Kuchnia
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Kuchnia
Daniel twierdzi, że jest stanowczo za duża (w oryginalnej wersji brzmi to z dodatkiem architektem był jakiś imbecyl), przyrównując ją do wielkości innych pomieszczeń, choćby salonu czy sypialni. Wbrew pozorom nie ma tam aż tak dużej przestrzeni, która została zajęta przez meble wszelakiej maści oraz centralnie położony stolik - aby móc bez problemów przekąsić coś na szybko. Daniel nie umie i nie lubi gotować, dlatego nie spędza tu przesadnie dużo czasu. Vincent również, przynajmniej kiedy Daniel znajduje się w mieszkaniu. Lepiej jednak, żeby nie próbował piec pierniczków!
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Daniel Krueger dnia 23.03.16 10:00, w całości zmieniany 1 raz
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Spoglądał na herbacianą taflę wnikliwie, jakby śledząc wzrokiem pojedyncze, wolne wzdrygnięcia co rusz parującej mgiełki. Spoglądał i zastanawiał się, wyraźnie czymś pogrążony - pełen uwagi dla swoich myśli, która oddzielała go wówczas od świata zewnętrznego. Ciemne chmury. Czarne chmury. Złe wieści; ile razy miał owe
p r z e c z u c i e? Teraz wszystkie układy instynktu, misternie zaplanowane, intuicyjne zębatki, poruszały się zgodnie w jednym rytmie, zapowiadając - póki co - nadejście jedynie ciszy przed burzą. Nie wiedział jednak, na ile. Nie miał pojęcia, choć cała sprawa z dekretem (prawdopodobne, iż nie pierwszym i nie ostatnim), wydawała mu się niezmiernie podejrzaną. W takich chwilach czuł się znacznie bardziej bezsilny niż przedtem, widząc skorumpowanie siebie samego jako dziennikarza - reprezentanta nie-wolnej prasy. Zamrugał kilkakrotnie, chcąc odwiać te obawy, oddalić je, by dłużej nie niepokoić kuzynki. Była jeszcze młoda; dopiero wkraczała na ścieżkę kariery, chciała się rozwijać. W tych paskudnych, nie dało się ukryć, czasach.
- Trzeba być ostrożnym - powiedział tylko, odstawiając na blat naczynie z cichym chrobotem. - Nie będę ukrywał, też mi się to nie podoba.
Momentalnie atmosfera stała się nieprzyjemna i choć sprawy te dało się uznać za przedawnione, wciąż niezwykle łatwo szło je rozdrapać. Pojawiały się, wychylały zza góry kurzu, możliwe do otrzepania w każdej, najmniej spodziewanej chwili. A to był dopiero początek; początek całych aresztowań, w jakich na łaskę mogli liczyć jedynie dostatecznie bogaci szlachcice. Być może owa grupa miała znacznie bardziej się zawężać. Być może.
- Muszę cię kiedyś tam odwiedzić -zmienił z ochotą temat, by dłużej nie pozostać przy tym niemiłym klimacie. - Pewnie masz dobry widok? - zapytał, wyobrażając sobie pracownię jako pomieszczenie często zalane przez złote strumienie światła. Pamiętał, jak Lyra lubiła malować pejzaże i martwą naturę, odruchowo widząc też w myślach ostatni obraz widoku z jej własnego okna. - Choć odnoszę wrażenie, że arystokracja najbardziej ceni sobie portrety.
p r z e c z u c i e? Teraz wszystkie układy instynktu, misternie zaplanowane, intuicyjne zębatki, poruszały się zgodnie w jednym rytmie, zapowiadając - póki co - nadejście jedynie ciszy przed burzą. Nie wiedział jednak, na ile. Nie miał pojęcia, choć cała sprawa z dekretem (prawdopodobne, iż nie pierwszym i nie ostatnim), wydawała mu się niezmiernie podejrzaną. W takich chwilach czuł się znacznie bardziej bezsilny niż przedtem, widząc skorumpowanie siebie samego jako dziennikarza - reprezentanta nie-wolnej prasy. Zamrugał kilkakrotnie, chcąc odwiać te obawy, oddalić je, by dłużej nie niepokoić kuzynki. Była jeszcze młoda; dopiero wkraczała na ścieżkę kariery, chciała się rozwijać. W tych paskudnych, nie dało się ukryć, czasach.
- Trzeba być ostrożnym - powiedział tylko, odstawiając na blat naczynie z cichym chrobotem. - Nie będę ukrywał, też mi się to nie podoba.
Momentalnie atmosfera stała się nieprzyjemna i choć sprawy te dało się uznać za przedawnione, wciąż niezwykle łatwo szło je rozdrapać. Pojawiały się, wychylały zza góry kurzu, możliwe do otrzepania w każdej, najmniej spodziewanej chwili. A to był dopiero początek; początek całych aresztowań, w jakich na łaskę mogli liczyć jedynie dostatecznie bogaci szlachcice. Być może owa grupa miała znacznie bardziej się zawężać. Być może.
- Muszę cię kiedyś tam odwiedzić -zmienił z ochotą temat, by dłużej nie pozostać przy tym niemiłym klimacie. - Pewnie masz dobry widok? - zapytał, wyobrażając sobie pracownię jako pomieszczenie często zalane przez złote strumienie światła. Pamiętał, jak Lyra lubiła malować pejzaże i martwą naturę, odruchowo widząc też w myślach ostatni obraz widoku z jej własnego okna. - Choć odnoszę wrażenie, że arystokracja najbardziej ceni sobie portrety.
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zamyśliła się na moment. Choć przez ostatnie dni odpychała myśli o dekrecie i innych tego typu zawirowaniach, godzących w jej spokojny, uporządkowany świat, to jednak pod wpływem spotkania i rozmowy z Danielem znowu zaczęła o tym myśleć.
- Jestem ostrożna. Staram się nie wychylać – powiedziała, po czym nagle wypaliła, lekko się jąkając: – Ale jestem ciekawa... Właściwie, już podczas wernisażu byłam... Czy może słyszałeś coś jeszcze... o tym wszystkim?
Chciała go wypytać już na wernisażu, ale wiadomo, nie było ku temu okazji. Więc powróciła do tematu teraz, wpatrując się w niego z ciekawością i nadzieją. Był dziennikarzem, z pewnością musiało mu się coś obić o uszy. Jeśli ktoś mógł wiedzieć coś więcej, to Daniel wydawał się bardzo prawdopodobną osobą. Liczyła, że może zaspokoi jej ciekawość i stłumi niepokój, jaki odczuwała każdego dnia od momentu, gdy padła ofiarą nowego dekretu.
I ona czuła, że atmosfera nieco się zmieniła. Poruszyła się niespokojnie na kanapie, wyrwana z zadumy dopiero przez kolejne pytanie. Na szczęście już znacznie bardziej przyjemne.
- Tak, jest naprawdę bardzo miło. I spokojnie. Zapiszę ci na kartce lokalizację, wpadnij kiedyś – odpowiedziała. Cieszyłaby się, gdyby przyszedł. Mogłaby mu pokazać swoją pierwszą prawdziwą pracownię, nie sztalugi niedbale upchnięte w jej własnej skromnej sypialni. – Tak właśnie jest, ruchome rodowe portrety są bardzo popularne – dodała jeszcze. – Ale i na pejzaże znajdują się klienci, szczególnie jeśli chodzi o malowanie ich rodowych terenów.
Może kiedyś będzie mogła sobie pozwolić na wybredność w kwestii zleceń, ale to jeszcze była bardzo daleka perspektywa.
Sącząc herbatkę i przesuwając wzrokiem po książkach ustawionych na półkach, nagle przypomniała sobie, o co jeszcze bardzo chciała zapytać Daniela podczas swojej wizyty u niego:
- Zdaje mi się, że kiedyś wspominałeś, że znasz osobę, która potrafi posługiwać się legilimencją? – wypaliła.
W związku ze swoim pragnieniem opanowania oklumencji, potrzebowała znaleźć legilimentę. I to nie byle jakiego, a takiego, któremu można było zaufać na tyle, by powierzyć mu tak delikatne zadanie. Wydawało jej się, że Daniel kiedyś opowiadał o swoim przyjacielu, który posiadał taką umiejętność i niedawno sobie o tym przypomniała, mając nadzieję, że nic jej się nie pomyliło i rzeczywiście mógłby jej kogoś polecić. Nie mogła przecież ograniczać się wyłącznie do samodzielnych ćwiczeń na podstawie książek.
- Jestem ostrożna. Staram się nie wychylać – powiedziała, po czym nagle wypaliła, lekko się jąkając: – Ale jestem ciekawa... Właściwie, już podczas wernisażu byłam... Czy może słyszałeś coś jeszcze... o tym wszystkim?
Chciała go wypytać już na wernisażu, ale wiadomo, nie było ku temu okazji. Więc powróciła do tematu teraz, wpatrując się w niego z ciekawością i nadzieją. Był dziennikarzem, z pewnością musiało mu się coś obić o uszy. Jeśli ktoś mógł wiedzieć coś więcej, to Daniel wydawał się bardzo prawdopodobną osobą. Liczyła, że może zaspokoi jej ciekawość i stłumi niepokój, jaki odczuwała każdego dnia od momentu, gdy padła ofiarą nowego dekretu.
I ona czuła, że atmosfera nieco się zmieniła. Poruszyła się niespokojnie na kanapie, wyrwana z zadumy dopiero przez kolejne pytanie. Na szczęście już znacznie bardziej przyjemne.
- Tak, jest naprawdę bardzo miło. I spokojnie. Zapiszę ci na kartce lokalizację, wpadnij kiedyś – odpowiedziała. Cieszyłaby się, gdyby przyszedł. Mogłaby mu pokazać swoją pierwszą prawdziwą pracownię, nie sztalugi niedbale upchnięte w jej własnej skromnej sypialni. – Tak właśnie jest, ruchome rodowe portrety są bardzo popularne – dodała jeszcze. – Ale i na pejzaże znajdują się klienci, szczególnie jeśli chodzi o malowanie ich rodowych terenów.
Może kiedyś będzie mogła sobie pozwolić na wybredność w kwestii zleceń, ale to jeszcze była bardzo daleka perspektywa.
Sącząc herbatkę i przesuwając wzrokiem po książkach ustawionych na półkach, nagle przypomniała sobie, o co jeszcze bardzo chciała zapytać Daniela podczas swojej wizyty u niego:
- Zdaje mi się, że kiedyś wspominałeś, że znasz osobę, która potrafi posługiwać się legilimencją? – wypaliła.
W związku ze swoim pragnieniem opanowania oklumencji, potrzebowała znaleźć legilimentę. I to nie byle jakiego, a takiego, któremu można było zaufać na tyle, by powierzyć mu tak delikatne zadanie. Wydawało jej się, że Daniel kiedyś opowiadał o swoim przyjacielu, który posiadał taką umiejętność i niedawno sobie o tym przypomniała, mając nadzieję, że nic jej się nie pomyliło i rzeczywiście mógłby jej kogoś polecić. Nie mogła przecież ograniczać się wyłącznie do samodzielnych ćwiczeń na podstawie książek.
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
Sprawa dotycząca niezwykle spontanicznych (i bezsensownych) decyzji Ministerstwa, mimo upływu czasu wciąż była świeża; wciąż nie zdążyła przeminąć, jak rana, jak ubytek, który nie zanikał, nadal rwąc bólem niezmiennym; wciąż chorobliwie promieniując.
- Niestety. Niewiele - odpowiedział, dodając w myślach mam skrępowane ręce, z gorzkim podsumowaniem zachowania dla siebie dobitności. Ważne, żeby po prostu uważała - teraz można było jedynie u w a ż a ć, nie zwracać na siebie uwagi i liczyć na cudowne przeminięcie owego zaburzenia; rozchodzącego się, dysonansu dysfunkcji. Na szczęście oprócz spraw zmartwień istniały również inne, które przypominały wartością światełko w tunelu; drobne rozrzedzenie gęstego mroku, który zalewał najbliższą wizję niby ciężką, smolistą cieczą. Odpychały one na moment samo zwątpienie, wprowadzając w stan - że jeszcze coś warto - i tak uważał, warto, najbardziej warto próbować ciągle coś czynić. Wieść na temat własnej pracowni wydawała się go ucieszyć, podobnie jak w przypadku zamówień, których najwyraźniej nie brakowało.
- Odwiedzę cię przy najbliższej sposobności - zapowiedział, nie omieszkując się zanegować niegdyś tego stwierdzenia. - To dobrze, przynajmniej możesz sobie urozmaicić.
Arystokracja była niestety kapryśna; miała określone wymagania i twarde, niezmienne od lat zasady. Jeśli jednak Lyra robiła, co naprawdę zwykła lubić - a w to wierzył, nawet mimo wymagań w kwestii samych zamówień - nie powinien się dłużej nad tym tematem rozwodzić. To dobrze. Naprawdę; dobrze. Liczył, że wreszcie wernisaż otworzy jej drogę ku powszechnemu uznaniu. I podobnie, jak trudno było wspiąć się na sam szczyt, jeszcze trudniej było się na nim utrzymać.
Kolejne pytanie wyrwało go z zamyślenia, ożywiając natychmiastowo; skierował spojrzenie na twarz dziewczyny, naznaczoną tak doskonale znaną mapą piegów jakby drobnych pociągnięć; początkowo nie ukrywając nawet lekkiej dekoncentracji.
- Słucham? - zapytał, w porę reasumując wcześniejsze wspomnienia, nim musiał liczyć na powtórzenie przez nią zapadłej przed chwilą wypowiedzi. - Tak, znam. - Nadal nie spuszczał z niej wzroku. - To mój przyjaciel.
Wydawało się, że to nie koniec, usta chciały złożyć się na kształt kolejnych prób rozwiania wątpliwości, niemniej jednak nie uczyniły tego - choć wyraźnie czekał, aż wyjaśni mu, w jakim kontekście i celu, co właściwie miała na myśli.
- Niestety. Niewiele - odpowiedział, dodając w myślach mam skrępowane ręce, z gorzkim podsumowaniem zachowania dla siebie dobitności. Ważne, żeby po prostu uważała - teraz można było jedynie u w a ż a ć, nie zwracać na siebie uwagi i liczyć na cudowne przeminięcie owego zaburzenia; rozchodzącego się, dysonansu dysfunkcji. Na szczęście oprócz spraw zmartwień istniały również inne, które przypominały wartością światełko w tunelu; drobne rozrzedzenie gęstego mroku, który zalewał najbliższą wizję niby ciężką, smolistą cieczą. Odpychały one na moment samo zwątpienie, wprowadzając w stan - że jeszcze coś warto - i tak uważał, warto, najbardziej warto próbować ciągle coś czynić. Wieść na temat własnej pracowni wydawała się go ucieszyć, podobnie jak w przypadku zamówień, których najwyraźniej nie brakowało.
- Odwiedzę cię przy najbliższej sposobności - zapowiedział, nie omieszkując się zanegować niegdyś tego stwierdzenia. - To dobrze, przynajmniej możesz sobie urozmaicić.
Arystokracja była niestety kapryśna; miała określone wymagania i twarde, niezmienne od lat zasady. Jeśli jednak Lyra robiła, co naprawdę zwykła lubić - a w to wierzył, nawet mimo wymagań w kwestii samych zamówień - nie powinien się dłużej nad tym tematem rozwodzić. To dobrze. Naprawdę; dobrze. Liczył, że wreszcie wernisaż otworzy jej drogę ku powszechnemu uznaniu. I podobnie, jak trudno było wspiąć się na sam szczyt, jeszcze trudniej było się na nim utrzymać.
Kolejne pytanie wyrwało go z zamyślenia, ożywiając natychmiastowo; skierował spojrzenie na twarz dziewczyny, naznaczoną tak doskonale znaną mapą piegów jakby drobnych pociągnięć; początkowo nie ukrywając nawet lekkiej dekoncentracji.
- Słucham? - zapytał, w porę reasumując wcześniejsze wspomnienia, nim musiał liczyć na powtórzenie przez nią zapadłej przed chwilą wypowiedzi. - Tak, znam. - Nadal nie spuszczał z niej wzroku. - To mój przyjaciel.
Wydawało się, że to nie koniec, usta chciały złożyć się na kształt kolejnych prób rozwiania wątpliwości, niemniej jednak nie uczyniły tego - choć wyraźnie czekał, aż wyjaśni mu, w jakim kontekście i celu, co właściwie miała na myśli.
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Lyra westchnęła. Czyli sprawa była dużo bardziej tajemnicza, skoro nawet Daniel nie miał pojęcia o niczym konkretnym. Najwyraźniej ministerstwo bardzo pilnie strzegło swoich sekretów i niewiele mówiło na temat nowych zasad oraz sensu ich funkcjonowania, co samo w sobie budziło niepokój nawet w tej młodziutkiej, naiwnej dziewczynie. Dwa nowe dekrety wprowadzone w niewielkim odstępie czasowym i w dodatku mogące skutkować odsiadką nawet za tak absurdalne zarzuty, jak czarowanie na ulicy Pokątnej (a jak pamiętała, w dniu złapania nawet nie rzucała żadnego zaklęcia) nie mogły zostać zbyte wzruszeniem ramion.
- Jakiś czas temu czytałam o jeszcze jednym nowym dekrecie – powiedziała nagle, przypominając sobie jedno z wydań „Proroka codziennego”, które wpadło jej w ręce tuż przed wernisażem. – Myślisz, że teraz naprawdę mogą wsadzać do Tower nawet za spotykanie się w większych grupach? To przecież równie dziwaczne jak zakaz czarów na Pokątnej!
Wzdrygnęła się, kiedy sobie to wyobraziła. Jak tak dalej pójdzie, to niedługo nie można będzie w ogóle wystawić nosa za drzwi mieszkania, by nie ryzykować schwytania pod jakimś wydumanym zarzutem.
- Będę czekać – zapewniła, gdy obiecał swoje odwiedziny. – I lubię urozmaicenia. Na ten moment ciężko mi sobie wyobrazić ograniczanie się tylko do jednej tematyki.
Była jednak przyzwyczajona do tego, że w magicznym świecie malarskie gusta od lat pozostawały bardzo zbliżone. Konserwatywni czarodzieje nie lubili tego, co nowe i nieznane, odnosili się do tego nieufnie, więc i Lyra nie ryzykowała, przy eksperymentowaniu (w końcu nadal wielu rzeczy się uczyła) nie przekraczając pewnych granic, których naruszenie mogło zostać bardzo źle przyjęte.
Kiedy odpowiedział na pytanie o legilimentę, Lyra przygryzła wargę.
- Och – powiedziała, podnosząc na niego wzrok. – To bardzo dobrze się składa. Bo widzisz... Chcę się nauczyć oklumencji i naprawdę potrzebuję sprawdzonego legilimenty, który mógłby mi w tym pomóc – dodała w celu wyjaśnienia ewentualnych wątpliwości Daniela. Nie chwaliła się nikomu chęcią nauki oklumencji, ale swojemu kuzynowi ufała na tyle, że mogła zdradzić mu te plany. – Czy twój przyjaciel jest kimś pewnym i godnym zaufania? I jest jakaś szansa, że mógłby się zgodzić mi pomóc?
Miała nadzieję, że Krueger odpowie twierdząco. Zawsze mogła poprosić brata, czy nie zna jakiegoś legilimenty, ale pamiętała, że Daniel kiedyś coś o kimś takim wspominał, więc go zapytała.
- Jakiś czas temu czytałam o jeszcze jednym nowym dekrecie – powiedziała nagle, przypominając sobie jedno z wydań „Proroka codziennego”, które wpadło jej w ręce tuż przed wernisażem. – Myślisz, że teraz naprawdę mogą wsadzać do Tower nawet za spotykanie się w większych grupach? To przecież równie dziwaczne jak zakaz czarów na Pokątnej!
Wzdrygnęła się, kiedy sobie to wyobraziła. Jak tak dalej pójdzie, to niedługo nie można będzie w ogóle wystawić nosa za drzwi mieszkania, by nie ryzykować schwytania pod jakimś wydumanym zarzutem.
- Będę czekać – zapewniła, gdy obiecał swoje odwiedziny. – I lubię urozmaicenia. Na ten moment ciężko mi sobie wyobrazić ograniczanie się tylko do jednej tematyki.
Była jednak przyzwyczajona do tego, że w magicznym świecie malarskie gusta od lat pozostawały bardzo zbliżone. Konserwatywni czarodzieje nie lubili tego, co nowe i nieznane, odnosili się do tego nieufnie, więc i Lyra nie ryzykowała, przy eksperymentowaniu (w końcu nadal wielu rzeczy się uczyła) nie przekraczając pewnych granic, których naruszenie mogło zostać bardzo źle przyjęte.
Kiedy odpowiedział na pytanie o legilimentę, Lyra przygryzła wargę.
- Och – powiedziała, podnosząc na niego wzrok. – To bardzo dobrze się składa. Bo widzisz... Chcę się nauczyć oklumencji i naprawdę potrzebuję sprawdzonego legilimenty, który mógłby mi w tym pomóc – dodała w celu wyjaśnienia ewentualnych wątpliwości Daniela. Nie chwaliła się nikomu chęcią nauki oklumencji, ale swojemu kuzynowi ufała na tyle, że mogła zdradzić mu te plany. – Czy twój przyjaciel jest kimś pewnym i godnym zaufania? I jest jakaś szansa, że mógłby się zgodzić mi pomóc?
Miała nadzieję, że Krueger odpowie twierdząco. Zawsze mogła poprosić brata, czy nie zna jakiegoś legilimenty, ale pamiętała, że Daniel kiedyś coś o kimś takim wspominał, więc go zapytała.
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
- Decyzje rządu są niedorzeczne - oznajmił niemal od razu, wędrując po drogach myśli, które ujawniały przed nim stronice kolejnego z propagandowych wydań gazety. - ...oby jak najszybciej przejrzeli na oczy. - Powstrzymał się i spłycił. To nie była dyskusja, którą należało toczyć; nie chciał bowiem niepokoić Lyry swoimi obawami, które z każdym kolejnym dniem zarysowywały się coraz to konkretniej. Nie musiała wiedzieć o nich, choć każdy na swój sposób - jego zdaniem - odczuwał owy stan ciszy przed burzą, której niszczycielska nieprzewidywalność, intensywnie kłębiła się nad głowami przedstawicieli magicznego świata. Niestety.
- W miarę czasu będzie się to zmieniać, tak sądzę - powiedział już z uśmiechem, kiedy rozmowa zeszła na zupełnie inne tematy. - Wystarczy spojrzeć na dorobek dowolnego artysty.
Wielu twórców - szczególnie biorąc pod uwagę malarzy, wykazywało różne tendencje w różnym wieku, ewoluując i zmieniając własny styl malowania. Niejedni, będąc młodzi, malowali zwykłe, kanoniczne portrety; później buntując się i wprowadzając we własne dzieła ekspresję, niekiedy niwecząc perspektywę, współcześnie w przypadku nurtów stricte mugolskich, zmieniając kształty wyłącznie do geometrycznych, formując niedorzeczne, niemające pokrycia w rzeczywistości zdarzenia.
Kolejnego pytania jednak nadal nie zdołał pojąć.
- Oklumencji - powtórzył później za nią, kiwając przy tym nieznacznie głową. - To słuszne. Może się przydać. - Sam winien był o tym pomyśleć; może kiedyś, uznał, gdyż próby wdarcia się do jego myśli nawet podczas samej nauki, uznawał za swojego rodzaju zagrożenie. Czasy jednak, czasy nadchodzące, wydawały się malować w negatywnych, oziębłych barwach - nigdy nie wiadomym było, jaka umiejętność może okazać się potrzebna.
- Jest jak najbardziej godzien zaufania - wyjaśnił bez żadnych zwątpień; wszak mówił na temat swojego najlepszego przyjaciela; jedynej osoby, która zdołała przy nim tyle lat wytrwać, która zdołała na swój sposób go rozumieć. - To człowiek żyjący w świecie nauki, ale - dodał - nie powinno być problemów.
William żył we własnej rzeczywistości, niekiedy zapominając o tej prawdziwej, tej właściwie rzeczywistej, ale osobą do pomocy był chętną - szczególnie pomocy, która również umożliwiała mu dalej się rozwijać.
- Napisz do niego sowę - polecił jej. - Jestem pewny, że rozpatrzy to pozytywnie.
Nie musiał się obawiać, że ów temat spowoduje jakieś komplikacje. Miał jednak nadzieję, że motywacja Lyry w związku z tą nauką, nie miała bezpośrednio związku z przykrymi doświadczeniami, o których nie zdołała (być może nie chciała) mu powiedzieć.
- W miarę czasu będzie się to zmieniać, tak sądzę - powiedział już z uśmiechem, kiedy rozmowa zeszła na zupełnie inne tematy. - Wystarczy spojrzeć na dorobek dowolnego artysty.
Wielu twórców - szczególnie biorąc pod uwagę malarzy, wykazywało różne tendencje w różnym wieku, ewoluując i zmieniając własny styl malowania. Niejedni, będąc młodzi, malowali zwykłe, kanoniczne portrety; później buntując się i wprowadzając we własne dzieła ekspresję, niekiedy niwecząc perspektywę, współcześnie w przypadku nurtów stricte mugolskich, zmieniając kształty wyłącznie do geometrycznych, formując niedorzeczne, niemające pokrycia w rzeczywistości zdarzenia.
Kolejnego pytania jednak nadal nie zdołał pojąć.
- Oklumencji - powtórzył później za nią, kiwając przy tym nieznacznie głową. - To słuszne. Może się przydać. - Sam winien był o tym pomyśleć; może kiedyś, uznał, gdyż próby wdarcia się do jego myśli nawet podczas samej nauki, uznawał za swojego rodzaju zagrożenie. Czasy jednak, czasy nadchodzące, wydawały się malować w negatywnych, oziębłych barwach - nigdy nie wiadomym było, jaka umiejętność może okazać się potrzebna.
- Jest jak najbardziej godzien zaufania - wyjaśnił bez żadnych zwątpień; wszak mówił na temat swojego najlepszego przyjaciela; jedynej osoby, która zdołała przy nim tyle lat wytrwać, która zdołała na swój sposób go rozumieć. - To człowiek żyjący w świecie nauki, ale - dodał - nie powinno być problemów.
William żył we własnej rzeczywistości, niekiedy zapominając o tej prawdziwej, tej właściwie rzeczywistej, ale osobą do pomocy był chętną - szczególnie pomocy, która również umożliwiała mu dalej się rozwijać.
- Napisz do niego sowę - polecił jej. - Jestem pewny, że rozpatrzy to pozytywnie.
Nie musiał się obawiać, że ów temat spowoduje jakieś komplikacje. Miał jednak nadzieję, że motywacja Lyry w związku z tą nauką, nie miała bezpośrednio związku z przykrymi doświadczeniami, o których nie zdołała (być może nie chciała) mu powiedzieć.
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Lyra wyczuła, że nie mówił jej wszystkiego. Nie wiedział, czy po prostu nie chciał zdradzać posiadanych informacji? Pozostawało jej tylko westchnąć, ale już nie drążyła tematu. Może czasami lepiej nie wiedzieć o pewnych rzeczach, jeśli tylko to miało zapewnić dłuższy spokój?
- Mam taką nadzieję – podsumowała tylko. Ale cień zmartwień nadal było widać w jej oczach. Wizja spędzenia za kratkami dłuższego czasu, lub dowiedzenia się, że wylądował tam ktoś bliski, nie była zachęcająca.
Lyra sama nie wiedziała, jak będzie malować za ileś lat. Obecnie żyła „tu i teraz”, na bieżąco rozwijała umiejętności, ale wiedza o sztuce mugoli była jej właściwie obca. Z pewnością byłaby w sporym szoku, gdyby tak weszła kiedyś do jakiejś mugolskiej galerii i zobaczyła te wszystkie dziwne obrazy zamiast realistycznych portretów i pejzaży, jakie preferowali czarodzieje.
- Też tak uważam – rzekła. Zainteresowała się oklumencją z kilku powodów, a jednym z nich były wydarzenia z lipca, kiedy to obudziła się w nieznanym sobie parku bez wspomnień całego dnia. To, co później wyjawił jej Alex po rzuceniu zaklęć diagnostycznych, dało jej dosyć mocno do myślenia i nie chciała, żeby taka sytuacja się powtórzyła. Opanowanie oklumencji dałoby jej poczucie, że nie jest zupełnie bezbronna. Innym powodem była chęć odcięcia się od dręczących ją właśnie od tamtego czasu koszmarów... No i istniał również bardziej prozaiczny powód – fakt, że Garrett uczył się oklumencji, a zapatrzona w niego siostra uznała to za znakomity pomysł i zaczęła podkradać mu książki traktujące o tej trudnej sztuce. Choć dawno wyzbyła się marzeń o zostaniu aurorem, pozostało w niej ciche pragnienie dorównania mu na jakimś polu.
- Cieszę się. W takim razie napiszę do niego w najbliższym czasie. Może zgodzi się chociaż na spotkanie? – zastanawiała się. – Chciałabym przynajmniej go poznać i porozmawiać.
Perspektywa rozmowy z przyjacielem Daniela mogła być bardzo interesująca, nawet gdyby ostatecznie mężczyzna odmówił nauczania jej. Musiała liczyć się z taką ewentualnością.
- Ale oklumencja nie jest jedyną rzeczą, jakiej powinnam się nauczyć w nadchodzącym czasie – stwierdziła nagle. – Wernisaż dał mi sporo do myślenia także w innej kwestii i doszłam do wniosku... Że nie chcę przez całe życie być uważana za biedną Weasleyównę pozbawioną obycia na salonach. Chciałabym, żeby to się kiedyś zmieniło.
Zdecydowanie powinna znaleźć kogoś, kto udzieliłby jej wskazówek na temat bardziej odpowiedniego zachowania w towarzystwie. W końcu za parę miesięcy miała wyjść za mąż, więc zdecydowanie powinna zabrać się do pracy, by nie przynieść Glaucusowi oraz sobie samej wstydu.
- Mam taką nadzieję – podsumowała tylko. Ale cień zmartwień nadal było widać w jej oczach. Wizja spędzenia za kratkami dłuższego czasu, lub dowiedzenia się, że wylądował tam ktoś bliski, nie była zachęcająca.
Lyra sama nie wiedziała, jak będzie malować za ileś lat. Obecnie żyła „tu i teraz”, na bieżąco rozwijała umiejętności, ale wiedza o sztuce mugoli była jej właściwie obca. Z pewnością byłaby w sporym szoku, gdyby tak weszła kiedyś do jakiejś mugolskiej galerii i zobaczyła te wszystkie dziwne obrazy zamiast realistycznych portretów i pejzaży, jakie preferowali czarodzieje.
- Też tak uważam – rzekła. Zainteresowała się oklumencją z kilku powodów, a jednym z nich były wydarzenia z lipca, kiedy to obudziła się w nieznanym sobie parku bez wspomnień całego dnia. To, co później wyjawił jej Alex po rzuceniu zaklęć diagnostycznych, dało jej dosyć mocno do myślenia i nie chciała, żeby taka sytuacja się powtórzyła. Opanowanie oklumencji dałoby jej poczucie, że nie jest zupełnie bezbronna. Innym powodem była chęć odcięcia się od dręczących ją właśnie od tamtego czasu koszmarów... No i istniał również bardziej prozaiczny powód – fakt, że Garrett uczył się oklumencji, a zapatrzona w niego siostra uznała to za znakomity pomysł i zaczęła podkradać mu książki traktujące o tej trudnej sztuce. Choć dawno wyzbyła się marzeń o zostaniu aurorem, pozostało w niej ciche pragnienie dorównania mu na jakimś polu.
- Cieszę się. W takim razie napiszę do niego w najbliższym czasie. Może zgodzi się chociaż na spotkanie? – zastanawiała się. – Chciałabym przynajmniej go poznać i porozmawiać.
Perspektywa rozmowy z przyjacielem Daniela mogła być bardzo interesująca, nawet gdyby ostatecznie mężczyzna odmówił nauczania jej. Musiała liczyć się z taką ewentualnością.
- Ale oklumencja nie jest jedyną rzeczą, jakiej powinnam się nauczyć w nadchodzącym czasie – stwierdziła nagle. – Wernisaż dał mi sporo do myślenia także w innej kwestii i doszłam do wniosku... Że nie chcę przez całe życie być uważana za biedną Weasleyównę pozbawioną obycia na salonach. Chciałabym, żeby to się kiedyś zmieniło.
Zdecydowanie powinna znaleźć kogoś, kto udzieliłby jej wskazówek na temat bardziej odpowiedniego zachowania w towarzystwie. W końcu za parę miesięcy miała wyjść za mąż, więc zdecydowanie powinna zabrać się do pracy, by nie przynieść Glaucusowi oraz sobie samej wstydu.
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
Nie odczuwał większych obaw w rozmowie na temat oklumencji, głównie dlatego, że powierzał Lyrę osobie najbardziej zaufanej i cenionej; nie bez powodu określał Williama mianem najlepszego przyjaciela, nieskory z natury do obdarzania kogokolwiek tym oto tytułem. Zazwyczaj zamykał się w sobie i mówił niewiele - znacznie więcej zostawiając dla siebie samego, stroniąc od angażowania się, jakie kojarzyło mu się wyłącznie z ryzykiem. Ryzyko dotyczyło otwarcia, dotyczyło słów niewłaściwych, które zapadając, mogły na zawsze rozedrzeć go boleśnie od środka. Bał się. Za każdym razem obawiał uzewnętrzniania, wzdrygał na myśl o uczynieniu czegoś, co pokazałoby niewłaściwą namiastkę. Czynił tak dla dobra, nawet jeśli jego wypowiedzi pozostawiały zawsze niedosyt, nawet jeśli były ubogie i lakoniczne. Słowa zawsze musiały być starannie dobrane, dokładnie wyważone i poddane selekcji.
- Fakt - odpowiedział, na chwilę pogrążając się w zamyśleniu. - To również jest ważne, zwłaszcza... - urwał, zahaczając momentalnie spojrzeniem o zaręczynowy pierścionek, który widniał na drobnej dłoni dziewczyny. Niedługo. Ile? Kwestia miesięcy? Nie chciał dociekać, poprzestając na niedopowiedzeniu, które poniekąd było łatwe do odczytania. Rozumiał, że Lyra chce zaistnieć na salonach i zyskać szacunek rodów, które nie darzyły nim jej rodziny. Choć zarazem to gryzło się z samym usposobieniem Weasleyów, których zapamiętał jako osoby nieprzywiązujące wielkiej wagi do kwestii samego pochodzenia. W przypadku jednak jego kuzynki, malarki, samo postrzeganie było zarazem niezwykle istotne, bo wiązało się również z uznaniem w kwestii artystki. Z tego powodu nie miał większych wątpliwości, ponadto już niedługo... Trudno uwierzyć, że wychodziła za mąż. Gdyby był w jej wieku i ktoś nakazał mu spełniać rolę narzeczonego, zapewne wybuchnąłby śmiechem - choć, co prawda, ojciec próbował wplątać go w angażowane małżeństwo, niemniej jednak nigdy nie kończyło się to czymś konkretnym. Było trochę sytuacji, które mógł wywołać z odmętów pamięci, potem jednak ojciec zmarł, a on sam został skazany na tułaczkę. Skończył tutaj.
- Jeszcze trochę a wszystko się zmieni - dodał nagle, nieco wieloznacznie, bo zmiany dało się w końcu rozumieć w wielu aspektach. - Odnoszę wrażenie, że musi to kiedyś nadejść.
Miał taką nadzieję. Cóż, może nie w kwestii kolejnych drastycznych dekretów.
- Fakt - odpowiedział, na chwilę pogrążając się w zamyśleniu. - To również jest ważne, zwłaszcza... - urwał, zahaczając momentalnie spojrzeniem o zaręczynowy pierścionek, który widniał na drobnej dłoni dziewczyny. Niedługo. Ile? Kwestia miesięcy? Nie chciał dociekać, poprzestając na niedopowiedzeniu, które poniekąd było łatwe do odczytania. Rozumiał, że Lyra chce zaistnieć na salonach i zyskać szacunek rodów, które nie darzyły nim jej rodziny. Choć zarazem to gryzło się z samym usposobieniem Weasleyów, których zapamiętał jako osoby nieprzywiązujące wielkiej wagi do kwestii samego pochodzenia. W przypadku jednak jego kuzynki, malarki, samo postrzeganie było zarazem niezwykle istotne, bo wiązało się również z uznaniem w kwestii artystki. Z tego powodu nie miał większych wątpliwości, ponadto już niedługo... Trudno uwierzyć, że wychodziła za mąż. Gdyby był w jej wieku i ktoś nakazał mu spełniać rolę narzeczonego, zapewne wybuchnąłby śmiechem - choć, co prawda, ojciec próbował wplątać go w angażowane małżeństwo, niemniej jednak nigdy nie kończyło się to czymś konkretnym. Było trochę sytuacji, które mógł wywołać z odmętów pamięci, potem jednak ojciec zmarł, a on sam został skazany na tułaczkę. Skończył tutaj.
- Jeszcze trochę a wszystko się zmieni - dodał nagle, nieco wieloznacznie, bo zmiany dało się w końcu rozumieć w wielu aspektach. - Odnoszę wrażenie, że musi to kiedyś nadejść.
Miał taką nadzieję. Cóż, może nie w kwestii kolejnych drastycznych dekretów.
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dla Lyry, z punktu widzenia osoby, która pozwoli komuś wedrzeć się do swojego umysłu, to zaufanie także było czymś niezwykle istotnym. Mimo że nie posiadała w swojej głowie naprawdę drażliwych informacji, nie chciałaby, żeby robił to ktoś nieodpowiedni, zwłaszcza że już sama wizja grzebania w myślach była wystarczająco odrzucająca i nieprzyjemna. Sama osobiście nie znała żadnego legilimenty, do którego mogłaby się zwrócić, więc musiała zawierzyć Danielowi, polecającemu swojego przyjaciela. Skoro on mu ufał (a Lyra wiedziała, że jej kuzyn rzadko kogo darzył zaufaniem), to zapewne miał ku temu powody.
- Dlatego muszę coś z tym zrobić, zanim... – powiedziała cicho, widząc jednocześnie, jak spojrzenie Daniela zsunęło się na jej dłoń ozdobioną pierścionkiem od Glaucusa. Sama też niemal w tej samej chwili o tym pomyślała, i lekko musnęła go palcami, dotykając jasnej perły osadzonej pośrodku ornamentów z morskim motywem charakterystycznym dla Traversów. Perspektywa rychłego małżeństwa oraz pragnienie zostania malarką miały bardzo duży wpływ na podejście Lyry. Tym bardziej, że Weasleyowie na salonach raczej nie stanowili częstego widoku, większość z nich odsuwała się w cień, żyjąc z dala od tego całego blichtru i gry pozorów, w które teraz tak lekkomyślnie próbowała się wpakować młodziutka, naiwna Lyra, tak bardzo pragnąca polepszyć swoje życie. Była nietypową Weasleyówną, próbującą udowodnić, że dorastanie w biedzie nie czyni jej kimś gorszym, mniej wartościowym od pozostałych, ale czy jej się uda?
W kwestii tak wczesnych zaręczyn nie miała nic do powiedzenia, postawiono ją przed faktem dokonanym, informując o wszystkim dopiero kiedy rody ustaliły odpowiednie szczegóły. Jej obowiązkiem było spotkać się z Glaucusem i jego rodzicami, i przyjąć pierścionek. Zaakceptowała to wszystko dopiero po czasie, kiedy już się z tym oswoiła. Nie wiedziała jednak, że i Daniel w młodości także mógł zmagać się z problemem zaaranżowanych związków. Nie wspominał jej o takich rzeczach.
- Chciałabym, żeby tak było – rzekła jeszcze. – Zastanawia mnie, co przyniesie przyszłość. Co będzie się działo za rok, dwa i więcej lat?
A w takim czasie mogło się wydarzyć naprawdę sporo, choć Lyra oczywiście miała nadzieję, że będą to dobre rzeczy.
Porozmawiali jeszcze trochę o różnych sprawach, sącząc herbatę i spędzając ten czas raczej miło, już bez poruszania mniej przyjemnych tematów. A później Lyra pożegnała się i wróciła do domu, mając nadzieję, że niedługo znowu uda im się spotkać, i że nawiązanie kontaktu z przyjacielem Daniela odniesie pomyślny skutek.
| zt.
- Dlatego muszę coś z tym zrobić, zanim... – powiedziała cicho, widząc jednocześnie, jak spojrzenie Daniela zsunęło się na jej dłoń ozdobioną pierścionkiem od Glaucusa. Sama też niemal w tej samej chwili o tym pomyślała, i lekko musnęła go palcami, dotykając jasnej perły osadzonej pośrodku ornamentów z morskim motywem charakterystycznym dla Traversów. Perspektywa rychłego małżeństwa oraz pragnienie zostania malarką miały bardzo duży wpływ na podejście Lyry. Tym bardziej, że Weasleyowie na salonach raczej nie stanowili częstego widoku, większość z nich odsuwała się w cień, żyjąc z dala od tego całego blichtru i gry pozorów, w które teraz tak lekkomyślnie próbowała się wpakować młodziutka, naiwna Lyra, tak bardzo pragnąca polepszyć swoje życie. Była nietypową Weasleyówną, próbującą udowodnić, że dorastanie w biedzie nie czyni jej kimś gorszym, mniej wartościowym od pozostałych, ale czy jej się uda?
W kwestii tak wczesnych zaręczyn nie miała nic do powiedzenia, postawiono ją przed faktem dokonanym, informując o wszystkim dopiero kiedy rody ustaliły odpowiednie szczegóły. Jej obowiązkiem było spotkać się z Glaucusem i jego rodzicami, i przyjąć pierścionek. Zaakceptowała to wszystko dopiero po czasie, kiedy już się z tym oswoiła. Nie wiedziała jednak, że i Daniel w młodości także mógł zmagać się z problemem zaaranżowanych związków. Nie wspominał jej o takich rzeczach.
- Chciałabym, żeby tak było – rzekła jeszcze. – Zastanawia mnie, co przyniesie przyszłość. Co będzie się działo za rok, dwa i więcej lat?
A w takim czasie mogło się wydarzyć naprawdę sporo, choć Lyra oczywiście miała nadzieję, że będą to dobre rzeczy.
Porozmawiali jeszcze trochę o różnych sprawach, sącząc herbatę i spędzając ten czas raczej miło, już bez poruszania mniej przyjemnych tematów. A później Lyra pożegnała się i wróciła do domu, mając nadzieję, że niedługo znowu uda im się spotkać, i że nawiązanie kontaktu z przyjacielem Daniela odniesie pomyślny skutek.
| zt.
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
19 grudnia
Kiedy tata kończył trzydzieści lat, mama powiedziała, że trzydzieści lat kończy się raz w życiu. Cornelia miała wtedy lat dziewięć i wzięła sobie te słowa bardzo do serca - aż nie dotarło do niej, że właściwie każdy wiek kończy się tylko raz w życiu. I każdy dzień jest tym, który przemija już na zawsze, nigdy już nie powróci, zostaje utracony bezpowrotnie.
Dwudzieste dziewiąte urodziny również. Rozpoczęte w tonie przygnębiającym, gdy leżąc rano w łóżku zdała sobie sprawę, że nie ma absolutnie nikogo, z kim mogłaby ten dzień spędzić - nie ma absolutnie żadnego prezentu, który miałaby dostać - nie ma osoby, która pamiętałaby o tym smętnym dniu. Nie pozostawało więc nic innego, jak tylko świętować w pojedynkę; wylegując się o godzinę dłużej niż zwykle, robiąc sobie na nieprzyzwoicie słodkie śniadanie placki z jabłkami i układając z orzeszków uśmiech na ich przypalonym lekko wierzchu. Potem długa kąpiel, potem świąteczne sprzątanie w czystym już przecież pokoju, parę godzin spędzonych na niespiesznym spacerze po dzielnicy portowej, jak gdyby było w tym cokolwiek interesującego. Każda mijająca minuta ciągnęła kąciki ust w dół, wbijała się nieprzyjemnym chłodem w skórę, pogrążała w coraz bardziej przykrej samotności. Oczywistym było skierowanie się wreszcie po butelkę Ognistej - cud, że wytrzymała aż tak długo - i poddanie się gwałtownej fali zagłuszania smutków, powoli tracąc umiar i rozsądek w wielkopańskim rozmachu czynienia tego dnia odrobinę bardziej wyjątkowym niż cała seria innych, szarych do bólu dni. U drzwi znajomego już mieszkania na Long Acre zjawiła się z; opróżnioną niemal do połowy butelką alkoholu, papierosem w dłoni krzyczącym wcale nie jestem Diablim Zielem! oraz trzema paczkami kolorowych, mugolskich dropsów pochowanych częściowo w kieszeniach, a częściowo rozpuszczających się już w ustach. Nigdy nie sądziła, że cukierki w połączeniu z Ognistą mogą smakować tak dobrze. Zapukała - w nadziei, że naprawdę tam będzie, bo w przeciwnym razie siedziałaby chyba pod tymi drzwiami aż do jego powrotu - z nieco mniejszą koordynacją niż zazwyczaj, trudno jednak byłoby nazwać to typowo pijackim kołataniem. Ostatecznie nie była przecież kompletnie pijana.
Kompletnie nie.
- Cześć tygrysie - powitała go, gdy po rozwarciu się drzwi ujrzała w nich bezimienną twarz. Mówiła mniej wyraźnie niż zazwyczaj - częściowo przed przyjemnie rozpływające się w krwiobiegu procenty, częściowo przez pięć cukierków upchanych w policzkach. - Chcesz dropsa? - podsunęła mu jedną z kolorowych paczek, uśmiechając się zarazem z chorobliwą wręcz słodyczą; oczy również błyszczały dziwnie, gdy zaciągała się wcale-nie-podejrzanym-papierosem, obserwując mężczyznę bez żadnego skrępowania, ograniczenia - bez wszystkich tych zjawisk, które nieodłącznie pojawiały się przy każdym ich spotkaniu.
N i e p r z y z w o i c i e.
Wyminęła go, nie czekając na zaproszenie, z premedytacją ocierając się ramieniem, niemal muskając jego policzek ustami - ostatecznie jednak bez żadnego kontaktu bezpośredniego trafiając do wieszaka, by nieco nieskładnie pozbyć się płaszcza. Rzuciła mu zaraz kolejne spojrzenie z tych prawie-prowokacyjnych, prawie-nienaturalnych i zaciągnęła się znów. - Powiem ci w tajemnicy - szepnęła konspiracyjnie, a przynajmniej miała taki zamiar - że to nie jest wcale papieros, a już na pewno nie mugolski.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Kiedy tata kończył trzydzieści lat, mama powiedziała, że trzydzieści lat kończy się raz w życiu. Cornelia miała wtedy lat dziewięć i wzięła sobie te słowa bardzo do serca - aż nie dotarło do niej, że właściwie każdy wiek kończy się tylko raz w życiu. I każdy dzień jest tym, który przemija już na zawsze, nigdy już nie powróci, zostaje utracony bezpowrotnie.
Dwudzieste dziewiąte urodziny również. Rozpoczęte w tonie przygnębiającym, gdy leżąc rano w łóżku zdała sobie sprawę, że nie ma absolutnie nikogo, z kim mogłaby ten dzień spędzić - nie ma absolutnie żadnego prezentu, który miałaby dostać - nie ma osoby, która pamiętałaby o tym smętnym dniu. Nie pozostawało więc nic innego, jak tylko świętować w pojedynkę; wylegując się o godzinę dłużej niż zwykle, robiąc sobie na nieprzyzwoicie słodkie śniadanie placki z jabłkami i układając z orzeszków uśmiech na ich przypalonym lekko wierzchu. Potem długa kąpiel, potem świąteczne sprzątanie w czystym już przecież pokoju, parę godzin spędzonych na niespiesznym spacerze po dzielnicy portowej, jak gdyby było w tym cokolwiek interesującego. Każda mijająca minuta ciągnęła kąciki ust w dół, wbijała się nieprzyjemnym chłodem w skórę, pogrążała w coraz bardziej przykrej samotności. Oczywistym było skierowanie się wreszcie po butelkę Ognistej - cud, że wytrzymała aż tak długo - i poddanie się gwałtownej fali zagłuszania smutków, powoli tracąc umiar i rozsądek w wielkopańskim rozmachu czynienia tego dnia odrobinę bardziej wyjątkowym niż cała seria innych, szarych do bólu dni. U drzwi znajomego już mieszkania na Long Acre zjawiła się z; opróżnioną niemal do połowy butelką alkoholu, papierosem w dłoni krzyczącym wcale nie jestem Diablim Zielem! oraz trzema paczkami kolorowych, mugolskich dropsów pochowanych częściowo w kieszeniach, a częściowo rozpuszczających się już w ustach. Nigdy nie sądziła, że cukierki w połączeniu z Ognistą mogą smakować tak dobrze. Zapukała - w nadziei, że naprawdę tam będzie, bo w przeciwnym razie siedziałaby chyba pod tymi drzwiami aż do jego powrotu - z nieco mniejszą koordynacją niż zazwyczaj, trudno jednak byłoby nazwać to typowo pijackim kołataniem. Ostatecznie nie była przecież kompletnie pijana.
Kompletnie nie.
- Cześć tygrysie - powitała go, gdy po rozwarciu się drzwi ujrzała w nich bezimienną twarz. Mówiła mniej wyraźnie niż zazwyczaj - częściowo przed przyjemnie rozpływające się w krwiobiegu procenty, częściowo przez pięć cukierków upchanych w policzkach. - Chcesz dropsa? - podsunęła mu jedną z kolorowych paczek, uśmiechając się zarazem z chorobliwą wręcz słodyczą; oczy również błyszczały dziwnie, gdy zaciągała się wcale-nie-podejrzanym-papierosem, obserwując mężczyznę bez żadnego skrępowania, ograniczenia - bez wszystkich tych zjawisk, które nieodłącznie pojawiały się przy każdym ich spotkaniu.
N i e p r z y z w o i c i e.
Wyminęła go, nie czekając na zaproszenie, z premedytacją ocierając się ramieniem, niemal muskając jego policzek ustami - ostatecznie jednak bez żadnego kontaktu bezpośredniego trafiając do wieszaka, by nieco nieskładnie pozbyć się płaszcza. Rzuciła mu zaraz kolejne spojrzenie z tych prawie-prowokacyjnych, prawie-nienaturalnych i zaciągnęła się znów. - Powiem ci w tajemnicy - szepnęła konspiracyjnie, a przynajmniej miała taki zamiar - że to nie jest wcale papieros, a już na pewno nie mugolski.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Cornelia Mulciber
Zawód : aktorka
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Someday I'll wish upon a star,
wake up where the clouds are far behind me
Where troubles melts like lemon drops, high above the chimney top
That's where you'll find me
wake up where the clouds are far behind me
Where troubles melts like lemon drops, high above the chimney top
That's where you'll find me
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Był to jeden z momentów, kiedy w błogim milczeniu kontemplował ciszę, jaka zawisła między ścianami jego mieszkania; upragniona i witana niemal z tęsknotą, z garnięciem się ku jej niewidzialnym objęciom. Oplatała scenerię cienkimi nićmi, niczym - pajęczyną zdolną do nieuchronnego rozpadu pod naporem choć najdrobniejszego dźwięku. Wuja nie było. Nikogo nie było. Tylko on sam, umieszczony w akompaniamencie cichego tykania zegara, drżącym wyraźniej przy każdym wybijanym kwadransie. Jedynym dźwiękiem pośród jego braku, z czasem przetykanym nieznacznym zafalowaniem kartek.
Przetrzymywał chropowatą powierzchnię papieru między opuszkami palców, czując jej intensywny aromat - zmieszany z kurzem i orzechową wonią roztaczaną przez pożółkłe stronice. Czcionka zbladła i przetarła się gdzieniegdzie, wciąż jednak widoczna na tle - już nie alabastrowym, lecz noszącym znamiona nakładane regularnym upływem czasu. Czytał "Fausta", po raz kolejny analizując złożone wypowiedzi bohaterów, rozważając, wers po wersie, słowo po słowie, napisane w oryginalnym, nieskażonym ignorancją tłumaczenia języku. Zbyt długi, by dało się go odegrać. Zbyt rozległy, by smakować od razu; za każdym kolejnym przypomnieniem odkrywał nowe znaczenia. Zbyt...
Książka zamknęła się, głucho i ostatecznie, momentalnie odłożona na swoje miejsce. Odgłos odbijających się od skrzydła drzwi - prawdopodobnie kłykci - wędrował po pomieszczeniu, generowany przez lekko drżące skrzydło. Musiał wrócić tak szybko? Zmarszczył brwi, rzucając pod nosem losowe przekleństwa. Dopiero co zdążył się czymś zająć. Dopiero. Z niezadowoleniem wymalowanym na twarzy, które przyoblekło spojrzenie w chłodny, taksujący z nutą irytacji impuls, podążył do drzwi; zamek zgrzytnął jednokrotnie, a pozbawione wszelakich zahamowań drzwi, ustąpiły pod naporem chwyconej klamki. Cicho, powoli odsłaniając, jak przerywana w owej chwili granica.
Był z a s k o c z o n y. Zarezerwowana dla wuja garść prześwitujących, negatywnych emocji, uległa machinalnemu rozwianiu - w oczach czaiło się wyłącznie pytanie zmieszane z lekką dezorientacją; początkowo zwyczajną radością, zabijaną jednak szybko poprzez narastające rzędy obaw. Dym ciągnął się z papierosa bladym skłębieniem, a ostry zapach alkoholu zmieszanego z słodyczą, drażnił przy każdym wdechu gardło. Rozważał to wszystko powoli i nim zdążył ją wpuścić do środka, uczyniła to sama (miał wrażenie, że zdoła musnąć go w przelotnym kontakcie ustami, lecz wszystko przeszło jedynie na fantomowym dotyku, którego jakby domagały się receptory skóry). Patrzył wciąż na nią, lecz nie konkretnie - bez zarysu żadnego, wypisanego uczucia. Zdrowy rozsądek nakazywał otworzyć okno, ale w obecnej sytuacji wyłącznie podszedł bliżej, zerkając - wpierw na papierosa, który ową nazwą określany być nie winien, później na ogół sylwetki, by wreszcie skupić się ponownie na twarzy kobiety.
- Skąd to masz? - zapytał lakonicznie, a prócz tego próżno było się doczekać kontynuacji. [bylobrzydkobedzieladnie]
Przetrzymywał chropowatą powierzchnię papieru między opuszkami palców, czując jej intensywny aromat - zmieszany z kurzem i orzechową wonią roztaczaną przez pożółkłe stronice. Czcionka zbladła i przetarła się gdzieniegdzie, wciąż jednak widoczna na tle - już nie alabastrowym, lecz noszącym znamiona nakładane regularnym upływem czasu. Czytał "Fausta", po raz kolejny analizując złożone wypowiedzi bohaterów, rozważając, wers po wersie, słowo po słowie, napisane w oryginalnym, nieskażonym ignorancją tłumaczenia języku. Zbyt długi, by dało się go odegrać. Zbyt rozległy, by smakować od razu; za każdym kolejnym przypomnieniem odkrywał nowe znaczenia. Zbyt...
Książka zamknęła się, głucho i ostatecznie, momentalnie odłożona na swoje miejsce. Odgłos odbijających się od skrzydła drzwi - prawdopodobnie kłykci - wędrował po pomieszczeniu, generowany przez lekko drżące skrzydło. Musiał wrócić tak szybko? Zmarszczył brwi, rzucając pod nosem losowe przekleństwa. Dopiero co zdążył się czymś zająć. Dopiero. Z niezadowoleniem wymalowanym na twarzy, które przyoblekło spojrzenie w chłodny, taksujący z nutą irytacji impuls, podążył do drzwi; zamek zgrzytnął jednokrotnie, a pozbawione wszelakich zahamowań drzwi, ustąpiły pod naporem chwyconej klamki. Cicho, powoli odsłaniając, jak przerywana w owej chwili granica.
Był z a s k o c z o n y. Zarezerwowana dla wuja garść prześwitujących, negatywnych emocji, uległa machinalnemu rozwianiu - w oczach czaiło się wyłącznie pytanie zmieszane z lekką dezorientacją; początkowo zwyczajną radością, zabijaną jednak szybko poprzez narastające rzędy obaw. Dym ciągnął się z papierosa bladym skłębieniem, a ostry zapach alkoholu zmieszanego z słodyczą, drażnił przy każdym wdechu gardło. Rozważał to wszystko powoli i nim zdążył ją wpuścić do środka, uczyniła to sama (miał wrażenie, że zdoła musnąć go w przelotnym kontakcie ustami, lecz wszystko przeszło jedynie na fantomowym dotyku, którego jakby domagały się receptory skóry). Patrzył wciąż na nią, lecz nie konkretnie - bez zarysu żadnego, wypisanego uczucia. Zdrowy rozsądek nakazywał otworzyć okno, ale w obecnej sytuacji wyłącznie podszedł bliżej, zerkając - wpierw na papierosa, który ową nazwą określany być nie winien, później na ogół sylwetki, by wreszcie skupić się ponownie na twarzy kobiety.
- Skąd to masz? - zapytał lakonicznie, a prócz tego próżno było się doczekać kontynuacji. [bylobrzydkobedzieladnie]
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Ostatnio zmieniony przez Daniel Krueger dnia 23.04.16 22:28, w całości zmieniany 2 razy
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Uśmiechała się.
Twarz, zazwyczaj przypominająca bardziej gęsty, stężały niemal materiał uformowany zasadniczo na kształt obojętnego smutku była teraz zupełnie elastyczna - jak gdyby nagle wpuszczono do niej życie; przywodziła na myśl nieco ekspresję sceniczną, lecz wychodziła dalej, w pozorną jasność, jaskrawość wręcz wyrażanych emocji. Złudną; nawet słodycz cukierka nie mogła zabić ponurego posmaku alkoholu i rozpaczliwego aromatu Diablego Ziela. Nawet ta nagła - zdawałoby się - prawdziwość była jedynie oszustwem; póki jednak trwała była swoistym antidotum na szarą, przykrą codzienność. Antidotum chwilowym.
- Dostałam - odpowiedziała zwyczajnie, i zapewne na tym by poprzestała - jednak nie dziś, nie teraz, gdy rozluźnienie spowodowane wdychaniem upajającego aromatu obejmowało całą jej postać, skrzywioną nieco w celu lepszej obserwacji. - Widzisz, siedziałam w Dziurawym Kotle - znowu, dodałaby parę łyków później - i piłam - potrząsnęła dla lepszej ilustracji ściskaną wciąż butelką, zupełnie bez skrępowania czy wstydu - i przyszedł do mnie taki jeden typ zupełnie ciemny - niemal zanuciła, uśmiechając się jeszcze bardziej urokliwie, jak gdyby melodyjność wypowiadanych słów dodawała jej tylko dobrego humoru - żeby spytać: cześć, mała, czemu pijesz? - zmieniła głos na grubszy, by zaraz wybuchnąć śmiechem. Ściągnęła buty, na moment przerywając swoją fascynującą historię i bez pytania ruszyła w stronę najmniej znanego jej jak dotąd pomieszczenia, czyli kuchni. - No więc pomyślałam sobie, że się do mnie przystawia, żadna właściwie nowość - zdradziła i ponownie się zaciągnęła resztką już papierosa - ale mówię, bo wiesz, szczerość czasem popłaca, więc ja mu mówię; mam urodziny i wszyscy mają to w dupie. - I nagle zapadła cisza, a ona przez moment wyglądała, jakby miała się rozpłakać - zaraz jednak na twarzy pojawił się znów wyraz błogiego rozluźnienia, gdy usiadła na krześle przyglądając się dogasającej końcówce Ziela - A on mi dał to. - spuentowała ostatecznie, zamachała smętną pozostałością polepszacza humoru i wyrzuciła go do kosza. Nawet w tej pozornej komiczności kryła się wciąż tragedia - czająca się za rozjaśnionymi niemal do barwy przejrzystego, ciemnego miodu oczami beznadziejność całej sytuacji; całego życia właściwie. Przez moment zdawać się mogło, że spojrzała na niego przepraszająco, zaraz jednak konwencja całkowitego nieograniczenia powróciła, przywracając wyrazowi twarzy wyraz nieomal bezrefleksyjny, rozluźniony, błogi, jak gdyby sama brnęła specjalnie w stronę tego komediodramatu. - A ja pomyślałam, że nie pójdę nad rzekę, tylko do ciebie, bo przecież ty zawsze masz ochotę mnie przelecieć - wyznała wulgarnie, bez oporów, choć w nerwowości ciągnięcia wypowiedzi dalej ukrywała się rozpacz - prawda? To takie żałosne; iść w urodziny do kogoś bez imienia. W skali dziesięciostopniowej tak na jedenaście. - I wreszcie, bo gdy mówiła wcześniej jej wzrok błądził gdzieś po kuchennych meblach i przyborach, spojrzała na niego; na wskroś, przeszywająco, świdrując tymi swoimi ciemnymi oczami, zupełnie jak gdyby próbowała wyczytać z niego coś jak z książki; potępienie? Niszczyła misternie budowaną sylwetkę, po raz kolejny burzyła wykreowaną wizję.
Sam tego chciał przecież. Sam zaczął. Sam naciskał. To wszystko o n, więc teraz, teraz powinien wziąć za to odpowiedzialność. Skoro przyszła.
Skoro przyszła akurat do niego.
Twarz, zazwyczaj przypominająca bardziej gęsty, stężały niemal materiał uformowany zasadniczo na kształt obojętnego smutku była teraz zupełnie elastyczna - jak gdyby nagle wpuszczono do niej życie; przywodziła na myśl nieco ekspresję sceniczną, lecz wychodziła dalej, w pozorną jasność, jaskrawość wręcz wyrażanych emocji. Złudną; nawet słodycz cukierka nie mogła zabić ponurego posmaku alkoholu i rozpaczliwego aromatu Diablego Ziela. Nawet ta nagła - zdawałoby się - prawdziwość była jedynie oszustwem; póki jednak trwała była swoistym antidotum na szarą, przykrą codzienność. Antidotum chwilowym.
- Dostałam - odpowiedziała zwyczajnie, i zapewne na tym by poprzestała - jednak nie dziś, nie teraz, gdy rozluźnienie spowodowane wdychaniem upajającego aromatu obejmowało całą jej postać, skrzywioną nieco w celu lepszej obserwacji. - Widzisz, siedziałam w Dziurawym Kotle - znowu, dodałaby parę łyków później - i piłam - potrząsnęła dla lepszej ilustracji ściskaną wciąż butelką, zupełnie bez skrępowania czy wstydu - i przyszedł do mnie taki jeden typ zupełnie ciemny - niemal zanuciła, uśmiechając się jeszcze bardziej urokliwie, jak gdyby melodyjność wypowiadanych słów dodawała jej tylko dobrego humoru - żeby spytać: cześć, mała, czemu pijesz? - zmieniła głos na grubszy, by zaraz wybuchnąć śmiechem. Ściągnęła buty, na moment przerywając swoją fascynującą historię i bez pytania ruszyła w stronę najmniej znanego jej jak dotąd pomieszczenia, czyli kuchni. - No więc pomyślałam sobie, że się do mnie przystawia, żadna właściwie nowość - zdradziła i ponownie się zaciągnęła resztką już papierosa - ale mówię, bo wiesz, szczerość czasem popłaca, więc ja mu mówię; mam urodziny i wszyscy mają to w dupie. - I nagle zapadła cisza, a ona przez moment wyglądała, jakby miała się rozpłakać - zaraz jednak na twarzy pojawił się znów wyraz błogiego rozluźnienia, gdy usiadła na krześle przyglądając się dogasającej końcówce Ziela - A on mi dał to. - spuentowała ostatecznie, zamachała smętną pozostałością polepszacza humoru i wyrzuciła go do kosza. Nawet w tej pozornej komiczności kryła się wciąż tragedia - czająca się za rozjaśnionymi niemal do barwy przejrzystego, ciemnego miodu oczami beznadziejność całej sytuacji; całego życia właściwie. Przez moment zdawać się mogło, że spojrzała na niego przepraszająco, zaraz jednak konwencja całkowitego nieograniczenia powróciła, przywracając wyrazowi twarzy wyraz nieomal bezrefleksyjny, rozluźniony, błogi, jak gdyby sama brnęła specjalnie w stronę tego komediodramatu. - A ja pomyślałam, że nie pójdę nad rzekę, tylko do ciebie, bo przecież ty zawsze masz ochotę mnie przelecieć - wyznała wulgarnie, bez oporów, choć w nerwowości ciągnięcia wypowiedzi dalej ukrywała się rozpacz - prawda? To takie żałosne; iść w urodziny do kogoś bez imienia. W skali dziesięciostopniowej tak na jedenaście. - I wreszcie, bo gdy mówiła wcześniej jej wzrok błądził gdzieś po kuchennych meblach i przyborach, spojrzała na niego; na wskroś, przeszywająco, świdrując tymi swoimi ciemnymi oczami, zupełnie jak gdyby próbowała wyczytać z niego coś jak z książki; potępienie? Niszczyła misternie budowaną sylwetkę, po raz kolejny burzyła wykreowaną wizję.
Sam tego chciał przecież. Sam zaczął. Sam naciskał. To wszystko o n, więc teraz, teraz powinien wziąć za to odpowiedzialność. Skoro przyszła.
Skoro przyszła akurat do niego.
Cornelia Mulciber
Zawód : aktorka
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Someday I'll wish upon a star,
wake up where the clouds are far behind me
Where troubles melts like lemon drops, high above the chimney top
That's where you'll find me
wake up where the clouds are far behind me
Where troubles melts like lemon drops, high above the chimney top
That's where you'll find me
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Dezorientacja. Rzeczywistość zmienia się, jest ogromnym, amorficznym tworem, który ulega nieustannym przemianom - pojawia się, znika, wiruje na przestrzeniach umysłu, zmieszany z setką uczuć i rozważań. Pragnął i nie pragnął jej widzieć, osnuty najzwyklejszą podejrzliwością, chłodnie i beznamiętnie odbierając docierające doń bodźce, z miętoszącym trzewia pożądaniem, które usiłowało wyrwać się z pęt rozsądku; jednak nie teraz, nie w tym momencie, nie - u j a w n i a j ą c. Umiał grać dobrze, umiał tłumić, zarzucać grubą zasłonę, która oddzielała wnętrze od zewnętrznego świata. Poniekąd jak niegdyś ona.
Różnili się jednak diametralnie.
Byli jak dwa różne punkty, umieszczone na dwóch krańcach, lecz przy tym zadziwiająco wspólne.
Zrobiło mu się żal. Tak zwyczajnie, tak prozaicznie - odczuł jego znaczące ukłucie, gdy słowa dopełniały kolejno całą wypowiedź. Otwarcie nie-znajomej raziło go, było fałszywym tonem, brzmieniem niemającym prawa istnieć - uwolnionym przez ostry zapach dymu, który wędrował chmurą po jej płucach. Nie potępiał jednak, zatrzymał się na moment; nie wnosił nic konkretnego, nie odsłaniał, cierpliwy w swoim oczekiwaniu. Umiał doskonale kryć się, jednocześnie rozważając te wszystkie odstępstwa, którymi sam był nacechowany - preferując celebrację w samotności, czytając kilka życzeń, odbierając drobny prezent, by zbierał potem kurz na jednej z półek regału. Nic więcej.
- Chciałbym - zabębnił palcami o framugę drzwi do kuchni - abyś zmieniła zdanie na ten temat. - Ledwie stłumił rozbawienie dotyczące sprawy jego imienia. Mógłby jej powiedzieć, gdyby kiedykolwiek go o to zapytała. W każdej chwili, bez skrupułów, nawet teraz. Zlustrował tlącą się końcówkę niby-papierosa, przysuwając do siebie krzesło. Usiadł obok, patrząc na nią równie bez skrupułów, krzyżując ciepłą, orzechową barwę ze skutymi wiecznym lodem, własnymi okręgami tęczówek. Twarz miał rozluźnioną i zadziwiająco łagodną.
- Wszystkiego najlepszego - zakończył. Niestety kuchnia świeciła pustką, zaległą między szafkami, na blatach, tak rzadko uznawana za potrzebną. Nadal nie pojmował, dlaczego właściwie znalazła się w jego progach. Ale pojmować nie musiał, nie potrzebował - liczył się tylko jeden fakt, niepodważalny, niemożliwy do zaprzeczenia.
Była tuż obok.
Różnili się jednak diametralnie.
Byli jak dwa różne punkty, umieszczone na dwóch krańcach, lecz przy tym zadziwiająco wspólne.
Zrobiło mu się żal. Tak zwyczajnie, tak prozaicznie - odczuł jego znaczące ukłucie, gdy słowa dopełniały kolejno całą wypowiedź. Otwarcie nie-znajomej raziło go, było fałszywym tonem, brzmieniem niemającym prawa istnieć - uwolnionym przez ostry zapach dymu, który wędrował chmurą po jej płucach. Nie potępiał jednak, zatrzymał się na moment; nie wnosił nic konkretnego, nie odsłaniał, cierpliwy w swoim oczekiwaniu. Umiał doskonale kryć się, jednocześnie rozważając te wszystkie odstępstwa, którymi sam był nacechowany - preferując celebrację w samotności, czytając kilka życzeń, odbierając drobny prezent, by zbierał potem kurz na jednej z półek regału. Nic więcej.
- Chciałbym - zabębnił palcami o framugę drzwi do kuchni - abyś zmieniła zdanie na ten temat. - Ledwie stłumił rozbawienie dotyczące sprawy jego imienia. Mógłby jej powiedzieć, gdyby kiedykolwiek go o to zapytała. W każdej chwili, bez skrupułów, nawet teraz. Zlustrował tlącą się końcówkę niby-papierosa, przysuwając do siebie krzesło. Usiadł obok, patrząc na nią równie bez skrupułów, krzyżując ciepłą, orzechową barwę ze skutymi wiecznym lodem, własnymi okręgami tęczówek. Twarz miał rozluźnioną i zadziwiająco łagodną.
- Wszystkiego najlepszego - zakończył. Niestety kuchnia świeciła pustką, zaległą między szafkami, na blatach, tak rzadko uznawana za potrzebną. Nadal nie pojmował, dlaczego właściwie znalazła się w jego progach. Ale pojmować nie musiał, nie potrzebował - liczył się tylko jeden fakt, niepodważalny, niemożliwy do zaprzeczenia.
Była tuż obok.
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Patrzyła na niego w milczeniu, mrużąc lekko oczy. Oparta nonszalancko – a jednak wciąż z niewymuszonym urokiem, nieprzyćmionym nawet pijacką aurą zmieszaną ze słodyczą kolorowych dropsów – wyczekiwała, nie okazując zarazem faktu oczekiwania; nie naciskając, nie nalegając przy obdarzaniu go coraz mniej intensywnym spojrzeniem, blaknącym wraz z upływem czasu jak kiepski atrament na kartach. Rozczarowanie kuło drobnymi igłami od wewnątrz, zmuszając do przypomnienia – nie powinna oczekiwać, nie mogła wymagać. Przyszła przecież konkretnie; po coś, zachęcona rozpływającym się w krwi alkoholem dodającym odwagi do sięgania po to, czego pragnęła. Po zapomnienie; kolejne zatracenie, tym bardziej rozpaczliwe, im bardziej wmawiała sobie, że to wystarczy – poddana wciąż ciągłym sprzecznościom – chcąc tylko fizyczności, chcąc zwyczajnej akceptacji. Lecz w jej oczach ani głosie nie czuć było zawodu; wszystko to ginęło w połowicznie nadanej, połowicznie wymuszonej masce słodkiej idiotki, którą stawać się miała pod wpływem mieszaniny trzech składników. A może czterech. Czy był jednym z nich?
- Na Merlina, dobrze, że nie przyszłam tu pogadać – mruknęła, niezdecydowana, czy mówi do siebie, czy jednak do niego – ani się przytulać. – Na pewno? Nie wiedziała. Uniosła się wreszcie, powoli zmierzając w jego stronę; bez pośpiechu przejeżdżając palcami – prawie od niechcenia – po jego udach, by wreszcie usiąść na męskich kolanach; przekornie, blisko i daleko zarazem, pozostawiając wolną przestrzeń między nimi. Nie była już bierną obserwatorką, nie reagowała, lecz inicjowała – łamiąc przybrany wcześniej schemat, przekraczając kolejną granicę. Zdjęła łańcuszek z obrączką; przez moment, jakby z zastanowieniem, nutą żalu, gładziła ją kciukiem, by zaraz schować do przepastnej kieszeni zimowej spódnicy. Potem przybliżyła się, wciąż w sposób niepełny, ułożyła dłonie na męskim torsie zahaczając palcami do guziki koszuli, wsparła się na palcach stóp, obejmując ściślej udami jego biodra. Wzrok; nieprzerywany, nieskrępowany, zafascynowany i fascynujący.
Przecież właśnie tego chciała, nieprawdaż? Stopniowo zbliżać się, od niechcenia rozpinając guzik czy dwa – błądzić opuszkami palców po jego skórze – sięgać ustami do jego ucha sącząc słowa cicho, pomimo oczekiwań wciąż wyraźnie – Od ciebie zależy, czy będzie najlepiej. – K ł a m s t w o, lecz jakże słodkie, jakże kuszące w połączeniu z pokonywaniem kolejnych dzielących ich milimetrów, gdy wydawać się mogło, że bliskość została osiągnięta – choć wciąż niesatysfakcjonująca, póki znajdowały się pomiędzy nimi materiały ubrań. Musnęła ustami płatek ucha, poszukując tego wrażliwego miejsca tuż za nim.
- Na Merlina, dobrze, że nie przyszłam tu pogadać – mruknęła, niezdecydowana, czy mówi do siebie, czy jednak do niego – ani się przytulać. – Na pewno? Nie wiedziała. Uniosła się wreszcie, powoli zmierzając w jego stronę; bez pośpiechu przejeżdżając palcami – prawie od niechcenia – po jego udach, by wreszcie usiąść na męskich kolanach; przekornie, blisko i daleko zarazem, pozostawiając wolną przestrzeń między nimi. Nie była już bierną obserwatorką, nie reagowała, lecz inicjowała – łamiąc przybrany wcześniej schemat, przekraczając kolejną granicę. Zdjęła łańcuszek z obrączką; przez moment, jakby z zastanowieniem, nutą żalu, gładziła ją kciukiem, by zaraz schować do przepastnej kieszeni zimowej spódnicy. Potem przybliżyła się, wciąż w sposób niepełny, ułożyła dłonie na męskim torsie zahaczając palcami do guziki koszuli, wsparła się na palcach stóp, obejmując ściślej udami jego biodra. Wzrok; nieprzerywany, nieskrępowany, zafascynowany i fascynujący.
Przecież właśnie tego chciała, nieprawdaż? Stopniowo zbliżać się, od niechcenia rozpinając guzik czy dwa – błądzić opuszkami palców po jego skórze – sięgać ustami do jego ucha sącząc słowa cicho, pomimo oczekiwań wciąż wyraźnie – Od ciebie zależy, czy będzie najlepiej. – K ł a m s t w o, lecz jakże słodkie, jakże kuszące w połączeniu z pokonywaniem kolejnych dzielących ich milimetrów, gdy wydawać się mogło, że bliskość została osiągnięta – choć wciąż niesatysfakcjonująca, póki znajdowały się pomiędzy nimi materiały ubrań. Musnęła ustami płatek ucha, poszukując tego wrażliwego miejsca tuż za nim.
Cornelia Mulciber
Zawód : aktorka
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Someday I'll wish upon a star,
wake up where the clouds are far behind me
Where troubles melts like lemon drops, high above the chimney top
That's where you'll find me
wake up where the clouds are far behind me
Where troubles melts like lemon drops, high above the chimney top
That's where you'll find me
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
P u s t o. W oczach, które jaśnieją i zagłębiają się niczym dwie, wyłuskane z lodu iglice. Drążą, poszukują, dwa tunele obleczone zmrożonym wejściem, rozszerzając się w miarę upływu czasu. Pusto. Pod obmierzłą namacalnością ciała, pod oplatającymi mięśniami, pod miękkością nędznego zamiennika wnętrza. Nie, to nie wnętrze.
Jest p u s t e. Szaleje w nim zimno, stacza wszystko na grę pozorów, zamyka w lekkim uśmiechu - rozluźnieniu twarzy. Nie zrzuca. Nie obwinia. Kiedyś mogło prześwitywać przez nie współczucie, jedyna obecna barwa w wyblakłym materiale prymitywnych pragnień. I tak układa się, tak miesza, tak próbuje przedrzeć - wydrapać tę skorupę ubezwłasnowolnienia, nadać mu jakiś kształt, lecz w gruncie rzeczy nie widzi potrzeb. Wydaje mu się, że jest wolny, że spogląda z góry, że widzi, że widzi znacznie więcej. Jest jednak tak samo spętany jak wszyscy. Może nawet bardziej; ciężkie ogniwa ołowiu wbijają się, przecierają. Ciało. Duszę. Zatracają wszystkie znaczenia.
Możliwe, że to nic. Że nie może dokądś zaprowadzić.
Że jest puste.
Przecież wie. Przecież zna. Schemat nakłada się wiele razy, maska zaciska na głowie, nagina mimikę, tak idealnie ją naśladując. Tak bardzo pasuje. Bo przecież nie trzeba było nic więcej. I nawet nie chciał oszukiwać się, że mógł udawać, że w istocie i tak dążył do tego jednego. Zabawnym było to - udawanie. Pozorne utkwienie wzroku, jakże utopionego w n e u t r a l n o ś c i, zwyczajnej obserwacji szczegółów; zwyczajne, pozorne mówienie rzeczy nieuchodzących za istotne, odsączanie zupełnie innych wyrazów, zupełnie innego postępowania, niż to obecne wewnątrz jego umysłu. Rozbijało się po czaszce, więzione i powstrzymane przez ryzy kostnego sklepienia. Choć sam wiedział, sam zdawał sobie sprawę, że słowa były jedynie bełkotem - mętną masą, żałosną i w ich przypadku w ogóle niepotrzebną. Liczyło się coś innego. Możliwe, że był egoistą. Możliwe, że nie było to w najmniejszym stopniu zdrowym zachowaniem; zatruwało wciąż jego organizm, krążyło wraz z krwią tłoczoną nieznacznie przyspieszonym tętnem. Mógłby mówić na ten temat wiele, mógłby wychwalać te krótkie - lecz zarazem potrzebne chwile, ulotne uniesienia, zwyczajne popędy, leżące u styku zezwierzęcenia z człowieczeństwem. Leżące u podstaw, robiące za fundament dla domku z kart, jakim było ogniące się w każdej cząstce życie.
Z a s k o c z y ł a go jednak; odebrała mu pierwszeństwo, odebrała mu prawo, przywłaszczyła po kolei wszystkie atrybuty. Odwróciła kolejność, burząc dotychczasową hierarchię - z nim, początkiem, przyczyną, zepchnęła na zupełnie inne miejsce, inną perspektywę, z której teraz mógł przede wszystkim - obserwować, czuć; z której mógł odbierać. Naprężenia materiału koszuli, uchodzący co rusz z systematycznością oddech, zetknięcie - poprzez aktualne ograniczenia ubrań. Wszystko tworzyło jeden wielki mętlik.
- Ode mnie? - powtórzył z niemal wywyższającą bezczelnością, jakby nie wierząc w zapadłe słowa, jakby czyniąc nieobecną - przyjemność płynącą z dotyku miękkich warg muskających jego skórę. Wyczekując specjalnie momentu, nie dopuszczając do zadrżenia głosu, do wygięcia linii ust, odchylenia w odrobinę niechcianym kącie. Przymknął oczy. Na tyle wystarczyło? Odetchnął ciężko, czując jak powietrze - wydające się wręcz wodnistym - z trudem przepływało strumieniem przez jego nozdrza. Z trudem wystarczało, uchodząc, nim zdołało wypełnić płuca. Powinien zmienić to, powinien przywrócić naturalny ład i porządek; lecz nie chciał. Było w tym coś tak chorego, tak fascynującego (a może zwykła ciekawość?), że pozwalał wziąć jej całą odpowiedzialność, domagając się coraz więcej, wymagając ruchu, nadwrażliwie chłonąc każdą, choć najdrobniejszą zmianę ułożenia.
- Nie jestem cierpliwy - wytknął kolejną prawdę. Palce leniwie, z niefrasobliwością i jakby bez przejęcia - odgarniały opadające kaskady włosów, przechodziły na ramiona, poczynały znacznie śmielej, z powstrzymywaną - nieodpartą chęcią rozdarcia odzienia. Odsłaniały mimo to posłusznie, nieubłaganie, kawałek po kawałku; zataczały koliste szlaki.
Już był ślepy. Już nie widział, nie pamiętał tego znaczenia, które chciał niegdyś, aby zostało im nadane. Chciał zrobić to tutaj. Teraz.
A potem znów będzie się zastanawiać, przez chwilę albo dwie, dopóki ono nie wróci. Potem znów będzie chciał.
Zamknięty w błędnym kole zwodniczego szczęścia.
Jest p u s t e. Szaleje w nim zimno, stacza wszystko na grę pozorów, zamyka w lekkim uśmiechu - rozluźnieniu twarzy. Nie zrzuca. Nie obwinia. Kiedyś mogło prześwitywać przez nie współczucie, jedyna obecna barwa w wyblakłym materiale prymitywnych pragnień. I tak układa się, tak miesza, tak próbuje przedrzeć - wydrapać tę skorupę ubezwłasnowolnienia, nadać mu jakiś kształt, lecz w gruncie rzeczy nie widzi potrzeb. Wydaje mu się, że jest wolny, że spogląda z góry, że widzi, że widzi znacznie więcej. Jest jednak tak samo spętany jak wszyscy. Może nawet bardziej; ciężkie ogniwa ołowiu wbijają się, przecierają. Ciało. Duszę. Zatracają wszystkie znaczenia.
Możliwe, że to nic. Że nie może dokądś zaprowadzić.
Że jest puste.
Przecież wie. Przecież zna. Schemat nakłada się wiele razy, maska zaciska na głowie, nagina mimikę, tak idealnie ją naśladując. Tak bardzo pasuje. Bo przecież nie trzeba było nic więcej. I nawet nie chciał oszukiwać się, że mógł udawać, że w istocie i tak dążył do tego jednego. Zabawnym było to - udawanie. Pozorne utkwienie wzroku, jakże utopionego w n e u t r a l n o ś c i, zwyczajnej obserwacji szczegółów; zwyczajne, pozorne mówienie rzeczy nieuchodzących za istotne, odsączanie zupełnie innych wyrazów, zupełnie innego postępowania, niż to obecne wewnątrz jego umysłu. Rozbijało się po czaszce, więzione i powstrzymane przez ryzy kostnego sklepienia. Choć sam wiedział, sam zdawał sobie sprawę, że słowa były jedynie bełkotem - mętną masą, żałosną i w ich przypadku w ogóle niepotrzebną. Liczyło się coś innego. Możliwe, że był egoistą. Możliwe, że nie było to w najmniejszym stopniu zdrowym zachowaniem; zatruwało wciąż jego organizm, krążyło wraz z krwią tłoczoną nieznacznie przyspieszonym tętnem. Mógłby mówić na ten temat wiele, mógłby wychwalać te krótkie - lecz zarazem potrzebne chwile, ulotne uniesienia, zwyczajne popędy, leżące u styku zezwierzęcenia z człowieczeństwem. Leżące u podstaw, robiące za fundament dla domku z kart, jakim było ogniące się w każdej cząstce życie.
Z a s k o c z y ł a go jednak; odebrała mu pierwszeństwo, odebrała mu prawo, przywłaszczyła po kolei wszystkie atrybuty. Odwróciła kolejność, burząc dotychczasową hierarchię - z nim, początkiem, przyczyną, zepchnęła na zupełnie inne miejsce, inną perspektywę, z której teraz mógł przede wszystkim - obserwować, czuć; z której mógł odbierać. Naprężenia materiału koszuli, uchodzący co rusz z systematycznością oddech, zetknięcie - poprzez aktualne ograniczenia ubrań. Wszystko tworzyło jeden wielki mętlik.
- Ode mnie? - powtórzył z niemal wywyższającą bezczelnością, jakby nie wierząc w zapadłe słowa, jakby czyniąc nieobecną - przyjemność płynącą z dotyku miękkich warg muskających jego skórę. Wyczekując specjalnie momentu, nie dopuszczając do zadrżenia głosu, do wygięcia linii ust, odchylenia w odrobinę niechcianym kącie. Przymknął oczy. Na tyle wystarczyło? Odetchnął ciężko, czując jak powietrze - wydające się wręcz wodnistym - z trudem przepływało strumieniem przez jego nozdrza. Z trudem wystarczało, uchodząc, nim zdołało wypełnić płuca. Powinien zmienić to, powinien przywrócić naturalny ład i porządek; lecz nie chciał. Było w tym coś tak chorego, tak fascynującego (a może zwykła ciekawość?), że pozwalał wziąć jej całą odpowiedzialność, domagając się coraz więcej, wymagając ruchu, nadwrażliwie chłonąc każdą, choć najdrobniejszą zmianę ułożenia.
- Nie jestem cierpliwy - wytknął kolejną prawdę. Palce leniwie, z niefrasobliwością i jakby bez przejęcia - odgarniały opadające kaskady włosów, przechodziły na ramiona, poczynały znacznie śmielej, z powstrzymywaną - nieodpartą chęcią rozdarcia odzienia. Odsłaniały mimo to posłusznie, nieubłaganie, kawałek po kawałku; zataczały koliste szlaki.
Już był ślepy. Już nie widział, nie pamiętał tego znaczenia, które chciał niegdyś, aby zostało im nadane. Chciał zrobić to tutaj. Teraz.
A potem znów będzie się zastanawiać, przez chwilę albo dwie, dopóki ono nie wróci. Potem znów będzie chciał.
Zamknięty w błędnym kole zwodniczego szczęścia.
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pragnienie. Jedna prosta myśl, wygodna droga podążenia za naturalnym zupełnie, pierwotnym, podstawowym instynktem, wydawałoby się - bezlitosne wytknięcie ludzkiemu egocentryzmowi, racjonalności, zasadom moralnym, wywyższeniu ponad resztę królestwa zwierząt błędów w rozumowaniu; zrównanie człowieka ze zwierzęciem w tej oczywistej drodze do spełnienia.
Jedna prosta myśl, a zarazem cały ich ogrom, całe multum, mnogość pojedynczych obrazów układających się, dążących do wizji ogólnej, upragnionej. Wahania, strachy, wątpliwości, chęci, smutki i gorycze potłuczone w małe kawałki, małe odbłyski różnobarwnych szkieł o ostrych krawędziach tworzących w założeniu mozaikę, kierowany wyższym sensem obraz niepodlegający ocenie moralnej, gdyż sam w sobie będący jedynie wyrazem naturalnej, boskiej niemal skłonności do tworzenia i zabijania zarazem, równocześnie, bez przerwy. Upadkiem nie było bowiem samo zespolenie, lecz wiążące się z nim zjawiska będące wypadkową nabranych przez lata doświadczeń; wyuczonych działań odróżniających człowieka od zwierzęcia, wiążących go grubymi pętami schematów, form i zasad. O b i e t n i c, które nigdy nie powinny zostać złożone, a jednak złożone zostały - w swej racjonalności zupełnie irracjonalne, zupełnie odbiegające od praw natury, której nie interesowała szczególnie umowa pomiędzy dwojgiem osobników. Nie liczyła się bowiem narzucona odgórnie wierność czy oszustwo zwane miłością, lecz płodność; płodność i przyjemność, materia, ciało - nie rozum, hedonizm w najczystszej postaci promowany przez Matkę Naturę. Wiedziała to; podpowiadał jej to alkohol, podpowiadało Diable Ziele, poznawała ten tok rozumowania po raz wtóry, powoli ucząc się go na pamięć, traktując już jako własny, gdy bez wahania niemal otulała ustami fragmenty wrażliwej skóry na szyi i kiedy rozpinała guzik za guzikiem, wyzwalając od niepotrzebnego zupełnie materiału koszuli. Wiedziała.
A jednak wciąż czuła się o s z u k a n a. Rozpaczliwie poszukując prawdziwości, brutalnie niemal starając się dokopać przez warstwy ułud, pozorów, kłamstw do żywego mięsa, do kości, wyssać szpik, poczuć wreszcie smak rzeczywistości, jakikolwiek nie byłby on gorzki. Ale wszystko było nie tak, wszystko skręcało się, zwijało, kurczyło, zwyczajnie p i e p r z y ł o, a ona patrzyła, nie mogąc odwrócić wzroku. I chciała uciec, zostać, skryć się i ujawnić. Wytknąć, przeprosić. Umknąć przez obijającymi się o wnętrze czaszki, o sferyczny rezonator straszący echem kpiącego śmiechu wyrzutami. Zniknąć znów na moment, rozpłynąć się w ekstatycznej przyjemności. Zapomnieć.
Udawać, że wie, co robi; że jej działania mają jakikolwiek sens, znaczenie w rzeczywistości niepotrzebne, pozornie niechciane przez nikogo - rzucać wyzwanie, drażnić i walczyć w tej niemożliwej do zwyciężenia walce. Wiedziała przecież, że nie uwolni się nigdy; że zawsze poszukiwać będzie choćby odbicia wymowy tamtej, a jednocześnie trwała wciąż w naiwnym uporze odrzucania potrzeby nadawania pewnej rangi zaistniałym zdarzeniom. Rozdarta; rozdzierana wciąż, bez ustanku, bez choćby chwili na wytchnienie, za to z okrutną precyzyjnością umożliwiającą rodzaj samoznieczulenia na kolejno zadawane rany.
- Racja. - Wróciła na moment do jego ucha, przygryzła je lekko. - Kłamałam - przyznała bez wstydu, bez skrępowania, perwersyjnie wręcz, gdy odchyliła wreszcie głowę, by ukazać błyszczące w sposób nienaturalny orzechowe okręgi stapiające się z rozszerzonymi z podniecenia źrenicami. Barwa lekko niebieskawego lodu - kolejne ukłucie, kolejne rozczarowanie, którym nie warto się było przejmować. Już nie. Nie teraz. Teraz należało zacisnąć mocniej uda na jego biodrach, przysunąć się - znów; prowokująco, niecierpliwie, jakby w odpowiedzi na jego słowa - musnąć czubkiem języka powierzchnię spierzchniętych z wyczekiwania warg i zatopić się po raz kolejny w tym małym, niewystarczającym ułamku wieczności. Zabłądzić dłońmi ku paskowi spodni.
Niech to po prostu się s t a n i e.
Jedna prosta myśl, a zarazem cały ich ogrom, całe multum, mnogość pojedynczych obrazów układających się, dążących do wizji ogólnej, upragnionej. Wahania, strachy, wątpliwości, chęci, smutki i gorycze potłuczone w małe kawałki, małe odbłyski różnobarwnych szkieł o ostrych krawędziach tworzących w założeniu mozaikę, kierowany wyższym sensem obraz niepodlegający ocenie moralnej, gdyż sam w sobie będący jedynie wyrazem naturalnej, boskiej niemal skłonności do tworzenia i zabijania zarazem, równocześnie, bez przerwy. Upadkiem nie było bowiem samo zespolenie, lecz wiążące się z nim zjawiska będące wypadkową nabranych przez lata doświadczeń; wyuczonych działań odróżniających człowieka od zwierzęcia, wiążących go grubymi pętami schematów, form i zasad. O b i e t n i c, które nigdy nie powinny zostać złożone, a jednak złożone zostały - w swej racjonalności zupełnie irracjonalne, zupełnie odbiegające od praw natury, której nie interesowała szczególnie umowa pomiędzy dwojgiem osobników. Nie liczyła się bowiem narzucona odgórnie wierność czy oszustwo zwane miłością, lecz płodność; płodność i przyjemność, materia, ciało - nie rozum, hedonizm w najczystszej postaci promowany przez Matkę Naturę. Wiedziała to; podpowiadał jej to alkohol, podpowiadało Diable Ziele, poznawała ten tok rozumowania po raz wtóry, powoli ucząc się go na pamięć, traktując już jako własny, gdy bez wahania niemal otulała ustami fragmenty wrażliwej skóry na szyi i kiedy rozpinała guzik za guzikiem, wyzwalając od niepotrzebnego zupełnie materiału koszuli. Wiedziała.
A jednak wciąż czuła się o s z u k a n a. Rozpaczliwie poszukując prawdziwości, brutalnie niemal starając się dokopać przez warstwy ułud, pozorów, kłamstw do żywego mięsa, do kości, wyssać szpik, poczuć wreszcie smak rzeczywistości, jakikolwiek nie byłby on gorzki. Ale wszystko było nie tak, wszystko skręcało się, zwijało, kurczyło, zwyczajnie p i e p r z y ł o, a ona patrzyła, nie mogąc odwrócić wzroku. I chciała uciec, zostać, skryć się i ujawnić. Wytknąć, przeprosić. Umknąć przez obijającymi się o wnętrze czaszki, o sferyczny rezonator straszący echem kpiącego śmiechu wyrzutami. Zniknąć znów na moment, rozpłynąć się w ekstatycznej przyjemności. Zapomnieć.
Udawać, że wie, co robi; że jej działania mają jakikolwiek sens, znaczenie w rzeczywistości niepotrzebne, pozornie niechciane przez nikogo - rzucać wyzwanie, drażnić i walczyć w tej niemożliwej do zwyciężenia walce. Wiedziała przecież, że nie uwolni się nigdy; że zawsze poszukiwać będzie choćby odbicia wymowy tamtej, a jednocześnie trwała wciąż w naiwnym uporze odrzucania potrzeby nadawania pewnej rangi zaistniałym zdarzeniom. Rozdarta; rozdzierana wciąż, bez ustanku, bez choćby chwili na wytchnienie, za to z okrutną precyzyjnością umożliwiającą rodzaj samoznieczulenia na kolejno zadawane rany.
- Racja. - Wróciła na moment do jego ucha, przygryzła je lekko. - Kłamałam - przyznała bez wstydu, bez skrępowania, perwersyjnie wręcz, gdy odchyliła wreszcie głowę, by ukazać błyszczące w sposób nienaturalny orzechowe okręgi stapiające się z rozszerzonymi z podniecenia źrenicami. Barwa lekko niebieskawego lodu - kolejne ukłucie, kolejne rozczarowanie, którym nie warto się było przejmować. Już nie. Nie teraz. Teraz należało zacisnąć mocniej uda na jego biodrach, przysunąć się - znów; prowokująco, niecierpliwie, jakby w odpowiedzi na jego słowa - musnąć czubkiem języka powierzchnię spierzchniętych z wyczekiwania warg i zatopić się po raz kolejny w tym małym, niewystarczającym ułamku wieczności. Zabłądzić dłońmi ku paskowi spodni.
Niech to po prostu się s t a n i e.
Cornelia Mulciber
Zawód : aktorka
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Someday I'll wish upon a star,
wake up where the clouds are far behind me
Where troubles melts like lemon drops, high above the chimney top
That's where you'll find me
wake up where the clouds are far behind me
Where troubles melts like lemon drops, high above the chimney top
That's where you'll find me
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Kuchnia
Szybka odpowiedź