Kuchnia
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Kuchnia
Daniel twierdzi, że jest stanowczo za duża (w oryginalnej wersji brzmi to z dodatkiem architektem był jakiś imbecyl), przyrównując ją do wielkości innych pomieszczeń, choćby salonu czy sypialni. Wbrew pozorom nie ma tam aż tak dużej przestrzeni, która została zajęta przez meble wszelakiej maści oraz centralnie położony stolik - aby móc bez problemów przekąsić coś na szybko. Daniel nie umie i nie lubi gotować, dlatego nie spędza tu przesadnie dużo czasu. Vincent również, przynajmniej kiedy Daniel znajduje się w mieszkaniu. Lepiej jednak, żeby nie próbował piec pierniczków!
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Daniel Krueger dnia 23.03.16 10:00, w całości zmieniany 1 raz
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| niedługo po wydarzeniach nad Tamizą
C i s z a.
Utkana między ścianami, grubymi nićmi - spajająca je, wlewana, muskając swym bezkształtem małżowiny uszu. Cisza; skondensowana i gęsta. Silnie spleciona pajęczyna, przerywana wyłącznie konstelacją delikatnych szmerów czy to - przesłyszeń związanych z przesyceniem słuchu brakiem jakichkolwiek do odebrania bodźców. Miła. Spokojna.
Długo oczekiwana.
Tylko zegar tykał - wciąż, po wejściu do salonu, miarowo odliczając kolejne sekundy. Kolejne - które upływały wraz z mozolnym ruchem dwóch innych wskazówek, ślizgających się po tarczy, wyznaczając tym samym sprecyzowane wartości. Uczucie - pozytywne. Choć zarazem niepokojące.
Wrócił do mieszkania późną nocą - poniekąd - na własne życzenie, zniesmaczony i zarazem wściekły. Wciąż mając przed oczami tę twarz - z rysami, które wydały się być zniekształconymi przez krążący w żyłach alkohol. Słowa odbijały się od niej jak od ściany, niewzruszonej, o postawie - innej zgoła od tych pamiętanych, kiedy nawzajem starali się tolerować swoją obecność, z n o s i ć fakt, że nie są jedyną osobą umieszczoną w tych czterech ścianach. Na próżno. Czyżby nadwyrężana granica w końcu pękła, czyżby tak właśnie wyglądał k o n i e c? Nie umiał odnaleźć się w swoich odczuciach - z jednej strony odejście wuja byłoby mu na rękę, z jednej - przecież tyle razy pragnął, by w końcu zostawił go w spokoju i nie wystawiał na wielokrotne pośmiewisko; z drugiej zaś - kiedy nie zjawiał się na czas, kiedy w ogóle nie przychodził, czuł się oto - nieswojo, z jakimś swoistym brakiem... Martwiąc się? Nie chciał nazywać tego, co wówczas podpowiedziało mu opuszczenie domostwa. I tak nie mógł zasnąć. Nie mógł zasnąć również po powrocie; podkrążone obecnym rankiem oczy wodziły pusto wzdłuż i wszerz pomieszczenia, z powiekami jakby zamienionymi w ołów. Tyle dni. Tyle tego wszystkiego. Wyszedł z kuchni ze szklanką wody - nie miał ochoty nic jeść, właściwie - nie miał ochoty na nic. Tylko wciąż - patrzył w nieokreślony punkt przed sobą, patrzył również na zegar, zastanawiał się i rozmyślał. Tyle dni. Od kiedy to już? Czyżby - od samego sierpnia? Przeklętego miesiąca, który przyniósł całą serię niefortunnych zdarzeń. Który zaczął psuć wszystko, rzucając mu na każdym kroku pod nogi kłody. Starał się temu wszystkiemu zapobiec - aby ów sierpień nie zdołał powtórzyć się po raz następny. By znowu - nie przegrać bójki, nie dać się pobić na ulicy przez brata, walcząc przez następne kilka chwil o choć nikłe zaczerpnięcie powietrza. Od tego czasu - systematycznie ćwiczył, biegał, starając się jednak, by owe czyny nie wyszły w perspektywie typowej ostentacji. Nikt nie musiał wiedzieć. Jego wuj w szczególności. Czemu jednak jeszcze o tym myśli?
Przecież jego na razie nie ma. Nie wie nawet - czy i kiedy wróci. Powinien teraz powiedzieć, najlepiej nigdy. Westchnął tylko cicho.
Nie powiedział nawet w myślach.
C i s z a.
Utkana między ścianami, grubymi nićmi - spajająca je, wlewana, muskając swym bezkształtem małżowiny uszu. Cisza; skondensowana i gęsta. Silnie spleciona pajęczyna, przerywana wyłącznie konstelacją delikatnych szmerów czy to - przesłyszeń związanych z przesyceniem słuchu brakiem jakichkolwiek do odebrania bodźców. Miła. Spokojna.
Długo oczekiwana.
Tylko zegar tykał - wciąż, po wejściu do salonu, miarowo odliczając kolejne sekundy. Kolejne - które upływały wraz z mozolnym ruchem dwóch innych wskazówek, ślizgających się po tarczy, wyznaczając tym samym sprecyzowane wartości. Uczucie - pozytywne. Choć zarazem niepokojące.
Wrócił do mieszkania późną nocą - poniekąd - na własne życzenie, zniesmaczony i zarazem wściekły. Wciąż mając przed oczami tę twarz - z rysami, które wydały się być zniekształconymi przez krążący w żyłach alkohol. Słowa odbijały się od niej jak od ściany, niewzruszonej, o postawie - innej zgoła od tych pamiętanych, kiedy nawzajem starali się tolerować swoją obecność, z n o s i ć fakt, że nie są jedyną osobą umieszczoną w tych czterech ścianach. Na próżno. Czyżby nadwyrężana granica w końcu pękła, czyżby tak właśnie wyglądał k o n i e c? Nie umiał odnaleźć się w swoich odczuciach - z jednej strony odejście wuja byłoby mu na rękę, z jednej - przecież tyle razy pragnął, by w końcu zostawił go w spokoju i nie wystawiał na wielokrotne pośmiewisko; z drugiej zaś - kiedy nie zjawiał się na czas, kiedy w ogóle nie przychodził, czuł się oto - nieswojo, z jakimś swoistym brakiem... Martwiąc się? Nie chciał nazywać tego, co wówczas podpowiedziało mu opuszczenie domostwa. I tak nie mógł zasnąć. Nie mógł zasnąć również po powrocie; podkrążone obecnym rankiem oczy wodziły pusto wzdłuż i wszerz pomieszczenia, z powiekami jakby zamienionymi w ołów. Tyle dni. Tyle tego wszystkiego. Wyszedł z kuchni ze szklanką wody - nie miał ochoty nic jeść, właściwie - nie miał ochoty na nic. Tylko wciąż - patrzył w nieokreślony punkt przed sobą, patrzył również na zegar, zastanawiał się i rozmyślał. Tyle dni. Od kiedy to już? Czyżby - od samego sierpnia? Przeklętego miesiąca, który przyniósł całą serię niefortunnych zdarzeń. Który zaczął psuć wszystko, rzucając mu na każdym kroku pod nogi kłody. Starał się temu wszystkiemu zapobiec - aby ów sierpień nie zdołał powtórzyć się po raz następny. By znowu - nie przegrać bójki, nie dać się pobić na ulicy przez brata, walcząc przez następne kilka chwil o choć nikłe zaczerpnięcie powietrza. Od tego czasu - systematycznie ćwiczył, biegał, starając się jednak, by owe czyny nie wyszły w perspektywie typowej ostentacji. Nikt nie musiał wiedzieć. Jego wuj w szczególności. Czemu jednak jeszcze o tym myśli?
Przecież jego na razie nie ma. Nie wie nawet - czy i kiedy wróci. Powinien teraz powiedzieć, najlepiej nigdy. Westchnął tylko cicho.
Nie powiedział nawet w myślach.
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Vincent obudził się wczesnym rankiem po nocy spędzonej pod gołym niebem. Zupełnie jak na jakimś obozie. Sytuacja ta może nieco go śmieszyła, ale był to śmiech przez łzy. Nie, oczywiście, że nie płakał! Przynajmniej nie pokazywał tego na zewnątrz, ale w środku cały się gotował ze złości i frustracji. Doskonale pamiętał, że poprzedniego dnia zupełnie się pogrążył. Nie był w stanie przywołać słów i zdarzeń, ponieważ zamroczony alkoholem umysł nie zarejestrował wszystkiego dokładnie. Wiedział jednak, że pokłócił się z Danielem i odrzucił jego pomoc, doprowadzając do swojego końca. Raz na zawsze! Nie był aż tak naiwny, żeby mieć nadzieję, że życie się jakoś samo ułoży. To by było skrajną głupotą, gdyby wrócił teraz do mieszkania. Naraziłby się tylko na śmieszność i całkiem zwyczajne słowa, które Daniel wypowiedziałby w taki sposób, że wujowi odechciałoby się wszystkiego. Tak jakby teraz miał zapał do czegokolwiek. Tak jakby to miało jakiś sens...
Vincent czuł się fatalnie. Gnębił go kac - pal licho tego zwykłego! - gnębił go kac moralny! Co ja najlepszego narobiłem! Był zły na siebie. Tylko na siebie. Nie miał podstaw, żeby za cokolwiek winić bratanka. Po co on tu przyszedł? Po co pozwolił się odzywać wujowi? Przecież to byłoby absurdalne! Całe to zamieszanie zawdzięczał sobie. Wyłącznie! Pogrążył się zupełnie i nie miał pojęcia co robić dalej, dokąd pójść, do kogo się odezwać... Czuł się jak dziecko zgubione w obcym kraju, z tym że takie dziecko miałoby ważny cel - odnalezienie matki. Vincent miał o tyle gorzej, że był pozbawiony takiego celu. Znowu porównywał się do dziecka...
Jak to się stało, że zawędrował aż tu? W końcu dodarł to budynku numer czternaście przy Long Acre. Zdecydował się tu przyjść, choć może słowo zdecydował nie jest najlepsze. Sęk w tym, że Krueger był wyjątkowo niezdecydowany. O wiele bardziej niż wtedy, gdy przyjechał do Londynu po jakichś trzydziestu latach nieobecności, by po raz pierwszy przeprowadzić trudną rozmowę z bratankiem. Ta, która miała nastąpić za chwilę, wydawała mu się nieporównywalnie trudniejsza. Wtedy Daniel miał pewnie neutralne nastawienie. Teraz w najlepszym wypadku będzie to bolesna obojętność, w co Vincent i tak szczerze wątpił. Czego więc szukał? Może to się wyda śmieszne, ale przywiodła go tu ciekawość. Zastanawiał go stan Daniela, jego reakcja. Nawet jeśli miałaby być to najgorsza rzecz, jaka kiedykolwiek go spotkała, to chciał się przekonać. Do czego? Tego jeszcze nie wiedział. I tak nie miał już nic do stracenia. W relacji z bratankiem, ale tak ogólnie to też. Oprócz życia. Do stracenia tak naprawdę zostało mu tylko życie, o które nie musiał się obawiać w starciu z Danielem - przynajmniej tyle! W razie czego miał chyba nie najgorszą wymówkę, że przyszedł po rzeczy. Przecież miał prawo wziąć to, co swoje? Nawet jeśli było tego śmiesznie mało. Nie liczył na nic więcej niż łaskawą zgodę na spakowanie i nieutrudnianie sytuacji. Strach przezwyciężył ciekawością, więc gdy znalazł się przed drzwiami, nie miał ochoty na ucieczkę. Serce biło mu tak samo mocno jak pierwszego dnia znajomości z dorosłym Danielem (a może jeszcze mocniej?). Skok adrenaliny wywołał coś w rodzaju radości. Była to jednak zwykła iluzja, reakcja obronna, instynkt przetrwania. Organizm musiał jakość wesprzeć decyzję umysłu.
No to zaczynamy...
Zapukał. W kieszeni miał klucz, ale wolał zapukać. Pierw nieśmiało, potem głośniej. I czekał. To trwało, tak w przybliżeniu... WIECZNOŚĆ!
Vincent czuł się fatalnie. Gnębił go kac - pal licho tego zwykłego! - gnębił go kac moralny! Co ja najlepszego narobiłem! Był zły na siebie. Tylko na siebie. Nie miał podstaw, żeby za cokolwiek winić bratanka. Po co on tu przyszedł? Po co pozwolił się odzywać wujowi? Przecież to byłoby absurdalne! Całe to zamieszanie zawdzięczał sobie. Wyłącznie! Pogrążył się zupełnie i nie miał pojęcia co robić dalej, dokąd pójść, do kogo się odezwać... Czuł się jak dziecko zgubione w obcym kraju, z tym że takie dziecko miałoby ważny cel - odnalezienie matki. Vincent miał o tyle gorzej, że był pozbawiony takiego celu. Znowu porównywał się do dziecka...
Jak to się stało, że zawędrował aż tu? W końcu dodarł to budynku numer czternaście przy Long Acre. Zdecydował się tu przyjść, choć może słowo zdecydował nie jest najlepsze. Sęk w tym, że Krueger był wyjątkowo niezdecydowany. O wiele bardziej niż wtedy, gdy przyjechał do Londynu po jakichś trzydziestu latach nieobecności, by po raz pierwszy przeprowadzić trudną rozmowę z bratankiem. Ta, która miała nastąpić za chwilę, wydawała mu się nieporównywalnie trudniejsza. Wtedy Daniel miał pewnie neutralne nastawienie. Teraz w najlepszym wypadku będzie to bolesna obojętność, w co Vincent i tak szczerze wątpił. Czego więc szukał? Może to się wyda śmieszne, ale przywiodła go tu ciekawość. Zastanawiał go stan Daniela, jego reakcja. Nawet jeśli miałaby być to najgorsza rzecz, jaka kiedykolwiek go spotkała, to chciał się przekonać. Do czego? Tego jeszcze nie wiedział. I tak nie miał już nic do stracenia. W relacji z bratankiem, ale tak ogólnie to też. Oprócz życia. Do stracenia tak naprawdę zostało mu tylko życie, o które nie musiał się obawiać w starciu z Danielem - przynajmniej tyle! W razie czego miał chyba nie najgorszą wymówkę, że przyszedł po rzeczy. Przecież miał prawo wziąć to, co swoje? Nawet jeśli było tego śmiesznie mało. Nie liczył na nic więcej niż łaskawą zgodę na spakowanie i nieutrudnianie sytuacji. Strach przezwyciężył ciekawością, więc gdy znalazł się przed drzwiami, nie miał ochoty na ucieczkę. Serce biło mu tak samo mocno jak pierwszego dnia znajomości z dorosłym Danielem (a może jeszcze mocniej?). Skok adrenaliny wywołał coś w rodzaju radości. Była to jednak zwykła iluzja, reakcja obronna, instynkt przetrwania. Organizm musiał jakość wesprzeć decyzję umysłu.
No to zaczynamy...
Zapukał. W kieszeni miał klucz, ale wolał zapukać. Pierw nieśmiało, potem głośniej. I czekał. To trwało, tak w przybliżeniu... WIECZNOŚĆ!
Czasem wydawał się mieć - jakby przebłyski, rozmyślania - na temat, iż charakter miał niewątpliwie bardzo trudny, przywołujący podobne jak on sam - utrudnienia. Nie był przychylny, nie zwykł poddawać się kolejom losu, nie zwykł czynić - z g o d n i e i poddawać się ciągnącym przyczynom oraz skutkom. To wszystko sprawiało, że stawał się człowiekiem o niezwykle osobliwym wydźwięku, człowiekiem - nieufnym, niesprawiającym wrażenia zdolnego, by stworzyć jakąkolwiek głębszą relację.
Z reguły jednak - nie zwykł dostrzegać swych wad konkretnie, co było spowodowane ogromną dozą dziecinnego niemal egocentryzmu, z jakim spoglądał na świat i wedle jakiego oceniał. Często miewał wahania nastrojów, często - towarzyszyły mu wszelakie wątpliwości. Dziś zaś nie miał ochoty nawet próbować ich rozwiewać, nadal karmiąc się ciszą, sycąc się samotnością, która witała go z szeroko otwartymi ramionami, we własnych, otaczających czterech ścianach. Trwał więc w tym układzie statycznym, układzie umieszczonej, znieruchomiałej sylwetki, która mimo tego - nie umiała w rzeczywistości odnaleźć sobie miejsca. Dopiero po jakimś czasie - usłyszał dźwięk. Pukanie rozchodziło się, początkowo cicho, tak że nie zdołał zwrócić na nie uwagi. Skrzydło drzwi poruszyło się jednak intensywniej, rosząc pomieszczenie głuchym, docierającym rutynowo dźwiękiem. Wstał.
Powoli, bez większego pośpiechu, chwycił niemal kurczowo klamkę. Zamek uprzednio przekręcił się z lekkim zgrzytem, a drzwi ustąpiły - bez żadnych oporów w ruchu.
Wówczas go ujrzał.
Nie sądził, że przyjdzie, choć zarazem... Pojawienie się było czymś oczywistym i logicznym. Mierzył go przez moment wzrokiem lekko przekrwionych oczu, na których bokach uwidaczniała się siateczka naczyń. W nieładzie - w stanie, w jakim nie chciał, by ktokolwiek go oglądał. Niewyspanego, z zarostem wykraczającym znacznie ponad normę. Bez żadnych chęci.
- Nie przestawiałem twoich rzeczy. - Odsunął się, decydując przy tym na wyjaśnienie. Przyszedł się wynieść?
Miał dokąd?
Z reguły jednak - nie zwykł dostrzegać swych wad konkretnie, co było spowodowane ogromną dozą dziecinnego niemal egocentryzmu, z jakim spoglądał na świat i wedle jakiego oceniał. Często miewał wahania nastrojów, często - towarzyszyły mu wszelakie wątpliwości. Dziś zaś nie miał ochoty nawet próbować ich rozwiewać, nadal karmiąc się ciszą, sycąc się samotnością, która witała go z szeroko otwartymi ramionami, we własnych, otaczających czterech ścianach. Trwał więc w tym układzie statycznym, układzie umieszczonej, znieruchomiałej sylwetki, która mimo tego - nie umiała w rzeczywistości odnaleźć sobie miejsca. Dopiero po jakimś czasie - usłyszał dźwięk. Pukanie rozchodziło się, początkowo cicho, tak że nie zdołał zwrócić na nie uwagi. Skrzydło drzwi poruszyło się jednak intensywniej, rosząc pomieszczenie głuchym, docierającym rutynowo dźwiękiem. Wstał.
Powoli, bez większego pośpiechu, chwycił niemal kurczowo klamkę. Zamek uprzednio przekręcił się z lekkim zgrzytem, a drzwi ustąpiły - bez żadnych oporów w ruchu.
Wówczas go ujrzał.
Nie sądził, że przyjdzie, choć zarazem... Pojawienie się było czymś oczywistym i logicznym. Mierzył go przez moment wzrokiem lekko przekrwionych oczu, na których bokach uwidaczniała się siateczka naczyń. W nieładzie - w stanie, w jakim nie chciał, by ktokolwiek go oglądał. Niewyspanego, z zarostem wykraczającym znacznie ponad normę. Bez żadnych chęci.
- Nie przestawiałem twoich rzeczy. - Odsunął się, decydując przy tym na wyjaśnienie. Przyszedł się wynieść?
Miał dokąd?
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ciekawe, czy Daniel spodziewał się wizyty wuja. Być może ostatniej. Zapewne tak, ponieważ mężczyzna nie mógł się wynieść z domu bez kilku swoich drobiazgów. Jak się nie ma nic, to nawet te kilka ubrań stanowi niezły majątek. Ech, jak on mógł doprowadzić się do takiego stanu? Kiedyś był naprawdę bogaty. Udało mu się w życiu, ale to nie wystarczało. Niezaspokojone żądze bycia KIMŚ zdeterminowały serię ryzykownych decyzji, przez które znalazł się właśnie tu z właśnie takim stanem portfela. Szkoda tylko, że zamiast się opamiętać i podjąć próbę wyjścia z tego dołka, zacząć wszystko od nowa, zachowywał się tak bezradnie. Jak jakaś sierota, która nie potrafi się odnaleźć w świecie. Może po prostu nie miał już siły? Przez to wszystko w pewnym sensie uznał swoje starania za bezsensowne. Chyba nie do końca był świadomy swoich odczuć, ale w ich wyniku po prostu nie robił nic. Stał w miejscu i czekał nie wiadomo na co. Może jakieś szczęście? Pomyślne wiatry, które popchną jego statek w stronę wyspy skarbów? Na co on liczył? Tylko wszystko psuł, nadużywając miłosierdzia Daniela. Może nie był on typowym ofiarnym człowiekiem, ale Vincent bardzo doceniał i szanował to, co dla niego robi. Szanował? Dobre sobie! No starał się, ale efekt był taki, że z jego czynów można było wywnioskować coś zupełnie sprzecznego. Ta nocna sprzeczka również nie świadczyła dobrze o stosunku Vincenta do bratanka. Na tym właśnie polegała jego słabość - chciał dobrze, a wychodziło źle. Podobno dobrymi chęciami jest wybrukowane piekło. Właśnie takie piekło urządził sobie Vincent Krueger.
Gdy wieczność już minęła, dwaj mężczyźni stanęli twarzą w twarz. To było do przewidzenia. Daniel patrzył na niego w ten sposób. Wuj poczuł, że traci grunt pod nogami - no prawie. Chyba nigdy się do tego nie przyzwyczai tak całkowicie. Może nie będzie musiał? Ta myśl wywołała w nim dziwny smutek. Wady Daniela tak naprawdę nie były nie do zniesienia. Po wypiciu za dużej ilości alkoholu pewnie wygarnął mu to wszystko, co leżało mu na sercu, ale ogólnie rzecz biorąc, bardzo lubił tego małego brzdąca, który wyrósł na porządnego mężczyznę. Był mu bardzo wdzięczny i pomimo wszystko nie chciał go tracić. A jeśli spojrzeć by na to od strony praktycznej, to Vincent nie miał się dokąd wynieść. Najzwyczajniej w świecie był zmuszony do pozostania tutaj. Nie miał jednak prawa niczego żądać. Jak zwykle - mógł jedynie liczyć na łut szczęścia.
Och, jaką przydatną informację dał mu bratanek! Tak jakby obchodziły go teraz jakieś jego rzeczy... Wszedł do środka, rozglądając się smętnie po mieszkaniu. Czyżby widział je po raz ostatni? Czuł na plecach nieprzyjemny wzrok Daniela. W mieszkaniu panowała cisza. Cisza i porządek oraz niezdrowe napięcie. Teraz moja kolej - Vincent zdawał sobie sprawę, że bratanek oczekuje od niego tego, żeby się odezwał, lecz najchętniej nic by nie mówił. Ta chwila, choć wcale nie szczęśliwa, mogła trwać jeszcze bardzo długo. Było spokojnie. Tak statycznie. Cisza przed burzą? Tego się obawiał.
- Przepraszam - to słowo zadźwięczało nagle, gdy Vincenta nadal stojąc tyłem, odwrócił głowę bokiem do Daniela. W końcu zebrał się na odwagę, żeby ustawić się normalnie, bez żadnych uników. - Nie chciałem, żeby to tak wyszło.
Gdy wieczność już minęła, dwaj mężczyźni stanęli twarzą w twarz. To było do przewidzenia. Daniel patrzył na niego w ten sposób. Wuj poczuł, że traci grunt pod nogami - no prawie. Chyba nigdy się do tego nie przyzwyczai tak całkowicie. Może nie będzie musiał? Ta myśl wywołała w nim dziwny smutek. Wady Daniela tak naprawdę nie były nie do zniesienia. Po wypiciu za dużej ilości alkoholu pewnie wygarnął mu to wszystko, co leżało mu na sercu, ale ogólnie rzecz biorąc, bardzo lubił tego małego brzdąca, który wyrósł na porządnego mężczyznę. Był mu bardzo wdzięczny i pomimo wszystko nie chciał go tracić. A jeśli spojrzeć by na to od strony praktycznej, to Vincent nie miał się dokąd wynieść. Najzwyczajniej w świecie był zmuszony do pozostania tutaj. Nie miał jednak prawa niczego żądać. Jak zwykle - mógł jedynie liczyć na łut szczęścia.
Och, jaką przydatną informację dał mu bratanek! Tak jakby obchodziły go teraz jakieś jego rzeczy... Wszedł do środka, rozglądając się smętnie po mieszkaniu. Czyżby widział je po raz ostatni? Czuł na plecach nieprzyjemny wzrok Daniela. W mieszkaniu panowała cisza. Cisza i porządek oraz niezdrowe napięcie. Teraz moja kolej - Vincent zdawał sobie sprawę, że bratanek oczekuje od niego tego, żeby się odezwał, lecz najchętniej nic by nie mówił. Ta chwila, choć wcale nie szczęśliwa, mogła trwać jeszcze bardzo długo. Było spokojnie. Tak statycznie. Cisza przed burzą? Tego się obawiał.
- Przepraszam - to słowo zadźwięczało nagle, gdy Vincenta nadal stojąc tyłem, odwrócił głowę bokiem do Daniela. W końcu zebrał się na odwagę, żeby ustawić się normalnie, bez żadnych uników. - Nie chciałem, żeby to tak wyszło.
Co za paradoks - chciał być sam i jednocześnie nie chciał być samotnym. Początkowo przyjmował ciszę z radością, ciesząc się każdym momentem owego marazmu; tężenia pośród mieszkaniowej scenerii, z cieniem nieruchomym równie co cienie przedmiotów. Potem jednak odczuwał brak. Nie umiał powiedzieć, dlaczego. Nie umiał określić, czego szukał.
Nie umiał nic powiedzieć.
Milczał. Przez jakiś czas, po suchym oświadczeniu, które i tak z wielkim trudem zdołało przecisnąć się przez krtań i uderzyć w przestrzeń. Rozbrzmieć przez kilka owych chwil drobnych, by potem przyoblec się, z życia - w nicość. Z dźwięku - w ciszę kolejną, której membranę niszczyły jednak postępujące regularnie kroki. Już dwóch osób, nie wyłącznie jednej. Typowo, z przyzwyczajeniem, choć zarazem - zupełnie inaczej. Widząc wuja, pojawiło się w nim uczucie jedno: z a w ó d. Nie wiedział, skąd się wzięło, powstało bowiem jakby na drodze samorództwa, wyodrębniając się z bezkształtu niezdolnych do określenia emocji; a jednak, eksponowało się dość wyraźnie. Zwyczajny, jakże ludzki zawód. Nie umiał orzec nic na temat jego genezy, czego oczekiwał więc? Czego się spodziewał? Wrogości, kłótni, nieprzyjścia, nagłego powrotu sympatii? Był zrezygnowany. W całym zmęczeniu prześwitywał jednak chłód spojrzenia, który gromadził się w niemal zmrożonych łuskach okalających źrenice tęczówek.
- Nie masz mnie za co przepraszać - zmusił się po raz drugi do wypowiedzenia jakiegokolwiek słowa. - Wuju.
Byli rodziną. O ironio, rodziną. Z całego bagna powstałego tuż po śmierci matki, która odkąd skończył lat dwanaście, spoczęła pod marmurową płytą, z jakiego odchodzili po kolei - ojciec, brat następnie (lub raczej on zmuszony odejść od brata), pojawił się obok niego o n. Człowiek, który swoją rodzinę przez te wszystkie lata miał w poważaniu, nagle zmuszony do wrócenia - ku korzeniom - i pozostania, licząc na wysłuchanie prośby. Mogli być podobni, mogli być identyczni - uznawani za osoby niegodne noszenia tegoż nazwiska, odcinające się zupełnie od rodzinnych stereotypów. A jednak, różnice było widać już nawet przy pierwszym zetknięciu. Czasem wypominał wielokrotnie, jak bardzo nim gardzi. Nie umiał mimo to nienawidzić. Nie chodziło tu o wspomnienia z czasów dzieciństwa, nie chodziło nawet - o jakiekolwiek ze wspomnień, ale o sam f a k t. Należeli do tej samej rodziny.
- Nie będę cię ani wyrzucać, ani namawiać, żebyś został - kontynuował, zmierzając ku spokojnym krokiem ku salonowi. - Choć pewnie podjąłeś decyzję, jeszcze zanim tu przyszedłeś.
Nie umiał nic powiedzieć.
Milczał. Przez jakiś czas, po suchym oświadczeniu, które i tak z wielkim trudem zdołało przecisnąć się przez krtań i uderzyć w przestrzeń. Rozbrzmieć przez kilka owych chwil drobnych, by potem przyoblec się, z życia - w nicość. Z dźwięku - w ciszę kolejną, której membranę niszczyły jednak postępujące regularnie kroki. Już dwóch osób, nie wyłącznie jednej. Typowo, z przyzwyczajeniem, choć zarazem - zupełnie inaczej. Widząc wuja, pojawiło się w nim uczucie jedno: z a w ó d. Nie wiedział, skąd się wzięło, powstało bowiem jakby na drodze samorództwa, wyodrębniając się z bezkształtu niezdolnych do określenia emocji; a jednak, eksponowało się dość wyraźnie. Zwyczajny, jakże ludzki zawód. Nie umiał orzec nic na temat jego genezy, czego oczekiwał więc? Czego się spodziewał? Wrogości, kłótni, nieprzyjścia, nagłego powrotu sympatii? Był zrezygnowany. W całym zmęczeniu prześwitywał jednak chłód spojrzenia, który gromadził się w niemal zmrożonych łuskach okalających źrenice tęczówek.
- Nie masz mnie za co przepraszać - zmusił się po raz drugi do wypowiedzenia jakiegokolwiek słowa. - Wuju.
Byli rodziną. O ironio, rodziną. Z całego bagna powstałego tuż po śmierci matki, która odkąd skończył lat dwanaście, spoczęła pod marmurową płytą, z jakiego odchodzili po kolei - ojciec, brat następnie (lub raczej on zmuszony odejść od brata), pojawił się obok niego o n. Człowiek, który swoją rodzinę przez te wszystkie lata miał w poważaniu, nagle zmuszony do wrócenia - ku korzeniom - i pozostania, licząc na wysłuchanie prośby. Mogli być podobni, mogli być identyczni - uznawani za osoby niegodne noszenia tegoż nazwiska, odcinające się zupełnie od rodzinnych stereotypów. A jednak, różnice było widać już nawet przy pierwszym zetknięciu. Czasem wypominał wielokrotnie, jak bardzo nim gardzi. Nie umiał mimo to nienawidzić. Nie chodziło tu o wspomnienia z czasów dzieciństwa, nie chodziło nawet - o jakiekolwiek ze wspomnień, ale o sam f a k t. Należeli do tej samej rodziny.
- Nie będę cię ani wyrzucać, ani namawiać, żebyś został - kontynuował, zmierzając ku spokojnym krokiem ku salonowi. - Choć pewnie podjąłeś decyzję, jeszcze zanim tu przyszedłeś.
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Te słowa bardzo go zaskoczyły. W ogóle się ich nie spodziewał. Czyżby się przesłyszał? Właśnie że miał za co przepraszać. Był winny. Czuł się w pełni winny za tę sytuację. Daniel ot tak mu wybaczył? Naprawdę? Przez moment wydawało mu się, że to jakaś pułapka. To jednak było nie w stylu jego bratanka. A może ta nagła zmiana była? Otworzył usta jakby chciał coś powiedzieć, ale nie mógł wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Wytrzeszczył oczy i stał chwilę jakby był kamienną rzeźbą, po czym doznał kolejnej porcji szokujących wiadomości. Naprawdę mógł zostać? To chyba... cudownie? Sam nie wiedział, co ma o tym wszystkim sądzić. Poszło mu tak prosto, wręcz dziecinnie łatwo. To było niemożliwe. A jednak się działo!
- Ale ja... - nie zdecydował, ponieważ nie miał zielonego pojęcia, że to będzie właśnie tak wyglądało. W najśmielszych snach nie spodziewał się usłyszeć od Daniela czegoś podobnego. - Naprawdę? - popatrzył na niego z niepodejrzliwym, pozytywnym niedowierzaniem. Dlaczego?
Vincent nie mógł po prostu przyjąć do wiadomości tego, że los się do niego uśmiechnął. Sytuacja wydawała się rozwiązana całkowicie pomyślnie. W jak najlepszy sposób. A on wiąż drążył ten temat i przetrawiał w głowie zaistniałą sprawę. Szukał powodów, dla których Daniel przed chwilą tak oschły, pokazał nagle ludzką twarz, zachowując się w sumie niekonsekwentnie. To nie było do niego podobne, ale to w końcu ten sam człowiek, który przyjął wuja po tak długim czasie rozłąki, gdy najpewniej każda rozmowa w rodzinnym gronie dotycząca w jakiś sposób emigranta, zawierała pogardliwą wzmiankę. Alfred na pewno nie wyrażał się o nim dobrze.
Vincent miał rację jeszcze zanim zjawił się w Londynie - nikt z rodziny nie był w stanie zrozumieć go tak dobrze jak Daniel. Czuł to. Po prostu to czuł! Cieszył się z tej solidności jak dziecko, któremu wydaje się, że cały świat jest przeciwko niemu, aż pojawia się ktoś, kto zdaje się wszystkiemu zaprzeczać.
Wciąż jednak nie znał powodu, dla którego został potraktowany tak łagodnie. Przeprosiny? Czyżby o to chodziło? O ukazanie skruchy? Na chwilę obecną był pewien, że to właśnie te proste słowa były czynnikiem decydującym. Jak to dobrze, że Daniel okazał się właśnie taki! Na pewno nie każdy dałby się tak łatwo przeprosić. Dobrze było wiedzieć, że bratanek Vincenta pomimo swoich licznych wad i dziwactw, był człowiekiem tak prostym, jeśli chodzi o wybaczanie. Merlin jeden wie, co dokładnie pijany wujek mu wczoraj naopowiadał. Sprawca zamieszania chyba jednak wolał zostawić dla siebie jedynie samą świadomość, że się pokłócili i jakieś szczątki rozmowy.
- Dziękuję. Nie spodziewałem się tego - z wrażenia chyba nie ujął tego za dobrze. Ton jego głosu wyrażał jednak wielką wdzięczność i pozytywne zaskoczenie. - Wczoraj... Mam nadzieję, że wybaczysz mi moją głupotę. Nie miałem na myśli takich rzeczy. - A może właśnie miał? Tylko, że to było nieistotne w skali tego wszystkiego dobrego, czego doświadczył od Daniela w przeciągu zaledwie kilku miesięcy przez które u niego mieszkał. Gdy miał zdolność rozsądnego rozumowania, doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
- Ale ja... - nie zdecydował, ponieważ nie miał zielonego pojęcia, że to będzie właśnie tak wyglądało. W najśmielszych snach nie spodziewał się usłyszeć od Daniela czegoś podobnego. - Naprawdę? - popatrzył na niego z niepodejrzliwym, pozytywnym niedowierzaniem. Dlaczego?
Vincent nie mógł po prostu przyjąć do wiadomości tego, że los się do niego uśmiechnął. Sytuacja wydawała się rozwiązana całkowicie pomyślnie. W jak najlepszy sposób. A on wiąż drążył ten temat i przetrawiał w głowie zaistniałą sprawę. Szukał powodów, dla których Daniel przed chwilą tak oschły, pokazał nagle ludzką twarz, zachowując się w sumie niekonsekwentnie. To nie było do niego podobne, ale to w końcu ten sam człowiek, który przyjął wuja po tak długim czasie rozłąki, gdy najpewniej każda rozmowa w rodzinnym gronie dotycząca w jakiś sposób emigranta, zawierała pogardliwą wzmiankę. Alfred na pewno nie wyrażał się o nim dobrze.
Vincent miał rację jeszcze zanim zjawił się w Londynie - nikt z rodziny nie był w stanie zrozumieć go tak dobrze jak Daniel. Czuł to. Po prostu to czuł! Cieszył się z tej solidności jak dziecko, któremu wydaje się, że cały świat jest przeciwko niemu, aż pojawia się ktoś, kto zdaje się wszystkiemu zaprzeczać.
Wciąż jednak nie znał powodu, dla którego został potraktowany tak łagodnie. Przeprosiny? Czyżby o to chodziło? O ukazanie skruchy? Na chwilę obecną był pewien, że to właśnie te proste słowa były czynnikiem decydującym. Jak to dobrze, że Daniel okazał się właśnie taki! Na pewno nie każdy dałby się tak łatwo przeprosić. Dobrze było wiedzieć, że bratanek Vincenta pomimo swoich licznych wad i dziwactw, był człowiekiem tak prostym, jeśli chodzi o wybaczanie. Merlin jeden wie, co dokładnie pijany wujek mu wczoraj naopowiadał. Sprawca zamieszania chyba jednak wolał zostawić dla siebie jedynie samą świadomość, że się pokłócili i jakieś szczątki rozmowy.
- Dziękuję. Nie spodziewałem się tego - z wrażenia chyba nie ujął tego za dobrze. Ton jego głosu wyrażał jednak wielką wdzięczność i pozytywne zaskoczenie. - Wczoraj... Mam nadzieję, że wybaczysz mi moją głupotę. Nie miałem na myśli takich rzeczy. - A może właśnie miał? Tylko, że to było nieistotne w skali tego wszystkiego dobrego, czego doświadczył od Daniela w przeciągu zaledwie kilku miesięcy przez które u niego mieszkał. Gdy miał zdolność rozsądnego rozumowania, doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
W jego oczach zdawało się tkwić - zaskoczenie, spowijające aurą powierzchnie tęczówek, wymalowane na twarzy; zaskoczenie pozytywne, które Daniel wychwycił niezwykle szybko, podsumowując w myślach całą reakcję. Zaskoczenie było samo w sobie zaskakujące - czyżby sądził, że zrobi mu awanturę? Przyłożył dłoń na moment do podbródka, czując szorstkość zarostu, jaki w chwili obecnej wręcz krzyczał swoją jaśniejszą barwą. Nic z tych rzeczy. Gdyby wrócił szybciej, zapewne tak. Teraz - nie miał już na to siły.
Agresywny temperament, który niewątpliwie posiadał, nie był jednak równie bezdenny, co obecne wewnątrz pokłady nienawiści. Wybuchał gwałtownie i tak samo szybko się spalał; w ciągu kilku minut był w stanie śmiertelnie kogoś obrazić i zdołać się uspokoić, niemal czując ogarniające wszystkie komórki zmęczenie. Teraz był właśnie zmęczony. Potwierdzała to każda dodatkowa zmarszczka, która z reguły nie żłobiła się w skórze jego twarzy. Potwierdzało lekkie przekrwienie oczu i przesadna obojętność, już niezmieszana z mrożącą nienawiścią - zwyczajna, neutralna obojętność. Przez moment milczał, jakby wertował wszystkie stronice umysłu - rozważając, które z określeń powinien w owym momencie dobrać. Odezwał się dopiero potem, przekrzywiając nieznacznie głowę, jakby badawczo.
- Czego się nie spodziewałeś? - zapytał, być może z lekką ironią, choć raczej zgoła bezbarwnie. Usta znów złączyły się, niechętne do podzielenia następnym słowem. Poszedł w kierunku kanapy, myśląc o tym, żeby usiąść. Na stole leżała otwarta książka, mieniąc się zawartością kartek - niemniej jednak z tej odległości rozmytą. Usłana maczkiem drobnych wyrazów, które tworzyły niemal równą kolumnę. Nie widział potrzeby, aby dalej roztrząsać sprawy minione, lecz wuj najwyraźniej nie chciał dać za wygraną. Był mu winien wyjaśnienia (?). Niech będzie. Wyjaśnienie było bowiem niezwykle proste.
- Jesteśmy rodziną - oznajmił, składając książkę; obwoluta zamknęła się z głuchym dźwiękiem. Spojrzał na wuja ponownie, by doprowadzić już tłumaczenia do końca: - A ja nie mam zamiaru powielać błędów, które zostały w niej popełnione.
Nie był nim, nie był swoim ojcem, nie był tym bardziej bratem. Nie był osobą, którą dało się zaszufladkować i nadać kilka suchych, określających wyrazów. Nie znosił, gdy ktoś próbował tak czynić.
Agresywny temperament, który niewątpliwie posiadał, nie był jednak równie bezdenny, co obecne wewnątrz pokłady nienawiści. Wybuchał gwałtownie i tak samo szybko się spalał; w ciągu kilku minut był w stanie śmiertelnie kogoś obrazić i zdołać się uspokoić, niemal czując ogarniające wszystkie komórki zmęczenie. Teraz był właśnie zmęczony. Potwierdzała to każda dodatkowa zmarszczka, która z reguły nie żłobiła się w skórze jego twarzy. Potwierdzało lekkie przekrwienie oczu i przesadna obojętność, już niezmieszana z mrożącą nienawiścią - zwyczajna, neutralna obojętność. Przez moment milczał, jakby wertował wszystkie stronice umysłu - rozważając, które z określeń powinien w owym momencie dobrać. Odezwał się dopiero potem, przekrzywiając nieznacznie głowę, jakby badawczo.
- Czego się nie spodziewałeś? - zapytał, być może z lekką ironią, choć raczej zgoła bezbarwnie. Usta znów złączyły się, niechętne do podzielenia następnym słowem. Poszedł w kierunku kanapy, myśląc o tym, żeby usiąść. Na stole leżała otwarta książka, mieniąc się zawartością kartek - niemniej jednak z tej odległości rozmytą. Usłana maczkiem drobnych wyrazów, które tworzyły niemal równą kolumnę. Nie widział potrzeby, aby dalej roztrząsać sprawy minione, lecz wuj najwyraźniej nie chciał dać za wygraną. Był mu winien wyjaśnienia (?). Niech będzie. Wyjaśnienie było bowiem niezwykle proste.
- Jesteśmy rodziną - oznajmił, składając książkę; obwoluta zamknęła się z głuchym dźwiękiem. Spojrzał na wuja ponownie, by doprowadzić już tłumaczenia do końca: - A ja nie mam zamiaru powielać błędów, które zostały w niej popełnione.
Nie był nim, nie był swoim ojcem, nie był tym bardziej bratem. Nie był osobą, którą dało się zaszufladkować i nadać kilka suchych, określających wyrazów. Nie znosił, gdy ktoś próbował tak czynić.
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kim trzeba być, żeby zamiast cieszyć się szczęściem, zadawać pytania? Oczywiście Vincentem Kruegerem! Co innego, gdy człowieka spotyka pech. Wtedy pytanie dlaczego? jest jak najbardziej na miejscu. Wtedy się człowiek zadręcza i gdyba, zastanawia się i podważa prawdziwość rzeczywistości. On jednak igrał z losem, pytając dlaczego? w okolicznościach pomyślnych, co było nierozsądne. Szczęście trzeba było automatycznie akceptować. Należało dziękować światu za ten łaskawy dar. Takie coś było o wiele bardziej naturalne. W przypadku Vincenta ciekawość wygrywała z prawidłowymi zachowaniami. Nie spodziewał się tej łatwości i był gotowy wszcząć spór, bo przecież tak nie mogło być! Aż musiał się powstrzymać od przesłuchiwania Daniela w sprawie tak dla niego ważnej, rozegranej wręcz idealnie, jeśli chodzi o skutki. Spytałby: Jak możesz pozwolić mi nadal tu mieszkać? i podsunąłby mu argumenty, które mogłyby spowodować koniec Vincenta. Jak to dobrze, że miał swój rozsądek i tego nie zrobił! Jednak tak bardzo korciło go, żeby zająć stanowisko adwokata o przeciwnych celach do tego swojego.
Na szczęście nie musiał podpisywać na siebie wyroku. Nie musiał także zwijać się w środku z niezaspokojonej ciekawości i snuć własnych teorii, ponieważ Daniel sam z siebie wyjaśnił mu, DLACZEGO. Vincent przywołał się do porządku, żeby nie wyglądać jakby zobaczył ducha. Zrobił poważną minę, wsłuchując się w słowa bratanka. Była w nich wielka moc. W jego lakonicznej wypowiedzi był uwięziony ogromny przekaz. Oczywiście wuja ominęła większość życia Daniela, jednak mógł się wiele domyślać.
Kruegerowie nie byli ludźmi skorymi do wybaczania. Przestrzegali oni ściśle swoich żelaznych zasad, których złamanie niosło za sobą poważne konsekwencje i oznaczało ogromne przestępstwo, nawet jeśli sprawa nie dotyczyła rzeczy powszechnie uważanej za poważną. W młodości Vincent nie śmiał nawet próbować się sprzeciwiać. Gdy był całkiem mały, wręcz bał się źle myśleć. Z czasem jednak pojął, że ojciec nie zaglądnie mu do głowy i nie dowie się o jego uczuciach, póki ich nie wyrazi, a jako że bywał w domu dość rzadko (w końcu przed większość roku mieszkał w szkole), nie musiał się aż tak bardzo wysilać. Im jednak stawał się starszy, tym trudniej było mu się kryć ze swoimi poglądami na różne sprawy, które często nie były zgodne z tymi kruegerowymi. Czuł coraz mniejszy strach przed krytyką ze strony rodziny. Stawał siecoraz bardziej bezkarny. To wszystko szczególnie nasiliło się po śmierci ojca, uzyskaniu pełnoletności i kilku latach spędzanych w Londynie. Potem jeszcze doszła niezapomniana podróż po świecie, gdzie nabrał przekonania do swojej niezależności, a jakiekolwiek poczucie obowiązku względem rodziny zmalało niemal do zera. Upewnił się w swoich przekonaniach i czym prędzej udał się do Ameryki, która wydawała mu się wówczas rajskim miejscem, do którego idealnie pasuje. Vincentolandem! Alfred mógł sobie mówić co chciał. To było nawet zabawne.
Dobrze, że Daniel nie został typowym Kruegerem. Owszem, nie dało się powiedzieć, że ten chłopak ma z tą rodziną wspólne jedynie nazwisko i kilka cech wyglądu. Wuj niezaprzeczalnie dostrzegał w nim dziecko Alfreda - z urodzenia i wychowania. Jednak myślenie miał z pewnością samodzielne. Dobrego serca nic nie było w stanie zepsuć i Vincent wzruszył się tym faktem. Podobnie jak on, Daniel dostrzegał te okropne błędy, przez które dzieci Kruegerów wyrastały na kolejnych, nieczułych ludzi. I pomyśleć, że dawno temu z ogromnym smutkiem spisał na straty obu synów swojego brata... Nie wiedział co się dzieje z tym drugim, ale przynajmniej ten miał własny rozum i ludzką empatię. Miał serce zdolne do przebaczania. Vincent był dumny z tego chłopaka. To cudowne, że miał okazję go poznać i przekonać się, że jest właśnie taki.
- Cieszę się, że masz takie zdanie - uśmiechnął się delikatnie - na tyle, na ile pozwalały dość sztywne okoliczności. - Rodzina powinna się trzymać razem. Naprawdę jestem ci wdzięczny.
Na szczęście nie musiał podpisywać na siebie wyroku. Nie musiał także zwijać się w środku z niezaspokojonej ciekawości i snuć własnych teorii, ponieważ Daniel sam z siebie wyjaśnił mu, DLACZEGO. Vincent przywołał się do porządku, żeby nie wyglądać jakby zobaczył ducha. Zrobił poważną minę, wsłuchując się w słowa bratanka. Była w nich wielka moc. W jego lakonicznej wypowiedzi był uwięziony ogromny przekaz. Oczywiście wuja ominęła większość życia Daniela, jednak mógł się wiele domyślać.
Kruegerowie nie byli ludźmi skorymi do wybaczania. Przestrzegali oni ściśle swoich żelaznych zasad, których złamanie niosło za sobą poważne konsekwencje i oznaczało ogromne przestępstwo, nawet jeśli sprawa nie dotyczyła rzeczy powszechnie uważanej za poważną. W młodości Vincent nie śmiał nawet próbować się sprzeciwiać. Gdy był całkiem mały, wręcz bał się źle myśleć. Z czasem jednak pojął, że ojciec nie zaglądnie mu do głowy i nie dowie się o jego uczuciach, póki ich nie wyrazi, a jako że bywał w domu dość rzadko (w końcu przed większość roku mieszkał w szkole), nie musiał się aż tak bardzo wysilać. Im jednak stawał się starszy, tym trudniej było mu się kryć ze swoimi poglądami na różne sprawy, które często nie były zgodne z tymi kruegerowymi. Czuł coraz mniejszy strach przed krytyką ze strony rodziny. Stawał siecoraz bardziej bezkarny. To wszystko szczególnie nasiliło się po śmierci ojca, uzyskaniu pełnoletności i kilku latach spędzanych w Londynie. Potem jeszcze doszła niezapomniana podróż po świecie, gdzie nabrał przekonania do swojej niezależności, a jakiekolwiek poczucie obowiązku względem rodziny zmalało niemal do zera. Upewnił się w swoich przekonaniach i czym prędzej udał się do Ameryki, która wydawała mu się wówczas rajskim miejscem, do którego idealnie pasuje. Vincentolandem! Alfred mógł sobie mówić co chciał. To było nawet zabawne.
Dobrze, że Daniel nie został typowym Kruegerem. Owszem, nie dało się powiedzieć, że ten chłopak ma z tą rodziną wspólne jedynie nazwisko i kilka cech wyglądu. Wuj niezaprzeczalnie dostrzegał w nim dziecko Alfreda - z urodzenia i wychowania. Jednak myślenie miał z pewnością samodzielne. Dobrego serca nic nie było w stanie zepsuć i Vincent wzruszył się tym faktem. Podobnie jak on, Daniel dostrzegał te okropne błędy, przez które dzieci Kruegerów wyrastały na kolejnych, nieczułych ludzi. I pomyśleć, że dawno temu z ogromnym smutkiem spisał na straty obu synów swojego brata... Nie wiedział co się dzieje z tym drugim, ale przynajmniej ten miał własny rozum i ludzką empatię. Miał serce zdolne do przebaczania. Vincent był dumny z tego chłopaka. To cudowne, że miał okazję go poznać i przekonać się, że jest właśnie taki.
- Cieszę się, że masz takie zdanie - uśmiechnął się delikatnie - na tyle, na ile pozwalały dość sztywne okoliczności. - Rodzina powinna się trzymać razem. Naprawdę jestem ci wdzięczny.
Już zaczynał żałować, powoli, lecz czy istniał właściwie ku temu powód? Jego błogie, przepełnione spokojem cztery ściany, pomiędzy którymi była utkana cisza - znowu zostały skazane na odczuwanie obecności kogoś i n n e g o. Znów ze schronienia zmieniły się w pokoje przesiąknięte rozgoryczeniem i złością, znowu - kiedy będzie chciał być sam, będzie musiał zaszyć się w jakiejś ponurej dzielnicy Londynu. Nie we własnym domu, we własnym mieszkaniu, własnym pokoju. Nie zazna już tutaj ukojenia, kiedy przyjdzie - nie napotka pustki, którą rozproszy jedynie swoją osobą. Nie będzie mógł przyprowadzić tu dowolnego gościa. Kobiety. Kogokolwiek.
Wszystko zatoczyło błędne koło.
A jednak, nie do końca żałował. Nie mógł powiedzieć, że uczynił źle; bowiem wiedział, że zrobił rzecz najwłaściwszą z możliwych w tym momencie, nie zmieniając się ani w swego ojca, ani w brata, ani również we własnego wuja. W nikogo. Ojciec chciał go zabić - i zabił. Ale nie pokonał. Nie wyplenił doszczętnie usposobienia, z jakim się urodził, cechy przezeń wtłoczone okazywały się mieć jedynie wartość iluzji, która momentami przenikała na zewnątrz w mniej lub bardziej oziębłym zachowaniu. Chłodnym spojrzeniu, które przez większość czasu wręcz wbijało się w lustrowany obiekt. Ale - stał się kimś innym. Nigdy nie spełnił oczekiwań ojca i on doskonale to wyczuwał. Jeszcze na samym początku.
Na twarzy mężczyzny, jakby - w odpowiedzi - zagościł nikły uśmiech. Kąciki ust ugięły się nieznacznie i co prawda ledwie do zauważenia, ale sama mimika wydawała się od poprzedniej o wiele łagodniejsza; wygładzone zostały poszczególne zmarszczki. Wzrok miał przez moment nieobecny, lecz niedługo potem zwrócił się ponownie.
- Tylko następnym razem, wuju - powiedział, mimo wszystko tonem łagodnym. - Mógłbyś dokładniej za sobą sprzątać. - Bardziej luźno niż w formie wytknięcia, choć de facto było w tym coś na rzeczy. Zamiast usiąść, jedynie odsunął się od stolika, zabierając przy okazji książkę. Odłożył ją na swoje miejsce, które miała na jednym z wypełnionych różnymi dziełami regałów.
- I nie pij tyle - dodał. Potem już wyłącznie się odwrócił, zmierzając w swoim kierunku: - Idę do łazienki.
Musiał w końcu doprowadzić się do normalnego stanu. Najwyższa pora.
| Daniel zt <:
Wszystko zatoczyło błędne koło.
A jednak, nie do końca żałował. Nie mógł powiedzieć, że uczynił źle; bowiem wiedział, że zrobił rzecz najwłaściwszą z możliwych w tym momencie, nie zmieniając się ani w swego ojca, ani w brata, ani również we własnego wuja. W nikogo. Ojciec chciał go zabić - i zabił. Ale nie pokonał. Nie wyplenił doszczętnie usposobienia, z jakim się urodził, cechy przezeń wtłoczone okazywały się mieć jedynie wartość iluzji, która momentami przenikała na zewnątrz w mniej lub bardziej oziębłym zachowaniu. Chłodnym spojrzeniu, które przez większość czasu wręcz wbijało się w lustrowany obiekt. Ale - stał się kimś innym. Nigdy nie spełnił oczekiwań ojca i on doskonale to wyczuwał. Jeszcze na samym początku.
Na twarzy mężczyzny, jakby - w odpowiedzi - zagościł nikły uśmiech. Kąciki ust ugięły się nieznacznie i co prawda ledwie do zauważenia, ale sama mimika wydawała się od poprzedniej o wiele łagodniejsza; wygładzone zostały poszczególne zmarszczki. Wzrok miał przez moment nieobecny, lecz niedługo potem zwrócił się ponownie.
- Tylko następnym razem, wuju - powiedział, mimo wszystko tonem łagodnym. - Mógłbyś dokładniej za sobą sprzątać. - Bardziej luźno niż w formie wytknięcia, choć de facto było w tym coś na rzeczy. Zamiast usiąść, jedynie odsunął się od stolika, zabierając przy okazji książkę. Odłożył ją na swoje miejsce, które miała na jednym z wypełnionych różnymi dziełami regałów.
- I nie pij tyle - dodał. Potem już wyłącznie się odwrócił, zmierzając w swoim kierunku: - Idę do łazienki.
Musiał w końcu doprowadzić się do normalnego stanu. Najwyższa pora.
| Daniel zt <:
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Vincent poczuł się lepiej, gdy twarz Daniela także złagodniała. Może nie znacznie, ale on to zauważył. Nauczył się wychwytywać podobne zmiany w zachowaniu bratanka. Czyli wszystko wróciło do normy? Jeśli normą można nazwać utrzymywanie wujaszka i mieszkanie z nim w jednym mieszkaniu.
- Ta... - spuścił wzrok nieco zawstydzony. Znowu poczuł się jak dziecko. Nie był brudasem, ale daleko mu było do pedantyczności Daniela. Przynajmniej te jego uwagi nie były takie straszne jak się tego spodziewał. Pierwszego dnia wydawało mu się, że będzie miał większe problemy w związku ze swoją niedokładnością, jeśli chodzi o systematyczne zachowywanie porządku.
- Dobrze, obiecuję - dodał, gdy usłyszał kolejny zakaz. Ach te warunki Daniela... Ten był przynajmniej bardzo sensowny. Faktycznie wczoraj przesadził. To mogło prowadzić to zupełnego stoczenia, a to by było wisienką na torcie sytuacji Vincenta.
Już miał iść do łazienki, gdy bratanek go uprzedził. No cóż, będzie musiał trochę poczekać. Wspólne mieszkanie miało różne uroki. Szkoda, że ich problemy nie sprowadzały się jedynie do tego typu spraw jak kolejka do łazienki, albo niepoukładanie ubrania...
A więc znowu to samo. Tylko tym razem Vincent musiał o wiele bardziej uważać.
zt (to chyba mój rekord długości posta fabularnego na tym forum)
- Ta... - spuścił wzrok nieco zawstydzony. Znowu poczuł się jak dziecko. Nie był brudasem, ale daleko mu było do pedantyczności Daniela. Przynajmniej te jego uwagi nie były takie straszne jak się tego spodziewał. Pierwszego dnia wydawało mu się, że będzie miał większe problemy w związku ze swoją niedokładnością, jeśli chodzi o systematyczne zachowywanie porządku.
- Dobrze, obiecuję - dodał, gdy usłyszał kolejny zakaz. Ach te warunki Daniela... Ten był przynajmniej bardzo sensowny. Faktycznie wczoraj przesadził. To mogło prowadzić to zupełnego stoczenia, a to by było wisienką na torcie sytuacji Vincenta.
Już miał iść do łazienki, gdy bratanek go uprzedził. No cóż, będzie musiał trochę poczekać. Wspólne mieszkanie miało różne uroki. Szkoda, że ich problemy nie sprowadzały się jedynie do tego typu spraw jak kolejka do łazienki, albo niepoukładanie ubrania...
A więc znowu to samo. Tylko tym razem Vincent musiał o wiele bardziej uważać.
zt (to chyba mój rekord długości posta fabularnego na tym forum)
Przy umówionych wizytach miał p r z e w a g ę - mógł pewnie oszacować wszystko, spoglądając na dokładną godzinę przyjścia. Nie musiał przejmować się, że gość zastanie pomieszczenie choć odrobinę wyzbyte z równowagi, że zobaczy leżące na stole przedmioty, których nie miał zamiaru nigdy mu pokazać (na przykład szkicownik, gdzie skrzętnie chował wykonywane w wolnych chwilach rysunki), że pojawi się - w momencie na ogół niewłaściwym, przyprawiając o tłumioną z całych sił irytację.
Daniel Krueger lubił mieć kontrolę; w tym przypadku kontrolę nad samym gościem, osobą przybywającą do jego zacisza - a cały dokładny proceder zaistnienia spotkania, traktował z niezwykłym namaszczeniem, ani na krok nie odchodząc od omówionych podpunktów. Niektórzy mogli mu zarzucić brak gościnności, jednak niemiecka natura narzucała niebywałą konkretność - podczas przyjścia na herbatę podawano wyłącznie ów gorący napój, wyrażenie herbatę i ciastko oznaczało dopiero, iż na stole pojawi się słodki dodatek. Gospodarować domem nie lubił - niegdyś, za dawnych czasów, była od tego specjalna służąca i ani nie odznaczał się kulinarnym talentem, ani niebywałą zdolnością do zabawiania przybyszy. Niemniej jednak z wizyty swojej kuzynki, Lyry Weasley, cieszył się bardzo - widząc już na wernisażu, że przelotna rozmowa była zbyt ograniczająca i nie mogli zadać sobie wszystkich możliwych pytań. Tuż przed czasem nastawił w kuchni wodę w czajniku; niedługo potem słysząc rozchodzący się w mieszkaniu odgłos pukania.
- Rozgość się - oznajmił, gdy już powitał kuzynkę, wpuszczając jej drobną sylwetkę przez drzwi do salonu. Nie chciał, by wiązała z tym jakiekolwiek negatywne wspomnienia; zwłaszcza ostatnie przy niezapowiedzianej wizycie, która wciąż wzbudzała w mężczyźnie niesmak. Tym razem jednak było inaczej - a i sam starał się trzymać emocje na wodzy, choć przede wszystkim wolał się skupić na osobie panny Weasley; która właśnie miała za sobą swój debiut.
- Jakie odczucia po wernisażu? - zapytał, niosąc do pokoju herbatę. Szklanki zadźwięczały cicho, a bursztynowy, wpadający gdzieniegdzie w złoto napój, odbijał część scenerii niczym krzywe zwierciadło.
Daniel Krueger lubił mieć kontrolę; w tym przypadku kontrolę nad samym gościem, osobą przybywającą do jego zacisza - a cały dokładny proceder zaistnienia spotkania, traktował z niezwykłym namaszczeniem, ani na krok nie odchodząc od omówionych podpunktów. Niektórzy mogli mu zarzucić brak gościnności, jednak niemiecka natura narzucała niebywałą konkretność - podczas przyjścia na herbatę podawano wyłącznie ów gorący napój, wyrażenie herbatę i ciastko oznaczało dopiero, iż na stole pojawi się słodki dodatek. Gospodarować domem nie lubił - niegdyś, za dawnych czasów, była od tego specjalna służąca i ani nie odznaczał się kulinarnym talentem, ani niebywałą zdolnością do zabawiania przybyszy. Niemniej jednak z wizyty swojej kuzynki, Lyry Weasley, cieszył się bardzo - widząc już na wernisażu, że przelotna rozmowa była zbyt ograniczająca i nie mogli zadać sobie wszystkich możliwych pytań. Tuż przed czasem nastawił w kuchni wodę w czajniku; niedługo potem słysząc rozchodzący się w mieszkaniu odgłos pukania.
- Rozgość się - oznajmił, gdy już powitał kuzynkę, wpuszczając jej drobną sylwetkę przez drzwi do salonu. Nie chciał, by wiązała z tym jakiekolwiek negatywne wspomnienia; zwłaszcza ostatnie przy niezapowiedzianej wizycie, która wciąż wzbudzała w mężczyźnie niesmak. Tym razem jednak było inaczej - a i sam starał się trzymać emocje na wodzy, choć przede wszystkim wolał się skupić na osobie panny Weasley; która właśnie miała za sobą swój debiut.
- Jakie odczucia po wernisażu? - zapytał, niosąc do pokoju herbatę. Szklanki zadźwięczały cicho, a bursztynowy, wpadający gdzieniegdzie w złoto napój, odbijał część scenerii niczym krzywe zwierciadło.
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| druga połowa listopada
Chociaż widzieli się na wernisażu, nie było okazji, by porozmawiać dłużej. Uwagę podekscytowanej malarki, debiutującej właśnie w świecie sztuki skutecznie pochłaniali kolejni goście podziwiający jej obrazy i zadający pytania o inspiracje twórcze. Ani przez moment nie byli sami, a później Daniel szybko zniknął jej z oczu. Zresztą tematy, jakie mieli poruszyć, zdecydowanie nie nadawały się, by poruszać je właśnie w takim miejscu, jak zatłoczona galeria sztuki. Lyra musiała więc poczekać, i gdyby nie to, że napisał, zapewne w końcu sama zdecydowałaby się nakreślić list z prośbą o spotkanie. I tym sposobem jakieś dwa tygodnie po wernisażu aportowała się nieopodal jego kamienicy, do której drogę już znała, choć jej poprzednia wizyta w tym miejscu była pełna niezręczności, kiedy to Daniel przyłapał ją na wertowaniu jego szkicownika. Miała nadzieję, że już o tym nie pamiętał i nie wpłynie to na przebieg dzisiejszej rozmowy. Ich ostatnie spotkania były specyficzne. Najpierw sytuacja ze szkicownikiem, później wspólne zamknięcie w Tower i w końcu wernisaż... Tak, zdecydowanie było o czym rozmawiać.
Zapukała do drzwi i już po chwili została wpuszczona do środka. Zdjęła wilgotny od sączącego się z nieba deszczu płaszczyk, wieszając go w odpowiednim miejscu i przechodząc za mężczyzną do salonu, gdzie usiadła na kanapie. Szybkie i dyskretne rozejrzenie się upewniło ją w przekonaniu, że tym razem nigdzie w zasięgu wzroku nie było szkicownika, tym razem Daniel lepiej zabezpieczył się przed swoją ciekawską kuzynką.
- Bardzo pozytywne – zapewniła go, biorąc swoją filiżankę z herbatą i słodząc ją. – Nawet nie przypuszczałam, że aż tyle osób przyjdzie zobaczyć moje obrazy i posłuchać, co mam do powiedzenia! W dodatku chyba nigdy w tak krótkim czasie nie otrzymałam tylu zamówień...
O tak, wernisaż przyniósł całe mnóstwo pozytywnych efektów. Mogła więc uznać swój debiut za udany i żywić nadzieję, że teraz jej malarska kariera nabierze rozpędu i dalej będzie już tylko lepiej.
- Mam nadzieję, że wszystko u ciebie w porządku – powiedziała, zerkając na niego z ukosa znad swojej herbaty. Nie pytała o wcześniejsze spotkanie, to przed wernisażem. Jeszcze nie. Ale miała nadzieję, że jakoś się z tym uporał, tak, jak i ona się starała. – Jak się miewasz?
Upiła łyczek herbaty, opierając się wygodniej na kanapie.
Chociaż widzieli się na wernisażu, nie było okazji, by porozmawiać dłużej. Uwagę podekscytowanej malarki, debiutującej właśnie w świecie sztuki skutecznie pochłaniali kolejni goście podziwiający jej obrazy i zadający pytania o inspiracje twórcze. Ani przez moment nie byli sami, a później Daniel szybko zniknął jej z oczu. Zresztą tematy, jakie mieli poruszyć, zdecydowanie nie nadawały się, by poruszać je właśnie w takim miejscu, jak zatłoczona galeria sztuki. Lyra musiała więc poczekać, i gdyby nie to, że napisał, zapewne w końcu sama zdecydowałaby się nakreślić list z prośbą o spotkanie. I tym sposobem jakieś dwa tygodnie po wernisażu aportowała się nieopodal jego kamienicy, do której drogę już znała, choć jej poprzednia wizyta w tym miejscu była pełna niezręczności, kiedy to Daniel przyłapał ją na wertowaniu jego szkicownika. Miała nadzieję, że już o tym nie pamiętał i nie wpłynie to na przebieg dzisiejszej rozmowy. Ich ostatnie spotkania były specyficzne. Najpierw sytuacja ze szkicownikiem, później wspólne zamknięcie w Tower i w końcu wernisaż... Tak, zdecydowanie było o czym rozmawiać.
Zapukała do drzwi i już po chwili została wpuszczona do środka. Zdjęła wilgotny od sączącego się z nieba deszczu płaszczyk, wieszając go w odpowiednim miejscu i przechodząc za mężczyzną do salonu, gdzie usiadła na kanapie. Szybkie i dyskretne rozejrzenie się upewniło ją w przekonaniu, że tym razem nigdzie w zasięgu wzroku nie było szkicownika, tym razem Daniel lepiej zabezpieczył się przed swoją ciekawską kuzynką.
- Bardzo pozytywne – zapewniła go, biorąc swoją filiżankę z herbatą i słodząc ją. – Nawet nie przypuszczałam, że aż tyle osób przyjdzie zobaczyć moje obrazy i posłuchać, co mam do powiedzenia! W dodatku chyba nigdy w tak krótkim czasie nie otrzymałam tylu zamówień...
O tak, wernisaż przyniósł całe mnóstwo pozytywnych efektów. Mogła więc uznać swój debiut za udany i żywić nadzieję, że teraz jej malarska kariera nabierze rozpędu i dalej będzie już tylko lepiej.
- Mam nadzieję, że wszystko u ciebie w porządku – powiedziała, zerkając na niego z ukosa znad swojej herbaty. Nie pytała o wcześniejsze spotkanie, to przed wernisażem. Jeszcze nie. Ale miała nadzieję, że jakoś się z tym uporał, tak, jak i ona się starała. – Jak się miewasz?
Upiła łyczek herbaty, opierając się wygodniej na kanapie.
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
Wernisaż był ważny nie tylko dla Lyry - również przeżywał go na swój sposób, co potwierdził jedynie pojawieniem się na całym wydarzeniu. Niechętnie, gdyż nie przepadał za gardzącą nim odgórnie arystokracją; tym bardziej nie przepadał za zbiorowiskiem ludzi poruszających liczne, bezsensowne tematy, które rozbijały się o uszy strzępkami mniej lub bardziej wyzbytymi sensu. Przyszedł wyłącznie ze względu na swoją kuzynkę - biorąc pod uwagę kwestie prywatne, starając się nie zwracać uwagi na chmarę symptomów igrających złośliwie na jego nerwach, na ludzi, na tysiące twarzy i sylwetek, uginających się od drogich strojów i wykwintnej biżuterii.
- Świetnie - odpowiedział z uśmiechem, niemal odetchnąwszy we wnętrzu ulgą. Niezaprzeczalnie Lyra również zaliczała się do grona szlachciców, niemniej jednak - wyróżniała się, nie tyle swoją urodą, co samym usposobieniem. Niektóre rody nie zwykły szanować Weasleyów za ich majątkowy status, w ogóle - część rodzin nie zwykła siebie szanować, co rozwarstwiało nawet osobną grupę uznanej elity.
- Można nawet powiedzieć - dodał - nareszcie.
Zawsze liczył, że talent Lyry zostanie dostrzeżony prędzej czy później. Być może wynikało to z czystego altruizmu i jego niespełnionego, niegdyś dziecięcego marzenia o zostaniu malarzem - szanowanym artystą, które doczekało się jedynie szkiców zamkniętych szczelnie w czeluściach szuflad.
- Nie narzekam - przyznał, słysząc jej pytanie. Przysunął do siebie filiżankę z herbatą, czując przepływające wzdłuż palców ciepło. - Staram się unikać kłopotów. W tym Pokątnej - rozbrzmiało niedługo potem. Normalnie nie powiedziałby o tym. Nigdy, ale to nigdy - nie chcąc odwracać się na minione sprawy, na gorzko spijane porażki, które w obliczu czasu przeszłego stawały się jedynie senną iluzją. Niemniej jednak - iluzją niezaprzeczalną. Zrobił to z powodu troski, nie chcąc, by Lyrze znów stało się coś złego. Jego mogli zabrać, mogli zamknąć i więzić przez kolejnych lat kilkadziesiąt - i tak nie miał nic do stracenia. Przechodził Pokątną, tylko kiedy musiał; pokonując drogę do miejsca pracy. Ona zaś powinna uważać.
- Przy okazji - nawiązał, by przy okazji atmosfera nie wyzwalała tylu negatywnych uczuć - gdzie masz zamiar teraz pracować? Lepiej się tam nie pojawiać, nawet przy lepszej pogodzie.
- Świetnie - odpowiedział z uśmiechem, niemal odetchnąwszy we wnętrzu ulgą. Niezaprzeczalnie Lyra również zaliczała się do grona szlachciców, niemniej jednak - wyróżniała się, nie tyle swoją urodą, co samym usposobieniem. Niektóre rody nie zwykły szanować Weasleyów za ich majątkowy status, w ogóle - część rodzin nie zwykła siebie szanować, co rozwarstwiało nawet osobną grupę uznanej elity.
- Można nawet powiedzieć - dodał - nareszcie.
Zawsze liczył, że talent Lyry zostanie dostrzeżony prędzej czy później. Być może wynikało to z czystego altruizmu i jego niespełnionego, niegdyś dziecięcego marzenia o zostaniu malarzem - szanowanym artystą, które doczekało się jedynie szkiców zamkniętych szczelnie w czeluściach szuflad.
- Nie narzekam - przyznał, słysząc jej pytanie. Przysunął do siebie filiżankę z herbatą, czując przepływające wzdłuż palców ciepło. - Staram się unikać kłopotów. W tym Pokątnej - rozbrzmiało niedługo potem. Normalnie nie powiedziałby o tym. Nigdy, ale to nigdy - nie chcąc odwracać się na minione sprawy, na gorzko spijane porażki, które w obliczu czasu przeszłego stawały się jedynie senną iluzją. Niemniej jednak - iluzją niezaprzeczalną. Zrobił to z powodu troski, nie chcąc, by Lyrze znów stało się coś złego. Jego mogli zabrać, mogli zamknąć i więzić przez kolejnych lat kilkadziesiąt - i tak nie miał nic do stracenia. Przechodził Pokątną, tylko kiedy musiał; pokonując drogę do miejsca pracy. Ona zaś powinna uważać.
- Przy okazji - nawiązał, by przy okazji atmosfera nie wyzwalała tylu negatywnych uczuć - gdzie masz zamiar teraz pracować? Lepiej się tam nie pojawiać, nawet przy lepszej pogodzie.
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Lyra podczas wernisażu bardzo cieszyła się, widząc wśród odwiedzających także swoich bliskich. Braci, narzeczonego, Daniela. Ich obecność dużo dla niej znaczyła, sam fakt, że chcieli być z nią w tak wyjątkowym dniu. Choć czas mijał, euforia po wernisażu nadal jej nie opuszczała, tym samym napędzając młodziutką malarkę do działania. W ostatnich dniach rzadko odrywała się od malowania obrazów, gdyż ciągle piętrzyły się przed nią zlecenia, a każdemu trzeba było poświęcić odpowiedni czas.
- Ale to dopiero debiut. Kto wie, jak będzie później? – Lyry, mimo naiwnej radości, nie opuszczały pewne obawy. Po pierwszym wernisażu mogą przyjść następne, ale jej malarska kariera jeszcze nie była niczym pewnym, bała się, że coś może pójść nie tak, że może się rozczarować. Trudno byłoby jej to znieść, malarstwo było jej marzeniem. – Ale mimo to... Bardzo mi się podobało.
Zamyśliła się na moment, sącząc herbatę.
- Też unikam Pokątnej. Nie byłam tam ani razu od momentu... uchwalenia dekretu – powiedziała, niespokojnie pocierając policzek. Nie pojawiała się w miejscu, gdzie malowała przez całe lato aż do końca października, w ogóle nie zbliżała się do magicznej ulicy, panicznie bojąc się kolejnych łapanek. – Nie chcę znowu wylądować w tym plugawym miejscu. – Aż się wzdrygnęła na samą myśl. – Byłam tam dwa razy i zdecydowanie wystarczy. Choć wciąż nie mogę uwierzyć, że naprawdę próbują zabronić czarów w tak magicznym miejscu jak Pokątna. To przecież absurdalne!
Mocniej zacisnęła dłonie na ciepłym naczyniu. Końcówki jej włosów na krótki moment pociemniały, ale jej humor poprawił się, kiedy mogła opowiedzieć o swojej nowej pracowni.
- Po wernisażu pojawiła się szansa, że będę mieć własną pracownię na przedmieściach – wyznała po chwili. Jakiś anonimowy darczyńca zainteresowany jej talentem postanowił ufundować jej takie miejsce w spokojnej okolicy, co było tym bardziej cenne zarówno z powodu obaw przed pojawianiem się na Pokątnej, jak i pory roku. Nawet, gdyby nie było dekretów, Lyra i tak nie mogłaby malować na zewnątrz z powodu temperatury i pogody, która zdecydowanie nie sprzyjała tworzeniu. Tak więc tajemniczy fundator pracowni pojawił się w bardzo odpowiednim momencie, tym samym zdejmując z Lyry konieczność szybkiego znalezienia sobie miejsca. Gdyby nie znalazła, musiałaby tworzyć wszystko w swoim pokoju, a jednak nie chciała żeby mieszkanie jej brata stało się miejscem, do którego przychodzili i wychodzili klienci.
- To bardzo ładne miejsce. Kiedyś też należało do innej artystycznej duszy. Tylko muszę urządzić je sobie po swojemu – powiedziała jeszcze. Kiedyś na pewno zaprosi Daniela, żeby zobaczył jej nowe miejsce pracy. Miała nadzieję, że będzie jej się tam dobrze malować i że ta zmiana nie zmniejszy zainteresowania klientów. Choć przecież własna pracownia była sporym awansem w porównaniu z szukaniem klientów na ulicy.
- Ale to dopiero debiut. Kto wie, jak będzie później? – Lyry, mimo naiwnej radości, nie opuszczały pewne obawy. Po pierwszym wernisażu mogą przyjść następne, ale jej malarska kariera jeszcze nie była niczym pewnym, bała się, że coś może pójść nie tak, że może się rozczarować. Trudno byłoby jej to znieść, malarstwo było jej marzeniem. – Ale mimo to... Bardzo mi się podobało.
Zamyśliła się na moment, sącząc herbatę.
- Też unikam Pokątnej. Nie byłam tam ani razu od momentu... uchwalenia dekretu – powiedziała, niespokojnie pocierając policzek. Nie pojawiała się w miejscu, gdzie malowała przez całe lato aż do końca października, w ogóle nie zbliżała się do magicznej ulicy, panicznie bojąc się kolejnych łapanek. – Nie chcę znowu wylądować w tym plugawym miejscu. – Aż się wzdrygnęła na samą myśl. – Byłam tam dwa razy i zdecydowanie wystarczy. Choć wciąż nie mogę uwierzyć, że naprawdę próbują zabronić czarów w tak magicznym miejscu jak Pokątna. To przecież absurdalne!
Mocniej zacisnęła dłonie na ciepłym naczyniu. Końcówki jej włosów na krótki moment pociemniały, ale jej humor poprawił się, kiedy mogła opowiedzieć o swojej nowej pracowni.
- Po wernisażu pojawiła się szansa, że będę mieć własną pracownię na przedmieściach – wyznała po chwili. Jakiś anonimowy darczyńca zainteresowany jej talentem postanowił ufundować jej takie miejsce w spokojnej okolicy, co było tym bardziej cenne zarówno z powodu obaw przed pojawianiem się na Pokątnej, jak i pory roku. Nawet, gdyby nie było dekretów, Lyra i tak nie mogłaby malować na zewnątrz z powodu temperatury i pogody, która zdecydowanie nie sprzyjała tworzeniu. Tak więc tajemniczy fundator pracowni pojawił się w bardzo odpowiednim momencie, tym samym zdejmując z Lyry konieczność szybkiego znalezienia sobie miejsca. Gdyby nie znalazła, musiałaby tworzyć wszystko w swoim pokoju, a jednak nie chciała żeby mieszkanie jej brata stało się miejscem, do którego przychodzili i wychodzili klienci.
- To bardzo ładne miejsce. Kiedyś też należało do innej artystycznej duszy. Tylko muszę urządzić je sobie po swojemu – powiedziała jeszcze. Kiedyś na pewno zaprosi Daniela, żeby zobaczył jej nowe miejsce pracy. Miała nadzieję, że będzie jej się tam dobrze malować i że ta zmiana nie zmniejszy zainteresowania klientów. Choć przecież własna pracownia była sporym awansem w porównaniu z szukaniem klientów na ulicy.
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Kuchnia
Szybka odpowiedź