Jadalnia
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Jadalnia
Kuchenne zapachy kumulują się właśnie w tym miejscu. Przesiąknął nimi ręcznie haftowany obrus i obiadowa porcelana z drobnymi, florystycznymi elementami prosto z samego serca Indii. Nieodłącznym elementem zapachowym tego domu jest również aromat herbaty.
Aaron tchnął magię Indii w każde pomieszczenie.
Aaron tchnął magię Indii w każde pomieszczenie.
Aaron Lovegood
Zawód : Właściciel herbaciarni "Czerwony Imbryk"
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I'm just a man
I do what I can
Don't put the blame on me
I do what I can
Don't put the blame on me
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Spojrzała na Ramseya badawczo, kiedy otoczył ją ramieniem, początkowo nie do końca rozumiejąc jego reakcję - do głowy by jej nie przyszło, że jej towarzysz, na rodzinnym obiedzie jej drogiego kuzyna Aarona pozna więcej twarzy niż ona sama. Cicho odchrząknęła, kiedy zasugerował, że Cassandra o nich opowiadała - to kłamstwo było zbyt oczywiste z jednego prostego powodu: jej rodziną był tylko Aaron. Loveggodowie nie byli z nią w żaden sposób spokrewnieni - nie znała ich, więc z pewnością o nich nie opowiadała. Małżonki Aarona również nie miała dotąd okazji spotkać. Ale Ramsey nie mógł tego wiedzieć. Zmarszczyła lekko brew, słysząc jego życzenia - pierwszy sygnał, że coś było nie tak - i spojrzała na niego pytająco, nie drążąc jednak tematu. Zamiast tego - łapiąc w powietrzu drobniutką dłoń Lysy, jeszcze kilka chwil - do zakończenia powitań - musiała się prezentować grzecznie. Harriett. Miała na imię Harriett. Harriett Lovegood - tak, świtało jej to imię. I teraz już wiedziała, bez wyrazu przyglądając się pięknej półwili, kiedy witał się z nią jej towarzysz; mniej zażenowana jego poufałością, bardziej - przerażona własną przeszłością. Odjęła jednak od niej wzrok niemal momentalnie, uśmiechając się do Benjamina - szukając w nim ratunku od tej sytuacji; przy odrobinie szczęścia Harriett jej nie pozna. Uśmiechnęła się grzecznie do Aarona, słysząc, że nie zamierza im niczego wypominać; całe szczęście, drogi kuzynie. Całe szczęście. Ukłoniła się grzecznie, kiedy została przedstawiona - wciąż nie znając imion większości z nich. Appolinaire - jak zawsze szarmancki, uśmiechnęła się subtelnie, kiedy ujął jej dłoń.
Znalazła się już przy swoim miejscu, kiedy Ramsey odsunął krzesło; nie do końca rozumiała jego szarmanckie zachowanie - ale była to miła i wygodna odmiana. Uśmiechnęła się łagodnie do Lysy, która wyraźnie niecierpliwiła się, aż będzie mogła zejść z krzesełka i zająć się swoimi sprawami, po czym znad jej ramienia rzuciła swojemu towarzyszowi pytające spojrzenie: doskonale widziała - musiałaby być głupia, żeby nie widzieć - że gdzieś poza jej poznaniem toczyła się tutaj jeszcze jedna gra, której reguł nikt jej nie przedstawił. Chciała zrozumieć. Uniosła dłoń do błyszczącego czernią kamienia na swojej szyi, kilkakrotnie obracając go w smukłych palcach. Podana zupa wyglądała aromatycznie, ale z obawą zerknęła na córkę - egzotyczne danie mogło jej nie podejść. Słusznie uczyniła, bo za chwilę usłyszała konspiracyjny szept Lysandry*, która zapytała ją, czy to jest bezpieczne. Cóż, Cassandra nie gotowała w domu zagranicznych dań - kiwnęła córce głową, zachęcająco, choć widziała, że dziewczynka rozgląda się po pozostałych gościach, oczekując, aż inni skosztują jako pierwsi - trucicielka Rita dobrze ją wychowała. Na oczko i poluzowaną koszulę Benjamina, jak to na mężczyzn ogółem, nie zareagowała z entuzjazmem; zmarszczyła nosek, po czym skupiła wzrok na zupie, którą zdążyła niechętnie rozgrzebać łyżką. Cassandra sama skosztowała posiłku, smak był obcy, oryginalny - ale ciekawy. Z zaciekawieniem przeniosła spojrzenie na Aarona, tak samo zaciekawiona historią ich znajomości.
- Opowiedzcie nam o uroczystości - zawtórowała Benjaminowi; gęsta atmosfera nie sprzyjała wspólnym rozmowom, trzeba było przerwać tę ciszę. - Gdzie byliście? - Subtelnie przesuwając swój kieliszek na wino w kierunku Ramseya; Aaron miał sporo na głowie, ktoś winien przejąć obowiązki - a Ramsey pokazywał się dziś z zaskakująco dobrej strony.
* Lysia nie może z nami pisać, więc przekazała swoje działanie!!!!
Znalazła się już przy swoim miejscu, kiedy Ramsey odsunął krzesło; nie do końca rozumiała jego szarmanckie zachowanie - ale była to miła i wygodna odmiana. Uśmiechnęła się łagodnie do Lysy, która wyraźnie niecierpliwiła się, aż będzie mogła zejść z krzesełka i zająć się swoimi sprawami, po czym znad jej ramienia rzuciła swojemu towarzyszowi pytające spojrzenie: doskonale widziała - musiałaby być głupia, żeby nie widzieć - że gdzieś poza jej poznaniem toczyła się tutaj jeszcze jedna gra, której reguł nikt jej nie przedstawił. Chciała zrozumieć. Uniosła dłoń do błyszczącego czernią kamienia na swojej szyi, kilkakrotnie obracając go w smukłych palcach. Podana zupa wyglądała aromatycznie, ale z obawą zerknęła na córkę - egzotyczne danie mogło jej nie podejść. Słusznie uczyniła, bo za chwilę usłyszała konspiracyjny szept Lysandry*, która zapytała ją, czy to jest bezpieczne. Cóż, Cassandra nie gotowała w domu zagranicznych dań - kiwnęła córce głową, zachęcająco, choć widziała, że dziewczynka rozgląda się po pozostałych gościach, oczekując, aż inni skosztują jako pierwsi - trucicielka Rita dobrze ją wychowała. Na oczko i poluzowaną koszulę Benjamina, jak to na mężczyzn ogółem, nie zareagowała z entuzjazmem; zmarszczyła nosek, po czym skupiła wzrok na zupie, którą zdążyła niechętnie rozgrzebać łyżką. Cassandra sama skosztowała posiłku, smak był obcy, oryginalny - ale ciekawy. Z zaciekawieniem przeniosła spojrzenie na Aarona, tak samo zaciekawiona historią ich znajomości.
- Opowiedzcie nam o uroczystości - zawtórowała Benjaminowi; gęsta atmosfera nie sprzyjała wspólnym rozmowom, trzeba było przerwać tę ciszę. - Gdzie byliście? - Subtelnie przesuwając swój kieliszek na wino w kierunku Ramseya; Aaron miał sporo na głowie, ktoś winien przejąć obowiązki - a Ramsey pokazywał się dziś z zaskakująco dobrej strony.
* Lysia nie może z nami pisać, więc przekazała swoje działanie!!!!
bo ty jesteś
prządką
prządką
Prawie nie było po Wrightcie widać, że jego obecność go w jakikolwiek sposób obeszła, lecz zdążył mu się już wcześniej przyjrzeć, więc z chwilą, gdy ich spojrzenie się skrzyżowało nie mógł nie zauważyć jak lekko blednie, pokrywając twarz marmurową skorupą, dzięki której przez moment przypominał popiersie jakiegoś starego, legendarnego czarodzieja. Daleko mu było jednak do historycznych sylwetek, co stało się szczególnie widoczne, gdy rozpiął koszulę i puścił oko do Lysandry, jak kumpel z podwórka. Benjamin dla swojego dobra winien szybko pojąć, że Vablatsky to nie jego liga, na próżno mu było szukać głębszego porozumienia. Mimochodem zawiesił wzrok na siedzącej obok niego Hatsy. Przez sympatię powstrzymał się przed posłaniem jej litościwego uśmiechu. Nie mógł wiedzieć, czy przyszli razem, choć po rozsadzeniu gości domniemywał, że tak i trudno mu było zrozumieć ten straszny nietakt. Harriett i Benjamin obok siebie wyglądali jak dama z trollem. Jak mogłaś spaść z poziomu Tristana do poziomu Bena, Hatsy, pytał ją we własnych myślach, nie odrywając od niej wzroku, nawet nie podejrzewając prawdy o obecnej sytuacji.
W końcu utkwił nieruchome źrenice w Aaronie, który zabrał głos i wszystkim podziękował za przybycie. Uśmiechnął się grzecznościowo, z niezbyt wielkim przejęciem obserwując pojawiające się na stole potrawy. Cokolwiek to było, pachniało wyśmienicie, a w trzewiach drgnął jakiś organ przypominając mu o istnieniu żołądka, który regularnie należało dokarmiać. Poczuwszy na sobie wzrok Cassandry w chwili, gdy Apollinare zaczął przedstawiać wszystkich swojej towarzyszce, obrócił głowę, widząc niezwykłą mądrość w jej oczach. Wiedział, że oszukanie jej było trudne, dostrzegała więcej niż inni, a na domiar wszystkiego znała go lepiej niż ktokolwiek przy tym stole. Wytrzymał jej spojrzenie w milczeniu, bo nawet jeśli zamierzał zmienić ciszę w kilka słów, między nimi siedziała Lysa, więc jakiekolwiek wyjaśnienia byłyby niezwykle niedyskretne, wymagając pochylenia się w kierunku ciemnowłosej partnerki. Odwlekanie niewygodnej prawdy i wyjaśnień zapewniało mu jednak spokój na pewien czas. Zerknął na czarny kryształ, który odznaczał się na jej łabędziej szyi, jednocześnie słuchając głosu Apo, który wcale nie próbował mówić szeptem. Uśmiechnął się pod nosem. Fox, kolejny auror, który patrzył mu na ręce, widząc krew tam, gdzie nie powinien, ognista Selina, którą skutecznie ignorował, dalej matka smoków i zagubiona, urocza Harriett. Żona Aarona i jej idealnie odwzorowana kopia, której profil miał w zasięgu wzroku, tuż obok bladej twarzy Cassandry. I Aaron. Herbaciany król, aktualnie bez berła, za to w niewidzialnej koronie z ususzonych liści. Zamierzał zapamiętać, by nigdy w jego obecności nie żartować z herbaty (jakby ona sama w sobie w jakikolwiek sposób mogła być śmieszna).
Nim zaryzykował wzięciem potrawy pełnej dziwnych dodatków, spostrzegł nieco zniecierpliwiony ruch kieliszka po stole. Nie tyle rozbawił go, co wzbudził ulgę, że ktoś jeszcze chętnie zwilżyłby usta w odrobinie alkoholu, tym bardziej, że sam aromat zupy alarmował o pewnej dozie ostrości. Niezależnie, czy domagająca się wina Cassandra potrzebowała tego, by przebrnąć przez to spotkanie gładko, czy subtelnie instruowała go w należytym zachowaniu, nie zwlekał z tym długo. Powstrzymując niezmierną chęć spojrzenia w jej kierunku, sięgnął po różdżkę, odzywając się do gospodarza cicho, jeszcze nim rozpoczął swą opowieść. Nie zdecydowałby się na przerwanie zapierającej dech w piersiach romantycznej historii.
— Pozwolisz, że cię wyręczę, Aaronie. — Za jego zgodą, po krótkim, przelotnym spojrzeniu uniósł różdżkę. Stojąca z boku butelka, zapewne jakiegoś zagranicznego wina, gdyż nawet w kolorze odbiegało od skrzaciego, zapełniła wpierw kieliszki młodej pary, a następnie gości, w odpowiedniej kolejności. Poszło gładko, a sama czynność nie ujmowała mu ani trochę. Kuzyn Cassandry wydawał się nieco spięty, przytłoczony organizacją poślubnego wydarzenia, liczył więc, że nie będzie miał mu za złe tej subtelnej pomocy. Mógł zabrać się do atakowania parującej przed nim egzotycznej zupy, wpierw jednak uniósł szkło ze stołu. — Wypijmy za zdrowie gospodarzy— powiedział głośniej, spoglądając w ich stronę i skinając lekko głową.
W końcu utkwił nieruchome źrenice w Aaronie, który zabrał głos i wszystkim podziękował za przybycie. Uśmiechnął się grzecznościowo, z niezbyt wielkim przejęciem obserwując pojawiające się na stole potrawy. Cokolwiek to było, pachniało wyśmienicie, a w trzewiach drgnął jakiś organ przypominając mu o istnieniu żołądka, który regularnie należało dokarmiać. Poczuwszy na sobie wzrok Cassandry w chwili, gdy Apollinare zaczął przedstawiać wszystkich swojej towarzyszce, obrócił głowę, widząc niezwykłą mądrość w jej oczach. Wiedział, że oszukanie jej było trudne, dostrzegała więcej niż inni, a na domiar wszystkiego znała go lepiej niż ktokolwiek przy tym stole. Wytrzymał jej spojrzenie w milczeniu, bo nawet jeśli zamierzał zmienić ciszę w kilka słów, między nimi siedziała Lysa, więc jakiekolwiek wyjaśnienia byłyby niezwykle niedyskretne, wymagając pochylenia się w kierunku ciemnowłosej partnerki. Odwlekanie niewygodnej prawdy i wyjaśnień zapewniało mu jednak spokój na pewien czas. Zerknął na czarny kryształ, który odznaczał się na jej łabędziej szyi, jednocześnie słuchając głosu Apo, który wcale nie próbował mówić szeptem. Uśmiechnął się pod nosem. Fox, kolejny auror, który patrzył mu na ręce, widząc krew tam, gdzie nie powinien, ognista Selina, którą skutecznie ignorował, dalej matka smoków i zagubiona, urocza Harriett. Żona Aarona i jej idealnie odwzorowana kopia, której profil miał w zasięgu wzroku, tuż obok bladej twarzy Cassandry. I Aaron. Herbaciany król, aktualnie bez berła, za to w niewidzialnej koronie z ususzonych liści. Zamierzał zapamiętać, by nigdy w jego obecności nie żartować z herbaty (jakby ona sama w sobie w jakikolwiek sposób mogła być śmieszna).
Nim zaryzykował wzięciem potrawy pełnej dziwnych dodatków, spostrzegł nieco zniecierpliwiony ruch kieliszka po stole. Nie tyle rozbawił go, co wzbudził ulgę, że ktoś jeszcze chętnie zwilżyłby usta w odrobinie alkoholu, tym bardziej, że sam aromat zupy alarmował o pewnej dozie ostrości. Niezależnie, czy domagająca się wina Cassandra potrzebowała tego, by przebrnąć przez to spotkanie gładko, czy subtelnie instruowała go w należytym zachowaniu, nie zwlekał z tym długo. Powstrzymując niezmierną chęć spojrzenia w jej kierunku, sięgnął po różdżkę, odzywając się do gospodarza cicho, jeszcze nim rozpoczął swą opowieść. Nie zdecydowałby się na przerwanie zapierającej dech w piersiach romantycznej historii.
— Pozwolisz, że cię wyręczę, Aaronie. — Za jego zgodą, po krótkim, przelotnym spojrzeniu uniósł różdżkę. Stojąca z boku butelka, zapewne jakiegoś zagranicznego wina, gdyż nawet w kolorze odbiegało od skrzaciego, zapełniła wpierw kieliszki młodej pary, a następnie gości, w odpowiedniej kolejności. Poszło gładko, a sama czynność nie ujmowała mu ani trochę. Kuzyn Cassandry wydawał się nieco spięty, przytłoczony organizacją poślubnego wydarzenia, liczył więc, że nie będzie miał mu za złe tej subtelnej pomocy. Mógł zabrać się do atakowania parującej przed nim egzotycznej zupy, wpierw jednak uniósł szkło ze stołu. — Wypijmy za zdrowie gospodarzy— powiedział głośniej, spoglądając w ich stronę i skinając lekko głową.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Chciał stworzyć carte blanche. Dla każdego uzupełnić akta w swojej głowie od nowa, od początku, bo uważał, że ich ślub był nie tylko nowym początkiem dla nich samych, ale również dla jego rodziny w jakiś pokrętny, być może ciężki do zrozumienia sposób. Różne środowiska, z których pochodził każdy jego krewny, miały zostać teraz niejako wklejona w pejzaż Manor Road, jaki się przed nimi ukazywał. Mieli być przez chwilę rodziną, taką z prawdziwego zdarzenia, która spotyka się, by być we wspólnym gronie, a nie pluć jadem na każdego, kto odważy się przekroczyć progi tego domu. To prawda, że miał wobec obiadu nieco wątpliwości, właściwie… te wątpliwości od rana go pochłaniały do reszty, ale to nie znaczyło, że od razu się podda i wywiesi białą flagę, pozwalając, by pogarszające się przy stole nastroje przeobraziły się w prawdziwą batalię z gałkami ocznymi nabitymi w chorym triumfie na widelce.
Myśl migocząca w głowie niebezpiecznie wyraźnym światłem, wywołała na jego twarzy chwilowy wybuch dezorientacji. Na gacie Merlina, o czym on…
Goście przemykali tuż obok niego, razem zahaczali o swoje sylwetki w przyjaznych gestach, nadając temu spotkaniu nieco mniej wyraźnego charakteru oficjalnego spotkania obiadowego. Miało być luźno. Mieli skosztować trochę dobrego jadła, porozmawiać o sobie, nasiąknąć atmosferą domowego ogniska. A potem wrócić do swoich obowiązków. Nie przewidywał nagłych wybuchów złości, rozlewającego się po stole cuchnącego fałszem sarkazmu i nieoczekiwanej śmierci jednego lub kilku towarzyszy. Może zatrzymajmy ten klimat na dłużej.
Smakowite zapachy unosiły się lekko nad stołem, muskając nozdrza i zachęcając do konsumowania. Był wdzięczny Marthcie, że tak o nich zadbała. Do drobnych brzęknięciach i cichym szuraniu dochodzącym z kuchni, stwierdził, że tikka masala nie będzie jedyną atrakcją.
- Jak się poznaliśmy? – pytanie nie wybiło go z rytmu, ale wywołało coś na kształt drgnięcia, ukłucia drobnej szpilki, którą zaznacza się miejsce, gdzie należało skroić materiał nowej szaty. Wyprostował się nieco w krześle i wzrokiem mimowolnie powędrował do twarzy swojej małżonki. Ulżyło mu, kiedy zobaczył jej uśmiech. Była tu. – Właściwie znamy się jeszcze z czasów dzieciństwa. Mój ojciec miał w ojcu Bellony zaufanego klienta, a jej matka uwielbiała mieszanki naszych herbat. Być może nasze, moje i ojca, odwiedziny w domu Bell nie były zbyt częstymi wypadami do Londynu, ale za każdym razem zaskarbialiśmy sobie na tyle dużo czasu, by lepiej się poznać. – na jego ustach również pojawił się uśmiech. – okazujący entuzjazm, szczery, ale nieco wyważony. Nie chciał grać niedostępnego. Był tu dla nich – dla swojej rodziny i dla Bellony, która do tej rodziny dopiero co dołączyła. – Później z bliżej nieokreślonych powodów długo nie mieliśmy ze sobą kontaktu… aż – szybko zerknął w kierunku żony. Niech mu to wybaczy. To samo szybkie zerknięcie na Cassandrę. – A potem znów zobaczyliśmy się na polowaniu. W dość… kameralnych okolicznościach.
Kąciki ust zadrżały, wyciągając się nieco w górę. Rozejrzał się po gościach, badając nastroje, jakie wśród nich panowały. Wydawało mu się, że Selina chwilowo dała sobie spokój z graniem na nerwach innym, a zajęła bardziej kontemplowaniem obecności Fredericka, Salome i Apollinaire najwyraźniej znaleźli wspólny język, szepcząc uważnie do siebie, Ramsey i Cassandra grzecznościowo odpowiadali na wygrywane takty rozmowy, a Ben i Hattie…
Zatrzymał się na nich na dłuższą chwilę, bo wydawało mu się, że jednak jedna melodia obiadu, która zakładała zrozumienie i jedność, zdawała się im nie pasować. Wyglądali na… sam nie wiedział, jak to określić. Podzielonych? Wiszących między tak a nie? Spiętych, obecnych w pojedynkę, ale nieobecnych razem. Merlinie.
- Z twoim wzrokiem jest wszystko w porządku, Apo – zdecydował się na mniej formalną odpowiedź, nie miał się czego bać ani wstydzić. – Herbaty nigdy nie podaje się od razu do obiadu, dlatego zdecydowałem się ugościć was w nieco inny sposób, a indyjski napar podać po zjedzeniu masali. Mam nadzieję, że wam smakuje. Cassandro, jeśli Lysa będzie miała ochotę na mniej egzotyczne danie, od razu coś zorganizujemy. Martha nie będzie miała nic przeciwko.
Uśmiechnął się do niej w swoim rodzinnym zwyczaju.
- Pobraliśmy się w moim rodzinnym domu – wcześniej instynktownie szukał spojrzeniem Aurelii, ale wiedział, że to bezcelowe. Znów zniknęła. Znów na długo. – W Indiach, w stanie Orisa, niedaleko Malkangiri – odpowiedział z nutą indyjskiego akcentu. Nie będzie raczył ich wyczynami w języku hindi, ale przemycanie przeróżnych drobiażdżków z tamtych stron uważał za miły smaczek, który nadał mu nieco… wiarygodności. – Ale może o tym opowie nam Bell? Byłaś tam pierwszy raz, najdroższa.
Jego uwagę zwróciło kilka krótkich słów wypowiedzianych przez obiadowego towarzysza Cass. Skinął mu głową z cicho zarysowaną wdzięcznością i przyjął z nieco mocniej bijącym sercem toast. Odrobinę wytrąciło go to z równowagi, ale nie dał tego po sobie poznać. Winny aromat jeżyn w czerwonym winie dindori ukoił nerwy. Nie wiedział, czy im zasmakuje, bo w Londynie indyjskie dzieła winiarskie nie były tak dobrze znane, a przede wszystkim, zachwalane, ale chciał, żeby każdy z nich odrobinę poznał jego, ich świat.
Myśl migocząca w głowie niebezpiecznie wyraźnym światłem, wywołała na jego twarzy chwilowy wybuch dezorientacji. Na gacie Merlina, o czym on…
Goście przemykali tuż obok niego, razem zahaczali o swoje sylwetki w przyjaznych gestach, nadając temu spotkaniu nieco mniej wyraźnego charakteru oficjalnego spotkania obiadowego. Miało być luźno. Mieli skosztować trochę dobrego jadła, porozmawiać o sobie, nasiąknąć atmosferą domowego ogniska. A potem wrócić do swoich obowiązków. Nie przewidywał nagłych wybuchów złości, rozlewającego się po stole cuchnącego fałszem sarkazmu i nieoczekiwanej śmierci jednego lub kilku towarzyszy. Może zatrzymajmy ten klimat na dłużej.
Smakowite zapachy unosiły się lekko nad stołem, muskając nozdrza i zachęcając do konsumowania. Był wdzięczny Marthcie, że tak o nich zadbała. Do drobnych brzęknięciach i cichym szuraniu dochodzącym z kuchni, stwierdził, że tikka masala nie będzie jedyną atrakcją.
- Jak się poznaliśmy? – pytanie nie wybiło go z rytmu, ale wywołało coś na kształt drgnięcia, ukłucia drobnej szpilki, którą zaznacza się miejsce, gdzie należało skroić materiał nowej szaty. Wyprostował się nieco w krześle i wzrokiem mimowolnie powędrował do twarzy swojej małżonki. Ulżyło mu, kiedy zobaczył jej uśmiech. Była tu. – Właściwie znamy się jeszcze z czasów dzieciństwa. Mój ojciec miał w ojcu Bellony zaufanego klienta, a jej matka uwielbiała mieszanki naszych herbat. Być może nasze, moje i ojca, odwiedziny w domu Bell nie były zbyt częstymi wypadami do Londynu, ale za każdym razem zaskarbialiśmy sobie na tyle dużo czasu, by lepiej się poznać. – na jego ustach również pojawił się uśmiech. – okazujący entuzjazm, szczery, ale nieco wyważony. Nie chciał grać niedostępnego. Był tu dla nich – dla swojej rodziny i dla Bellony, która do tej rodziny dopiero co dołączyła. – Później z bliżej nieokreślonych powodów długo nie mieliśmy ze sobą kontaktu… aż – szybko zerknął w kierunku żony. Niech mu to wybaczy. To samo szybkie zerknięcie na Cassandrę. – A potem znów zobaczyliśmy się na polowaniu. W dość… kameralnych okolicznościach.
Kąciki ust zadrżały, wyciągając się nieco w górę. Rozejrzał się po gościach, badając nastroje, jakie wśród nich panowały. Wydawało mu się, że Selina chwilowo dała sobie spokój z graniem na nerwach innym, a zajęła bardziej kontemplowaniem obecności Fredericka, Salome i Apollinaire najwyraźniej znaleźli wspólny język, szepcząc uważnie do siebie, Ramsey i Cassandra grzecznościowo odpowiadali na wygrywane takty rozmowy, a Ben i Hattie…
Zatrzymał się na nich na dłuższą chwilę, bo wydawało mu się, że jednak jedna melodia obiadu, która zakładała zrozumienie i jedność, zdawała się im nie pasować. Wyglądali na… sam nie wiedział, jak to określić. Podzielonych? Wiszących między tak a nie? Spiętych, obecnych w pojedynkę, ale nieobecnych razem. Merlinie.
- Z twoim wzrokiem jest wszystko w porządku, Apo – zdecydował się na mniej formalną odpowiedź, nie miał się czego bać ani wstydzić. – Herbaty nigdy nie podaje się od razu do obiadu, dlatego zdecydowałem się ugościć was w nieco inny sposób, a indyjski napar podać po zjedzeniu masali. Mam nadzieję, że wam smakuje. Cassandro, jeśli Lysa będzie miała ochotę na mniej egzotyczne danie, od razu coś zorganizujemy. Martha nie będzie miała nic przeciwko.
Uśmiechnął się do niej w swoim rodzinnym zwyczaju.
- Pobraliśmy się w moim rodzinnym domu – wcześniej instynktownie szukał spojrzeniem Aurelii, ale wiedział, że to bezcelowe. Znów zniknęła. Znów na długo. – W Indiach, w stanie Orisa, niedaleko Malkangiri – odpowiedział z nutą indyjskiego akcentu. Nie będzie raczył ich wyczynami w języku hindi, ale przemycanie przeróżnych drobiażdżków z tamtych stron uważał za miły smaczek, który nadał mu nieco… wiarygodności. – Ale może o tym opowie nam Bell? Byłaś tam pierwszy raz, najdroższa.
Jego uwagę zwróciło kilka krótkich słów wypowiedzianych przez obiadowego towarzysza Cass. Skinął mu głową z cicho zarysowaną wdzięcznością i przyjął z nieco mocniej bijącym sercem toast. Odrobinę wytrąciło go to z równowagi, ale nie dał tego po sobie poznać. Winny aromat jeżyn w czerwonym winie dindori ukoił nerwy. Nie wiedział, czy im zasmakuje, bo w Londynie indyjskie dzieła winiarskie nie były tak dobrze znane, a przede wszystkim, zachwalane, ale chciał, żeby każdy z nich odrobinę poznał jego, ich świat.
Aaron Lovegood
Zawód : Właściciel herbaciarni "Czerwony Imbryk"
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I'm just a man
I do what I can
Don't put the blame on me
I do what I can
Don't put the blame on me
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Benjamin był wyjątkowo wdzięczny Apollinarowi za zapoznawczy monolog - okrągłe zdania o każdym, siedzącym przy długim stole, kupiły mu trochę czasu, niezbędnego do opanowania wrzącego od niechęci organizmu. Pojawienie się Ramseya łaskawie skropliło sączącą się truciznę na podatny grunt, pozwalając Wrightowi zająć niewesołe myśli kimś innym. Towarzysząca mu przy stole Harriett stała się nagle jakoś mniej groźna a podarte na kawałki serce: mniej rozjątrzone. Rzecz jasna dalej histerycznie pilnował swej pokaźnej postury, by nawet przypadkiem nie zahaczyć łokciem o ramię złotowłosej ani nie spotkać się potężną dłonią z jej drobnymi palcami, zaciśniętymi na kryształowej szklance, ale na szczęście mógł przetransmutować wewnętrzną rozpacz w wściekłość. Bulgoczącą w kociołku o odpowiednio wysokich ściankach. Ryzyko erupcji oscylowało w granicach znikomego: był zbyt zmęczony, wycieńczony, wymięty i zmordowany, by rozpoczynać samcze walki, wywracające do góry nogami nie tylko suto zastawiony stół, ale i cały względnie ustabilizowany spokój rodzinnego obiadu. Wszyscy zdawali się bowiem zaskakująco uprzejmi i nawet morderczy troglodyta wyglądał niczym salonowy piesek, wyręczając Aaarona w obowiązkach gospodarza.
Wright zignorował pojawiający się przed nim kieliszek - w dalszym ciągu pochłaniał pikantne danie, mające się jednak ku końcowi. Przez sekundę bezradnie zerkał to na obrus - odpowiednich wymiarów - to na misternie złożoną serwetkę - czy powinien zepsuć to artystyczne dzieło, by skalać nim swoje usta? - finalnie decydując się na drugą opcję, co uchroniło wszystkich zgromadzonych przed nagłym zalaniem ustawionymi na obrusie potrawami. Jednym uchem słuchał opowieści Lovegooda, jednym okiem zerkał kontrolnie na Ramseya, jakby ten miał zaraz pokazać swe prawdziwe, plugawe oblicze, i jedną ręką przysuwał sobie na ślepo kolejne danie. Byleby zająć czymś usta, ręce, uszy, głowę; byleby nie zerkać w bok na niezwykle cichą Harriett i nie taksować pytającym wzrokiem Cassandry. Dlaczego przybyła tutaj z tym troglodytą? Podczas toastu zmiął w ustach niewybredne przekleństwo, dalej jednak starając się doskonale odegrać rolę zadowolonego gościa. Udawało się to połowicznie, minę miał raczej nietęgą, lecz można było złożyć to na karb przejedzenia egzotycznymi smakołykami, niezbyt wpasowującymi się w jego niewybredne gusta. Odkaszlnął cicho, łypiąc w bok, na Fredericka, który był jednak zbyt zajęty Seliną, by i na Bena roztoczyć swoją wesołą, nonszalancką aurę. A szkoda, znajdował się bowiem w niewygodnym potrzasku, w którym coraz trudniej było mu zachować dystyngowane milczenie.
- No, to teraz tylko czekać na pojawienie się gromady dzieci - podsumował z typowym dla siebie wyczuciem, posyłając Bellonie czarujący uśmiech: trochę smutny, trochę desperacki. Coraz mniej podobała mu się ta uroczystość, ale nie zamierzał dezerterować. Jeszcze nie.
Wright zignorował pojawiający się przed nim kieliszek - w dalszym ciągu pochłaniał pikantne danie, mające się jednak ku końcowi. Przez sekundę bezradnie zerkał to na obrus - odpowiednich wymiarów - to na misternie złożoną serwetkę - czy powinien zepsuć to artystyczne dzieło, by skalać nim swoje usta? - finalnie decydując się na drugą opcję, co uchroniło wszystkich zgromadzonych przed nagłym zalaniem ustawionymi na obrusie potrawami. Jednym uchem słuchał opowieści Lovegooda, jednym okiem zerkał kontrolnie na Ramseya, jakby ten miał zaraz pokazać swe prawdziwe, plugawe oblicze, i jedną ręką przysuwał sobie na ślepo kolejne danie. Byleby zająć czymś usta, ręce, uszy, głowę; byleby nie zerkać w bok na niezwykle cichą Harriett i nie taksować pytającym wzrokiem Cassandry. Dlaczego przybyła tutaj z tym troglodytą? Podczas toastu zmiął w ustach niewybredne przekleństwo, dalej jednak starając się doskonale odegrać rolę zadowolonego gościa. Udawało się to połowicznie, minę miał raczej nietęgą, lecz można było złożyć to na karb przejedzenia egzotycznymi smakołykami, niezbyt wpasowującymi się w jego niewybredne gusta. Odkaszlnął cicho, łypiąc w bok, na Fredericka, który był jednak zbyt zajęty Seliną, by i na Bena roztoczyć swoją wesołą, nonszalancką aurę. A szkoda, znajdował się bowiem w niewygodnym potrzasku, w którym coraz trudniej było mu zachować dystyngowane milczenie.
- No, to teraz tylko czekać na pojawienie się gromady dzieci - podsumował z typowym dla siebie wyczuciem, posyłając Bellonie czarujący uśmiech: trochę smutny, trochę desperacki. Coraz mniej podobała mu się ta uroczystość, ale nie zamierzał dezerterować. Jeszcze nie.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Najprawdopodobniej powinna była wytężyć ambitniej szare komórki, zmusić odmawiającą współpracy pamięć do przypomnienia sobie czegoś, czegokolwiek, co rozwiałoby jej wątpliwości odnośnie tego, dlaczego kuzynka Aarona wydaje się być znajoma, skoro najwyraźniej, sądząc po reakcji Seliny, panna Vablatsky nie uczestniczyła we wcześniejszych rodzinnych uroczystościach. Najprawdopodobniej powinna była zmusić się do błyśnięcia elokwencją, przywołać do siebie urok godny złotej ery czarującej Devon, by bawić gości swojego brata zabawnymi anegdotkami i wspominkami wspólnych przygód wczesnej młodości. Na próżno. Była jak koń w klapkach na oczach - pochłonięta całkowicie absolutnym pilnowaniem nienaruszalnej strefy niczyjej pomiędzy swoim miejscem a miejscem zajmowanym przez Jaimiego, nie odnotowywała niczego więcej niż to, co działo się w jej najbliższym otoczeniu. Z lekkim opóźnieniem zareagowała na wznoszony toast, dołączając do niego o parę sekund po wesołej czeredzie, kompletnie koło uszu puściła wymianę zdań pomiędzy Salome i Apollinarem, chociaż w innych okolicznościach z pewnością wtrąciłaby swoje trzy grosze do pobieżnej charakterystyki kolejnych członków rodziny. Zwróciła się w kierunku Aarona i chociaż historię jego znajomości ze świeżo upieczoną małżonką znała już na tyle dobrze, na ile pozwalał jej Lovegood, z wyrazem ulgi przyjęła fakt, że długa wypowiedź bruneta kupuje jej kolejne chwile bezpiecznego milczenia. A może wcale nie tak bezpiecznego, skoro już wszyscy jej bliscy zdawali się być zaalarmowani nietypowym zachowaniem półwili? Tego, oczywiście, również nie dostrzegała.
- Jak podobały ci się Indie, Bellono? - odezwała się ostatecznie, resztkami taktu zamazując pozostałości niewątpliwie niewygodnego komentarza o oczekiwanej gromadce dzieci. - Pierwsza wizyta w tym miejscu to niezapomniane przeżycie, czyż nie? - kontynuowała, na parę chwil odpływając myślami do swoich własnych wspomnień pierwszego wyjazdu na plantację Lovegoodów - wciąż czuła na skórze promienie upalnego słońca, wciąż czuła w nozdrzach zapach egzotycznych kwiatów i herbacianych krzewów, wciąż słyszała pieśni wygrywane przez monsunowy deszcz. Pamiętasz, Jaimie? Subtelne pytanie samo cisnęło się na usta i chociaż zdołała zacisnąć je w wąską linię i zdusić w sobie te dwa słowa, przed zerknięciem w stronę brodacza powstrzymać się już nie zdołała. Pamiętasz? Ponownie uciekła spojrzeniem w stronę ręcznie malowanego brzegu talerza, by studiować jego fakturę bez opamiętania.
Obejmująca wątłe ciało Harriett nietypowa sztywność mięśni postępowała w zatrważającym tempie, bijąc na głowę rekordy ustanowione przez Dotyk Meduzy, a jednak - wystarczyło się ruszyć chociaż odrobinę, zmusić zmartwiałe kończyny do przesunięcia się kawałek, a potem jeszcze kolejny, w stronę wypolerowanej przez Marthę łyżki, której srebrzysty połysk zatonął w aromatycznej indyjskiej potrawie. Dystrakcja bardzo udana, oto ogrom pikantnych przypraw zatańczył na podniebieniu półwili zupełnie już nieprzystosowanej do podobnych smaków (ile to czasu minęło, odkąd wraz z jej mężem z Honey Hill zniknęły ostre specjały?). Nabrała powietrza ze świstem, czując jak do jej oczu automatycznie napływają łzy. Kaszlnęła raz i drugi (bezskutecznie), ostatkiem sił próbując zachować dyskrecję w tych dźwiękach godnych zdychającego kuguchara (zapewne również bezskutecznie), a na jej bladej twarzy wykwitły niezdrowe rumieńce.
Jak to możliwe, że tylko dla niej potrawa okazała się być zbyt mocno doprawiona, podczas gdy wszyscy inni pałaszowali ze smakiem? A może napicie się czegoś ukróciłoby jej starcie z kuchnią dalekiego wschodu? Postanowiła spróbować. Wodę odrzuciła na wstępie, zakładając, że pozbawiona smaku ciecz tylko rozniesie przyprawy do kolejnych kubków smakowych, zatem jedyną słuszną opcją znajdującą się w zasięgu ręki zdawało się być wino. Szybkim ruchem sięgnęła po swój kieliszek, nie uwzględniając jednak tego, że może ją dopaść kolejny atak kaszlu ani tego, że szklące się w oczach łzy tworzą przekłamującą rzeczywistość warstwę; w ten oto sposób, zamiast podnieść kieliszek, przewróciła go z brzękiem - i z gracją nakazującą zastanowić się nad tym, jakim cudem kiedykolwiek marzyła o karierze baletnicy. Nim zdążyła chociażby uformować usta w kształt pełnej zdziwienia litery „o”, bogata barwa dindori naznaczyła ciemną ścieżkę na obrusie na lewą stronę od nakrycia Harriett, a głęboki aromat jeżyn wsiąkał w materiał spodni Wrighta.
- Prze… prze-praszam - wydusiła z siebie, pokasłując suchotniczo, lazurowe tęczówki z przerażeniem wbijając w bordową plamę. Rozkosznie.
- Jak podobały ci się Indie, Bellono? - odezwała się ostatecznie, resztkami taktu zamazując pozostałości niewątpliwie niewygodnego komentarza o oczekiwanej gromadce dzieci. - Pierwsza wizyta w tym miejscu to niezapomniane przeżycie, czyż nie? - kontynuowała, na parę chwil odpływając myślami do swoich własnych wspomnień pierwszego wyjazdu na plantację Lovegoodów - wciąż czuła na skórze promienie upalnego słońca, wciąż czuła w nozdrzach zapach egzotycznych kwiatów i herbacianych krzewów, wciąż słyszała pieśni wygrywane przez monsunowy deszcz. Pamiętasz, Jaimie? Subtelne pytanie samo cisnęło się na usta i chociaż zdołała zacisnąć je w wąską linię i zdusić w sobie te dwa słowa, przed zerknięciem w stronę brodacza powstrzymać się już nie zdołała. Pamiętasz? Ponownie uciekła spojrzeniem w stronę ręcznie malowanego brzegu talerza, by studiować jego fakturę bez opamiętania.
Obejmująca wątłe ciało Harriett nietypowa sztywność mięśni postępowała w zatrważającym tempie, bijąc na głowę rekordy ustanowione przez Dotyk Meduzy, a jednak - wystarczyło się ruszyć chociaż odrobinę, zmusić zmartwiałe kończyny do przesunięcia się kawałek, a potem jeszcze kolejny, w stronę wypolerowanej przez Marthę łyżki, której srebrzysty połysk zatonął w aromatycznej indyjskiej potrawie. Dystrakcja bardzo udana, oto ogrom pikantnych przypraw zatańczył na podniebieniu półwili zupełnie już nieprzystosowanej do podobnych smaków (ile to czasu minęło, odkąd wraz z jej mężem z Honey Hill zniknęły ostre specjały?). Nabrała powietrza ze świstem, czując jak do jej oczu automatycznie napływają łzy. Kaszlnęła raz i drugi (bezskutecznie), ostatkiem sił próbując zachować dyskrecję w tych dźwiękach godnych zdychającego kuguchara (zapewne również bezskutecznie), a na jej bladej twarzy wykwitły niezdrowe rumieńce.
Jak to możliwe, że tylko dla niej potrawa okazała się być zbyt mocno doprawiona, podczas gdy wszyscy inni pałaszowali ze smakiem? A może napicie się czegoś ukróciłoby jej starcie z kuchnią dalekiego wschodu? Postanowiła spróbować. Wodę odrzuciła na wstępie, zakładając, że pozbawiona smaku ciecz tylko rozniesie przyprawy do kolejnych kubków smakowych, zatem jedyną słuszną opcją znajdującą się w zasięgu ręki zdawało się być wino. Szybkim ruchem sięgnęła po swój kieliszek, nie uwzględniając jednak tego, że może ją dopaść kolejny atak kaszlu ani tego, że szklące się w oczach łzy tworzą przekłamującą rzeczywistość warstwę; w ten oto sposób, zamiast podnieść kieliszek, przewróciła go z brzękiem - i z gracją nakazującą zastanowić się nad tym, jakim cudem kiedykolwiek marzyła o karierze baletnicy. Nim zdążyła chociażby uformować usta w kształt pełnej zdziwienia litery „o”, bogata barwa dindori naznaczyła ciemną ścieżkę na obrusie na lewą stronę od nakrycia Harriett, a głęboki aromat jeżyn wsiąkał w materiał spodni Wrighta.
- Prze… prze-praszam - wydusiła z siebie, pokasłując suchotniczo, lazurowe tęczówki z przerażeniem wbijając w bordową plamę. Rozkosznie.
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Kiedy przebrnęliśmy przez wszystkie powitania, podziękowania oraz inne, niewątpliwie miłe, choć niezręczne wydarzenia dzisiejszego dnia, poczułam ulgę. Bezsensowną, bo to nie oznaczało końca spotkania, a wręcz przeciwnie. Jako gospodyni powinnam była zasypywać każdego z osobna pytaniami oraz raczyć gości wybornymi anegdotami zarówno ze ślubu jak i ogółu naszego dotychczasowego życia, ale pech chciał, że wcale nie byłam dobrym mówcą. Kontakty z ludźmi przychodziły mi z trudem, wśród większości ludzi moje towarzyskie obycie prezentowało się wręcz zatrważająco marnie. To powodowało, że z przestrachem siadałam do stołu odczuwając na sobie niewyobrażalną presję. Słowa Seliny nadal rozbrzmiewały w mojej głowie i tylko obecność Aarona tuż obok pozwalała mi na pozostanie w miejscu zamiast uczynienia angielskiego wyjścia oraz ucieczkę w długą, na nowo przeżywając jak bardzo aspołeczna byłam. Uśmiechałam się, cały czas się uśmiechałam chcąc nabrać wszystkich tak jak i samą siebie, że takie spotkania są dla mnie chlebem powszednim. Być może mi się to udawało i to całkiem nieźle, bo każdy zajęty był albo swoimi problemami, albo problemami innych. To jednocześnie odejmowało trosk jak i napełniało serce obawą, że wszyscy zaraz rzucą się na siebie w ferworze dzikiej walki o nie wiadomo konkretnie co. Przełknęłam ślinę, obserwując swoje danie. Przez te kilka dni pobytu na szczęście zdołałam się rozeznać nieco w indyjskiej kuchni, dlatego smak zupy nie zaskoczył mnie zupełnie; trudno natomiast stwierdzić, bym była znawcą tych potraw. Jadłam ostrożnie dawkując porcje, by właśnie nie przesadzić z ilością ostrości na podniebieniu.
Oczywiście dołączyłam się do toastu unosząc kieliszek oraz posyłając Ramseyowi uśmiech, który podszyty był odrobiną niepewności związaną z jego osobą, ale której nie zamierzałam poruszać ani dziś, ani prawdopodobnie nigdy. Upiłam kilka łyków z naczynia z ulgą odnotowując fakt, że głos zabrał Aaron. Nie mogłam powstrzymać cisnącego się na usta rozbawienia dotyczącego polowania; z dwojga złego wolałam tę historię od historii błotnej bójki.
- Wydało się, upolowałam sobie męża – potwierdziłam jego słowa, chcąc nadać całej opowieści bardziej żartobliwego wydźwięku. Choć nie zdradził wszystkiego, to lepiej było tamtą porażkę przekuć w coś weselszego niż krew oraz walkę o sprawną nogę. Nim się jednak obejrzałam, a temat zmienił się na samą uroczystość ślubną, co było zrozumiałe. W międzyczasie słuchałam rozmowy Salome z Apollinare, bo siedzieli najbliżej mnie; osób za nimi już tak dokładnie nie widziałam, lepiej mi było patrzeć na przeciwną stronę stołu, gdzie chyba działo się w tej chwili najwięcej. Wstyd się przyznać, ale sama nie znałam większości osób tutaj, dlatego chętnie czegoś o nich podsłuchałam, nawet jeśli było to niezbyt grzecznym zachowaniem.
Niestety stwierdzenie, prośba oraz pytanie, wyraźnie skierowane w moją stronę, wybudziło mnie z zadumy. Odwzajemniłam uśmiech Bena, nie chcąc, by poczuł się urażony moim brakiem entuzjazmu co do jego słów; chciałam mieć dzieci, ale póki co brzmiało to dla mnie zbyt ciężko. Za dużo na raz: najpierw ślub, teraz wspólny obiad… o reszcie nie chciałam na razie myśleć.
- Indie… – zaczęłam z wolna czując się jak uczennica wywołana do odpowiedzi. Beznadziejnie aspołeczny ze mnie przypadek. Ale starałam się wykrzesać z siebie coś więcej niż kilka szorstkich słów. – Były naprawdę niezwykłe. Ciepłe, wręcz parne, ale można się było do tego przyzwyczaić. A ludzie bardzo życzliwi – Nawet za bardzo. – Pomogli nam w organizacji wszystkiego. Wiecie, muzyka na żywo… wszystko odbyło się na świeżym powietrzu, w tle herbacianych krzewów. Jesteśmy Brytyjczykami, więc nie zaprzątaliśmy sobie głowy przesadną egzotyką, ale wymieniliśmy się girlandami oraz złożyliśmy sobie przysięgę chwytając się za dłonie, a mistrz ceremonii przewiązał je szarfą i udzielił nam ślubu. Także było nieco inaczej, ale bardzo bajkowo i romantycznie – opowiedziałam, lekko się czerwieniąc. Miałam nadzieję, że nie miałam czegoś pominąć! No, oprócz tego, co działo się później. – To prawda, że ten kraj jest niezwykły, będę go miło wspominać – przytaknęłam jeszcze słowom Harriett. Mieliśmy to szczęście, że naprawdę prawie nie dostrzegaliśmy żadnych wad Indii. Chciałam nawet powiedzieć coś jeszcze, o dziwo, ale wtedy zdarzył się ten wypadek z winem.
- Na pewno nic nie szkodzi, pójdę po środek do czyszczenia – rzuciłam nieco drżącym głosem wstając gwałtownie od stołu, zmierzając w stronę łazienki. Magią niestety nic się nie dało zdziałać, ale na pewno było tu coś do wywabiania plam! Tylko muszę o to spytać Marthę, sama jeszcze nie wiem co gdzie dokładnie leży… taki dramat!
Oczywiście dołączyłam się do toastu unosząc kieliszek oraz posyłając Ramseyowi uśmiech, który podszyty był odrobiną niepewności związaną z jego osobą, ale której nie zamierzałam poruszać ani dziś, ani prawdopodobnie nigdy. Upiłam kilka łyków z naczynia z ulgą odnotowując fakt, że głos zabrał Aaron. Nie mogłam powstrzymać cisnącego się na usta rozbawienia dotyczącego polowania; z dwojga złego wolałam tę historię od historii błotnej bójki.
- Wydało się, upolowałam sobie męża – potwierdziłam jego słowa, chcąc nadać całej opowieści bardziej żartobliwego wydźwięku. Choć nie zdradził wszystkiego, to lepiej było tamtą porażkę przekuć w coś weselszego niż krew oraz walkę o sprawną nogę. Nim się jednak obejrzałam, a temat zmienił się na samą uroczystość ślubną, co było zrozumiałe. W międzyczasie słuchałam rozmowy Salome z Apollinare, bo siedzieli najbliżej mnie; osób za nimi już tak dokładnie nie widziałam, lepiej mi było patrzeć na przeciwną stronę stołu, gdzie chyba działo się w tej chwili najwięcej. Wstyd się przyznać, ale sama nie znałam większości osób tutaj, dlatego chętnie czegoś o nich podsłuchałam, nawet jeśli było to niezbyt grzecznym zachowaniem.
Niestety stwierdzenie, prośba oraz pytanie, wyraźnie skierowane w moją stronę, wybudziło mnie z zadumy. Odwzajemniłam uśmiech Bena, nie chcąc, by poczuł się urażony moim brakiem entuzjazmu co do jego słów; chciałam mieć dzieci, ale póki co brzmiało to dla mnie zbyt ciężko. Za dużo na raz: najpierw ślub, teraz wspólny obiad… o reszcie nie chciałam na razie myśleć.
- Indie… – zaczęłam z wolna czując się jak uczennica wywołana do odpowiedzi. Beznadziejnie aspołeczny ze mnie przypadek. Ale starałam się wykrzesać z siebie coś więcej niż kilka szorstkich słów. – Były naprawdę niezwykłe. Ciepłe, wręcz parne, ale można się było do tego przyzwyczaić. A ludzie bardzo życzliwi – Nawet za bardzo. – Pomogli nam w organizacji wszystkiego. Wiecie, muzyka na żywo… wszystko odbyło się na świeżym powietrzu, w tle herbacianych krzewów. Jesteśmy Brytyjczykami, więc nie zaprzątaliśmy sobie głowy przesadną egzotyką, ale wymieniliśmy się girlandami oraz złożyliśmy sobie przysięgę chwytając się za dłonie, a mistrz ceremonii przewiązał je szarfą i udzielił nam ślubu. Także było nieco inaczej, ale bardzo bajkowo i romantycznie – opowiedziałam, lekko się czerwieniąc. Miałam nadzieję, że nie miałam czegoś pominąć! No, oprócz tego, co działo się później. – To prawda, że ten kraj jest niezwykły, będę go miło wspominać – przytaknęłam jeszcze słowom Harriett. Mieliśmy to szczęście, że naprawdę prawie nie dostrzegaliśmy żadnych wad Indii. Chciałam nawet powiedzieć coś jeszcze, o dziwo, ale wtedy zdarzył się ten wypadek z winem.
- Na pewno nic nie szkodzi, pójdę po środek do czyszczenia – rzuciłam nieco drżącym głosem wstając gwałtownie od stołu, zmierzając w stronę łazienki. Magią niestety nic się nie dało zdziałać, ale na pewno było tu coś do wywabiania plam! Tylko muszę o to spytać Marthę, sama jeszcze nie wiem co gdzie dokładnie leży… taki dramat!
just fake the smile
Bellona Lovegood
Zawód : hodowca i treser chartów angielskich
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
Tygrys, tygrys w puszczach nocy
Świeci blaskiem pełnym mocy.
Czyj wzrok, czyja dłoń przelała
Grozę tę w symetrię ciała?
Świeci blaskiem pełnym mocy.
Czyj wzrok, czyja dłoń przelała
Grozę tę w symetrię ciała?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Słuchała z uwagą, chłonąc każdą informację niczym gąbka. Apollinare przyjął rzeczowy ton, nie barwiąc wypowiedzi większymi emocjami i nie pozwalając jej wczuć się we własne powiązania. Tak samo spokojnie, grzecznie opisał pana Foxa, czy Hattie jak i domniemanego przyjaciela, zmuszając Salome do zastanowienia się nad wartością zacieśnianych relacji i głębszym sensem tego procesu. Domyślała się że nie chciał zabrzmieć niegrzecznie w stosunku do żadnej z opisywanych osób i chociaż nie chodziło tu o rozdźwięk pomiędzy aurorami i przeciwną stroną stołu (jak niby można było się go spodziewać?), nastroje męskiej części gości widać było jak na dłoni. Polityczna grzeczność i zachowawczy dystans nie zacierały przedstawienia odgrywanego pomiędzy lwami oddzielonymi jedynie drewnianym, szerokim stołem. Nie osiągnęła tego co planowała, nie czuła się jednak nieusatysfakcjonowana. Potęga informacji była niezaprzeczalna, jak bardzo lakoniczne by one nie były. Musiała utrwalić sobie przede wszystkim imiona i nazwiska by nie okryć się hańbą i nie zamilknąć w momencie największej potrzeby. Dlatego te musiały być powtórzone kilkukrotnie by wsiąknąć w nią niczym przyprawa w danie, a w efekcie zaowocować silnym zespoleniem i harmonią.
Uśmiechnęła się w kierunku towarzysza, zezwalająco ruszając podbródkiem i cicho patrząc jak ten napełnia jej talerz. Jego maniery i obycie szły w parze ze znakomitym wyczuciem, pozwalając nałożyć jedynie niewielką porcję by Despiau sama mogła zdecydować ile jest w stanie zjeść i czy danie nie jest dla niej zbyt wielkim wyzwaniem. Nie lubowała się w mocnych aromatach, chociaż jako Francuzce eksperymenty ze smakiem nie były obce. Ujęła pięknie wypolerowane srebro w dłoń i skosztowała, pierw dyskretnie studząc danie własnym oddechem. Pierwsze przełknięcie smakowało jak egzotyczna przygoda. Niczym śniada ręka ciągnąca ją w głąb dżungli pełnej tygrysów i słoni. Doceniła kunszt Marthy i smak dzieciństwa Aarona, chociaż już po drugiej łyżce zadecydowała że będzie to ozdoba ponownych spotkań a nie standard jej rozpoczynającego się życia.
- Opiekun smoków? Na galopujące testrale, ależ to bajecznie brzmi. – Ściszyła głos by Ben miał trudności, bądź wcale nie usłyszał pochlebnego komentarza. Obcowanie z dzikimi, niebezpiecznymi zwierzętami zdawało się być jak heroizm rycerski zamknięty w starych pergaminach. Jako miłośnik zwierząt wszelakich miała Salome nadzieję, iż kiedyś uda jej się świadkować podobnym zabawom, by mieć wgląd w ich przebieg i ewentualne konsekwencje. Obdarzyła Cassandrę krótkim spojrzeniem zachwycona informacją o niej. Uzdrowicieli darzyła szczególnego rodzaju szacunkiem chwaląc ich potrzebę wyciągania ludzi z różnorakich, ciekawych sytuacji i przydatność na wielu frontach codziennego życia. Ileż opanowania i zawzięcia musiało kryć w sobie szczupłe ciało, skoro kobieta zdołała przyswoić sobie tyle trudnych zaklęć i przepisów? Korciło Salome by nawiązać z nią pogawędkę, nie uznała jednak za stosowne przerywać jej posiłku, obiecując sobie że kiedyś, być może w najbliższej przyszłości, pofolguje sobie i wyrazi uprzejme życzenie poznania jej historii. W chwili obecnej ważniejsze było niedostrzegalne na pierwszy rzut oka poruszenie u szczytu stołu. Bellona niekoniecznie radziła sobie z towarzystwem chociaż jej naprzemiennie blada i zaróżowiona twarz pozostała uprzejmie uśmiechnięta. W jej oczach kryło się zagubienie, które siostra rozumiała bez słów. Ona oswoiła się chwilowo z otoczeniem, nie była jednak w centrum zainteresowania ostrzeliwana zewsząd życzeniami na przyszłość i wspomnieniami z przeszłości. Chciała jej dodać otuchy, nie wiedziała jednak jak. Odsunąwszy od siebie talerz odmówiła propozycji dokładki racząc Apollinare serdecznym, pełnym wdzięczności uśmiechem. Korzystając z niewielkiej odległości pod stołem sięgnęła do ręki siostry i ujęła ją w swoją własną, starając się przesłać jej chociaż trochę pozytywnego myślenia. W spojrzeniu, którym powróciła do Bellony, zdawało się kryć pocieszenie. Gdyby mogła czytać jej w myślach zauważyłaby pewnie krwistoczerwone słowa wymalowane mocnymi, pewnymi pociągnięciami pędzla: Wyobraź sobie że oni wszyscy są nadzy. Wtedy przestaną być tacy straszni. Ja już to zrobiłam i… Pomaga.
Puściła ją na chwilę przed tym gdy Harriet rozruszała towarzystwo. Cofnęła dłoń z przestrachem, prostując się na krześle i spoglądając naprzeciw, a jej wzrok niczym zahipnotyzowany wpatrywał się w rosnącą plamę na obrusie. Cudownie – pomyślała, oddychając głęboko i kryjąc rozbawienie. Zapewne blondynce do śmiechu było daleko, Salome jednak odczuła ulgę. Faux pas, jakkolwiek niezręczny, był dla niej przyziemnym przypomnieniem o tym że nie tylko jej zdarzają się przykre wpadki. Bezgłośnie zachichotała przenosząc twarz na ubiór Bena. Sama jeszcze nie zdążyła upić ani kropki, chociaż uczynny Apollinare okazał się niezawodny jak do tej pory. Jej brak etykiety dał o sobie znać gdy uniosła kieliszek i ciągle wpatrzona w mężczyznę posmakowała alkoholu. Nie skomentowała tego jednak, ogniskując swe zainteresowanie na powrót we własnym towarzyszu. Kątem oka obserwowała zmiany na twarzy Mulcibera mając nadzieję na odnalezienie w niej tych emocji, które towarzyszyły mu gdy zapoznawał się z gośćmi tego obiadu. W tym jednym była zaskakująco dobra. Nie wykazywała się może biegłością w ataku frontalnym, jednak spostrzegawczość i umiejętność wyciągania wniosków z cichej obserwacji czyniły z niej osobę, której nie należało lekceważyć, a przynajmniej w jej skromnej, subiektywnej ocenie.
- Wino zamiast herbaty zdaje się być jednak doskonałym wyborem. – zażartowała cicho, odnosząc się do różnicy temperatur. Nawet człowiek obcujący ze smokami miałby zapewne nie lada problem gdyby gorący napar postanowił uścisnąć go przez cienki materiał ubrania. Odstawiła kieliszek na stół i starła opuszkiem środkowego palca wilgoć z kącika ust. Nie wprawiając głowy w ruch podążyła spojrzeniem za kobietą, a gdy ta zniknęła z zasięgu po raz pierwszy od dłuższej chwili spojrzała w kierunku Fox’a i Seliny. Nie znając go dłużej niż tych kilkanaście minut już zdążyła się nauczyć oczekiwania trafnych komentarzy. Zdawał się być niezwykle blisko z drugim mężczyzną, co pospołu z odbijaną pomiędzy nimi piłeczką pozwalało wnioskować o mocnej, męskiej przyjaźni.
Uśmiechnęła się w kierunku towarzysza, zezwalająco ruszając podbródkiem i cicho patrząc jak ten napełnia jej talerz. Jego maniery i obycie szły w parze ze znakomitym wyczuciem, pozwalając nałożyć jedynie niewielką porcję by Despiau sama mogła zdecydować ile jest w stanie zjeść i czy danie nie jest dla niej zbyt wielkim wyzwaniem. Nie lubowała się w mocnych aromatach, chociaż jako Francuzce eksperymenty ze smakiem nie były obce. Ujęła pięknie wypolerowane srebro w dłoń i skosztowała, pierw dyskretnie studząc danie własnym oddechem. Pierwsze przełknięcie smakowało jak egzotyczna przygoda. Niczym śniada ręka ciągnąca ją w głąb dżungli pełnej tygrysów i słoni. Doceniła kunszt Marthy i smak dzieciństwa Aarona, chociaż już po drugiej łyżce zadecydowała że będzie to ozdoba ponownych spotkań a nie standard jej rozpoczynającego się życia.
- Opiekun smoków? Na galopujące testrale, ależ to bajecznie brzmi. – Ściszyła głos by Ben miał trudności, bądź wcale nie usłyszał pochlebnego komentarza. Obcowanie z dzikimi, niebezpiecznymi zwierzętami zdawało się być jak heroizm rycerski zamknięty w starych pergaminach. Jako miłośnik zwierząt wszelakich miała Salome nadzieję, iż kiedyś uda jej się świadkować podobnym zabawom, by mieć wgląd w ich przebieg i ewentualne konsekwencje. Obdarzyła Cassandrę krótkim spojrzeniem zachwycona informacją o niej. Uzdrowicieli darzyła szczególnego rodzaju szacunkiem chwaląc ich potrzebę wyciągania ludzi z różnorakich, ciekawych sytuacji i przydatność na wielu frontach codziennego życia. Ileż opanowania i zawzięcia musiało kryć w sobie szczupłe ciało, skoro kobieta zdołała przyswoić sobie tyle trudnych zaklęć i przepisów? Korciło Salome by nawiązać z nią pogawędkę, nie uznała jednak za stosowne przerywać jej posiłku, obiecując sobie że kiedyś, być może w najbliższej przyszłości, pofolguje sobie i wyrazi uprzejme życzenie poznania jej historii. W chwili obecnej ważniejsze było niedostrzegalne na pierwszy rzut oka poruszenie u szczytu stołu. Bellona niekoniecznie radziła sobie z towarzystwem chociaż jej naprzemiennie blada i zaróżowiona twarz pozostała uprzejmie uśmiechnięta. W jej oczach kryło się zagubienie, które siostra rozumiała bez słów. Ona oswoiła się chwilowo z otoczeniem, nie była jednak w centrum zainteresowania ostrzeliwana zewsząd życzeniami na przyszłość i wspomnieniami z przeszłości. Chciała jej dodać otuchy, nie wiedziała jednak jak. Odsunąwszy od siebie talerz odmówiła propozycji dokładki racząc Apollinare serdecznym, pełnym wdzięczności uśmiechem. Korzystając z niewielkiej odległości pod stołem sięgnęła do ręki siostry i ujęła ją w swoją własną, starając się przesłać jej chociaż trochę pozytywnego myślenia. W spojrzeniu, którym powróciła do Bellony, zdawało się kryć pocieszenie. Gdyby mogła czytać jej w myślach zauważyłaby pewnie krwistoczerwone słowa wymalowane mocnymi, pewnymi pociągnięciami pędzla: Wyobraź sobie że oni wszyscy są nadzy. Wtedy przestaną być tacy straszni. Ja już to zrobiłam i… Pomaga.
Puściła ją na chwilę przed tym gdy Harriet rozruszała towarzystwo. Cofnęła dłoń z przestrachem, prostując się na krześle i spoglądając naprzeciw, a jej wzrok niczym zahipnotyzowany wpatrywał się w rosnącą plamę na obrusie. Cudownie – pomyślała, oddychając głęboko i kryjąc rozbawienie. Zapewne blondynce do śmiechu było daleko, Salome jednak odczuła ulgę. Faux pas, jakkolwiek niezręczny, był dla niej przyziemnym przypomnieniem o tym że nie tylko jej zdarzają się przykre wpadki. Bezgłośnie zachichotała przenosząc twarz na ubiór Bena. Sama jeszcze nie zdążyła upić ani kropki, chociaż uczynny Apollinare okazał się niezawodny jak do tej pory. Jej brak etykiety dał o sobie znać gdy uniosła kieliszek i ciągle wpatrzona w mężczyznę posmakowała alkoholu. Nie skomentowała tego jednak, ogniskując swe zainteresowanie na powrót we własnym towarzyszu. Kątem oka obserwowała zmiany na twarzy Mulcibera mając nadzieję na odnalezienie w niej tych emocji, które towarzyszyły mu gdy zapoznawał się z gośćmi tego obiadu. W tym jednym była zaskakująco dobra. Nie wykazywała się może biegłością w ataku frontalnym, jednak spostrzegawczość i umiejętność wyciągania wniosków z cichej obserwacji czyniły z niej osobę, której nie należało lekceważyć, a przynajmniej w jej skromnej, subiektywnej ocenie.
- Wino zamiast herbaty zdaje się być jednak doskonałym wyborem. – zażartowała cicho, odnosząc się do różnicy temperatur. Nawet człowiek obcujący ze smokami miałby zapewne nie lada problem gdyby gorący napar postanowił uścisnąć go przez cienki materiał ubrania. Odstawiła kieliszek na stół i starła opuszkiem środkowego palca wilgoć z kącika ust. Nie wprawiając głowy w ruch podążyła spojrzeniem za kobietą, a gdy ta zniknęła z zasięgu po raz pierwszy od dłuższej chwili spojrzała w kierunku Fox’a i Seliny. Nie znając go dłużej niż tych kilkanaście minut już zdążyła się nauczyć oczekiwania trafnych komentarzy. Zdawał się być niezwykle blisko z drugim mężczyzną, co pospołu z odbijaną pomiędzy nimi piłeczką pozwalało wnioskować o mocnej, męskiej przyjaźni.
make me
believe
Salome Despiau
Zawód : Magizoolog stacjonarny, pretendentka do nagrody Darwina
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
When I walking brother don't you forget
It ain't often you'll ever find a friend
It ain't often you'll ever find a friend
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Z nienachalnym, odrobinę rozbawionym uśmiechem zajadałem się potrawą, której wcześniej nie dane było mi spróbować. Była ciekawa. Odległa i równie egzotyczna co Indie. Przywykłem jednak do kulinarnych eksperymentów i nie obawiałem się ich. Moje kubki smakowe lubiły próbować i testować rzeczony nowe. Swoisty głód poznania towarzyszył mi nie tylko w sztuce ale i w każdej dziedzinie życia. Łaknąłem nowości, poszukiwałem ich i odkrywałem je. Przeniosłem spojrzenie na Aarona mrużąc z rozbawieniem jedno oko.
- Cóż, nie pozostaje więc nic innego jak z pokorą poczekać. – podsumowałem spokojnie jego słowa. Zaraz jednak niebieskie spojrzenie skupiłem na jego żonie. Kropla w kroplę co siedząca obok mnie Salome – choć pewnie całkiem róża od niej. Nie mnie jednak to było oceniać. Gdybym mógł wybierać, żadna z nich nie została by moją żoną – z widomych przyczyn. Przeniosłem spojrzenie na siedzącego naprzeciw Benjamina, którego nie dane było mi poznać wnikliwiej. By prześlizgnąć spojrzenie na kuzynkę i zatrzymać je na niej na dłużej. Choć starała się ze wszystkich sił, znałem ją zbyt długo, by nie zauważyć fałszu i sztywnej, trochę nienaturalnej postawy. Z obserwacji wyrwał mnie głos siedzącej obok kobiety. Zerknąłem na nią.
-Z pewnością robi wrażenie. – potwierdziłem neutralnie wzruszając lekko ramionami. Sięgając do misy z jedzeniem i dokładając obie odrobinę dania. Cóż mogłem powiedzieć, zasmakowało mi. Chociaż, odnosiłem wrażenie że reszta mocniej zajęta była dłubaniem w potrawie niźli smakowaniem jej. Prawdopodobnie odpowiedzialnym za to była atmosfera, która przebijała się i dawała o sobie znać ponad wszystkimi grzecznymi zdaniami wymienionymi między sobą. Zerknąłem raz jeszcze na Bena, on zdawał się – poza Harriett – być najmocniej wyprowadzony z równowagi. Szybka kalkulacja i spojrzenia rzucane w drugi koniec mojej strony stołu zdawały się jasno świadczyć o zgrzytach w znajomości między dwójką mężczyzn.
Zamieszanie wywołane przez wilę przykuło moje spojrzenie. Obserwowałem spokojnie każdy z jej ruchów, niejako współczując temu, co działo się po jej stronie stołu. Babka zawsze mawiała, że najwięcej złośliwości uświadczy się od rzeczy martwych i chyba nie mogłem zgadzać się z nią bardziej. Choć i ludzie potrafili okazać wiele złośliwości, dziś głównym winowajcą został kieliszek wina. Sam uniosłem swój zanurzając usta w winogronowym napoju gdy Mulciber wzniósł toast, nie doprawiając go żadnymi swoimi słowami. Nie mogłem nic poradzić na fakt, że moje myśli odpływały ku innemu wątkowi. Ślub, kiedyś sam byłem bliski zrealizowania tej wizji. Ustatkowania się. Ale czy pomknął bym ku egzotycznym krainom, by tam przysiąc ci wierność? A może zabrałbym cię do Francji, na wyspę babki, by na niej złożyć śluby.
Zgrzytnąłem lekko zębami. To przeszłość. Historia, nie mająca się ziścić. Jakim masochistą byłem, że wracałem do niej właśnie teraz?
Zamiast tego skupiłem spojrzenie naprzeciw siebie. Na dwójce, która zdawała się trwać w niezręcznym milczeniu przerwanym przez nieokiełznany kieliszek z winem i plamę na spodniach mężczyzny. Na chwilę w mojej głowie zalśniła myśl, by wspomnieć o zaklęciu czyszczącym, które skrupulatnie odczyszczało materiał z plam po winie i które z pewnością obmyślił jakiś francuz niezdara. Porzuciłem jednak tę myśl, chcąc zobaczyć jak rozwinie się akcja.
- Cóż, nie pozostaje więc nic innego jak z pokorą poczekać. – podsumowałem spokojnie jego słowa. Zaraz jednak niebieskie spojrzenie skupiłem na jego żonie. Kropla w kroplę co siedząca obok mnie Salome – choć pewnie całkiem róża od niej. Nie mnie jednak to było oceniać. Gdybym mógł wybierać, żadna z nich nie została by moją żoną – z widomych przyczyn. Przeniosłem spojrzenie na siedzącego naprzeciw Benjamina, którego nie dane było mi poznać wnikliwiej. By prześlizgnąć spojrzenie na kuzynkę i zatrzymać je na niej na dłużej. Choć starała się ze wszystkich sił, znałem ją zbyt długo, by nie zauważyć fałszu i sztywnej, trochę nienaturalnej postawy. Z obserwacji wyrwał mnie głos siedzącej obok kobiety. Zerknąłem na nią.
-Z pewnością robi wrażenie. – potwierdziłem neutralnie wzruszając lekko ramionami. Sięgając do misy z jedzeniem i dokładając obie odrobinę dania. Cóż mogłem powiedzieć, zasmakowało mi. Chociaż, odnosiłem wrażenie że reszta mocniej zajęta była dłubaniem w potrawie niźli smakowaniem jej. Prawdopodobnie odpowiedzialnym za to była atmosfera, która przebijała się i dawała o sobie znać ponad wszystkimi grzecznymi zdaniami wymienionymi między sobą. Zerknąłem raz jeszcze na Bena, on zdawał się – poza Harriett – być najmocniej wyprowadzony z równowagi. Szybka kalkulacja i spojrzenia rzucane w drugi koniec mojej strony stołu zdawały się jasno świadczyć o zgrzytach w znajomości między dwójką mężczyzn.
Zamieszanie wywołane przez wilę przykuło moje spojrzenie. Obserwowałem spokojnie każdy z jej ruchów, niejako współczując temu, co działo się po jej stronie stołu. Babka zawsze mawiała, że najwięcej złośliwości uświadczy się od rzeczy martwych i chyba nie mogłem zgadzać się z nią bardziej. Choć i ludzie potrafili okazać wiele złośliwości, dziś głównym winowajcą został kieliszek wina. Sam uniosłem swój zanurzając usta w winogronowym napoju gdy Mulciber wzniósł toast, nie doprawiając go żadnymi swoimi słowami. Nie mogłem nic poradzić na fakt, że moje myśli odpływały ku innemu wątkowi. Ślub, kiedyś sam byłem bliski zrealizowania tej wizji. Ustatkowania się. Ale czy pomknął bym ku egzotycznym krainom, by tam przysiąc ci wierność? A może zabrałbym cię do Francji, na wyspę babki, by na niej złożyć śluby.
Zgrzytnąłem lekko zębami. To przeszłość. Historia, nie mająca się ziścić. Jakim masochistą byłem, że wracałem do niej właśnie teraz?
Zamiast tego skupiłem spojrzenie naprzeciw siebie. Na dwójce, która zdawała się trwać w niezręcznym milczeniu przerwanym przez nieokiełznany kieliszek z winem i plamę na spodniach mężczyzny. Na chwilę w mojej głowie zalśniła myśl, by wspomnieć o zaklęciu czyszczącym, które skrupulatnie odczyszczało materiał z plam po winie i które z pewnością obmyślił jakiś francuz niezdara. Porzuciłem jednak tę myśl, chcąc zobaczyć jak rozwinie się akcja.
Just wait and see, what am I capable of
Apollinare Sauveterre
Zawód : artysta, krytyk, dyrektor Galerii Sztuki
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Sztuka zawsze, nieustannie zajmuje się dwiema sprawami: wiecznie rozmyśla o śmierci i dzięki temu wiecznie tworzy życie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Lysandra ostatni raz nudziła się tak bardzo, kiedy jej mama zatrzasnęła drzwi lazaretu, twierdząc, że widok ofiar niedawnej dekapitacji nie jest najlepszy dla małej dziewczynki. Leżała wtedy na zakurzonej posadzce pod progiem, bawiąc się oprószonymi pyłem lalkami i z zaciekawieniem wypytując Uhmrę, co to dekapitacja - a gdy nie wiedział, burknęła z zawodem, nieszczęśliwa, że coś ją omija.
Przyzwyczajona do nigdy nieśpiącego Nokturnu, do uliczek skropionych cierpieniem i nocy, które rzadko kiedy były ciche - zazwyczaj bezgłos przerywało wycie wilków, paniczny pisk, wrzaski cierpienia, inkantacje okrutnych klątw i melodia wieczornych ptaków - dziwnie czuła się w otoczeniu osób spokojnych, dostojnych, wymieniających uprzejme uwagi. Było tu czysto; podążała spojrzeniem po podłodze, chcąc zobaczyć choćby pyłek kurzu bądź smugi pozostawione przez niedomytą krew, ale zamiast tego natrafiała wzrokiem wyłącznie na nudną sterylność. Nie chciała tu być; ta dziwna zupa, która nie była z pewnością rosołem Cassandry, jednocześnie ciekawiła ją i obrzydzała; pan z brodą, który najprawdopodobniej był jej wujkiem, ale którego imienia nie mogła zapamiętać, kojarzył jej się z niedźwiedziem, jaki przetrąca wronom karki, a mama co jakiś czas piorunowała spojrzeniem ładną panią, która wyglądała tak, jakby nie umiała przeżyć na Nokturnie nawet chwili. Na pewno nie potrafiła przemykać wśród cieni, opowiadać zmyślonych historyjek, podkradać eliksirów i szybko biegać. Ładne, czyste panie - oczywiście oprócz mamy, która była najzdolniejsza, najmądrzejsza i najpiękniejsza - nigdy tak nie umieją. Lysa, mimo że miała dopiero siedem lat, wiedziała dużo i znała się na ludziach.
Siedząc na zbyt wysokim krześle, machała lekko nogami z pochmurną miną; nawet ta sukienka, którą miała na sobie - wyprana, wykrochmalona, sztywna i w brzydkim kolorze - sprawiała, że ten wieczór był zły: chciała do domu, chciała do lecznicy, chciała do trolla i chciała nawet do rosołu mamy, bo, jedząc go, mogła mieć pewność, że nie umrze. Ciocia Rita zawsze ostrzegała ją przed truciznami - jeżeli nie wiesz, co to jest i kto to zrobił, nie pij tego, mówiła. Niby mama orzekła, że wszystko z tą zupą w porządku, ale Lysa i tak spoglądała na nią krzywo; nie odezwała się jednak nawet słowem, zamiast tego machała nogami, aż wreszcie kopnęła wujka Ramseya w nogę. Zerknęła na niego kątem oka, ciekawa reakcji - też wyglądał, jakby się nudził.
Na babcię Cassandrę i jej złowrogie wróżby, oni wszyscy wyglądali, jakby nudzili się tak strasznie; po co się spotykać, żeby mówić tak mało, bez zaangażowania i tak nudno?
Lysa, wciąż milcząc, podążała spojrzeniem po zgromadzonych - ładna pani wylała na wujka z brodą coś, co dziwnie pachniało, jedna z kobiet wyglądała jak żona gospodarza, ale wcale nią nie była, jeden z panów miał śmieszne okulary, kolejna pani kogoś jej przypominała, ale Lysa nie była pewna, kogo, a pan, który siedział niedaleko niej, wyglądał, jakby robił do niej maślane oczy. Kolejny głupiec - a przynajmniej tak powiedziałaby o nim mama, więc podobnie myślała też Lysa; wzięła w palce ciemnego warkocza, żeby chwilę nim pobujać, a potem uniosła spojrzenie i zawiesiła je na młodej parze. Zmrużyła oczy, jakby myśląc i w uwadze im się przyglądając - otworzyła usteczka, znów je zamknęła, a potem spojrzała na mamę. Mama na nią nie patrzyła, Lysa nie chciała jej szturchać, by pytać o pozwolenie, więc raz jeszcze ulokowała wzrok na parze. Po ślubie daje się ślubne prezenty, tak mama czasem mówiła, a co może być lepszym prezentem od przepowiedni od prawdziwej wieszczki?
- Śniłam o was - powiedziała w końcu wcale nie cicho, unosząc brodę, a w jej dziecięcych, zieleniących się tęczówkach błysnęła powaga; zmrużyła nieznacznie oczy, nawet nieświadoma tego, jak bardzo przypominała teraz Cassandrę. - Byłaś dzikim psem na chudych nogach, ale ktoś przebił ci bok włócznią. Skomlałaś, lecz nikt cię nie słyszał. W ciemności czają się czerwone oczy. Patrzą na ciebie, grozi ci niebezpieczeństwo - powiedziała Bellonie zaskakująco spokojnie, wierząc, że robi dobrze - każdy zasługiwał na to, żeby znać swoją przyszłość, chciała wykorzystać swój dar, by pomóc innym uciec od bólu. Spojrzała na Aarona, przechylając głowę lekko w bok i na chwilę zaciskając blade usteczka. - Jesteś dużym kotem, masz kolorowe paski, nigdy takiego nie widziałam. Myślisz, że umiesz ryczeć, ale to nieprawda - masz wielkie łapy, ale nie wysuwasz pazurów, by kogoś zranić. Znaleźliście się, ale psy i koty nigdy nie są przyjaciółmi. - Przerwała na krótką chwilę, nie odrywając spojrzenia od nowożeńców. Nawet lekko się uśmiechała - chciała wszak dobrze. - Wisi nad wami cień i widziałam krew. Oczy wciąż patrzą. Wilk szczerzy kły, ma czerwone ślepia. Widzę cierpienie, nie będziecie razem szczęśliwi. - Nie rozumiejąc, że mogła zrobić coś źle, jak gdyby nigdy nic przerwała i położyła dziecięcą dłoń na ręce Cassandry, chcąc zwrócić jej uwagę. Możliwe, że czyniła to niepotrzebnie - zapewne po słowach, które padły, i tak wszyscy na nią patrzyli. - Mamo, mogę trochę tego? Co to? - spytała teatralnym szeptem, który, prawdę mówiąc, najpewniej usłyszeli wszyscy, wskazując palcem wolnej dłoni butelkę wina.
Przyzwyczajona do nigdy nieśpiącego Nokturnu, do uliczek skropionych cierpieniem i nocy, które rzadko kiedy były ciche - zazwyczaj bezgłos przerywało wycie wilków, paniczny pisk, wrzaski cierpienia, inkantacje okrutnych klątw i melodia wieczornych ptaków - dziwnie czuła się w otoczeniu osób spokojnych, dostojnych, wymieniających uprzejme uwagi. Było tu czysto; podążała spojrzeniem po podłodze, chcąc zobaczyć choćby pyłek kurzu bądź smugi pozostawione przez niedomytą krew, ale zamiast tego natrafiała wzrokiem wyłącznie na nudną sterylność. Nie chciała tu być; ta dziwna zupa, która nie była z pewnością rosołem Cassandry, jednocześnie ciekawiła ją i obrzydzała; pan z brodą, który najprawdopodobniej był jej wujkiem, ale którego imienia nie mogła zapamiętać, kojarzył jej się z niedźwiedziem, jaki przetrąca wronom karki, a mama co jakiś czas piorunowała spojrzeniem ładną panią, która wyglądała tak, jakby nie umiała przeżyć na Nokturnie nawet chwili. Na pewno nie potrafiła przemykać wśród cieni, opowiadać zmyślonych historyjek, podkradać eliksirów i szybko biegać. Ładne, czyste panie - oczywiście oprócz mamy, która była najzdolniejsza, najmądrzejsza i najpiękniejsza - nigdy tak nie umieją. Lysa, mimo że miała dopiero siedem lat, wiedziała dużo i znała się na ludziach.
Siedząc na zbyt wysokim krześle, machała lekko nogami z pochmurną miną; nawet ta sukienka, którą miała na sobie - wyprana, wykrochmalona, sztywna i w brzydkim kolorze - sprawiała, że ten wieczór był zły: chciała do domu, chciała do lecznicy, chciała do trolla i chciała nawet do rosołu mamy, bo, jedząc go, mogła mieć pewność, że nie umrze. Ciocia Rita zawsze ostrzegała ją przed truciznami - jeżeli nie wiesz, co to jest i kto to zrobił, nie pij tego, mówiła. Niby mama orzekła, że wszystko z tą zupą w porządku, ale Lysa i tak spoglądała na nią krzywo; nie odezwała się jednak nawet słowem, zamiast tego machała nogami, aż wreszcie kopnęła wujka Ramseya w nogę. Zerknęła na niego kątem oka, ciekawa reakcji - też wyglądał, jakby się nudził.
Na babcię Cassandrę i jej złowrogie wróżby, oni wszyscy wyglądali, jakby nudzili się tak strasznie; po co się spotykać, żeby mówić tak mało, bez zaangażowania i tak nudno?
Lysa, wciąż milcząc, podążała spojrzeniem po zgromadzonych - ładna pani wylała na wujka z brodą coś, co dziwnie pachniało, jedna z kobiet wyglądała jak żona gospodarza, ale wcale nią nie była, jeden z panów miał śmieszne okulary, kolejna pani kogoś jej przypominała, ale Lysa nie była pewna, kogo, a pan, który siedział niedaleko niej, wyglądał, jakby robił do niej maślane oczy. Kolejny głupiec - a przynajmniej tak powiedziałaby o nim mama, więc podobnie myślała też Lysa; wzięła w palce ciemnego warkocza, żeby chwilę nim pobujać, a potem uniosła spojrzenie i zawiesiła je na młodej parze. Zmrużyła oczy, jakby myśląc i w uwadze im się przyglądając - otworzyła usteczka, znów je zamknęła, a potem spojrzała na mamę. Mama na nią nie patrzyła, Lysa nie chciała jej szturchać, by pytać o pozwolenie, więc raz jeszcze ulokowała wzrok na parze. Po ślubie daje się ślubne prezenty, tak mama czasem mówiła, a co może być lepszym prezentem od przepowiedni od prawdziwej wieszczki?
- Śniłam o was - powiedziała w końcu wcale nie cicho, unosząc brodę, a w jej dziecięcych, zieleniących się tęczówkach błysnęła powaga; zmrużyła nieznacznie oczy, nawet nieświadoma tego, jak bardzo przypominała teraz Cassandrę. - Byłaś dzikim psem na chudych nogach, ale ktoś przebił ci bok włócznią. Skomlałaś, lecz nikt cię nie słyszał. W ciemności czają się czerwone oczy. Patrzą na ciebie, grozi ci niebezpieczeństwo - powiedziała Bellonie zaskakująco spokojnie, wierząc, że robi dobrze - każdy zasługiwał na to, żeby znać swoją przyszłość, chciała wykorzystać swój dar, by pomóc innym uciec od bólu. Spojrzała na Aarona, przechylając głowę lekko w bok i na chwilę zaciskając blade usteczka. - Jesteś dużym kotem, masz kolorowe paski, nigdy takiego nie widziałam. Myślisz, że umiesz ryczeć, ale to nieprawda - masz wielkie łapy, ale nie wysuwasz pazurów, by kogoś zranić. Znaleźliście się, ale psy i koty nigdy nie są przyjaciółmi. - Przerwała na krótką chwilę, nie odrywając spojrzenia od nowożeńców. Nawet lekko się uśmiechała - chciała wszak dobrze. - Wisi nad wami cień i widziałam krew. Oczy wciąż patrzą. Wilk szczerzy kły, ma czerwone ślepia. Widzę cierpienie, nie będziecie razem szczęśliwi. - Nie rozumiejąc, że mogła zrobić coś źle, jak gdyby nigdy nic przerwała i położyła dziecięcą dłoń na ręce Cassandry, chcąc zwrócić jej uwagę. Możliwe, że czyniła to niepotrzebnie - zapewne po słowach, które padły, i tak wszyscy na nią patrzyli. - Mamo, mogę trochę tego? Co to? - spytała teatralnym szeptem, który, prawdę mówiąc, najpewniej usłyszeli wszyscy, wskazując palcem wolnej dłoni butelkę wina.
Gość
Gość
Wright był niestety zbyt skupiony na własnym nieszczęściu, by wyłapać cichy komplement, jaki bezwiednie posłała w jego stronę bliźniaczka panny młodej - a szkoda, być może przypomnienie o najmilszym sercu temacie, związanym ze smokami, pozwoliłoby mu odetchnąć lżej i, kto wie, zainspirowałoby go do szczerej pogawędki na temat magicznych stworzeń. Ten temat był dla niego pasjonujący i zarazem bezpieczny, chociaż w obecnej sytuacji z trudem powstrzymałby odwołanie się do okrucieństwa Ramseya, mordującego niewinne zwierzęta z niskich, żałosnych pobudek. Jaimie tkwił więc w impasie, po raz pierwszy w życiu zachowując się aż tak kulturalnie, bowiem nigdy wcześniej nie zdarzało mu się milczeć w czasie spożywania posiłków. Zgromadzeni przy stole powinni być mu za to wdzięczni, uniknęli dość marnego widoku glamiącego i sypiącego spomiędzy zębisk kawałkami jedzenia mężczyzny, nie mówiąc już o wątpliwie pokojowej perorze, jaka wylałaby się z jego ust razem z resztkami pietruszki, marchewki albo innych szalenie egzotycznych warzyw.
Stoicki spokój nie pasował mu jednak, uwierał, frustrował i krępował, tym mocniej, że poczuł się pozostawiony na placu boju przez Fredericka, który widocznie poza Seliną nie widział świata. Na nic pomogły łypnięcia i zerknięcia - coraz bardziej oczywiste - które mu posyłał, na nic urocze zagadywanie do równie urokliwej Bellony. Potrawy, jakie hojnie nałożył sobie na talerz, zniknęły już w jego przełyku, a w zasięgu dużych dłoni nie leżał już żaden kopiasty półmisek, mogący poratować go dokładką.
Na (nie)szczęście spożywczy pat nie trwał nawet sekundy: Wright nie zdążył sięgnąć dalej po kolejną potrawę, zamykającą mu pełne pretensji, żalu i wściekłości usta: rozległ się dychawiczny kaszelek, brzęk szkła, przebijający się nawet poza opowieścią panny młodej, a sekundę później spodnie Benjamina zmieniły kolor. Instynktownie zerknął najpierw na Harriett: odruchy zadziałały szybciej niż rozum, musiał upewnić się, że Lovegood nie zadławiła się rodzynkami (lub wyrzutami sumienia, które, do kroćset, powinny właściwie odebrać jej dech na dobre). Kobieta oddychała jednak w miarę swobodnie a jej szkliste oczy nie wydawały się zapowiadać rychłego zgonu.
- Nic się nie stało - mruknął zdecydowanie, podrywając się z krzesła sekundę po Bellonie. Wstał i gwałtownie otrzepał przód materiału - co przyczyniło się do jeszcze większych szkód, bowiem obryzgał resztkami cieczy zarówno Harriett jak i Selinę a część kropli, posłana zamaszystym ruchem, zapewne udekorowała też okulary Apollinare'a. Nie zauważył tego, ruszając szybko za panną młodą, którą ujął delikatnie za ramię jeszcze zanim oddalili się od stołu o zaledwie kilka kroków. - Dam sobie radę sam, Bellono, nie kłopocz się. To twoje święto - powiedział cicho i zadziwiająco uprzejmie, delikatnie acz stanowczo obracając kobietę z powrotem w stronę gości. Pohamował chęć dodania do szeptu ostrzeżenia odnośnie zapraszania plugawych morderców na rodzinne uroczystości. Odsunął jej krzesło, czując, jak lepki materiał obkleja jego ciało. Kiwnął głową Aaronowi w przepraszającym geście, po czym odwrócił się, by wymknąć się do łazienki i spróbować poradzić sobie ze spodniami zaklęciem lub, w najgorszym przypadku, mugolskimi sposobami. Liczył, że znajdzie coś ciekawego w szafce z magicznymi środkami czystości - wolałby czytać ich etykiety i tłumaczyć je na gobliński niż tkwić na przeciwko pieprzonego Mulcibera chociaż sekundę dłużej. Odchodząc, słyszał jeszcze przemowę Lysandry, która zatrzymała go w pół kroku na kilka chwil; nie odwrócił się jednak przed ramię, kontynuując znikanie w korytarzu w kierunku łazienki, ciesząc się jeszcze bardziej, że opuścił towarzystwo. Przepowiednia kiedyś wydawałaby mu się niezwykle zabawna, teraz, dziwnie wrażliwy i odsłonięty, odbierał ją personalnie, jednocześnie doceniając dobre wychowanie Lysy: przynajmniej nie nazwała Bellony suką.
Stoicki spokój nie pasował mu jednak, uwierał, frustrował i krępował, tym mocniej, że poczuł się pozostawiony na placu boju przez Fredericka, który widocznie poza Seliną nie widział świata. Na nic pomogły łypnięcia i zerknięcia - coraz bardziej oczywiste - które mu posyłał, na nic urocze zagadywanie do równie urokliwej Bellony. Potrawy, jakie hojnie nałożył sobie na talerz, zniknęły już w jego przełyku, a w zasięgu dużych dłoni nie leżał już żaden kopiasty półmisek, mogący poratować go dokładką.
Na (nie)szczęście spożywczy pat nie trwał nawet sekundy: Wright nie zdążył sięgnąć dalej po kolejną potrawę, zamykającą mu pełne pretensji, żalu i wściekłości usta: rozległ się dychawiczny kaszelek, brzęk szkła, przebijający się nawet poza opowieścią panny młodej, a sekundę później spodnie Benjamina zmieniły kolor. Instynktownie zerknął najpierw na Harriett: odruchy zadziałały szybciej niż rozum, musiał upewnić się, że Lovegood nie zadławiła się rodzynkami (lub wyrzutami sumienia, które, do kroćset, powinny właściwie odebrać jej dech na dobre). Kobieta oddychała jednak w miarę swobodnie a jej szkliste oczy nie wydawały się zapowiadać rychłego zgonu.
- Nic się nie stało - mruknął zdecydowanie, podrywając się z krzesła sekundę po Bellonie. Wstał i gwałtownie otrzepał przód materiału - co przyczyniło się do jeszcze większych szkód, bowiem obryzgał resztkami cieczy zarówno Harriett jak i Selinę a część kropli, posłana zamaszystym ruchem, zapewne udekorowała też okulary Apollinare'a. Nie zauważył tego, ruszając szybko za panną młodą, którą ujął delikatnie za ramię jeszcze zanim oddalili się od stołu o zaledwie kilka kroków. - Dam sobie radę sam, Bellono, nie kłopocz się. To twoje święto - powiedział cicho i zadziwiająco uprzejmie, delikatnie acz stanowczo obracając kobietę z powrotem w stronę gości. Pohamował chęć dodania do szeptu ostrzeżenia odnośnie zapraszania plugawych morderców na rodzinne uroczystości. Odsunął jej krzesło, czując, jak lepki materiał obkleja jego ciało. Kiwnął głową Aaronowi w przepraszającym geście, po czym odwrócił się, by wymknąć się do łazienki i spróbować poradzić sobie ze spodniami zaklęciem lub, w najgorszym przypadku, mugolskimi sposobami. Liczył, że znajdzie coś ciekawego w szafce z magicznymi środkami czystości - wolałby czytać ich etykiety i tłumaczyć je na gobliński niż tkwić na przeciwko pieprzonego Mulcibera chociaż sekundę dłużej. Odchodząc, słyszał jeszcze przemowę Lysandry, która zatrzymała go w pół kroku na kilka chwil; nie odwrócił się jednak przed ramię, kontynuując znikanie w korytarzu w kierunku łazienki, ciesząc się jeszcze bardziej, że opuścił towarzystwo. Przepowiednia kiedyś wydawałaby mu się niezwykle zabawna, teraz, dziwnie wrażliwy i odsłonięty, odbierał ją personalnie, jednocześnie doceniając dobre wychowanie Lysy: przynajmniej nie nazwała Bellony suką.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Umilkłam. Z nieznanych mi przyczyn atmosfera stężała jeszcze mocniej, osiadając ciężarem na barkach. Skuliłam się bezwiednie nie rozumiejąc kiedy to popołudnie zamieniło się w grobową noc przyszpiloną ciężarem porażek. A może cały czas takie było, tylko bardzo chciałam odegnać pesymistyczne myśli? Nigdy się ich do końca nie pozbędę, nie wiem dlaczego choć przez chwilę wierzyłam w sens własnych działań. Mówiłam, tylko nikt nie słuchał. Uśmiechnęłam się, ni to do siebie, ni to do gości, zajęłam się jedzeniem. Zerknęłam przelotnie na Aarona zastanawiając się, czy też to widzi lub czy ma pomysł jak się z tego wygrzebać. Wszystko toczyło się swoim własnym rytmem, gdzieś z dala ode mnie oraz kontroli, jaką teoretycznie mogłam zastosować. Poddałam się prądowi nie ingerując w atmosferę; i tak nie potrafiłabym tego zrobić. Nie znałam żadnych frapujących anegdotek ani wysublimowanych żartów, w ogóle chyba zapomniałam jak to jest korzystać z poczucia humoru. Westchnęłam bezgłośnie, po raz kolejny zatapiając łyżkę w zupie. Czując się beznadziejną gospodynią oraz gorączkowo poszukując lekarstwa na tę straszną przypadłość.
Zanim zdołałam je odnaleźć, przy stole przetoczyła się klasyczna scena nieporządku, który należało zlikwidować. Zerwałam się z krzesła po cichu licząc też na chwilę wytchnienia; być może świeże powietrze nawiałoby do mojej głowy niesamowitych pomysłów odnośnie rozwiązania tego niefortunnego spotkania. Niestety zanim udało mi się przekroczyć stopą próg jadalni zostałam wycofana przez Bena do jej wnętrza. Co skwitowałam krzywym, niepewnym uśmiechem. Może faktycznie potrzebował sam się tym zająć. A może przeczuwał nadciągającą katastrofę.
Usiadłam ponownie, duchowo jeszcze mniejsza niż poprzednio. Ponownie starając się uśmiechnąć, wykrzesać z siebie pokłady dawnej siebie, zacisnęłam dłoń na łyżce z zamiarem odezwania się. Zrobienia czegokolwiek, byle rozgonić smętne chmury wyjątkowo nieudanego spotkania. Może powinnam zagadywać każdego po kolei? Już nawet otworzyłam usta, kiedy jedyna, mała dziewczynka w tym gronie zabrała głos. W osłupieniu słuchałam jej słów, nie przerywając ściskania ciepłego już metalu.
W pierwszej chwili chciałam zaprotestować, w drugiej roześmiać się pusto, a w trzeciej zapaść pod ziemię. Zamiast tego przyłapałam się na wpatrywaniu się w nią szeroko otwartymi oczami; miałam też dziwne wrażenie, że musiałam zblednąć. Już na nowo otwierałam usta, chcąc zabawnie skomentować ten wywód, rozładować atmosferę, ale głos ugrzązł mi w gardle. W rezultacie nie zrobiłam nic, dobrze wiedząc, że nawet jeśli to był tylko sen, to prawdopodobnie i tak w kilku słowach podsumowała całą moją egzystencję. Po raz kolejny zmusiłam mięśnie mimiczne do stworzenia czegoś na kształt uśmiechu, w końcu to tylko słowa dziecka. Bardziej martwiące powinny być same koszmary, które nie powinny śnić się kilkulatce. Nieświadoma absolutnie niczego skierowałam wzrok na środek własnego talerza, modląc się do nieistniejącego boga pożywienia o siłę na dalsze zmagania z tym popołudniem.
Inaczej oszaleję.
Zanim zdołałam je odnaleźć, przy stole przetoczyła się klasyczna scena nieporządku, który należało zlikwidować. Zerwałam się z krzesła po cichu licząc też na chwilę wytchnienia; być może świeże powietrze nawiałoby do mojej głowy niesamowitych pomysłów odnośnie rozwiązania tego niefortunnego spotkania. Niestety zanim udało mi się przekroczyć stopą próg jadalni zostałam wycofana przez Bena do jej wnętrza. Co skwitowałam krzywym, niepewnym uśmiechem. Może faktycznie potrzebował sam się tym zająć. A może przeczuwał nadciągającą katastrofę.
Usiadłam ponownie, duchowo jeszcze mniejsza niż poprzednio. Ponownie starając się uśmiechnąć, wykrzesać z siebie pokłady dawnej siebie, zacisnęłam dłoń na łyżce z zamiarem odezwania się. Zrobienia czegokolwiek, byle rozgonić smętne chmury wyjątkowo nieudanego spotkania. Może powinnam zagadywać każdego po kolei? Już nawet otworzyłam usta, kiedy jedyna, mała dziewczynka w tym gronie zabrała głos. W osłupieniu słuchałam jej słów, nie przerywając ściskania ciepłego już metalu.
W pierwszej chwili chciałam zaprotestować, w drugiej roześmiać się pusto, a w trzeciej zapaść pod ziemię. Zamiast tego przyłapałam się na wpatrywaniu się w nią szeroko otwartymi oczami; miałam też dziwne wrażenie, że musiałam zblednąć. Już na nowo otwierałam usta, chcąc zabawnie skomentować ten wywód, rozładować atmosferę, ale głos ugrzązł mi w gardle. W rezultacie nie zrobiłam nic, dobrze wiedząc, że nawet jeśli to był tylko sen, to prawdopodobnie i tak w kilku słowach podsumowała całą moją egzystencję. Po raz kolejny zmusiłam mięśnie mimiczne do stworzenia czegoś na kształt uśmiechu, w końcu to tylko słowa dziecka. Bardziej martwiące powinny być same koszmary, które nie powinny śnić się kilkulatce. Nieświadoma absolutnie niczego skierowałam wzrok na środek własnego talerza, modląc się do nieistniejącego boga pożywienia o siłę na dalsze zmagania z tym popołudniem.
Inaczej oszaleję.
just fake the smile
Bellona Lovegood
Zawód : hodowca i treser chartów angielskich
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
Tygrys, tygrys w puszczach nocy
Świeci blaskiem pełnym mocy.
Czyj wzrok, czyja dłoń przelała
Grozę tę w symetrię ciała?
Świeci blaskiem pełnym mocy.
Czyj wzrok, czyja dłoń przelała
Grozę tę w symetrię ciała?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Jak się poznaliśmy? To pewnie przeznaczenie. Czekał na te słowa jak siedmiolatek, który wygląda pierwszej gwiazdki na niebie, lecz nie wypadły jak napęczniały balon ani z jej, ani jego ust; ku jego uldze poniekąd, bowiem historia nie zaleciała klimatem z literatury kobiecej. Zarówno przypadek, jak i los, który pozłacaną nicią tka każdemu przeznaczoną mu ścieżkę były koncepcjami, dość mu bliskimi; jedno przeczyło drugiemu. Historia ich poznania brzmiała praktycznie i realnie, bez zbędnych fanfar, patetycznych motyli w brzuchu i gwałtownych zwrotów akcji. Słuchał więc uważnie, nie mając do roboty nic innego, może poza piciem wina — alkohol doskonale łagodził ostrość w ustach, spowodowaną rozmaitymi, egzotycznymi przyprawami— i kosztowaniem innych specjałów — sięgnął bowiem po jakąś dziwnie wyglądającą przystawkę, trójkąty w ciastopodobnej, chrupkiej panierce, ale co do jej smaku nie był pewien, miał wrażenie, że ostrość zupy mocno wpłynęła na jego kupki smakowe.
Słuchając Aarona, dzielnego i opanowanego pana domu, nie umknęło mu spojrzenie na Cassandrę — nie mogło, oczywiście, lecz nie zadrżał w niepewności jaki był jej wkład w ich związek. Przebieg tej znajomości dla niego samego był nieistotny. Kontynuował delektowanie się przedziwnym, choć wciąż smacznym trunkiem, oceniając z zainteresowaniem jego barwę, a przede wszystkim bukiet. Kolejny zapach w głowie rozkładał na czynniki pierwsze, próbując zapamiętać przyjemną kompozycję. Dopiero kopnięcie małej nóżki wytrąciło go z tej czynności; o mało się nie oblał, gdy ręka mu drgnęła, a alkohol zakołysał się w kielichu. Obracając głowę w kierunku dziecka, natrafił błyszczące i mądre spojrzenie Lysy, która mu się przyglądała w oczekiwaniu na reakcję. I być może gdyby nie fakt, że trzydziestka dramatycznie wyciągała po niego swoje szpony sam zacząłby z nudów kopać innych lub wsunąłby się pod stół, by kogoś pozbawić palca u stopy, albo uciąć nogę w kostce, a dla lepszej zabawy ściągnąłby stado pająków na najszczuplejszą i najzgrabniejszą łydkę, mając nadzieję, że na tym spotkaniu ktoś wybuchnie płaczem, albo z wściekłości zrzuci zastawę. Był jednak dorosły, nie wypadało mu myśleć, że stypy bawią go bardziej od rodzinnych spotkań, z których — jak się okazywało, nie wynikało nic. Trzeba było zjawić się, uśmiechnąć raz lub dwa i przeżyć do końca. Nie miał rodziny, nie żałował. To był obowiązek wymagający określonej dawki czasu. Nawet Benjamin i Fox go zawiedli. Trzymali języki za zębami, nie dowiedział się od nich niczego interesującego. Każdy pozostawał zachowawczy, niepewny, obdarzając wszystkich wyuczonym uśmiechem. Staral się jednak nie wyrażać swojego zniecierpliwienia, ani nie insynuować, że tracił czas, który mógł poświęcić na kolejne badania, czy studiowanie Diabłów Piętnastego Wieku, jednej z ciekawszych czarnomagicznych pozycji na jego półce. Zgodził się tu przyjść dobrowolnie, milczał więc, zachowując się jak na poważnego człowieka przystało.
Udało mu się nie rozlać wina, lecz ktoś inny miał mniej szczęścia. Leniwe spojrzenie uniósł ponad stół na Harriett, która okazała się sprawczynią małego zamieszania. Najwyraźniej to jednak rodzinne, pomyślał, powstrzymując się przed spojrzeniem na Selinę, której wino, o ile dobrze pamiętał, zbrudziło jego własną koszulę wiele miesięcy temu. Atak kaszlu ustał, kiedy bordo zalało prawdopodobnie spodnie jej towarzysza. Wzrok uniósł wraz z wznoszącym się ku górze, niczym rosnący wulkan, Benjaminem, który — jak na siebie — dość zwinnie i szybko zatrzymał młodą panią Lovegood.
Poprawił się na siedzisku, kiedy zdał sobie sprawę, że zdołał się zsunąć z krzesła nieświadomie, pewnie chwilę po tym jak młoda Vablatsky kopnęła go w łydkę. Całe poruszenie okazało się jednak mniej atrakcyjne niż słowa dziecka, które rozbrzmiały w pomieszczeniu. Spojrzał na nią, kropka w kropkę małą Cassandrę, która podobnie marszczyła nos i spinała wąskie usteczka. Zaskoczyła go — pewnie jak wszystkich, swoją wizją, niespodzianką, zabierając głos przy stole i ściągając na siebie uwagę wszystkich dorosłych. Wizja była rozkoszna — nawet jeśli zmyślona na poczekaniu, choć nie śmiałby wątpić w posiadany przez nią dar; zakpiłby wtedy z samego siebie. Piękne, pokrzepiające i pełne dobrej woli słowa sprowadziły do jadalni grobową ciszę. Zupełnie nie rozumiał dlaczego. Jakby reakcja była opóźniona, jakby nikt nie wiedział jak zareagować. Nawet Cassandra, która milczała. Przez chwilę się zastanawiał, czy trawią to, co usłyszeli, czy próbują zachować zimną twarz i dopiero, gdy odjął spojrzenie od najmądrzejszego (jego zdaniem) i jedynego tolerowanego przez niego dziecka na zgromadzonych, parsknął cicho śmiechem, momentalnie się też powstrzymując. Spuścił wzrok i zacisnął wargi, by na powrót spoważnieć. Słowa małej wieszczki były na swój sposób piękne; rozbawiła go sytuacja, blade twarze i miny. Mógłby przysiąc, że przez tą jedną chwilę słyszał ich bicia serc i przetaczającą się przez przełyk ślinę.
— To było absolutnie wspaniałe — mruknął aprobująco i całkiem poważnie do Lysy, po czym sięgnął po kielich, by upić łyk wina. Nagle wydawało mu się jeszcze słodsze niż chwilę temu.
Słuchając Aarona, dzielnego i opanowanego pana domu, nie umknęło mu spojrzenie na Cassandrę — nie mogło, oczywiście, lecz nie zadrżał w niepewności jaki był jej wkład w ich związek. Przebieg tej znajomości dla niego samego był nieistotny. Kontynuował delektowanie się przedziwnym, choć wciąż smacznym trunkiem, oceniając z zainteresowaniem jego barwę, a przede wszystkim bukiet. Kolejny zapach w głowie rozkładał na czynniki pierwsze, próbując zapamiętać przyjemną kompozycję. Dopiero kopnięcie małej nóżki wytrąciło go z tej czynności; o mało się nie oblał, gdy ręka mu drgnęła, a alkohol zakołysał się w kielichu. Obracając głowę w kierunku dziecka, natrafił błyszczące i mądre spojrzenie Lysy, która mu się przyglądała w oczekiwaniu na reakcję. I być może gdyby nie fakt, że trzydziestka dramatycznie wyciągała po niego swoje szpony sam zacząłby z nudów kopać innych lub wsunąłby się pod stół, by kogoś pozbawić palca u stopy, albo uciąć nogę w kostce, a dla lepszej zabawy ściągnąłby stado pająków na najszczuplejszą i najzgrabniejszą łydkę, mając nadzieję, że na tym spotkaniu ktoś wybuchnie płaczem, albo z wściekłości zrzuci zastawę. Był jednak dorosły, nie wypadało mu myśleć, że stypy bawią go bardziej od rodzinnych spotkań, z których — jak się okazywało, nie wynikało nic. Trzeba było zjawić się, uśmiechnąć raz lub dwa i przeżyć do końca. Nie miał rodziny, nie żałował. To był obowiązek wymagający określonej dawki czasu. Nawet Benjamin i Fox go zawiedli. Trzymali języki za zębami, nie dowiedział się od nich niczego interesującego. Każdy pozostawał zachowawczy, niepewny, obdarzając wszystkich wyuczonym uśmiechem. Staral się jednak nie wyrażać swojego zniecierpliwienia, ani nie insynuować, że tracił czas, który mógł poświęcić na kolejne badania, czy studiowanie Diabłów Piętnastego Wieku, jednej z ciekawszych czarnomagicznych pozycji na jego półce. Zgodził się tu przyjść dobrowolnie, milczał więc, zachowując się jak na poważnego człowieka przystało.
Udało mu się nie rozlać wina, lecz ktoś inny miał mniej szczęścia. Leniwe spojrzenie uniósł ponad stół na Harriett, która okazała się sprawczynią małego zamieszania. Najwyraźniej to jednak rodzinne, pomyślał, powstrzymując się przed spojrzeniem na Selinę, której wino, o ile dobrze pamiętał, zbrudziło jego własną koszulę wiele miesięcy temu. Atak kaszlu ustał, kiedy bordo zalało prawdopodobnie spodnie jej towarzysza. Wzrok uniósł wraz z wznoszącym się ku górze, niczym rosnący wulkan, Benjaminem, który — jak na siebie — dość zwinnie i szybko zatrzymał młodą panią Lovegood.
Poprawił się na siedzisku, kiedy zdał sobie sprawę, że zdołał się zsunąć z krzesła nieświadomie, pewnie chwilę po tym jak młoda Vablatsky kopnęła go w łydkę. Całe poruszenie okazało się jednak mniej atrakcyjne niż słowa dziecka, które rozbrzmiały w pomieszczeniu. Spojrzał na nią, kropka w kropkę małą Cassandrę, która podobnie marszczyła nos i spinała wąskie usteczka. Zaskoczyła go — pewnie jak wszystkich, swoją wizją, niespodzianką, zabierając głos przy stole i ściągając na siebie uwagę wszystkich dorosłych. Wizja była rozkoszna — nawet jeśli zmyślona na poczekaniu, choć nie śmiałby wątpić w posiadany przez nią dar; zakpiłby wtedy z samego siebie. Piękne, pokrzepiające i pełne dobrej woli słowa sprowadziły do jadalni grobową ciszę. Zupełnie nie rozumiał dlaczego. Jakby reakcja była opóźniona, jakby nikt nie wiedział jak zareagować. Nawet Cassandra, która milczała. Przez chwilę się zastanawiał, czy trawią to, co usłyszeli, czy próbują zachować zimną twarz i dopiero, gdy odjął spojrzenie od najmądrzejszego (jego zdaniem) i jedynego tolerowanego przez niego dziecka na zgromadzonych, parsknął cicho śmiechem, momentalnie się też powstrzymując. Spuścił wzrok i zacisnął wargi, by na powrót spoważnieć. Słowa małej wieszczki były na swój sposób piękne; rozbawiła go sytuacja, blade twarze i miny. Mógłby przysiąc, że przez tą jedną chwilę słyszał ich bicia serc i przetaczającą się przez przełyk ślinę.
— To było absolutnie wspaniałe — mruknął aprobująco i całkiem poważnie do Lysy, po czym sięgnął po kielich, by upić łyk wina. Nagle wydawało mu się jeszcze słodsze niż chwilę temu.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ostatnio zmieniony przez Ramsey Mulciber dnia 13.06.17 7:17, w całości zmieniany 1 raz
Skinęła głową Ramseyowi, kiedy napełniał jej kieliszek, nie mogąc wyjść z podziwu nad jego manierami; cóż, po raz pierwszy miała okazję się z nim spotkać w okolicznościach tak wykwintnych - i nieco abstrakcyjnych zarazem. Zawtórowała toastem, upijając łyk alkoholu, niewielki, krótki, na skosztowanie. Nie zapomniała o niemym pytaniu, powtórzy je w miejscu bardziej ustronnym, kiedy już stąd wyjdą.
- Aż wbiła ci bełt w łydkę - dokończyła za Aarona, z zainteresowaniem przenosząc wzrok na Bellonę; uśmiechnęła się grzecznie. - Nigdy mi nie powiedział, co tak naprawdę wtedy przeskrobał - wyglądała, jakby mówiła całkiem serio; nigdy nie wierzyła, że ten... incydent był tylko wypadkiem i naprawdę ceniła silne, niezależne kobiety. Znajdowali się w rodzinnym gronie, na ślubnym obiedzie - czyż to nie idealny moment na takie historie - nawet jeśli były odrobinę krępujące? - Jest pyszna - skomplementowała posiłek, choć tak naprawdę ledwie go skosztowała. - I jestem przekonana, że Lysie też zasmakuje. Nie kłopocz się. - Przeniosła wzrok na dziewczynkę, istniało duże prawdopodobieństwo, że inne danie też by tylko rozgrzebała - była przyzwyczajona do jej kuchni. I choć indyjskie danie rzeczywiście nie było najlepszym pomysłem dla dziecka, to grzeczność nie pozwalała jej przyznawać tego na głos. Pokiwała też głową na wieść o tym, gdzie dokładnie odbyła się uroczystość, z żywym zaciekawieniem, choć nie zrozumiała z tego ani słowa - rzadko opuszczała Londyn, a co dopiero Anglię, wyjazd na inny kontynent jawił się jej jako sen. Fakt, że temat podchwyciła półwila, wydał się jej jeszcze bardziej irytujący - była piękna, miała dużo do powiedzenia, a mężczyzna, który przyszedł tutaj z Cassandrą, patrzył na nią zdecydowanie zbyt długo.
- Och, niezdara - być może dlatego z takim zadowoleniem skomentowała rozlanie wina; z subtelnym uśmiechem ledwie widocznym zza uniesionego kielicha wina. Niezręczna uwaga Benjamina jedynie dopełniła obrazka tej tragifarsy, choć w tym momencie nie wiedziała jeszcze, jak bardzo Aaron będzie miał dość na kolejne lata rodzinnych spotkań. Podziwiała Bellonę, jak pięknie grała swoją rolę, pomimo oczywiście zbyt gęstej atmosfery. Opowiadała o uroczystości lekko - i pięknie - bez wątpienia. Romantyzm nie był mocną stroną Cassandry, więc wciąż jedynie grzecznie się uśmiechała, do czasu, aż uwagę wszystkich przykuła Lysandra. Powiodła wzrokiem wzdłuż stołu, gotowa - jak lwica - skoczyć do gęby każdemu, kto wybuchłby na te słowa pustym śmiechem. Nie wątpiła, że Lysa chciała dobrze - po prostu nie zdawała sobie do końca sprawy z tego, co robiła - jak i z tego, że choć ludzie zawsze mówią przepowiedz mi przyszłość, to tak naprawdę nigdy nie chcą tej przyszłości poznawać. Wyobrażają ją sobie zwykle jako bajkową, słodką i szczęśliwą, ale życie zwykle jest raczej gorzkie i przesiąknięte goryczą. Wiedziała, że wizja Lysy musiała być bliska prawdzie, choć jej córka nienajlepiej radziła sobie jeszcze z interpretacją swoich snów. Nie zamierzała przepraszać kuzyna oraz jego małżonki, ani tym bardziej prosić Lysy, żeby to zrobiła. Jej córka miała siedem lat, a Aaron prawie trzydzieści. Co więcej, był jej kuzynem i wujem Lysandry, doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że obie był czarnymi wieszczkami - przecież mała Cassandra zachowywała się tak samo, całe dzieciństwo spotykając się w odpowiedzi z odrzuceniem, kpiącymi spojrzeniami i wzgardą. Nie chciała, żeby to samo spotkało jej córkę, choć nie mogła sprzeciwić się naturalnej kolei życia, mała miała dar, który nigdy nie przysporzy jej popularności. Ale Aaron zaprosił ich tutaj jako rodzinę - a ta więź przechodziła właśnie bardzo trudną próbę, kiedy Cassandra przyglądała mu się wyczekująco, łapiąc piąstkę córki, którą chwyciła jej rękę - i zamykając w ciepłym uścisku. Bo cokolwiek się miało nie wydarzyć - była po jej stronie, to nie była jej wina. Senne koszmary i podłe sny znacznie mocniej oddziałują na dziecko, niż ich werbalizacje na dorosłych. Jeśli ktokolwiek miał zamiar szukać tutaj ofiary, musiał znaleźć ją w osobie dziewczynki skrzywdzonej przekleństwem, o które nigdy nie prosiła.
Nieoczekiwanie, z pomocą przyszedł Ramsey. I choć była przekonana, że absolutnie nie rozumiał, co własnie zrobił, była mu za jego reakcję niesamowicie wdzięczna - utkwiła w nim spojrzenie na dłużej, podczas gdy jej dłoń, którą po chwili odjęła od rączki córki, bezwiednie pomknęła obrócić między smukłymi palcami czarny kryształ lśniący na bladej skórze dekoltu.
- To wino, kochanie - wyjaśniła na pytanie dziewczynki, oglądając się świeżo poślubioną pannę młodą. - Taki sok, tylko dawno zepsuty. Ciocia zaraz ci przyniesie smaczniejszy. Macie może sok, Bellono? - Nie ty, Aaron. Ty powinieneś być teraz zajęty przypominaniem sobie tego, jak ciężko mi było, kiedy byłam w jej wieku, dochodząc do refleksji, która skłoni cię do odpowiedniej reakcji.
- Aż wbiła ci bełt w łydkę - dokończyła za Aarona, z zainteresowaniem przenosząc wzrok na Bellonę; uśmiechnęła się grzecznie. - Nigdy mi nie powiedział, co tak naprawdę wtedy przeskrobał - wyglądała, jakby mówiła całkiem serio; nigdy nie wierzyła, że ten... incydent był tylko wypadkiem i naprawdę ceniła silne, niezależne kobiety. Znajdowali się w rodzinnym gronie, na ślubnym obiedzie - czyż to nie idealny moment na takie historie - nawet jeśli były odrobinę krępujące? - Jest pyszna - skomplementowała posiłek, choć tak naprawdę ledwie go skosztowała. - I jestem przekonana, że Lysie też zasmakuje. Nie kłopocz się. - Przeniosła wzrok na dziewczynkę, istniało duże prawdopodobieństwo, że inne danie też by tylko rozgrzebała - była przyzwyczajona do jej kuchni. I choć indyjskie danie rzeczywiście nie było najlepszym pomysłem dla dziecka, to grzeczność nie pozwalała jej przyznawać tego na głos. Pokiwała też głową na wieść o tym, gdzie dokładnie odbyła się uroczystość, z żywym zaciekawieniem, choć nie zrozumiała z tego ani słowa - rzadko opuszczała Londyn, a co dopiero Anglię, wyjazd na inny kontynent jawił się jej jako sen. Fakt, że temat podchwyciła półwila, wydał się jej jeszcze bardziej irytujący - była piękna, miała dużo do powiedzenia, a mężczyzna, który przyszedł tutaj z Cassandrą, patrzył na nią zdecydowanie zbyt długo.
- Och, niezdara - być może dlatego z takim zadowoleniem skomentowała rozlanie wina; z subtelnym uśmiechem ledwie widocznym zza uniesionego kielicha wina. Niezręczna uwaga Benjamina jedynie dopełniła obrazka tej tragifarsy, choć w tym momencie nie wiedziała jeszcze, jak bardzo Aaron będzie miał dość na kolejne lata rodzinnych spotkań. Podziwiała Bellonę, jak pięknie grała swoją rolę, pomimo oczywiście zbyt gęstej atmosfery. Opowiadała o uroczystości lekko - i pięknie - bez wątpienia. Romantyzm nie był mocną stroną Cassandry, więc wciąż jedynie grzecznie się uśmiechała, do czasu, aż uwagę wszystkich przykuła Lysandra. Powiodła wzrokiem wzdłuż stołu, gotowa - jak lwica - skoczyć do gęby każdemu, kto wybuchłby na te słowa pustym śmiechem. Nie wątpiła, że Lysa chciała dobrze - po prostu nie zdawała sobie do końca sprawy z tego, co robiła - jak i z tego, że choć ludzie zawsze mówią przepowiedz mi przyszłość, to tak naprawdę nigdy nie chcą tej przyszłości poznawać. Wyobrażają ją sobie zwykle jako bajkową, słodką i szczęśliwą, ale życie zwykle jest raczej gorzkie i przesiąknięte goryczą. Wiedziała, że wizja Lysy musiała być bliska prawdzie, choć jej córka nienajlepiej radziła sobie jeszcze z interpretacją swoich snów. Nie zamierzała przepraszać kuzyna oraz jego małżonki, ani tym bardziej prosić Lysy, żeby to zrobiła. Jej córka miała siedem lat, a Aaron prawie trzydzieści. Co więcej, był jej kuzynem i wujem Lysandry, doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że obie był czarnymi wieszczkami - przecież mała Cassandra zachowywała się tak samo, całe dzieciństwo spotykając się w odpowiedzi z odrzuceniem, kpiącymi spojrzeniami i wzgardą. Nie chciała, żeby to samo spotkało jej córkę, choć nie mogła sprzeciwić się naturalnej kolei życia, mała miała dar, który nigdy nie przysporzy jej popularności. Ale Aaron zaprosił ich tutaj jako rodzinę - a ta więź przechodziła właśnie bardzo trudną próbę, kiedy Cassandra przyglądała mu się wyczekująco, łapiąc piąstkę córki, którą chwyciła jej rękę - i zamykając w ciepłym uścisku. Bo cokolwiek się miało nie wydarzyć - była po jej stronie, to nie była jej wina. Senne koszmary i podłe sny znacznie mocniej oddziałują na dziecko, niż ich werbalizacje na dorosłych. Jeśli ktokolwiek miał zamiar szukać tutaj ofiary, musiał znaleźć ją w osobie dziewczynki skrzywdzonej przekleństwem, o które nigdy nie prosiła.
Nieoczekiwanie, z pomocą przyszedł Ramsey. I choć była przekonana, że absolutnie nie rozumiał, co własnie zrobił, była mu za jego reakcję niesamowicie wdzięczna - utkwiła w nim spojrzenie na dłużej, podczas gdy jej dłoń, którą po chwili odjęła od rączki córki, bezwiednie pomknęła obrócić między smukłymi palcami czarny kryształ lśniący na bladej skórze dekoltu.
- To wino, kochanie - wyjaśniła na pytanie dziewczynki, oglądając się świeżo poślubioną pannę młodą. - Taki sok, tylko dawno zepsuty. Ciocia zaraz ci przyniesie smaczniejszy. Macie może sok, Bellono? - Nie ty, Aaron. Ty powinieneś być teraz zajęty przypominaniem sobie tego, jak ciężko mi było, kiedy byłam w jej wieku, dochodząc do refleksji, która skłoni cię do odpowiedniej reakcji.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Póki historia tkana była jeszcze ustami Bellony, a goście słuchali jej z uwagą, było dobrze. Było tak, jak sobie to pokrętnie zaplanował – miało się obyć bez sensacji, które ostatnio w jego życiu wypełniały większość wolnej przestrzeni; bez zbędnych konfliktów, które przecież tak dobrze znał. Wibrujący smród spalonych herbacianych krzewów zdawał się wciąż i wciąż wwiercać się w jego myśli i budzić je w nocy w akompaniamencie głębokich wdechów i wydechów. Dzięki jej głosowi odzyskiwał równowagę w obrazie Indii, które dotąd znał, i był jej za to wdzięczny.
- Bellona skradła strzały kupidynowi, przypadkiem lub całkiem celowo, właściwie teraz to nie ma większego znaczenia – upolowałaś mnie, to prawda, skwitował, śmiejąc się w duchu. Zerknął na nią z poczciwym półuśmiechem czającym się w kącikach ust, żeby dodać jej w ten sposób otuchy. Czuła się tutaj zapewne znacznie obco niż on sam – mimo wszystko zgromadzeni tu czarodzieje i czarownice, choć w połowie swojej populacji należeli do jego rodziny, zdawało mu się, że zaledwie musnął poznaniem ich sylwetki. - Obyło się bez większych ofiar. Na szczęście Bellonie nic się nie stało.
Mógł udawać, że wszystko jest w porządku, że atmosfera, którą sami tworzyli, była normalna, rodzinna, nie wymagająca przegryzania jej z ogromną siłą. Przeliczył się. To, co sam próbował uznawać za spełnienie swojego kruchego marzenia, rozpadało się coraz mocniej. Wystarczył kamień. Za nim potoczyły się następne.
Zerknął w stronę Apollinare’a i Salome, jednym uchem wyłapując puszczony w jego stronę niewinny, herbaciany przekąs. Na jego ustach pojawił się dziwny cień uśmiechu, który ni to miał pokazać pannie bliźniaczce, że to nawet całkiem zabawne, ni jednak wzgardzić otrzymaną, słowną potyczką. Później po pokoju rozszedł się zapach wylewanego wina i dźwięk tłuczonego szkła. Natychmiast wstał, co ostatecznie musiało bajecznie wyglądać, gdy razem z nim uczynili to Bellona i Benjamin. W progu zjawiła się Martha, zaniepokojona zdarzeniem, a gdy Ben ruszył do łazienki, posłał jej tylko jedno spojrzenie, którym prosił, by mu pomogła. Niepotrzebnie tylko otrząsał swoją koszulę jeszcze tutaj. Uchwycił różdżkę z ciemnego drewna i wykonał nią gładki, płynny ruch, niewerbalnie zakreślonym Evanesco sprzątając rozlane na niewinnych ofiarach wino, a chwilę później rozbite szkło, na myśli mając nie tylko gustowne buty siedzącej obok Harriett Seliny, ale przede wszystkim bezpieczeństwo najmłodszej Lysandry.
Chociaż… mógł tego po chwili żałować.
Oniemiał, stojąc jak słup soli, dokładnie tak samo, jak stała obok niego jego żona. Spojrzał na nią, nie szukając w niej jednak pomocy, a sprawdzając, czy jeszcze siedzi twardo na krześle. Dziękował samej Rowenie, że Bellona zachowała taką trzeźwość i opanowanie. Rosła w nim złość, która jednak została natychmiast stłumiona przez rozsądek. Wiedziałeś, och, doskonale wiedziałeś, co robisz. Jesteś świadom ich daru, choroby, dolegliwości, jakim jest jasnoczarnowidzenie. U matki nigdy ten dar nie objawił się tak mocno, jak u Cassandry i jej małego, drobnego klona – zbyt słaba, by go nieść, zbyt chorowita, nie żałowała. Gdyby Ramsey wytężył słuch odrobinę mocniej, może faktycznie usłyszałby strużkę ślinę płynącą po przełyku Aarona aż do jego żołądka, gdzie wpadła zapewne z wielkim hukiem.
Nie wiedział, co powiedzieć, i chociaż miał ochotę milczeć, to milczeli wszyscy i jemu wypadało uratować tę sytuację, nieważne, jak beznadziejna była. Żal mu było tylko Bell, na litość, czemu ona oberwała rykoszetem? Wytłumaczy jej wszystko, kiedy goście opuszczą ich progi.
- Kot, o których mówisz, to tygrys, moja droga – odparł, nadając swojemu głosowi pewności. Pozory były najwierniejszymi przyjaciółmi. – Jeśli mama mi pozwoli, mogę pożyczyć ci o nich książkę. Tygrysy, jeśli nie muszą atakować, nie atakują. Robią to tylko, gdy czują zagrożenie.
Chociaż niektórzy chętnie skoczyliby sobie już teraz do gardeł. Tak całkiem wyjątkowo.
Zerknął w stronę pary siedzącej obok Apollinare’a. Ramsey zdawał się wyśmienicie bawić, a Cassandra, prócz widocznej niechęci do Harriett, nawet nie drgnęła. Zacisnął szczęki, wewnętrznie jednak czując kipienie w okolicach żołądka. Przeprosił wszystkich na moment i wyszedł do kuchni, po drodze rzucając kontrolne spojrzenie Benowi, celując do niego niemym pytaniem o jego stan. Nie było go może chwilę, może dwie, ale kiedy wrócił, unosiło się za nim jedenaście kolorowych, zdobionych czyjąś wprawioną dłonią drobnych zastawów herbacianych, w których skład wchodził spodek z filiżanką, grawerowana, srebrna łyżeczka i malutki imbryczek. Komplety ustawiły się naprzeciwko każdego z gości, gdy do góry wzniosły się talerze po obiadowej specjalności Indii. Z kuchni wypłynęły jeszcze tace i patery z pachnącymi słodkościami – były smażone w cieście owoce, ciasteczka z kminkiem, ciasta pachnące kokosem i mango, bloki z białej czekolady, migdałów i orzechów nerkowca.
- Kochana Lyso – chyba gdzieś między zębami chrzęścił mu piasek. Ach, nie, to tylko jego wyobraźnia płatała mu figle. – Nie zechciałabyś każdemu z nas zdradzić choć fragment przyszłości? Być może herbaciane fusy nie są zbyt profesjonalnym narzędziem młodej wieszczki, ale sądzę, że w tej kwestii twoja wiedza zdecydowanie przewyższa naszą.
Filiżanki nie były do końca puste, choć w imbryczkach parowała herbata, na dnie każdej z nich znajdowały się mokre jeszcze drobiny pozostałości po herbacie, układające się w niby przypadkowe, a niby to znaczące coś wzory, których jednak sam nie potrafił odczytać.
Jeżeli my mamy cierpieć, niech cierpią z nami też inni.
- Bellona skradła strzały kupidynowi, przypadkiem lub całkiem celowo, właściwie teraz to nie ma większego znaczenia – upolowałaś mnie, to prawda, skwitował, śmiejąc się w duchu. Zerknął na nią z poczciwym półuśmiechem czającym się w kącikach ust, żeby dodać jej w ten sposób otuchy. Czuła się tutaj zapewne znacznie obco niż on sam – mimo wszystko zgromadzeni tu czarodzieje i czarownice, choć w połowie swojej populacji należeli do jego rodziny, zdawało mu się, że zaledwie musnął poznaniem ich sylwetki. - Obyło się bez większych ofiar. Na szczęście Bellonie nic się nie stało.
Mógł udawać, że wszystko jest w porządku, że atmosfera, którą sami tworzyli, była normalna, rodzinna, nie wymagająca przegryzania jej z ogromną siłą. Przeliczył się. To, co sam próbował uznawać za spełnienie swojego kruchego marzenia, rozpadało się coraz mocniej. Wystarczył kamień. Za nim potoczyły się następne.
Zerknął w stronę Apollinare’a i Salome, jednym uchem wyłapując puszczony w jego stronę niewinny, herbaciany przekąs. Na jego ustach pojawił się dziwny cień uśmiechu, który ni to miał pokazać pannie bliźniaczce, że to nawet całkiem zabawne, ni jednak wzgardzić otrzymaną, słowną potyczką. Później po pokoju rozszedł się zapach wylewanego wina i dźwięk tłuczonego szkła. Natychmiast wstał, co ostatecznie musiało bajecznie wyglądać, gdy razem z nim uczynili to Bellona i Benjamin. W progu zjawiła się Martha, zaniepokojona zdarzeniem, a gdy Ben ruszył do łazienki, posłał jej tylko jedno spojrzenie, którym prosił, by mu pomogła. Niepotrzebnie tylko otrząsał swoją koszulę jeszcze tutaj. Uchwycił różdżkę z ciemnego drewna i wykonał nią gładki, płynny ruch, niewerbalnie zakreślonym Evanesco sprzątając rozlane na niewinnych ofiarach wino, a chwilę później rozbite szkło, na myśli mając nie tylko gustowne buty siedzącej obok Harriett Seliny, ale przede wszystkim bezpieczeństwo najmłodszej Lysandry.
Chociaż… mógł tego po chwili żałować.
Oniemiał, stojąc jak słup soli, dokładnie tak samo, jak stała obok niego jego żona. Spojrzał na nią, nie szukając w niej jednak pomocy, a sprawdzając, czy jeszcze siedzi twardo na krześle. Dziękował samej Rowenie, że Bellona zachowała taką trzeźwość i opanowanie. Rosła w nim złość, która jednak została natychmiast stłumiona przez rozsądek. Wiedziałeś, och, doskonale wiedziałeś, co robisz. Jesteś świadom ich daru, choroby, dolegliwości, jakim jest
Nie wiedział, co powiedzieć, i chociaż miał ochotę milczeć, to milczeli wszyscy i jemu wypadało uratować tę sytuację, nieważne, jak beznadziejna była. Żal mu było tylko Bell, na litość, czemu ona oberwała rykoszetem? Wytłumaczy jej wszystko, kiedy goście opuszczą ich progi.
- Kot, o których mówisz, to tygrys, moja droga – odparł, nadając swojemu głosowi pewności. Pozory były najwierniejszymi przyjaciółmi. – Jeśli mama mi pozwoli, mogę pożyczyć ci o nich książkę. Tygrysy, jeśli nie muszą atakować, nie atakują. Robią to tylko, gdy czują zagrożenie.
Chociaż niektórzy chętnie skoczyliby sobie już teraz do gardeł. Tak całkiem wyjątkowo.
Zerknął w stronę pary siedzącej obok Apollinare’a. Ramsey zdawał się wyśmienicie bawić, a Cassandra, prócz widocznej niechęci do Harriett, nawet nie drgnęła. Zacisnął szczęki, wewnętrznie jednak czując kipienie w okolicach żołądka. Przeprosił wszystkich na moment i wyszedł do kuchni, po drodze rzucając kontrolne spojrzenie Benowi, celując do niego niemym pytaniem o jego stan. Nie było go może chwilę, może dwie, ale kiedy wrócił, unosiło się za nim jedenaście kolorowych, zdobionych czyjąś wprawioną dłonią drobnych zastawów herbacianych, w których skład wchodził spodek z filiżanką, grawerowana, srebrna łyżeczka i malutki imbryczek. Komplety ustawiły się naprzeciwko każdego z gości, gdy do góry wzniosły się talerze po obiadowej specjalności Indii. Z kuchni wypłynęły jeszcze tace i patery z pachnącymi słodkościami – były smażone w cieście owoce, ciasteczka z kminkiem, ciasta pachnące kokosem i mango, bloki z białej czekolady, migdałów i orzechów nerkowca.
- Kochana Lyso – chyba gdzieś między zębami chrzęścił mu piasek. Ach, nie, to tylko jego wyobraźnia płatała mu figle. – Nie zechciałabyś każdemu z nas zdradzić choć fragment przyszłości? Być może herbaciane fusy nie są zbyt profesjonalnym narzędziem młodej wieszczki, ale sądzę, że w tej kwestii twoja wiedza zdecydowanie przewyższa naszą.
Filiżanki nie były do końca puste, choć w imbryczkach parowała herbata, na dnie każdej z nich znajdowały się mokre jeszcze drobiny pozostałości po herbacie, układające się w niby przypadkowe, a niby to znaczące coś wzory, których jednak sam nie potrafił odczytać.
Jeżeli my mamy cierpieć, niech cierpią z nami też inni.
Aaron Lovegood
Zawód : Właściciel herbaciarni "Czerwony Imbryk"
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I'm just a man
I do what I can
Don't put the blame on me
I do what I can
Don't put the blame on me
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Krztusiła się - dosłownie i w przenośni, po części żałując, że nie może się zakrztusić na amen i mieć już z głowy wszystkie te niezręczności, w których tonęła bez końca z twarzą zastygłą w umiarkowanie pogodnym wyrazie, prezentującym raczej przytłumiające wrodzoną pogodę ducha zmęczenie niż skrajny dyskomfort. Niestety, tak to jednak bywa, że nadmiar dramatyzmu nie jest zabójczy, więc i atak kaszlu Lovegood ostatecznie przeszedł, pozostawiając ją z oczami szklącymi się od automatycznie napływających łez i podrażnionym gardłem, którego chwilowy brak zdolności do wypowiadania słów był jedyną dobrą rzeczą, jaka wynikła z całego zajścia. Och, niezdara. Kwaśny uśmiech wykrzywił jej usta; nie pojmowała podłoża tej zbędnej uszczypliwości, lecz jednocześnie nie potrafiła poświęcić jej zbyt dużo myśli, zamiast tego dołączając do całkiem pokaźnego grona osób zrywających się z miejsca - śmieszna scena, szczególnie gdy do ekspresjonistycznej konstelacji plam dołączyły również te pojawiające się na jej sukni. To już był wystarczająco dobry powód, by nie tkwić przy stole niczym drewniana kukła, by wyrwać się z tej dziwnej układanki napięcia i niezręczności. Nic się nie stało. Och, wprost przeciwnie, stało się aż za wiele. Z przeprosinami wciąż wymalowanymi na twarzy wyminęła powracającą do stołu Bellonę, by niezrażona niewątpliwie nadciągającymi protestami podążyć śladem Benjamina, udającego się na krucjatę przeciwko pozostałościom wina na odzieniu.
Naiwność zebrała jednak swoje żniwo po raz kolejny, gdy Lovegood napotkała na swojej drodze zamknięte łazienkowe drzwi, odcinające ją nieodwołalnie od możliwości wprowadzenia w życie swoich dobrych chęci. Cóż mogła uczynić? Szturmowanie wnętrza mieściło się nawet poza jej skalą szaleństwa, natychmiastowy powrót do towarzystwa skazałby ją na zdumione spojrzenia. Zatrzymała się w miejscu, przyciskając drobne dłonie do drewnianej framugi i nie rozumiejąc co dokładnie doprowadziło ją do aż tak feralnego impasu - co sprawiło, że złotą klatką stała się jej rodzina. A potem usłyszała słowa najmłodszego gościa na przyjęciu Bellony i Lovegooda, słowa z każdą kolejną sylabą przyprawiające ją o nieprzyjemne uczcie zaciskających się w supeł wnętrzności, słowa niepasujące dzieciom, wypowiadane z niepokojącym spokojem i przekonaniem. Półwila momentalnie podziękowała w myślach czuwającemu nad nią garbatemu aniołkowi za to, że wybawił ją od konieczności powściągania swojego zdziwienia i grozy na oczach wszystkich, pozwalając jej zamiast tego tkwić w bezpiecznym zakamarku korytarza prowadzącego do łazienki. Usłyszała co prawda krótkie parsknięcie śmiechu, lecz ten dźwięk zupełnie nie był w stanie przekonać jej co do tego, że kilkuletnia dziewczynka jest w stanie na poczekaniu wymyślić podobny, specyficzny żart i wypowiedzieć go z podobnym opanowaniem. Nim przemyślała dalszą strategię, drzwi otworzyły się gwałtownie, a zza nich wyłoniła się postawna sylwetka Wrighta, który nie prezentował się ani odrobinę bardziej przystępnie; przeszedł koło niej bez słowa, zataczając łuk o najszerszym możliwym promieniu, jakby sama jej bliskość miała go zabić - zmarszczyła jasne brwi w konsternacji niewidocznej dla zwróconego do niej plecami mężczyzny, gdy oczywistym stało się to, że kierował się w stronę kominka, a nie jadalni.
- Poczekaj - szepnęła za nim na tyle głośno, by ją usłyszał, lecz wciąż wystarczająco cicho, by żałosny zlepek liter nie doleciał uszu biesiadników; bez większych nadziei i bez skutku, powinna już była wiedzieć, że Ben nie ma w zwyczaju się zatrzymywać, gdy o to prosi. Przestąpiła trzy kroki w jego kierunku, jakby wiedziona niewidzialną nicią, która naprężyła się po raz kolejny, lecz po chwili zatrzymała się ponownie, zerkając w stronę jadalnianego stołu, na parę młodą zaabsorbowaną utrzymywaniem znośnej atmosfery i pilnowaniem, by nikomu nie brakowało smakołyków ani trunków, na Apollinare’a poufale rozmawiającego z siostrą Bellony, na Selinę skupioną całkowicie na Fredericku i ostatecznie na Ramseya towarzyszącego nieprzychylnej jej ciemnowłosej oraz małej wieszczce. Nigdy wcześniej nie czuła się aż tak przeraźliwie samotna w tłumie - a już na pewno nie w gronie składającym się w dużej mierze z najbliższych jej osób. Szukała spojrzeniem dobrze jej znanych tęczówek brata, nie była jednak pewna czy ten dostrzegł jej wyczekującą postawę, pochłonięty rozporządzeniem części deserowej. Zbliżyła się do niego o parę kroków, nim filiżanki i talerzyki zajęły miejsce na stole, a na twarzy półwili zakwitły wyrzuty sumienia - wciąż jednak zbyt słabe, by zmusić ją do powrotu na swoje miejsce, gdy w głowie huczały jej natrętne myśli, że obecność jej oraz jej (niedoszłego) towarzysza sprawia jedynie problemy. Już nie. - Przepraszam - szepnęła ponownie, niepewna nawet czy w ogóle ją usłyszał, nim odwróciła się na pięcie, by podążyć śladem Wrighta do kominka i kontynuować niechlubną tradycję mało widowiskowych ucieczek.
Tego dnia przepraszała już wiele razy - lecz to wciąż było za mało.
| zt ben i harita
Naiwność zebrała jednak swoje żniwo po raz kolejny, gdy Lovegood napotkała na swojej drodze zamknięte łazienkowe drzwi, odcinające ją nieodwołalnie od możliwości wprowadzenia w życie swoich dobrych chęci. Cóż mogła uczynić? Szturmowanie wnętrza mieściło się nawet poza jej skalą szaleństwa, natychmiastowy powrót do towarzystwa skazałby ją na zdumione spojrzenia. Zatrzymała się w miejscu, przyciskając drobne dłonie do drewnianej framugi i nie rozumiejąc co dokładnie doprowadziło ją do aż tak feralnego impasu - co sprawiło, że złotą klatką stała się jej rodzina. A potem usłyszała słowa najmłodszego gościa na przyjęciu Bellony i Lovegooda, słowa z każdą kolejną sylabą przyprawiające ją o nieprzyjemne uczcie zaciskających się w supeł wnętrzności, słowa niepasujące dzieciom, wypowiadane z niepokojącym spokojem i przekonaniem. Półwila momentalnie podziękowała w myślach czuwającemu nad nią garbatemu aniołkowi za to, że wybawił ją od konieczności powściągania swojego zdziwienia i grozy na oczach wszystkich, pozwalając jej zamiast tego tkwić w bezpiecznym zakamarku korytarza prowadzącego do łazienki. Usłyszała co prawda krótkie parsknięcie śmiechu, lecz ten dźwięk zupełnie nie był w stanie przekonać jej co do tego, że kilkuletnia dziewczynka jest w stanie na poczekaniu wymyślić podobny, specyficzny żart i wypowiedzieć go z podobnym opanowaniem. Nim przemyślała dalszą strategię, drzwi otworzyły się gwałtownie, a zza nich wyłoniła się postawna sylwetka Wrighta, który nie prezentował się ani odrobinę bardziej przystępnie; przeszedł koło niej bez słowa, zataczając łuk o najszerszym możliwym promieniu, jakby sama jej bliskość miała go zabić - zmarszczyła jasne brwi w konsternacji niewidocznej dla zwróconego do niej plecami mężczyzny, gdy oczywistym stało się to, że kierował się w stronę kominka, a nie jadalni.
- Poczekaj - szepnęła za nim na tyle głośno, by ją usłyszał, lecz wciąż wystarczająco cicho, by żałosny zlepek liter nie doleciał uszu biesiadników; bez większych nadziei i bez skutku, powinna już była wiedzieć, że Ben nie ma w zwyczaju się zatrzymywać, gdy o to prosi. Przestąpiła trzy kroki w jego kierunku, jakby wiedziona niewidzialną nicią, która naprężyła się po raz kolejny, lecz po chwili zatrzymała się ponownie, zerkając w stronę jadalnianego stołu, na parę młodą zaabsorbowaną utrzymywaniem znośnej atmosfery i pilnowaniem, by nikomu nie brakowało smakołyków ani trunków, na Apollinare’a poufale rozmawiającego z siostrą Bellony, na Selinę skupioną całkowicie na Fredericku i ostatecznie na Ramseya towarzyszącego nieprzychylnej jej ciemnowłosej oraz małej wieszczce. Nigdy wcześniej nie czuła się aż tak przeraźliwie samotna w tłumie - a już na pewno nie w gronie składającym się w dużej mierze z najbliższych jej osób. Szukała spojrzeniem dobrze jej znanych tęczówek brata, nie była jednak pewna czy ten dostrzegł jej wyczekującą postawę, pochłonięty rozporządzeniem części deserowej. Zbliżyła się do niego o parę kroków, nim filiżanki i talerzyki zajęły miejsce na stole, a na twarzy półwili zakwitły wyrzuty sumienia - wciąż jednak zbyt słabe, by zmusić ją do powrotu na swoje miejsce, gdy w głowie huczały jej natrętne myśli, że obecność jej oraz jej (niedoszłego) towarzysza sprawia jedynie problemy. Już nie. - Przepraszam - szepnęła ponownie, niepewna nawet czy w ogóle ją usłyszał, nim odwróciła się na pięcie, by podążyć śladem Wrighta do kominka i kontynuować niechlubną tradycję mało widowiskowych ucieczek.
Tego dnia przepraszała już wiele razy - lecz to wciąż było za mało.
| zt ben i harita
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
Jadalnia
Szybka odpowiedź