musiał wrócić przed ladę, by zobaczyć, kogo wita dzisiejszego dnia. To była pani Hana ze swoim synkiem, Johnem. Rudzielec uśmiechnął się do nich przyjaźniej. - Witam, w czym mogę pomóc?- zapyta się grzecznie odkładając listę pod ladę, do szafki z ważnymi dokumentami. Zerknął na malca, który jak na oko, mógł mieć skończone piękne jedenaście lat.
- Mój syn skończył wczoraj jedenaście lat. John, uśmiechnij się do pana. - kobieta zaraz potargała włosy małemu chłopczykowi, który zawadiacko uśmiechnął się do Weasley'a. Barry bez udawania, zaraz kucnął przy nim, by dorównać się do jego wzrostu.
- John, ładne imię. A którą rączką trzymasz pióro?- zapytał się, a malec zaraz pokazał jemu lewą dłoń. Kolejny leworęczny! Od razu świat staje się lepszy. - Tak samo, jak ja. Zaraz coś ci znajdę.- powiedział wesoło, po czyn stanął na nogi po klęczkach i podszedł do pierwszego regału biorąc pierwszy magiczny patyk. Wawrzyn, pióro Feniksa, 10 cali. Barry wyjął z pudełeczka i podszedł do malca, dając mu do ręki różdżkę.
- Machnij ją po prostu.- powtórzył kolejny raz pracując w tym sklepie te cztery słowa, których zawsze dzieciaki potrzebowały, bo nie wiedziały, co zrobić z patykiem, które dostawały do rąk. Chłopczyk machnął i przez co cały drugi rząd różdżek się zwalił. - Chyba za mocna nieco. Chodź ze mną.- wziął od malca niewłaściwą różdżkę i odłożył ją na blat stolika, po czym wgłębili się do środka. Lecz nim mogli dostać się do trzeciego rzędu, rudzielec musiał użyć własnej różdżki, której koniec skierował na zwalone regały, które zaraz po wymówieniu inkantacji podniosły się i wróciły na miejsce. Machnął drugi raz różdżką, a wszystkie pudełeczka, które leżały na podłodze, wróciły na swoje miejsce.
- Wow, jak pan to zrobił?- usłyszałem koło siebie pytanie chłopca, który zachwycał się umiejętnością magii niewerbalnej. - Kiedyś i ty tego się nauczyć. To - i wskazał na pudełka leżące spokojnie na regałach. - była magia niewerbalna. Ale chodźmy, musimy tobie wybrać dobrą różdżkę.- skończywszy mówić, ruszył do następnego rzędu z chłopcem u boku. Tam podszedł do drugiego regału i szukał coś z Dąbem czarownym. Skoro chłopiec tak mocno zareagował na siłę i moc, to może lepiej będzie przy nieco spokojniejszej, lecz skłonnej do pojedynków. Chłopiec nie zdawał się być leniem, tylko pełen wigoru, to warto by było to sprawdzić i przekonać się, czy tak też będzie w przyszłości.
Znalazł. Trzecie pudełko od góry, schował swoją różdżkę tymczasowo do kieszeni i wyjął pudełeczko, które na szczęście nie było mocno zakurzone. Zdjął górną część i wyjął magiczny patyk, który zaraz to wręczył chłopczykowi do ręki z nie lada uwagą. Dąb czerwony, łuska smoka, dwanaście cali, sztywna. Jak chłopiec ją dotknął, rudzielcowi wystarczyła obserwacja, by wiedzieć, że trafił idealnie. Zaraz jego uśmiech się rozpromienił, a chłopczyk z charakterystycznym świstem machnął różdżką sprawiając, że pudełko, które rudzielec miał w ręku, po prostu zniknęło. - Wiesz, mogłeś mi zostawić te pudełko. Ale wracajmy do Twojej mamy.- powiedział spokojnie, mimo iż w środku był nieco zdenerwowany, że przybędzie jemu papierkowej roboty. Zaraz rudzielec stanął za ladą wyjmując świstek papieru.
- Pani syn będzie silnym i utalentowanym czarodziejem. Lecz czy mógłbym na chwilę jeszcze pożyczyć różdżkę? Muszę wypełnić formalności, skoro zniknęło mi pudełko.- początkowo mówił spokojnie do matki, a potem do jej syna wyciągając w jego kierunku dłoń, a w jego oczach był czysty spokój. Na ustach gościła radość, która maskowała jego zdenerwowanie. John grzecznie jeszcze na chwilę oddał różdżkę, a Barry mógł wypełnić wszelkie formalności, które zajęły nie więcej niż, 5 minut. W tym czasie chłopczyk opowiadał mamie, co się wydarzyło przy regałach, na co Barry po prostu nie reagował.
- Proszę, oddaję. Tylko nie zgub jej, pamiętaj John.- oddał malcowi mierzwiąc jego po włosach, po czym powiedział jego matce cenę różdżki. Była taka sama, bo tu nie było różnicy cenowej. To niekiedy było zarówno wygodne, dla tych bogatszych, jak i utrapieniem, dla tych biedniejszych. Bo chciałoby się mieć różdżkę w tańszej cenie, lecz czy to by sprawiło, że czarodzieje by o nią dbali?
Po chwili pożegnał się z nimi, a Johnowi jeszcze wesoło pomachał ręką i po charakterystycznym dzwonieniu został sam w sklepie. Cisza, spokój. Spojrzał na formularz i wrzucił do reszty formularzy z tego miesiąca i zaraz wyciągnął listę, z którą udał się w końcu na zaplecze. Spojrzał na stos pudełek z różdżkami i aż westchnął bezradnie. Wziął parę pudełek i sprawdził, czy wszystko się zgadza. Wiśnia i włos wozaka, jest. Odhaczył z listy i położył obok. Kolejne pudełko, następne. Tak sprawdził każde pudełko, chyba z piętnaście, które zgarnął z kupki. Za każdym razem odhaczał z listy, a gdy odhaczył wszystkie 15 różdżki, zaczął chodzić między regałami i sprawdzać, czy gdzieś nie brakuje miejsca. To przy zapleczu, na rogu brakowało dwóch pudełek, więc musiał po drabince się wspiąć, by włożyć w tamte miejsca dwa pudełeczka. Schodząc prawie się przewalił, lecz w ostatniej chwili złapał równowagę, lecz zapłacił tym spadającymi pudełkami. Trzynasty grudnia, kto by pomyślał, że nie musi to być piątek, aby stało się coś impulsywnego. Zaraz rudzielec zszedł na ziemię i zaczął zbierać pudełka. Ze trzy różdżki wyskoczyły z pudełek, więc zaraz je odpowiednio dopasował do opisu pudełek i zaczął chodzić między regałami i rzędami. Udało mu się wcisnąć z cztery pudełka, więc musiał wrócić do zaplecza i położyć do stosu, z którego wcześniej wziął. Odnotował wśród tych, co wykreślił, które odłożył na regały, a które zostały tu, na zapleczu i wtedy zobaczył, jak już się późno zrobiło. Posprzątał jeszcze na zapleczu, po czym założył an siebie płaszcz. Wychodząc ze sklepu, zamknął go na cztery spusty aktywując przy tym zaklęcia antywłamaniowe, po czym udał się spać do mieszkania Skamandera.
z.t
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
Praca ze zwierzętami nie jest łatwa. Nikt nigdy nie mówił też, że będzie. Charlotte najpierw zmagała się z małymi kociętami, które niedawno przyszły na świat i za wszelką cenę postanowiły zwiedzać sklep na własną rękę, a później próbowała nauczyć jednego z psidwaków nowych sztuczek. Najbardziej problematyczne okazały się jednak ptaki, które całkiem niedawno przywieziono z dzikich krajów. Nowa odmiana papugi, choć już od pierwszego dnia budziła zainteresowanie klientów, spędzała sen z powiek pracowniczce. Gadała tylko wtedy, gdy chciała i najczęściej głupoty, jakby przedrzeźniała każdego, kto próbował się z nią bawić. Cóż za niewychowane ptaszysko!, powiedziała tego dnia oburzona klientka, po tym jak ptak chciał zaoferować banana i wysłać z powrotem do zoo. To jednak nie był koniec problemów. Była na tyle inteligentna, że w mig rozpracowała sposób zamykania klatki i kiedy Charlotte zajęta była sprzątaniem sklepu przed zamknięciem, opuściła swój bezpieczny domek i usiadła na daszku. Kiedy tylko Charlotte to zauważyła, popielata papuga zerwała się do lotu i wyfrunęła przez otwarte drzwi. Oczywiście dziewczyna wiedziała, że jeśli zniknie to będzie miała kłopoty, więc wybiegła za nią i szczęściem w nieszczęściu było to, że ptak przeleciał tylko przez ulicę na drugą stronę, wlatując nad głową młodego klienta do sklepu Ollivanderów.
Właśnie wtedy Titus przebywał w środku, ucząc się sztuki różdżkarstwa. Kiedy coś wpadło do środka, trafiając prosto w pudełka na szycie regałów można było się wystraszyć. Różdżki pospadały na ziemię, ale źródła problemu nie było widać. Dopiero po chwili skrzeczący głos wydobył się z pustej wnęki:
— Przygotować się do lądowania. Lądowanie zakończone.!
Nim ktokolwiek zdążył zorientować się, że to coś to popielata gadająca papuga, ta zrzuciła (już typowo złośliwie) kilka kolejnych pudełek.
Datę spotkania możecie założyć sami. O skończonym wątku z rozwiązaną sytuacją możecie poinformować w doświadczeniu. Czara Ognia nie kontynuuje z Wami rozgrywki. Wszystko jest w Waszych rękach.
Miłej zabawy!
Ostatnimi czasy zwierzęta wyjątkowo mocno upierały się, żeby uprzykrzyć życie Charlie. I choć większość z tych prób szczerze ją bawiła - na prawdę lubiła łapać małe kociaki, czy uczyć zwierzęta sztuczek! - czasami po prostu miała ich dość. To ptaszysko wkurzało ją od rana. Może i sam na sam byłoby całkiem zabawne ale na pewno nie, kiedy denerwowało klientów, których Charlie musiała przepraszać!
No, były chwile, kiedy trudno było jej się przy tym powstrzymać od śmiechu, a były i takie, kiedy miała ochotę zwierzęciu, lub klientowi skręcić kark. Wiedziała jednak, że pani Pickle nie byłaby zadowolona z żadnej z wymienionych opcji, a była jej za tę pracę tak wdzięczna, że nie ryzykowała ściągania jej na głowę problemów w jakikolwiek sposób i z całych sił dbała o dobre imię sklepu, w którym można powiedzieć, że połowicznie mieszkała.
Dziś w dodatku (właściwie od paru dni) ruch ponownie się wzmógł. Masa zakochanych panów myślała o "słodkim prezencie" dla swoich pań, masa kocich mam urządzała pyszne walentynki swoim kotom... i tak dalej. Kiedy więc panna Moore sprzątała sklep, była już dosyć całym dniem zmęczona i nawet nie wpadło jej do głowy, żeby zachwycać się nad inteligencją ptaka uciekiniera, a po prostu nie namyślając się ruszyła w pogoń.
Ledwie Lotta zdołała zamknąć sklep (pogoń pogonią, nie może zostawić go otwartego!) włącznie z tym przeklętym oknem, a zdołała wypatrzyć przeklęte ptaszysko wlatujące do sklepu, który był jednym z jej ulubionych na Pokątnej. Lubiła do niego wchodzić i oglądać różdżki. Zwykle robiła to, kiedy widziała większy ruch, żeby wmieszać się w tłum i nie zwracać na siebie uwagi jako na kogoś, kto wchodzi, gapi się i nigdy niczego nie kupuje. Te wizyty sprawiały ją przyjemność, choć dość gorzką i bolesną, godzącą w jej poczucie niesprawiedliwości, braku i zazdrości, nie mogła się powstrzymać przed obserwowaniem tych pełnych mocy drobiazgów odnajdujących, lub odrzucających potencjalnych właścicieli. Widziała w tym znacznie większą magię, niż w samych zaklęciach, do których widoku przywykła znacznie bardziej.
Nie była to jednak chwila na sentymenty, bo przeklęte ptaszysko (eh, niech szlag trafi zakaz nadawania zwierzętom imion, teraz będzie się do papugi zwracać per ty Przeklęte Ptaszysko!) zdołało już wprowadzić tu trochę chaosu. Wparowała przez drzwi z impetem zwierzęciu, jakie ją uprzedziło, a wzrokiem od razu zaczęła szukać pierzastej bestii. W pogoni nawet nie pomyślała o narzucenie na siebie płaszczu, ale w drodze w ogóle nie zmarzła. Nerwy widocznie rozgrzewają!
Zamknęła za sobą drzwi, żeby zwierzę nie uciekło. Zaraz to samo zrobiła z oknami szybko, jeszcze zanim cokolwiek powiedziała.
- Przepraszam, pomogę to potem posprzątać. Jeśli ten ptak ucieknie, pani Pickle skręci mi kark. - odezwała się w końcu do chłopaka, którego zdarzało jej się tu widzieć. Imienia nie znała, ale na pewno był którymś Ollivanderem. Jej ton zdradzał, że cierpliwość do zwierzęcia powoli jej się kończyła.
Zaraz ruszyła w stronę półek z zamiarem rozpoczęcia iście mugolskiego polowania.
- Hej!... - zdążył zawołać zanim kolejny niespodziewany gość przekroczył próg sklepu. Ten był jednak zdecydowanie milej widziany niż egzotyczna papuga. Czy kojarzył Charlottę? Pewnie mignęła mu kilka razy w tłumie klientów, albo mijali się na ulicy gdy w tym samym czasie zamykali sąsiadujące ze sobą przybytki. Nigdy jednak nie zamienili ze sobą ani słowa. No cóż! To nawet romantyczne, że przyjdzie im poznać się w walentynki! Wyłonił się spod lady wbijając spojrzenie w dziewczynę, która krzątała się po pomieszczeniu zamykając okna i drzwi.
- Jeśli ten ptak uszkodzi jakąś różdżkę to wujek skręci mi kark. - pokiwał łbem. Postąpił kilka kroków w kierunku rudej Lottie, wyciągając jedną rękę by zatrzymać ją w połowie drogi do półek - Zaczekaj, jak ją teraz wystraszysz to jestem pewien, że rozwali mi pół sklepu! Nie obraź się, ale wątpię byś była w stanie złapać ją gołymi rękami. Musimy mieć jakiś plan, moja droga. Dobry plan to podstawa! - stwierdził, kiwnąwszy łepetyną - Słuchaj... Będę musiał trzepnąć ją jakimś zaklęciem, dobrze? - wolał uprzedzić. Jasne, nie chciał zrobić biednemu zwierzęciu krzywdy, ale jeśli będzie musiał nie zawaha się wysadzić papugi w powietrze.
If they can do it,
why not us?
I, kiedy chłopak ją zatrzymał, w pierwszej chwili w jej spojrzeniu zabłysło coś między zdenerwowaniem, a zwyczajnym zmęczeniem. Nic jednak nie powiedziała, bo - co poradzić! - miał cholera rację. Biegając na głupa za zwierzakiem tylko się zmacha, a ptak może zrobi sobie krzywdę i rozwali połowę różdżek jakie tu mają. A jej nie stać na rekompensatę za szkody, zdecydowanie. Poza tym nauczyła się już w życiu, że lepiej nie mieć czarodziejów za wrogów. No i... lubiła to miejsce, nie chciała przez głupotę go niszczyć.
- Plan to ma ta poczwara. Jak nie dać się sprzedać. - odetchnęła jednak i odsunęła się, wpatrując w dziurę w której ptaszysko się ukryło. Nie sądziła, by miała kiedykolwiek sprzedać to zwierzę. Obrażało klientów i zachowywało się tak, że raczej nikt normalny by go nie przygarnął mając do wyboru ptaki o pięknych głosach i lepszych manierach. I to, że sama Lotta nawet żywiła do ptaka jakąś niezrozumiałą sympatię nie miało znaczenia.
- Rób co musisz. Niech tylko to przeżyje we względnym zdrowiu. - zaznaczyła, układając zdanie tak, żeby nie wyszło, że nie ma pojęcia o zaklęciach. Po co nadmiernie chwalić się swoim charłactwem? Słyszała kilka, ale nie wiedziała jakim sposobem można chociażby unieruchomić zwierzaka. Czy zmienić go w coś mniej ruchliwego, spowolnić no, cokolwiek! Domyślała się, że Ollivander wie i to wystarczy. Machnie swoim patykiem i ptak zleci.
- Ale lepiej nie tam. Znaczy jak tam rzucisz zaklęciem to zlatując zrobi sobie krzywdę i pewnie postrąca ci różdżki. Lepiej go wpierw wywabić. - dodała zaraz. Gdyby miała przy sobie jakieś jedzenie, które się nadawało, coś z pieczywem najlepiej, wyłożyłaby teraz na podłogę. Ale... ale ma masę ptasiego jedzenia w sklepie obok.
- Zaraz wracam. Nie zamorduj Katastrofy w tym czasie. - nie będzie ptaka przyzwyczajać, ale musiała dać mu jakieś imię choćby na własny użytek, lub tylko dla tej jednej sytuacji. A może i przyszłemu właścicielowi (jeśli się trafi) się spodoba?
Tak, czy inaczej wyszła szybko, by zajść do sklepu i biegiem wrócić z niewielkim opakowaniem ptasich przysmaków. Otwarła je, położyła na ziemi i odsunęła się do nieznajomego.
- Teraz czekać.
- Masz rację. Ale nie znam się za bardzo na ptakach, masz jakiś pomysł jak zmusić go do wyjścia z tej dziury? - zapytał. Przekrzywił łeb na jedną stronę, po czym sięgnął po swoją różdżkę, która spoczywała w jednej ze szlufek pasa stolarskiego okalającego jego biodra. Dobrze mieć ją w pogotowiu, jakby papuga nagle zechciała narobić jeszcze większego rabanu.
- Katastrofa? Fajne imię. - roześmiał się. Powodził za dziewczyną spojrzeniem dopóki nie zniknęła za drzwiami sklepu, po czym na nowo przeniósł wzrok na półkę, z której co rusz zlatywały kolejne pudełka. Och, na brodę Merlina! Miał nadzieję, że żadna nie ucierpi!
Czekał cierpliwie, zaś gdy Lotta wróciła powrócił do obserwacji - to był dobry plan!
- Świetnie! Oby się tylko skusiła. - mocno zacisnął palce na różdżce, trzymając ją uniesioną, w razie gdyby zwierzak zechciał zapełnić żołądek...
I wcale nie musieli długo czekać - coś zaskrzypiało, usłyszeli drapanie, skrzeczący głos i w końcu ptaszysko wychyliło łeb ze swojej skrytki, zwabione zapachem smakowitych przekąsek. Titus zmarszczył brwi, celując patykiem w Katastrofę, ale czekał aż użyje skrzydeł wylatując pod sufit. Sam nie chciał narobić jeszcze większych szkód - trochę ze względu na wuja, a trochę dlatego, że i on kochał różdżki, a te spoczywające na blatach miały przecież niedługo służyć innym czarodziejom.
- Wyłazi, wyłazi! - szepnął do Charlotte, jedną ręką dźgając ją w ramię. Widział jak ptak przekrzywia głowę, jak zerka na otoczenie i w końcu decyduje się wyfrunąć. Rozłożył skrzydła, wzbił się w powietrze, a później zleciał nieco niżej, w kierunku lady, za którą pewnie chciał się ukryć. W tym samym momencie Ollivander rzucił w jego kierunku pierwsze zaklęcie - miał nadzieję, że to wystarczy.
- Immobulus.
If they can do it,
why not us?
'k100' : 12
- To jej ulubiony pokarm. Znowu przyleci. Tylko trzeba dać jej czas. - stwierdziła słysząc, jak zwierzę powtarza głośno jakieś zdania. - Nie chcesz może kupić ptaka? Mogę dać ci jakąś zniżkę.
Dodała, choć nie mówiła poważnie. Nie sądziła, żeby ktokolwiek chciał kupić to zwierzę. Pewnie wredny ptak na zawsze zostanie ozdobą sklepu. Swoją drogą Lotta coś nie miała szczęścia do zwierząt. Najpierw uciekający psidwak, teraz ten ptak. Dobrze, że trafiała przy tym na miłych ludzi, którzy nie robili jej awantury za niesubordynację podopiecznych. Bo co ona może, przecież ich nie zahipnotyzuje! Choć czasem bardzo by chciała...
Choć może kiedyś?
- W święta sprzedałam wozaka. Specjalnie musieliśmy go sprowadzać. Byłby niezły armagedon, gdyby trafił do sklepu z Katastrofą. - dodała z lekkim rozbawieniem, bo i faktycznie połączenie byłoby świetne, doprawdy... pani Pickle chyba zrezygnowałaby z własnej obecności w sklepie, a i Charlie w końcu wszedłby w nawyk rynsztokowy język. No... nie wyrażała się jak pani dworu i pewnie widać olbrzymią różnicę między jej zachowaniem i mową, a paniami z jakimi miewa do czynienia Ollivander, ale przynajmniej starała się nie być wulgarna! Zazwyczaj.
- Pracuję w zwierzyńcu na przeciwko. - dodała dla wyjaśnienia całej sytuacji. - Lotta jestem. - przedstawiła się jeszcze, bo to chyba miłe, skoro chwilę tu razem posiedzą. W sumie to nie przeszkadzało jej, że nie kończy pracy jak powinna. I tak nie miała co ze sobą zrobić. Walentynki nie przychodzą do małoletnich charłaczek, do domu jej nie spieszno, a większych planów nie miała, więc nawet nie była szczególnie zła. Niech tylko to wszystko skończy się dobrze...
- Chyba będzie drugie podejście. - zauważyła, kiedy usłyszała nad sobą trzepot skrzydeł. Ptak znów zniżał lot do pożywienia.
- Nie, dzięki. Ale doceniam. - roześmiał się. Z drugiej strony byłby niezły ubaw gdyby wparował do posiadłości Ollivanderów z wyklinającą papugą na ramieniu. Matka - kobieta o łagodnym usposobieniu i ciepłym uśmiechu - może nawet uznałaby to za całkiem niezły żart, ale ojciec... Oj, on z pewnością nie byłby zachwycony, a biedny ptak wylądowałby po drugiej stronie globu rażony jakimś dziwnym zaklęciem.
- O rety, to byłby niezły bajzel. A wyobrażasz sobie miny klientów? - parsknął śmiechem. Pomimo szlacheckiego wychowania Titus miał trochę prostackie poczucie humoru - Chyba widziałem cię kiedyś jak zamykałaś sklep. - stwierdził, delikatnie marszcząc brwi - Titus. Miło mi. - skinął łbem - To dziwne, że nie poznaliśmy się wcześniej. Czasem tak potwornie się tu nudzę... Teraz przynajmniej będę miał do kogo wpadać podczas przerw. - stwierdził, wlepiając spojrzenie w Lottę - Czyli znasz się na zwierzętach?... - zaczął, ale kiedy zwróciła uwagę na ptaka i on przeniósł na niego wzrok - O! Teraz ciii, muszę się bardziej skupić. - mocniej zacisnął palce na różdżce, zatoczył koło tym samym rozgrzewając nadgarstek i nieznacznie zmrużył ślepia. Postanowił skorzystać z innych czarów - skoro poprzedni urok nie wyszedł, to nie ma co próbować znowu (choć podobno do trzech razy sztuka!). Odetchnął i wycelował w ptaka z zamiarem chwilowego uśpienia.
- Animal Somni. - jak tym razem nie wyjdzie to chyba zwątpi w swoje zdolności! I, nie oszukujmy się, byłby niezły wstyd.