Wesołe miasteczko
Podchodzicie do drzwi wejściowych i dostrzegacie panującą wewnątrz pustkę. Dopiero po chwili odszukujecie spojrzeniem brzydki napis spisany w pośpiechu zamknięte. Domyślacie się, że wojna musiała zmusić właścicieli do wycofania się z prowadzenia biznesu. I kto wie? Może również ucieczki?
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:56, w całości zmieniany 2 razy
-Wiesz, załogantom srogo się obrywa, jak ich złapią na szabrze, zwłaszcza, jeśli oszukują kapitana. Słyszałeś, co Travers robi swoim? - oby wiedział, bo te widoki stają w gardle - nie mam zielonego pojęcia - kręcę głową - zresztą stary, pamiętasz, jak to było i że tylko dzięki tobie dostałem tą robotę. Ops, jeden z niższych rangą marynarzy wziął mnie sobie na cel i wmuszał mi swoje dyżury ogarniania kuchni, a ja byłem zbyt obsrany, żeby się sprzeciwić. Chowałem się przed nim za beczkami z mąką w spiżarce, a ty se myślisz, że byłbym na tyle odważny, żeby wleźć do prywatnej kajuty Goyle'a - pytam ze szczerym rozbawieniem. Unoszę przy tym w górę lewą brew - gest, na jaki obecnie Keata nie stać - wtedy jeszcze nie robił za takiego zabijakę, ale kurwa, jakby mnie przyłapał na grzebaniu w jego rzeczach, to nie ma zmiłuj. Skończyłbym jako karma dla rybek[/b] - i nie wiem, czy tych morskich, czy po prostu przemielony, zamknięty w puszce i przeznaczony dla jakichś akwariowych gupików. Wtedy te sekrety mnie nie obchodziły i to akurat pozostało w zaskakującej stałej. Pewnie dlatego, że cykam się znaleźć tam coś, co okaże się niewygodne. Nie cierpię niewygody. A raczej jej konkretnego rodzaju, bo o ile twardy materac i płaska poduszka hartują, tak kamyczek turlający się w bucie tylko rani stopę. Prawda jest dokładnie, jak ten kamień, niepozorna, ale kurewsko bolesna. A ja ból znoszę słabo.
-Ponoć do Norwegii. Kazał zabrać ciepłe gacie, nie wiem, chyba chce odwiedzić swoje rodzinne strony. Może stęsknił się za maminą zupą z renifera, czy co tam jedzą na Północy - opowiadam, zbyt oporny, by dostrzec, że Burroughs ciągnie mnie za język i próbuje wykopać sensowne informacje. Nie węszę podstępu - od jakiegoś czasu, to już tylko nosy, a w tych spodniach to nawet mam niezbyt higieniczne mugolskie dwie dychy, co je znalazłem przypadkiem na ulicy.
-Z przerwami - pomrukuję, niby urażony, za nazwanie mnie parobkiem. Ale co innego mogę, skoro Morgan posiada dokładnie te same umiejętności i wiedzę, co ja? Umiem dzielić w słupku, ale takiego liczygrosza nikt by nie chciał, a i mi jednak bliżej do fizycznej harówy. Trupy pozwalam sobie przemilczeć, bo pewnie jakieś są - zgnilizny nie czułem - wymyślam jednak ripostę, a morda mi ani drgnie. To nie głupie, bo jakby zawiało nie w tą stronę, to ho-ho i bełt prosto do morza.
-No wszyscy - wyjaśniam kulawo, nie wyjaśniając właściwie niczego - i stary, nie pytaj, ja to noga byłem z opieki. W chacie mieliśmy tylko gnomy i starego psidwaka, którego przygarnęliśmy, jak debile sobie urządzili walki psów w pubie obok nas - zmyślam kolejne urocze backstory - nie wiem, hipogryfy? Gromoptaki? Kelpie? - wyliczam, bo smoki serio nie są same w tym uniwersum. Ale może Keaton świata nie widzi poza nimi, jejku, good for him, bo mimo że jakoś tak sucho gada, to gdzieś z tych zgłosek przebłyskuje czułość. Przerzucanie gnoju nigdy nie było równie fascynujące.
-A jeszcze dalej na południe od Hampshire. Znam to miejsce, odjazd, mówię ci - zapowiadam i już planuję wycieczkę. Najlepiej nocną, bo raz, że stworzymy sobie klimacik, a dwa, że unikniemy moich krewnych oraz ewentualnych nieprzyjemności tyczących się obszarpańca na ziemiach Lestrange'ów. Keatona, mnie jako-tako akceptują -no jazda, zaskocz mnie - prowokuję Burroughsa, który stroszy piórka, ale wygląda jak oskubany kogut - proszę, proszę, to teraz jesteś wielkim panem? - podjudzam go dalej - i co, wpuścili cię do swojego dworu? Jak witasz tych swoich suwenirów to co, z czapką w garści? Masz jakiś protokół, w razie, gdyby zdarzyło ci się przy jakimś lordzie puścić bąka? - kpię sobie z niego w najlepsze, ale nie podważam tych zawodowych doświadczeń. Teraz u Greengrassów, więc wcześniej mógł i u Rosierów, tylko oni tu mają smoki. Na jego następne słowa już tylko prycham, a Morgan mu wtóruje.
-A weź nie pierdol - obruszam się, bynajmniej nie o to, że nazywa mnie majtkiem, tak było - nigdzie nie jesteś tak wolny, jak na morzu. Może być ciężko, ale ta przestrzeń wynagradza wszystko. Wszystko - przechodzą mnie dreszcze, tak bardzo chcę wrócić. Czy zapyta, dlaczego tego nie zrobię? Na to akurat nie mam odpowiedzi. Jeszcze się klimat do końca na szczęście nie sypie, bo oto wychodzi mi naprzeciw obśliniona łapa Keatona, do której sklejam swoją własną, a jakże, także oplutą.
-Stoi - mówię krótko. Kurwa, sypnę złotem, jak Merlina kocham, jeśli doleci na tym wiechciu choćby i do ostatniej strefy metra. Perora Burroughsa za to z lekka mnie odtrąca, no, bo, przesada. Brzmi, jakby się naczytał Marksa, ale jakoś tak bezrefleksyjnie - bo co, jak dokładnie to się stanie? Wypierdolą nas z domów, jak stoimy i tyle, będziemy goli i weseli? Nie, żeby się nie należało, bo się należy, tylko, kurwa, nie wszyscy są tacy. Ja, jestem i zasługuję bardziej niż inni na jakąś pojebaną pokutę w stylu toczenia kamulca na górę przez wieczność, ale... - myślisz, że oni wszyscy mają wybór? - pytam głupio i głucho. Pewnie, że tak, takiej odpowiedzi się spodziewam. I poniekąd, ma rację, ale tylko poniekąd. Moja siostra, Cynthia, co one mogą, skoro nie znają innego świata? Ja marzę o tym, by móc je obronić przed wszystkim złem i tym też je krzywdzę, bo przecież, jakby zobaczyły, to faktycznie... faktycznie istnieje cień szansy, że byłoby inaczej.
-To co, kto pierwszy? - kolejny zakład, bo czemu nie, o to samo. Widzę już, że Keat coś kombinuje, więc przywieram do tej morskiej krowy i to finalnie od ląduje na glebie i rozciera dupę. Drugi raz, a mnie się trzymają te tylne żarty.
Jego grdyka naprawdę mi się podoba i mam ochotę ją polizać, a jego samego ugryźć. Nie w usta, to zbyt banalne, nie w szyje, bo oklepane. Okolice barku by się nadały: są dość kościste, więc by zabolało. Oboje byśmy to poczuli.
-No, weź się tak nie spinaj, stary, dżizys - przewracam oczami, autentycznie zaskoczony tym porywczym zrywem i groźbą konkretną - chyba słyszę trzask pękającej dupy - kontynuuję w tym stylu, niespecjalnie zniechęcony wizją potężnej pięści Keata na mojej mordzie. Możliwe, że o to mi chodzi - a tak z pół godziny dobre trzeba liczyć - mówię, mlaszcząc. Dwa obroty językiem i tyle zostaje z grzyba, a biedzenie się nad konsoletą kolejki też daje efekty zadowalające. Gramolimy się do jednego wagonika, kolana mamy przy brodzie i bardzo blisko siebie, ale jeszcze daję na wstrzymanie, nim faktycznie ruszymy w głąb tunelu - poczekajmy trochę, niech najpierw kopnie. Chyba, że to już? - gadam, bo, faktycznie coś mi się rozjeżdża przed oczami, zimno mi się robi, kolory są wyraźniejsze i dosłownie lśnią - no to jazdunia - bełkoczę i stukam różdżką w wagonik, który ze zgrzytem rusza po chyboczących się torach i wjeżdża prosto w rozwartą paszczę sfinksa - czemu on nie zadał nam żadnej zagadki? - przytomnie pytam Burroughsa, z szeroko rozwartymi oczami przypatrując się torom, które zmieniają się w rozwarte szczęki, rwące na strzępy cienie z wagonika. Zaraz sięgną i nas.
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
- Wiem - aż za dobrze, niemal się wzdrygnął, przypominając sobie dokową scenkę sprzed kilku lat - ten psychol, co pływa na Topielicy, trzyma taki rygor, że jak się dowie, że coś spierdoliłeś, albo po prostu ktoś cię podpierdoli, to masz gwarantowaną sesję z pejczykiem - bsdm z kapitanem dominatrix - zgarnia wszystkich na pokazówkę, bat w dłoń, i jedzie z karnymi, po plerach, do krwi, a jak się szamoczesz za bardzo, to jeszcze poprawia, no i każdy jeden bat, to pojedyncze słowo, recytuje sobie z uśmiechem na ustach, co tam zrobiłeś, nie, smagnięcie, będziesz, smagnięcie, już, smagnięcie, więcej... i tak dalej - wczuł się chłopak tak bardzo, że nawet dłoń zacisnął niby na bacie i te smagnięcia sobie odgrywał - nie zdziwiłbym się, jakby kogoś tak przez przypadek zapierdolił... w życiu bym się nie zgodził, żeby u niego pływać - za żadne pieniądze. - A Travers co? - też ma jakieś fetysze? No, dajesz, ploty, ploteczki chętnie przygarnie. W ilościach hurtowych.
- Też tam nigdy nie byłem, ale zawsze mnie ciekawiło, jakie brudy tam trzyma, czy jakieś dziwki ma w kajucie, tylko na własny użytek, a reszcie mówi, że panny na pokładzie to nieszczęście i dżuma i niech no tylko który spróbuje - świętoszka zgrywając. Jakby tak Goyle'owi za uszy zajrzeć, to pewnie by się okazało, że sporo tam zalega.
- Ja wiem, udka z yeti? - właściwie to nie był pewien, czy bliżej koła podbiegunowego też można jakieś spotkać, czy one raczej tylko gdzieś tam w Himalajach sobie marzną. Mniejsza z tym.
- Jak mieliście gnomy, to pewnie szczuliście je wozakiem? Czy nie? - mogli zawsze ograniczyć się do standardowej metody i uprawiać skoki gnomów przez płotki. Oni... albo on? - Bo w sumie to ty masz siostrę? I jeszcze kogoś? - nie pamiętał, coś mu tam już kiedyś Morgan opowiadał, ale nie oszukujmy się, zarówno jeden, jak i drugi wie, że to, co mówią, trzeba jeszcze przez sito prawdy przesypać. I dopiero wtedy zgarniać jakieś jej ochłapy. - W sumie to też miałem psidwaka, jeszcze zanim w ogóle dowiedziałem się, że matka to czarownica - ożywił się nagle - wyobraź sobie, że nie masz bladego pojęcia, co to magia, i te wszystkie magiczne stworzenia, a bawiąc się z jakimś znajomym, który nie jest czarodziejem, wpadacie na szczeniaki z dwoma ogonami, z tym że okazuje się, że jak się z tego zaczynasz śmiać, to ten twój znajomy patrzy się na ciebie tak, jakbyś głową o krawężnik zarąbał i zaczął mówić totalnie od rzeczy. Wiesz, to były jakieś psidwacze przybłędy, w zaułku miały taki stary koc, włożyłem go potem do kartonu, bo ten z czarną plamką wokół oka lubił sobie siedzieć w pudełku, miały tam to swoje legowisko, a ja wracałem codziennie, żeby je dokarmić, no i żeby sprawdzić, czy tego dnia też mają dwa ogony - zanudził go już? Nawet jeśli, to trudno, on sam miał sentyment do tego wspomnienia, w którym dla odmiany nie zmienił zupełnie nic. Tak wyglądało jego pierwsze zetknięcie z magią, a przynajmniej innego nie pamięta.
- No błagam cię, hipogryfy? - nuuuuda. - Pewnie ktoś tam się nimi jara, tak jak jazdą na kelpiach i aetonanach, ale trudno to w ogóle porównać do zajawki na smoki, weź któregokolwiek z tych małych gówniarzy z Pokątnej i zapytaj, co chcą robić w przyszłości, to powiedzą, że albo zostaną gwiazdą quidditcha albo łowcą smoków - urwał raptownie, bo chciał jeszcze dopowiedzieć coś więcej, ale uświadomił sobie, że powinien skorygować tę historię. Wszędzie dając tam czas przeszły. Beztrosko biegających po Pokątnej dzieciaków chyba się już nie uświadczy. Nie w najbliższej przyszłości.
- No byłem tam raz, w tym ich domu - zaczął ostrożnie, w międzyczasie starając się wykminić, czym uwiarygodnić bajeczkę o tym, jak portowy obdartus zakwitnął pośród róż - nie żeby od razu mnie z honorami witali, skrzat mnie zaprowadził wejściem dla służby - musieli jakąś mieć? I skrzata zresztą też? Jak Bojczuk ma skrzata, to chyba Rosierów też na jakiegoś stać? - bo tam tylko jedną sprawę miałem załatwić, tak to normalnie tylko w ich rezerwacie siedziałem, nie myśl sobie, że mnie na przyjęcia zapraszali, tacy jak oni mają alergię na ludzi mojego pokroju - klucz to mówić dużo, sięgać po okrągłe frazy, czasem wyglądać tak, jakby się nad czymś usilnie zastanawiało, jakby nie potrafiło się przypomnieć sobie jakieś szczegółu zamazanego upływem czasu. Za dużo gładkiej mowy szybko wzbudzało podejrzenia, zadbał więc o odpowiednią ekspresję twarzy, o odwzorowanie tych momentów, w których rzekomo doznawał przebłysku i przypominał sobie o tym, co miał dopowiedzieć. - Oni faktycznie mają ogród z czerwonymi różami - te całe tytuły musiały skądś się wziąć, jak już ich czerwonymi różami nazywają, to pewnie muszą też jakieś krzaki mieć z kwiatkami, żeby wszystko się zgadzało. Zresztą, może pleść, co mu ślina na język przyniesie, skąd niby Morgan miałby wiedzieć, co jest prawdą, a co niekoniecznie. - I złote talerze, chciałem ukraść taki mały, z kuchni, bo to wejście dla służby było koło kuchni, ale trochę się jednak cykałem, że się doliczą, szkoda było tracić taką fuchę - od niechcenia wzrusza ramionami - nie to, że nie umiałby zajumać; ot, nie opłacało mu się. Prawdopodobne. - Bez przesady, co ty? Czołgałbyś się przed nimi na kolanach? No normalnie się witałem, dzień dobry, żadnych przekleństw, tyle starczyło - suwenirów? Co? Czy to miało jakieś powiązanie z prezentami? Jakoś z kontekstu to tak nie za bardzo. - No nie cwaniacz już tak, ty niby co byś zrobił? Myślisz, że za coś takiego się u nich avaduje? - niewykluczone w sumie.
- No to co ty tu jeszcze robisz? Czemu się gdzieś nie zaciągniesz? Wybrałbyś się gdzieś, przeczekał to całe zamieszanie... - skoro tak go na otwarte wody wolności ciągnie, to czemu przywiązał się do lądu? Absolutnie nic go tu przecież nie trzyma...? - Czego nie możesz zostawić? - kogo? Przez chwilę zrobiło się ciszej, z perspektywy podłogi i obtłuczonego tyłka świdrował go wzrokiem; nie chciał usłyszeć kłamstw, może gdyby Morgan powiedział mu prawdę, byłby w stanie mu jakoś pomóc?
Szarpanina trwała o chwilę za długo, Burroughs zacisnął tylko pięści na koszulinie, którą nosił Lynch, mnąc gniewnie jej materiał. - Przetestuj to w porcie na kimś innym, to sam zaczniesz się spinać - wyzwanie od pedałów gorsze jest niż splunięcie komuś prosto w poobijaną przez siebie mordę. - I bardzo obrazowo to ująłeś, ja aż takiej wyobraźni nie mam, ale może faktycznie dupa pęknie dokładnie na pół - prowokował go, a Burroughs łykał przynętę za przynętą, zbyt podjudzony, by włączyć funkcję myślenie. Linia szczęki zarysowała się mocniej, a knykcie aż poswędziało, ale dał sobie z tym spokój, nie będzie go przecież bił. To nie byłaby równa walka. Z wielu względów.
A już w tej kolejce to prawie pod brodę musi kolana podciągać, żeby w ogóle się tu zmieścić. Kto to w ogóle projektował? - Hm? Jak już? Nic nie czuję - grymasi, zniecierpliwiony; tak zawzięcie cumkał tego grzyba, że energiczniej to już się nie dało, wszystko z niego wycisnął pod zębem - ale może dawka była jak na niego za mała? - Ty, czekaj, masz tęczę w oczach - oczy w kolorze tęczy, mienią się cudacznie jak pryzmat. Magia. Przypatrując się temu parsknął śmiechem, choć właściwie nie był to śmiech tak szczekliwy jak zawsze, a dziwnie lekki, płynącym w powietrzu zupełnie tak, jakby falował. Falował, kurwa. Naprawdę. - Stary, wiesz, że mój śmiech to fale? - i mają różne barwy, z początku były intensywnie czerwone, żarliwe, potem migotliwie zielone, radosne. - Możesz się nawet w nim zanurzyć - cokolwiek miałoby to oznaczać. - Oooo-o... kurwa - wyrwało mu się jeszcze, gdy siła odpychania albo jakaś tam inna szarpnęła jego ciałem. Ruszyli. - No a na jego miejscu to byś tak z rękawa tymi zagadkami trzepał? Wypluwał je z siebie jak feaeee faeli? - fae feli? Co to za pieprzony łamaniec językowy. - Raz mu moooo-o - o ja cież Merlinie. Od tej ósemki w powietrzu, to mu się w głowie zakręciło - że zadać jakąś zagadkę ktoś inny, niee? Albo ja, chcesz jakąś ode mnie?
sing the rebel song
Jak dziecko, które budzi rodziców, śpiących w sobotę o godzinę dłużej niż zwykle: czyli, ładując się do łóżka prosto na brzuch i brutalnie chwytając za powieki, by podnieść je w górę. Brutalne, to fakt, ale jeszcze lepsze niż taki zimny prysznic, bo nie daje szans na złapanie przeziębienia ani zapalenia pęcherza czy innej paskudnej choroby nerek. W moim wieku muszę na to uważać, on jest młodszy, jeszcze usłyszy o szkodliwości siadania na betonowych schodkach i łapaniu wilka. Z wiekiem ryzyko rośnie, a ja zbliżam się do liczby chrystusowej. Krzyżyk na drogę?
-Ja pierdolę - wymyka mi się, bo teraz wyobraźnia jakby ożywa, kumacie i nadrabia próby z jedzeniem. Pracuje na najwyższych obrotach, daje mi wizję i fonię, a nawet jakieś pokurwione 7D, przez co czuję zapach skórzanego rzemienia i słonawą krew, a przy oberwanych nogawkach spodni świszcze powietrze - niby jarzę, że to wiatr, ale robi mi efekt pejcza, chłoszczącego nieszczęsnego chłopa - kto w ogóle chce dla niego pracować - krzywię się - załogę też pewnie ma spod ciemnej gwiazdy - wieszczę, bo jeśli dyscyplinę utrzymuje strachem, a na statku trzyma kapusiów, to musi to być zgraja imbecyli, których nie przyjmą nigdzie indziej - i co, jak znam życie, to robi z tego pokazówki? A kto nie chce w nich uczestniczyć, to też dostaje z pięć - batów - na zachętę? - dumam niewesoło i kopię kamień, bo nawet najgorsze łazęgi i szumowiny można prostować inaczej niż chłostą. To pachnie czasami, które nazywają historią. Sam nie raz dostałem szmatą przez głowę, pasem - nie zliczę, ale kurwa, to była kara, a nie lincz. Dziecko zniesie mniej, ale powiedzmy, że jak miałem te dwanaście, czy trzynaście lat to zniósłbym widok krwi. Ale nikt tak mnie nie lał - tych mężczyzn, do zdartej, zdartej, nie rozciętej - skóry - też nie powinni - a Travers to słyszałem, że tych, co łapie na przekrętach, przywiązuje do pala i zostawia tak po pas w wodzie. Żreć nie daje, a do picia co najwyżej morską wodę, tak długo, aż się nie przyznają. A na to wszystko robi z biedaków worki treningowe dla jego chłopców, jak uczą się nowych zaklęć - opowiadam z taką samą emfazą, co przed chwilą Keat, po czym spluwam na ziemię, by pokazać, co o tym myślę - podlegać takiemu, to jak służyć w piekle - albo gorzej - mówię ci, spotkałem go parę razy, to zupełny świr - i tyle z naszej przyjaźni, Haverlock. Jak to słyszałem w radio, nie ma fal.
-Ee, dziwek to chyba nie, wiesz, ja to w ogóle nie widziałem, żeby kiedykolwiek z nich korzystał. Znaczy, nie, żeby był z niego taki wierny mąż, czy sknera, ale wydaje mi się, że nie pieprzy babek za pieniądze. To ten typ, co myśli, że jak którąś zdobędzie, to mu testosteron podskoczy dwa poziomy w górę i zaraz dobije do akcji super smalca - no nie powiem, trochę mi głupio, że tak obsmarowuję Goyle'a, którego lubię, naprawdę, ale jak się powiedziało A, to trzeba powiedzieć B. I tak dalej, całe abecadło, zanim zjebie się z tego pieca - kupi takiej kolacje, wpierw jej zrobi dobrze, a potem myśli, że jest lepszy od takiego marynarzyka, co zapłaci za obciąganie - tak się naigrywam w najlepsze, ale Caelan, jeśli kiedykolwiek dojdzie to twoich uszu - Merlin z tobą, poważnie, to tylko żarty.
-Ugh - wydaję z siebie dźwięk, który jak mam nadzieję, wyraża degustację - chyba wolę tradycyjne jedzenie. Nie ma, jak to gulaszowa Christiny - ta z resztek, bo jak się jest głodnym, solidny bulion na obierkach stawia na nogi tak, że nawet ja, wychowany na stekach z sarniny nie wybrzydzam - taaa, chciałbym, to był mój obowiązek, co sobotę, zanim szliśmy ze starym na mszę o osiemnastej. Bo czaisz, dopóki z nami mieszkał, musieliśmy chodzić d o k o ś c i o ł a. Jak miałem już te prawie jedenaście lat, to się buntowałem i któregoś dnia, tak się wkurwiłem, że już na mszy przemieniłem tą ich Komunię w karaluchy.Przez przypadek, znaczy - opowiadam całkowicie wymyśloną historię, zainspirowaną moimi ostatnimi lekturami o liturgicznej kulturze Anglii - znaczy, to wygląda tak, że ksiądz wyjmuje z kielicha opłatek i daje ci go do buzi, a mugole się po to ustawiają w kolejce. I czaisz, że ten typ wkłada tam łapę do środka, tylko zamiast wafla wyjmuje ROBALA - już nie mogę, prawie wyję ze śmiechu. Przypominajki mają wielką moc, nawet, jak się nie zdarzyły - ojciec się na mnie wkurwił, ale to już tak przepotężnie, dostałem straszny wpierdol, a krótko po tym nas zostawił i ja przez kilka lat myślałem, że to przez ten numer z karaluchami. A tak naprawdę, to z niego był złamas i tyle - kończę swoją retrospekcję, która totalnie pasowałaby do jakiegoś programu, w którym czarny charakter uzewnętrznia się przed swoim nemezis i opowiada, co pchnęło go do czynienia zła - a kogo mam jeszcze mieć? Matkę, siostrę i jej dziecko - a co on taki interesowny nagle, muszę uważać i spisywać sobie dokładnie wszystko, co i komu mówię, bo inaczej, sprawa się rypnie. I tak hit, że już te prawie piętnaście lat chodzę tu se z mordą Morgana - jo, z mugolami to trzeba delikatnie, ale chyba nie zaczął wariować, że to jakiś potwór, czy co? Nie mogłeś wziąć ich do chaty? - dopytuję, bo pieskie historie, to ja ponad wszystko. No i lepiej rozmawiać o szczeniakach, niż o tym, czyją głowę widziało się dziś na egzekucyjnym podeście - jak się wabiły? - to ważne, serio, jakbym przy sobie miał, to zaraz bym pokazał Keatowi wszystkie zdjęcia mojego paskudnego kota. To, na którym liże sobie futerko, to, na którym KURWA ODKRĘCA WODĘ i to, na którym w kadrze widać moją twarz i jego łapę, gdy usiłuje pacnąć mnie w nos.
-No właśnie, typie, o tym mówię - chyba triumfuję? - wszyscy te smoki - moja antypatia ofkros bierze się od takiego jednego Rosiera i tego, że ma większy obwód w bicku ode mnie - a kelpie? Hipokampusy? Jak dla mnie totalny czad. Jakby chciało mi się uczyć, to mógłbym się nimi zajmować. Albo syrenami - nawet z przeciętnie zdanymi egzaminami i słomianym zapałem bym mógł. Jedno proszę i już, ale nie chcę polegać na koneksjach rodzinnych, a zaczynając od biura, to chyba bym się zesrał, utopiony w dokumentach i własnym gównie.
-No dobra, niech ci będzie - uznaję, że OKEJ, faktycznie, Keaton mógł się wałęsać gdzieś po siedzibie władców Kent. Co byłby ze mnie za kumpel, gdybym tak traktował go podejrzliwie, no żaden no - a róży ty nie chciałeś zwędzić dla jakiejś swojej panny? Te ich kwiatki to niby pachną strasznie długo. Przykryłyby nawet odór smoczego łajna - zgrywam się i odgrywam pokazówkę, marszcząc nos i krzywiąc się z niesmakiem - bo tu nawet wachlowanie nic nie da - dodaję, machając sobie ręką twarzą - aaaa niee wiem, może zwaliłbym na psa - zawsze tak robię i działa - Avada to chyba nie, ale zależy od stanowiska. Może cię tylko degradują, a jak niżej się nie da, to bo ja wiem? Zakuwają w dyby - podsuwam półżartem. Po swoich jadę równo, gorzej jak po Caelanie. Widać, kto bardziej sobie nagrabił.
-Taaa, niby, ale wiesz jak jest. Dobrze wypłynąć na miesiąc i wiedzieć, że ma się do czego wracać. A tak, co, parę tygodni na statku, a potem zaskoczenie, że czarodzieje półkrwi nie mogą chodzić po chodnikach - mruczę, a to i tak jedna z lżejszych wizji, które gdzieś tam pocą się pod mymi powiekami - no i jest Evangelina i jej bobas, co z nimi? Tatuś niby ma dobrą krew, ale źle mu patrzy z oczu i sam już nie wiem - żalę się, może Burroughs mi poradzi, co zrobić z Tristanem? Ewentualnie, jeśli odpowie, żeby się zasadzić i spuścić mu słuszny wpierdol, będę musiał interweniować, to by się skończyło źle - a ty, nie chcesz dać nogi? Chyba też nic cię tu nie trzyma - zauważam, poruszając brwiami - ciekawe, kiedy Keaton się skapnie. Może, jak spojrzy w lustro, ma tam jakieś w swoim mieszkaniu? - a w ogóle, gdzie ty teraz garujesz? Masz gdzie się zatrzymać? - pytam, może da się coś ogarnąć, w razie jakby co i stworzyć komunę portowych dziadów. Z nim na czele, bo ja jestem potrzebny przecież gdzie indziej.
-Dobra, dobra, zbastuj, zrozumiałem - wyrywam się spod uścisku hardych pięści i gładzę pogniecioną koszulę, ostatnią Morganową biedę. Nie pomyślałbym, że ten taki wrażliwy. I szkoda, że to jabłko się zmarnuje, bo kusi, jak zakazany owoc - a ty wiesz, że z dziewczynami też tak można? Bo chyba nie - no nie byłbym sobą, gdybym nie dowalił mu jeszcze, mimo że ten aż się kotłuje ze złości i bliski jest do sprzedania mi lepy na ryj. Bardzo, bardzo blisko. A ja tylko na to czekam, by później móc to wypominać przy każdej okazji. Ale, ale, przecie nie teeeraz, po korek nażarci grzyba, to dobra faza na wieczór - a wiesz, że właśnie oszczędzasz na kolacji? - zagajam Keata, już średnio rozumnie, kuląc się w tym dziecięcym wagoniku - cooo, czekaj, ale że jak? - pytam powoli, łapiąc się za twarz, jakbym ją chciał przewrócić na drugą stronę - weź mi pokaż, co? To może jakaś choroba? - pytam i wiem, że to durne, ale nie potrafię powstrzymać tych słów. Po nich, wiem, że trzepło mnie równo i wybucham śmiechem, który przeradza się w gulgot, kiedy wjeżdżamy do kolejki - weź mnie trzymaj, pliz - chwytam się jego kurtki, bo SIĘ BOJĘ, gdy nagle robi się ciemno. A w środku: turu-ruru-rururu. ON ZNOWU MA RACJĘ, widzę linie mojego głosu, jak wirują w powietrzu i oświetlają nam drogę z zawrotną prędkością przez ciemny korytarz. Szkoda, że po dłuższej chwili robi się jakiś wyższy, piskliwy i jazgotliwy - ty, to chyba alarm - ochuj, jesteśmy w dupie, naćpani włamywacze, bawiący się na kolejce dla dzieci. Próbuję wstać, ale nogi mam za ciężkie, a i on trzyma mnie w jednym miejscu. Chyba się skleiliśmy - ty też nie możesz podnieśc ręki? Cze-aj, spróbuj tereaz - każę mu i trzymam pod pachą, ale nadal nic. Jak śliwka w kompot - zagadka. Jasne, że chcę, ale to znaczy, że co? Będziesz mnie pytać o coś? - pytam, bo chyba nie do końca jarzę przyjacielskie zamiary Keata wobec sfinksa - a ty - zaczynam się zaśmiewać, kiedy wagonik robi ósemkę, a alarm wyje coraz głośniej i głośniej i chyba wisi tuż nad moją banią i z nią się przemieszcza - ty nie masz brwi - zdradzam mu w końcu i chichoczę - Humpty Dumpty w wagonie wsiadł, Humpty Dumpty z kolejki spadł - przezywam go, ale muszę mieć pojebaną perspektywę, bo do jaja to mu przecież daleko.
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Po ugryzieniu zaklętego ciastka padliście ofiarą niechcianej teleportacji – a po krótkiej chwili wylądowaliście tutaj: postać A na grzbiecie jednego z rumaków karuzeli; postać B w wirującej filiżance. Każdemu z was towarzyszył duch dorosłej osoby przeciwnej płci, mówiący do was kochanie i zachęcający do udania się w stronę diabelskiego młyna – na tyle natarczywie, że nie mieliście innego wyjścia, niż tylko go usłuchać. U podnóży wielkiego koła dostrzegliście siebie nawzajem – od razu zauważając, że znajdowaliście się w identycznym położeniu.
Gdy tylko wasze spojrzenia się spotkają, ogarną was silne emocje, do złudzenia przypominające miłość: będziecie mieć wrażenie, że dla drugiej osoby zrobicie absolutnie wszystko, poczujecie oddanie, szczęście i tęsknotę do czegoś, czego nie będziecie potrafili określić; wyda wam się najpiękniejsza na świecie; będziecie gotowi poświęcić wiele, by spędzić z nią resztę życia.
Chwilę zatopienia w rozmarzonych spojrzeniach przerwą krzyki: to towarzyszące wam duchy pokłócą się o to, który z nich jako pierwszy zajmie najładniejszą gondolkę w diabelskim młynie. O dziwo, ich spór bardzo szybko przerodzi się w miłosne wyznania, a wy zorientujecie się, że rozmowa, której staliście się świadkami, musi być częścią jakiejś dłuższej historii. Chwilę później zakochane duchy znikną, zostawiając was samych z przystrojoną gondolką gotową do przejażdżki. Gdy tylko do niej wejdziecie, ruszy bez niczyjej pomocy, kołysząc się lekko przy wieczornym wietrze. Gdy znajdziecie się w najwyższym punkcie, młyn przestanie jednak działać i utkniecie tam aż do rana – za towarzystwo mając tylko (lub aż) siebie.
W dowolnym momencie trwania wątku możecie wykonać rzut na dodatkowe zdarzenie kością podpisaną jako Kupidynek.
Efekty zjedzenia zaklętego ciastka ustąpią następnego dnia, wraz ze wschodem słońca; po romantycznej schadzce pozostaną wam wspomnienia i potężny ból głowy, który ustąpi dopiero po 24 godzinach.
Przybity rozwiązaniem drużyny, Evan McLaggen spędzał dni na chlaniu, dostawaniu za to opieprzu od żony, zajmowaniu się małym Johnnym, chlaniu i zajmowaniu się Johnnym po pijaku i dostawaniu opieprzu za to od żony, na kacowaniu i zajmowaniu się Johnnym i słuchaniu jak Andrea suszy mu głowę, że wiecznie jest skacowany... No, rozumiecie. Nie było zbyt ciekawie. Poza tym, na jego głowę zostały złożone różne sytuacje w których musiał się odnaleźć i prawdę mówiąc, tego było już coraz bardziej za dużo . Marzyło mu się spędzić chwilę sam na sam ze sobą, dlatego wybrał się na spacer po plaży. Tym razem bez żony, chociaż miał cichą nadzieję, że Andrea w końcu przestanie kroić te kiecki dla Blacków i innych mordujących ludzi arystokratów i po prostu pójdzie z nim na romantyczny spacer. Ale nie poszła. Tym sposobem szedł sobie o zachodzie samotnie i starał się oddychać bardzo głęboko, zeby wyrzucić z wnetrza okropnego kaca, który męczył go od dwóch dni. Wtem nagle na jednym z kamieni zauważa coś wspaniałego. Ciasteczko! Och, ależ go nagle złapały skurcze w brzuchu, musiał koniecznie zjeść owe ciasteczko. Podszedł bliżej i ze zdziwieniem odkrył, ze patrzy na tartaletkę dyniową, którap pachnieć powinna chyba p rzyprawami korzennymi, ale z jakiegoś powodu pachniała spaloną szarlotką, a to z koleii przywołało takie miłe otulające uczucie... Obejrzał się za siebie, czy nikt nie idzie zabrać mu ciastka i zaraz wgryzł się w słodkość.
W ułamek sekundy jego ciało zostało porwane i szalonymi pląsami wrzucone w wirujący spodek. Och, jak go zaraz zaczęła od tego głowa boleć! Nie dość, że dopiero co leczył się z kaca, tutaj zjadł coś i to mu wyraźnie zaszkodziło, bo teraz kiedy był na karuzeli, był bardzo niezadowolony. Mruży oczy i patrzy na siedzącą naprzeciw niego Andreę, która swoim zrzędzącym głosem mówi, że ona już nie chce być na tych filiżankach, że ona chce koniecznie iść na diabelski młyn. Ostatnie czego teraz chciał to iść na ten młyn, ale kiedy piąty raz z rzędu usłyszał błagalne "kochanie", w końcu się zgodził. I tak znaleźli się w kolejce. Duch (ale nie wiedział, ze to duch) jego żony mówił coś pod nosem o organizacji wesołego miasteczka, Evan zaś cierpiał z powodu kacucha i tego ciągłego gadania. Szukał ratunku w niebie, w oglądaniu diabelskiego młyna, a nawet w oglądaniu ludzi, którzy stali obok niego w kolejce. Jedna za drugą, kolejne osoby, ich twarze były dla niego tak samo nieokreślone, jak twarze widzów na meczu. Jak bardzo brakowało mu meczu. Aż sobie westchnął, przeczesał ręką włosy i wtedy, kiedy uniósł wzrok zobaczył...
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
Podchodza do siebie, bez słów się rozumieją. A jednak okazuje się, że ktoś obok wciąż nie ma dość kłótni. To Andrea i towarzysz blondynki. Evan niezadowolony z ich głośnej wymiany zdań odrywa spojrzenie od blond kobiety i skupia się na swojej żonie, która... nagle wyznaje płomienne uczucie obcemu mężczyźnie? Jakiś sztylet wbity w jego serce, kazał mu zatrzymać myślenie. że co... ? Andrea odchodzi z obcym gościem, a on stara sobie jakoś ułożyć to w głowie i wtedy znów znajduje spojrzenie blondynki. Jest takie przyjemne, mądre i ciepłe. Wzbudza najlepsze emocje, sprawiając, że tamte poprzednie nikną jak za kurtyną.
- Czy oni właśnie... - nie do końca rozumiejąc, jak to się stało, stara się ukryć uśmiech, który aż rozsadza mu policzki. Bo przecież to nie wypada cieszyć się, że żona właśnie od niego odeszła, pozostawiając go samego z synem (nawet przez chwilę nie wątpił w to, że to jemu przypadnie opieka nad dzieckiem). Ale nie umiał powstrzymać uśmiechu, szczególnie kiedy blondynka dotknęła jego policzka. To było jak znak zesłany z niebios. A nawet nie znak, bo przecież to działo się na prawdę, tu i teraz! Unoszę brwi, zaskoczony jej słodkim głosikiem. - Może widziała mnie pani w swoich snach, kiedy je odwiedzałem? - dotyka ręką jej dłoni przy moim policzku i odsuwa ją od twarzy. Skupione spojrzenie na idealnie do siebie pasujących dłoni, nie rozprasza się harmidrem, który tworzy zamieszanie w związku z tym, że otacza ich wesołe miasteczko. Evan dopiero na pytanie obsługi, czy wchodzą, skupił się na czymś innym. Skoro więc już trzymał rękę pięknej panny, to pociągnął ją do wskazanej gondolki. Przepuszcza przodem, oceniając jaki smakowity kąsek dziś przy odrobinie szczęścia będzie mu poprawiał humor po zerwanym małżeństwie. Powstrzymał się przed zagwizdaniem, ale oczy prawie mu z orbit wyszły, kiedy panna przespacerowała się przed nim i usiadła w gondolce.
- Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko? Skoro już zostaliśmy porzuceni, chyba nie ma sensu, żebyśmy nie skorzystali przynajmniej z tej rozrywki, prawda? - a kiedy wszedł i usiadł obok, nie było również sensu, żeby odmawiała. Założył wygodnie rękę za jej ramieniem, opierając się o siedzenie i tak ku niej zwrócony patrzy, patrzy i oczom nie wierzy. A jednak anioły istnieją. - Evan jestem i właśnie zostawiła mnie żona. Najlepszy obrońca w całym kraju, do usług - pręży się dumnie przed kobietą, mając już plan na to, że jeżeli nim dojadą do samego końca, nie wysępi od niej obietnicy, że pójdą razem na randkę, no to będzie musiał wcielić coś o wiele bardziej niebezpiecznego. - A co taka ślicznotka robiła z tym klownem?
- Absolutnie nie. - Odpowiedziała przysuwając się bliżej i w pełni przekręcając się do mężczyzny siedzącego teraz obok niej. - Dlaczego mielibyśmy sobie odmawiać zabawy? A już szczególnie w takim towarzystwie. - Drzwiczki gondoli zamknęły się za nimi, a ta ruszyła unosząc się coraz wyżej. Zupełnie jak i ona sama. Siedząc tak tutaj, tak blisko niego czuła się tak lekko jakby miała zaraz odlecieć. - Evan? - Zapytała bardziej samą siebie niż jego próbując w głowie połączyć fakty. - Evan McLaggen? Nie debiutowałeś czasem w Srokach? - Oczywiście fakt posiadania przez niego żony wydał jej się najmniej istotny, ważniejsze było granie przez niego w jej ulubionym zespole Quidditcha. - Teraz już chyba wiem skąd cię znam, choć w snach również na pewno mnie odwiedzałeś i to nie raz. - A co to musiały być za sny... - Yvette Baudelaire, ale możesz mówić mi Yv, możesz mówić mi jak chcesz. - Sama również się przedstawiła nie chcąc wyjść na niegrzeczną, ale jakie jej nazwisko miało znaczenie w porównaniu z taką gwiazdą. - Sama nie jestem pewna. - Odpowiedziała zastanawiając się nad tym co faktycznie robiła tu z blondwłosym mężczyzną, ale nie mogła sobie za nic przypomnieć. - Chyba mnie tu ze sobą zabrał. Powinnam mu być więc wdzięczna. Bez niego nie poznałabym ciebie. - Jeśli kiedyś się jeszcze spotkają na pewno mu za to podziękuję, choć wolałaby tego uniknąć, co jeśli zjawiłby się tu z żoną Evana? Nie chciałaby przecież, aby łączące tą dwójkę niegdyś uczucie powróciło. Serce Yvette pękłoby wtedy na kawałki. - A twoja żona? Nie jesteś zawiedziony, że cię tak zostawiła? - Zapytała nieśmiało bojąc się usłyszeć odpowiedzi.
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
Powiedziałby, że jest trochę inaczej - że łączy ich krew; wprawdzie nie ta, która pulsowała w żyłach matek czy ojców, ale przelana na dokowym bruku - już tak. Wsączająca się w portowe szczeliny, skraplająca się do rzecznego mułu; czerwień czyjegoś życia, którą wycierają sobie o podeszwy zdezelowanych butów (noszą bliźniacze, noszą się tak samo, nawet nosić z podobnymi zamiarami się czasem zdają). Braterstwo - mętnej, brudnej krwi. Pokrewieństwo - łamliwych dusz.
- No wiem - cichy tylko pomruk wydobywa się z jego ust; ta cisza przepełniona jest myślami, widzi to w błyszczących oczach Morgana, w grymasie, który marszczy te mocniej zarysowane linie witraża twarzy - desperaci i psychopaci, czasem chyba to jedni i ci sami, nie wiem, nie przetrwałbym tam tygodnia, może kilka dni udałoby mi się wytrzymać, ale robić tam cały czas? To tak jakby wdepnąć w gówno i zamiast odskoczyć, z jakiegoś powodu uznać, że czas pokryć się nim całym, wysmarować kawałek po kawałku, każdy fragment skóry, potem raz jeszcze, grubszą warstwę nałożyć, a na koniec wepchnąć je sobie do ust i przeżuwać powoli - zagalopował się gdzieś w swoim cuchnącym malowniczo porównaniu. - Bez tych, którzy na to patrzą, nie byłoby sensu odstawiać całego tego cyrku, ja to widzę tak, że on po prostu, wiesz, napawa się bólem, krzykiem, krwią, to raz, ale jest jeszcze kwestia tych wszystkich ludzi, którzy na to patrzą, całe pieprzone przestawienie się z tego robi, ma swoją widownię, przykutą strachem, jak psy trzyma ich na kagańcach, nie spuszcza z liny, może go to podnieca, fetysze są różne, a ten panem i władcą jest na swojej łajbie, ludzie o tym szepczą, ale przecież stoją w całej zgrai, tak zaszczuci, że razem na jednego typa się nie rzucą... to trochę przerażające, że można pozwolić z siebie zrobić... kogoś takiego - ile czasu byłoby trzeba, by i on stał się biernym obserwatorem? Jak długo trzeba byłoby go łamać na kole fortuny, ból wyrafinowanie zadając w te miejsca najbardziej odsłonięte? - może dostają baty na zachętę, a może po prostu w ryzach trzyma ich świadomość, że ten bat tam jest, w ręce kata, i to wystarczy? - ten wyobrażony ból potrafi być silniejszy niż smagający ciało. Dotkliwszy. Fantomowymi odczuciami powracający we śnie. Ciało goi się szybciej niż psychika.
- W sensie, w takim miejscu na palu, żeby w czasie przypływu trzeba było walczyć o oddech, trzymając głowę wygiętą jakoś pod dziwnym kątem? Zaciskając usta, kiedy wlewa się do nich sól i glony? Coś takiego? - nie to, żeby kiedykolwiek w londyńskim porcie zdarzyło mu się być świadkiem czegoś takiego, ale chyba był w stanie sobie to wyobrazić. - Uwielbiam ten sposób wymierzania sprawiedliwości... masz podejrzenia, to masz też winnego, a jak jeszcze nie pozwala się nazwać winnym, chwila cierpliwości, w końcu się złamie, przyzna do wszystkiego... przecież to jest, kurwa, tak pozbawione sensu, co to rozwiązuje? Są szybsze sposoby, żeby uniemożliwić komuś kłamanie, a przynajmniej ma się pewność, czy złapało się właściwego człowieka - wzruszył ramionami, co on w sumie mógł wiedzieć, może niektórzy szukali nie winnego, a kogoś, na kogo po prostu dało się zrzucić winę. - Ten Travers... jak się koło niego kręciłeś, wspominał coś o Avalon? Rzucał jakimiś aluzjami? Przechwalał się? - zmienił raptownie temat, przypominając sobie coś, co zastanawiało go od dłuższego czasu, odkąd tylko po raz pierwszy zdradzono mu to w tajemnicy Poliszynela, potem jakiś marynarz zarzekał się nad kuflem piwa, że zaciągnął się na statek Traversów i nie może powiedzieć zbyt wiele, ale to wszystko, co się mówi, to prawda. A mówiło się sporo. - No wiesz, o wyspie wiecznej wiosny, o kobietach najpiękniejszych na świecie, zawsze chętnych, ciągle czekających na przybycie swych bohaterów, o wakacjach spędzanych przez Traversów w ich raju... - ciągnął, rasowy bajdziarz musiał to wszystko wymyślać, Burroughsowi raczej trudno było zawierzyć, że Wyspa Jabłoni w ogóle istnieje, ale nie zdziwiłby się, gdyby Traversowie celowo nie wyciszali tych wszystkich plotek, chcąc rozpalić wyobraźnię marynarzy, by dołączyli do ich załóg. - Gruba jazda z tym trenowaniem na ludziach, pomyśl sobie, co ci chłopcy potem będą mieli w głowach, jak już dorosną - zastrzygł uszami, wyławiając kolejną informację, którą puści w obieg dokowy; może nawet za jakiś czas powróci do Morgana tak zmieniona i urozmaicona, że aż sam poczuje się zaskoczony finalną wersją? A raczej jednym ze stadiów, poczwarka kłamstwa nie dojrzewała nigdy, gnieździła się w ciasnym kokonie wyobrażeń.
- A to nawet nie wiem, w sensie, inaczej, słyszałem, że w Parszywym to on raczej z dodatkowych usług nie korzystał, ale zawsze mógł przecież Zapomniane Córki odwiedzać, albo w ogóle sprowadzać sobie jakoś takie... w marynarskim guście, egzotyczne znaczy... jak się liże skórę w kolorze czekolady, to może jakiś inny rodzaj doznań wjeżdża - właściwie to już przestały być rozważania na temat Goyle'a, skończyło się na wartkiej płyciźnie intelektualnego brodziku - na kobietach wyzwolonych i zniewolonych wijących się gdzieś w ograniczonej wyobraźni.
- Gulaszowa... no dobra jest, ale stary, Christina z nas wszystkich miłośników poezji potrafi zrobić, bo poezja w jej wykonaniu to zupa żółwiowa, taka tłusta, solidna, na święta nam raz zrobiła, to chyba z trzy dokładki pochłonąłem, do dzisiaj się zarzeka, że dostała w prezencie mięso ognistego kraba, wiadomo, bez tej diamentowej skorupy, samo mięso... no bo ognisty krab to w sumie tylko się tak nazywa, ale bliżej mu do żółwia, nadaje się idealnie do żółwiowej... to mięso ma taki słodkawy posmak, a sam tłuszcz... jakbyś dobre masło jadł, coś takiego - słowotokiem pewnie trochę go przytłoczył, przy okazji żywo gestykulował, podkreślając w odpowiednich momentach swą wypowiedź; łuk bez-brwiowy uniósł się ku górze. - A same ogniste to z Fudżi... Fedżi... eee... Fodżi? - Fidżi, ale na to nie wpadł - się zwozi, trzeba je tylko zabezpieczyć tak, żeby nie sfajczyły statku, ale ogólnie to nawet nie musisz za bardzo ich karmić ani dawać im pić, tak jak żółwie potrafią przetrwać najdłuższą podróż, skubane - i oskubywane, niestety, na diamenty na ich pancerzu wielu się połasiło. Nie to, żeby on się wzbraniał przed przygarnięciem kosztowności, gdyby miał taką okazję, acz nie zabiłby dla nich żadnego stworzenia. A te były na skraju wymarcia.
- O fuj, współczuje im, założyłem się kiedyś, że zjem karalucha, to jest takie obrzydliwe... - i te nóżki na języku... - i jak, zjedli te święte karaluchy? Nazwali to jakąś plagą? Czy cudem? W sumie to skoro najpierw je się te płatki, czy tam karaluchy, w tym przypadku, a potem dopiero pije się wino, to można by wziąć łyka i zneutralizować ten posmak... ja też chodziłem z tatą do kościoła, ale on umarł jak miałem niecałe siedem lat, także te epizody w kościele to są takie... rozmyte mocno, kojarzę tylko że wino było po opłatkach, ale teraz się tak zastanawiam, czy ono jest takie... normalne, z procentami, że jakbyś więcej wypił, to mógłbyś się upić? Czy jakieś... no wiesz, w wersji dla świątobliwych, taki sok w sumie... może wpadniemy do jakieś kościoła po drodze? Jak wyjdziemy z wesołego miasteczka? I zwiniemy wino mszalne? - toast za lepsze czasy i za stare czasy (to to samo? Pytanie podchwytliwe). Wypiłby tylko po to, by wiedzieć, jak ono smakowało. Choć najpewniej nie różniło się niczym od takiego zwykłego. - Niektórzy pewnie przychodzili dla wina, a reszta dla ciastek, u was też zapraszało się po mszy na kawę i ciastka? Teraz mi się przypomniało, że był taki motyw - zamyślił się nieco, próbując dokopać się w pamięci, co to za ciastka dokładnie były. Ale nie pamiętał już za bardzo. Pewnie jakieś zwykłe, maślane, najtańsze. - Ten twój stary... spotkałeś go jeszcze potem? - do wniosku, że jest złamasem, doszedł po latach, czy może spotkał go twarzą w twarz i przekonał się o tym osobiście?
- Nie no, coś ty, w sumie to na mnie się patrzył jak na pojeba, a mieszkanie było małe, matka by mi nie pozwoliła na szczeniaki, bo raz jakaś koleżanka zostawiła u nas na weekend i się okazało, że to tylko tak niewinnie wygląda, a buta zjeść potrafi... znaczy pogryźć, no i chyba kanapę jakoś tak poszarpać, że trzeba to było potem narzutą cały czas przykrywać... nie było opcji, żeby je zabrać... chyba nie pamiętam... coś z plamką na pewno, bo miał na oku, wyglądał, jakby mu ktoś podbił, Łatka? Plamka? A ten drugi to po prostu Skarpeta, normalnie trzy nogi miał czarne, a jedna tylko cała biała była... - popisał się kreatywnością, nie ma co. Do dzisiaj mu to zostało.
- Ale nimi też się ludzie jarają, wiesz, jakim trzeba być koksem, żeby kelpie dosiąść? Pewnie na palcach jednej ręki można by takich policzyć... a syreny to już co innego, to jakby... istoty? Nie magiczne stworzenia - traktował je właściwie na równi z czarodziejami.
- A ta... Evangelina - co to w ogóle za imię? - to go kocha? Wyszła za niego z miłości? - choć właściwie - to wcale nie było konieczne, bezpieczeństwo jest chyba ważniejsze niż miłość? - On ją dobrze traktuje? O dziecko dba? - zaczął odhaczać te wszystkie standardowe podpunkty z serii dobry małżonek. - Może z oczu źle mu patrzy, bo za tobą nie przepada, co? Chyba że to jakiś typ od szemranych interesów? - snuje nitkę z domysłami dalej, powoli, zadumany całkiem. Jedno się nie zmienia w tych wszystkich morganowych opowieściach - zawsze brzmi tak, jakby się żywcem pokroić za siostrę mógł dać. Chętnie by ją w końcu poznał.
- Co to znaczy - nic nie trzyma? Parszywy jest - rodzina, znaczy - Peak District, to już dwie kotwice, osadzone dość mocno, z takimi to trudno wypłynąć na otwarte wody, poza tym, za często podejmuję decyzje tak w sekundę, bez przemyślenia ich wcześniej, a na tym kursie to mi nawet zależy - czasem dobrze zostać dłużej przy brzegu, na stabilnym gruncie; posmakować wolności, też tej nieprzemyślanej, jakoś łatwiej chyba niż wytrwać w codziennej rutynie. - Też nad wodą, tylko głębszą, w takiej chatynce sobie mieszkam, u znajomych - rzucił lekkim tonem, starannie omijając powiedzenie czegokolwiek, co mogłoby zdradzić zbyt wiele na temat Oazy; zaraz też podejmuje kolejny temat, by zająć myśli Morgana czymś innym.
Gdzieś już tam, w wagoniku, wystrzeleni ponad grawitację, ze świstem wciągają kolory; on usta ma szeroko otwarte, robiąc wdech wgryza się w kawałek wszechświata, we wszystkie jego smaki rozmyte w budyniowej konsystencji kolorów lepkich. - Język... wystaw - rzuca naprędce, pozwala, by migoczące drobinki jak płatki śniegu opadały na język, osiadały w kącikach ust, tam, gdzie ten uśmiech lekki, śmiech lżejszy niż powietrze.
Trzyma go. Choć nie wyczuwa tego, że robi to zbyt mocno; palce wbijają się w morganowe przedramię. Jeszcze bardziej - gdy kolory nikną, gdy tylko ciemność rozmywa się przed oczami w tunelu, który nie ma końca. Ale potem oślepiający błysk osiada znowu na oczach, jasność spływa na niego, chyba boli go to, jak wżyna się pod powieki. Przekleństwo niewypowiedziane wiruje w myślach.
Co.
To nie jasność wbija się boleściwie, tylko ten jazgot, dźwięk z dali, choć bolący blisko. Nieprzytomne spojrzenie osiada na twarzy Morgana. Alarm. Dźwięk jest alarmem. Alarm, czyli trzeba uciekać. Nogi przełożyć przez barierkę, bo ona jakoś otworzyć sama się nie da. Próbował, ale ręce opadły bezładnie. Więc przelewa się na drugą stronę; bawi go to, że stopy układają się same niemal w linii prostej, tak przypadkiem całkiem. Ale nie potrafi dalej iść, szuka linii prostych, wzdłuż których może biec. Krzywiznami. Zakosami. Owalami.
- Co zrobiłeś z moimi brwiami? - marszczy je, to znaczy, marszczyłby, ale ich nie ma. - To zagadka? - a właśnie, zagadka. Jego. Miał ją zadać. Tamtemu sfinksowi, ale na to już za późno. Więc usłyszy ją Morgan. Ale jak ona brzmiała? Coś z rybą? I słońcem... tylko co ryba ma wspólnego ze słońcem?
Biegnie. Jakoś ślinę trudniej mu przełknąć, a mięśnie nie słuchają się go wcale. Ale pamięta, że tam, tam na lewo bardziej, była dziura w płocie. Ukryte przejście. Powinno im się udać. Tylko miotły nie ukradnie. I może jednak wina mszalnego też nie?
zt
[bylobrzydkobedzieladnie]
sing the rebel song
Ostatnio zmieniony przez Keat Burroughs dnia 02.06.21 21:56, w całości zmieniany 1 raz
Nie zastanawiał się jednak, z kim ma do czynienia, ilu miała wcześniej i czy ma kogoś innego niż owy blondyn. Czy go to interesowało? Absolutnie, kiedyś o tym pomyśli. Ale nie teraz. Nie, kiedy jej oczy błyszczą, jej włosy pięknie pachną, a ona sama zdaje się znać historię jego życia. Wyprostował się, odczuwając pewnego rodzaju dumę z faktu, że został rozpoznany.
- Debiutowałem, jesteś fanką? - zapytał pół żartem pół serio i chociaż taki z niego pewny siebie chłopak, to kiedy zasugerowała, że mógł ją odwiedzać w sprośnych snach, to aż uniósł brew. - A co to były za sny, kwiatuszku?
Yvette. Yv. Ivy. Niczym Ivy Poison, której urok zdobywał męskie serca i Evan dał się na ten czar złapać.
- Jak chcę... - uśmiecha się lekko, mając w głowie komentarz o tym, jak bardzo brzmi to niegrzecznie, że tak do niego powiedziała. Z pewną dozą bezczelności zmierzył ją spojrzeniem, chyba dając do zrozumienia, że wieloma imionami chce ją teraz nazwać a niektóre wcale nie są akceptowalne społecznie. Ale to... to zostanie pomiędzy nimi niewypowiedziane. - Mam nadzieję Iv, że wiesz do czego mnie namawiasz- przestrzega, z przebiegłym uśmieszkiem przyklejonym do ust. Natomiast nim się zorientował, okazuje się, że Iv sama już nie pamięta kim był mężczyzna, który ją zostawił. A więc ona aż tak mocno jak on nie przeżyje tego porzucenia, skoro nie była z nim związana?- Tylko nie leć mu podziękować, nigdzie cię stąd nie puszczę - Mclaggen zażartował i oparł się wygodniej na ławeczce na której siedzieli w wagoniku.
- Jestem, oczywiście. Zupełnie zdruzgotany, upokorzony, czuję się jak ostatnie dno - przyznał, wyliczając jak bardzo źle właśnie mu zaczęło być. Bo przecież to uderza bezpośrednio w jego ego. Kto cieszyłby się z zostania rogaczem? A jednak na sam koniec się uśmiecha. Chyba dlatego, że momentalnie wyparowała mu z głowy złość na Andreę. Może to dobrze, ze w końcu dadzą sobie ze sobą spokój? Może to dobrze, że się rozwiodą? Może właśnie tak powinno zawsze być i do tego zmierzał ich związek. -Ale mam wrażenie, że kiedy jedne drzwi się zamykają, świat otwiera nam kolejne, a ty pojawiłaś się na mojej drodze... jakbyś była mi przeznaczona... - a mówiąc to nagle pojąłem, ze zatrzymujemy się na samym szczycie i koło staje. Zmarszczyłem czoło i wracam spowrotem spojrzeniem do Yv. - Dasz wiarę, że to się właśnie dzieje?
and what fades away.
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
Zatrzymał się obok diabelskiego młyna, próbując zorientować się w jaki sposób opuścić teren, na którym się znalazł. Wtedy też poczuł uderzenie w plecy, niezbyt silne, ale wystarczająco mocne, by gwałtownie wypuścił powietrze z płuc. Odwrócił się skonsternowany. Hej, on skądś znał tę panią. Posłał jej nawet głupkowaty uśmiech, a w następnej chwili ona odezwała się do niego po nazwisku. O nie, ktoś go rozpoznał! — Ciiiiiiiiiiiszej, pani Banderbardelburie — przyłożył palec do ust, po czym pociągnął kobietę za rękę w stronę — Jestem tutaj inco...inco... incorgnito.... inkoguto... tak, żeby nikt nie wiedział, że jestem! Rozumie pani? Nikt nie może wiedzieć, że tutaj byłem.
Poza połową Londynu, która była obecna w wesołym miasteczku? Cóż; nawet nie zamierzał ukrywać, jak bardzo czuje się zakłopotany całą tą sytuacją. — Co właściwie pani tu robi, pani Bardeldire? Nie wygląda pani na kobietę rozrywkową. To znaczy, wygląda pani bardzo nienagannie, pięknie i poważnie, ale nie spodziewałem się... Przepraszam, nie powinienem był... Nie jestem do końca trzeźwy i zapewne jutro będę żałował swoich słów, ale może pomoże mi pani dokończyć? — mówiąc to pomachał butelką przed twarzą Yvette. Zgodzi się? Przecież tak ładnie prosił...
même temps une excellente raison de
Perseus Black był ostatnią osobą, którą spodziewała się spotkać w miejscu takim jak to, a już szczególnie w takim stanie. Nie znała go praktycznie wcale, ale sam status i nazwisko zobowiązywały. - Rozumiem, może być lord spokojny, nikomu nie powiem. - Bo i po co? Nic by na tym nie zyskała, a nawet jeśli, to byłaby to czysta podłość. Może i od zawsze była zdystansowana co do szlachty, a już szczególnie tak konserwatywnej, wierzyła jednak, że pochopne ocenianie było wielce niesprawiedliwe. - Pozwolę sobie potraktować to jako komplement. - Uśmiechnęła się lekko chcąc dać mu do zrozumienia, że nie gniewała się jego wcześniejszymi słowami, czy powtórnie źle wypowiedzianym przez niego nazwiskiem. Prawidłowa artykulacja w tym stanie nie należała do najłatwiejszych, a jej francuskie nazwisko sprawiało niektórym kłopoty nawet na trzeźwo. - Co ja tu robię? - Powtórzyła za mężczyzną nie będąc przez chwilę pewną odpowiedzi. Ponownie spochmurniała przypominając sobie na nowo o swoim ukochanym. Odwróciła się z nadzieją, że zobaczy go idącego w ich kierunku, ale nigdzie nie mogła dostrzec ani jego, ani jego fanów. - A czy jest to lek na złamane serce? - Zapytała ponownie odwracając się w stronę Perseusa.
and what fades away.
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
— Tak, co pani tu robi. To bardzo niebzepjeczne miejsce, pełneee... różnych niebzepjecznych rzeczy. Pani Bardelbulie, ja panią może odprowadzę do domu jak skończymy pić? — zaproponował, mając w pamięci słowa ojca, że prawdziwy dżentelmen dba o kobiety w swoim otoczeniu, a przecież Perseus otrzymał dobre wychowanie i nie mógł sprawić mu zawodu, zachowując się egoistycznie i zostawić Panią-Której-Nazwiska-Nie-Potrafił-Wymówić samą na pastwę jakiś portowych bandytów. Mało się tutaj cyganerii i innych łobuzów kręciło? — O-o-oczywiście! — potwierdził, podając kobiecie butelkę — To najlepszy lek na złamane serduszko, zażywam regruraralnie i jak sama pani widzi, pani Burbelore, czuję się świetnie! Jakby nie działało, to już dawno wziąłbym mugolski ten, no... ten taki co wygląda jak klamka i wychodzą z niego ołowowiane kule i robi dużo huków, mniejsza o to. W każdym razie, gdyby moje reklarstwo nie zadziałało, to już dawno bym to zrobił i strzelił sobie w głowę, a tego nie zrobiłem i jestem najszczęśliszy pod słońcem! — odparł z uśmiechem, a zaraz potem ukrył twarz w dłoniach. — Kogo ja oszukuję...
même temps une excellente raison de
- Dziękuję lordzie Black, schlebia mi lord swymi słowami, ale z tego co pamiętam podczas kursu również i lordowi nie brakowało powagi i profesjonalizmu. - Zapewniła go od razu. - Sama nie jestem pewna jak się tu znalazłam. Byłam w swoim mieszkaniu, a później nagle tutaj i oh! Spotkałam wspaniałego mężczyznę! Przystojny, kulturalny, szarmancki. Serce od razu szybciej mi zabiło. - Rozmarzyła się na chwilę myśląc o swym ukochanym. - Ale musiał sobie pójść. Mam nadzieję, że wróci, albo że chociaż napisze. Musimy się przecież spotkać ponownie. Takiego uczucia nie można zignorować. - Miała ogromną nadzieje, że jeszcze się spotkają. Muszą! Nie miała szczęścia w miłości. Jej młodzieńcze zauroczenie nie zostało odwzajemnione, później za sprawą aranżowanego małżeństwa wyszła za mąż za mężczyznę, którego nie kochała. Przynajmniej nie w romantyczny sposób, choć po czasie, faktycznie myślała, że jest szansa, że to może się zmienić, jednak jej mąż zginął. A później... później była sama, cały czas sama. - Nie powinnam dyskutować więc z zaleceniem magipsychiatry. - Zażartowała, choć nie była pewna czy alkohol to najlepszy doradca. Była smutna i rozczarowana, a ten na pewno pomógłby to uśmierzyć, choć na chwilę, ale obawiała się, że wtedy zapomni i o swoim cudownym Evanie.
Słowa mężczyzny przykuły jej uwagę. Na początku nie domyśliła się o czym on mówi, ale gdy w końcu połączyła fakty krew w jej żyłach zamarzła. - Strzelił w głowę? Naprawdę myślał lord o zabiciu się? - A czy ona sama nie była również w tym miejscu? Czy po odebraniu jej syna nie udała się na plaże gotowa dać wodzie zadecydować o swoim losie, dać bólowi zniknąć w odmętach morza razem z nią? Nie odważyła się wtedy jednak na to, za co była teraz po stokroć wdzięczna. - Usiądźmy gdzieś. Chyba oboje potrzebujemy chwili szczerej rozmowy. - Zaproponowała z troską przyglądając się załamanemu mężczyźnie.
and what fades away.
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light