Galeria nowości
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Galeria nowości
Galeria nowości to nic innego jak wielka strefa wystaw najnowszych kreacji od projektantów tworzących dla Domu Mody Parkinson. Jeśli nie mogłeś uczestniczyć w pokazie najnowszej kolekcji: nic straconego, tutaj na żywo można zapoznać się z projektami prosto spod igły, w które zostały odziane niezwykle realistyczne manekiny. Niejednokrotnie zdarza się, że wśród galeryjnych wystaw przechadzają się i sami twórcy projektów - jest to idealna okazja, by uszczknąć odrobinę tajemnej wiedzy ze świata projektantów. Często pomieszczenie rozbrzmiewa dźwiękiem ożywionych dyskusji na temat prezentowanych na manekinach kreacji - zarówno pochlebnych, jak i tych całkowicie negatywnych.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:46, w całości zmieniany 1 raz
Hogwart ledwo wypuścił ją ze swych bram, a wepchnął od razu w jego ramiona. Była zbyt młoda, by przewidzieć cień zbliżającego się prędko epilogu tego, co naiwnie uważała za wieczne. Uwierzyła mu, przylgnęła do niego, pozwoliła gryźć nieprzyzwyczajone do pocałunków usta, dotykać drżącego ciała, choć daleko było jej do dziewiczych rumieńców, gdy prowadził ją w objęcia ostatecznej pokusy. Wszedł w nią pierwszy raz i tak już pozostał - później duchem, osiedlając się w każdym skrawku ciała; wypełniał ją sobą, swoim ciężkim, drogim zapachem, smakiem ust, których nauczyła się pragnąć, głodna tego, co mógł jej zaoferować. Wszystkiego. Ta przygoda była piękna, zrodzona z harlekinów, które w największej tajemnicy jej szkolne koleżanki chowały pod łóżkami. Ona nie musiała chować już niczego - ledwo dorosła, obnażona przed jego doświadczonym spojrzeniem, nęcąca tak, jak tego chciał, jak ją tego nauczył. Ich życie było proste, przyziemne, myślała, że porzuci dla niej szlachectwo, godność urodzenia i płynącej przez żyły krwi; oczyma wyobraźni widziała siebie w białej sukni na ślubnym kobiercu, dłoń w jego dłoni, marzenie w jego marzeniu, miłość w jego miłości - a potem nauczyła się żyć bez niego. Podniosła z morza wylanych łez, otarła je, na drżących nogach wyprostowała plecy, z nowym chłodem patrząc prosto w oczy przeznaczenia. Jego odejście uformowało zbroję pokrywającą blade, gładkie ciało; przeistoczył ją w wojownika, nakazał poszukiwać swego smaku w kolejnym niebezpieczeństwie, kolejnym bólu. Może wciąż naiwnie liczyła, że pewnego dnia pojawi się, by ją uratować, ale nie zrobił tego. Nigdy. Nie Francis Lestrange, dumny, szanowany, mogący mieć każdą. Wtedy uświadomiła sobie, że ona nie jest każdą. Nigdy nie będzie. Odrzuciła go, tak jak on odrzucił ją, kąpiąc się w krwawym misterium roztaczającym przed nią nową, czułą obietnicę. Nauczył ją wykorzystywać innych. Stworzył potwora żerującego na niewinnym, dziewiczym istnieniu; karała te dziewczęta surowością jego odejścia, przelewała cząstkę nieprzychylnych wspomnień - przynajmniej na początku. Później stało się to codziennością. Normalnością.
- Przestań - w słowo weszła mu miękko, melodyjnie. Chciał kijem zawrócić bieg historii, dziwnie przeświadczony, że jakimś cudem tego dokona, ale Wren nie była w nastroju na jego słodkie trucizny. - Wyrosłam z oczekiwania, że kiedyś mi to wyjaśnisz, Francisie. Opowiesz w czym byłam dla ciebie nie dość dobra. Nie chcę już tego słuchać, to zamknięty rozdział - smukły palec wskazujący wciąż tkwił przy jego ustach, a potem zahaczyła paznokciem o dolną wargę, gdy odsuwała od niego dłoń, celowo powtarzając znane niegdyś gesty, wypalone sensualnym uniesieniem na fałdach mózgu. Jego, jej już nie. To on pokazał jej subtelny świat delikatności, niedopowiedzenia, niespełnionej obietnicy rozpalającej zmysły; bywało, że do szaleństwa doprowadzała go tylko tym. Ulotnym dotykiem pozostawionym na rozpalonym do czerwoności ciele, szeptem tuż przy uchu, lekkim otarciem piersi o plecy, ucieczką, gdy zaczynał poszukiwać jej w nieopanowanym głodzie. Miał tańczyć tak, jak mu zagrała. Miał przypomnieć sobie to wszystko, teraz, stojąc tuż przed nią, miał zatęsknić, ukorzyć się, zrozumieć, że mogła dać mu to, czego nie dałaby inna kobieta - i zaprzepaścił to na własne życzenie. Z faktu własnej głupoty. Zasłużył na spojrzenie zimne, na spojrzenie obojętne, pozbawione serwowanego mu niegdyś uwielbienia; dziś był dla niej nikim, byle liściem opadającym z gałęzi drzewa jesienną porą, zgniłym w kałuży popołudniowej ulewy. Rozdeptałaby go, gdyby tylko mogła. Przypominał karalucha, odrażał ją, choć nie okazywała tego tak otwarcie; przywdziana na twarz maska dystansu i kuszącego zimna osłaniała ją przed prawdą. Była jej tarczą. Dzięki niemu.
- Byłam zła, ale to stare dzieje. Nie wzdycham już do ciebie w nadziei, że w końcu wrócisz i będzie jak dawniej. Przestałam być zła, gdy zrozumiałam, że dobrze się stało. Dojrzałam - odparła beztroskim jakby westchnieniem, podczas gdy jej dłoń wodziła wzdłuż sylwetki czarnej kreacji, nie dotykając. Unosiła się tuż nad hebanowym materiałem, czasem prześlizgnęła się po nim paznokciem, gdy manekin obracał się w jej stronę, ale nie pozwoliła sobie na nic więcej. Zamiast tego - ponownie spojrzała na Lestrange'a, przechyliła głowę do boku, ptasio, w dobrze znanym mu geście. - Podoba - wymruczała, wzruszywszy jednym ramieniem. Jedno słowo nie oddałoby głębi jej zauroczenia, jej absolutnego zakochania w parkinsonowej kreacji, lecz jej posiadanie pozostawało zaledwie marzeniem - jak kiedyś sam Francis. Zignorowała go też, gdy wspominał, że za moment zamierza stąd odejść. Oczywiście, że to planował. Musiał uciec, niezdolny zmierzyć się z nią jak równy z równym, gotów jedynie wypaplać nic nieznaczące przeprosiny i ulotnić się raz jeszcze. Pędził do narzeczonej? Do szlachetnej ukochanej, do kukły odzianej w piękną sukienkę, posłusznej, młodziutkiej i zauroczonej, jak niegdyś ona sama? Azjatka westchnęła ponownie. - Na tobie nie robi pewnie wrażenia. Ale dla nas, plebsu, - ostro podkreśliła wypowiedziane ostatnio słowo, chciała, by wybrzmiało surowo, przekazało jej przeświadczenie o tym, jak dziś ją postrzegał - wtedy być może również, - to jak projekt ze snu. Nie chodzimy w takich rarytasach - wyjaśniła mu jak małemu dziecku, uśmiechnęła się też ponownie, pobłażliwie. Nieważne, że w jej wnętrzu wszystko drżało absolutną furią. Tworzyło potwora, który pragnął wyrwać się z żelaznych kajdan i przegryźć mu tętnicę; chyba tylko jego śmierć okazałaby się godnymi przeprosinami. Tak. Tego była pewna. - Przyszedłeś skroić garnitur na miarę? Ten jest niczego sobie - oblizała usta i z całą perfidią poprawiła kołnierz jego marynarki, a potem - odsunęła się, odwróciła znów w kierunku swojej wybranej sukni, podziwiając ją zachłannie, zanim jej samej przyjdzie stąd odejść. Nie była szlachcianką, nie była kimś, kogo stać było na podobne luksusy - ochrona zapewne wyrzuci ją w mgnieniu oka, jeśli sama nie wyjdzie wcześniej.
- Przestań - w słowo weszła mu miękko, melodyjnie. Chciał kijem zawrócić bieg historii, dziwnie przeświadczony, że jakimś cudem tego dokona, ale Wren nie była w nastroju na jego słodkie trucizny. - Wyrosłam z oczekiwania, że kiedyś mi to wyjaśnisz, Francisie. Opowiesz w czym byłam dla ciebie nie dość dobra. Nie chcę już tego słuchać, to zamknięty rozdział - smukły palec wskazujący wciąż tkwił przy jego ustach, a potem zahaczyła paznokciem o dolną wargę, gdy odsuwała od niego dłoń, celowo powtarzając znane niegdyś gesty, wypalone sensualnym uniesieniem na fałdach mózgu. Jego, jej już nie. To on pokazał jej subtelny świat delikatności, niedopowiedzenia, niespełnionej obietnicy rozpalającej zmysły; bywało, że do szaleństwa doprowadzała go tylko tym. Ulotnym dotykiem pozostawionym na rozpalonym do czerwoności ciele, szeptem tuż przy uchu, lekkim otarciem piersi o plecy, ucieczką, gdy zaczynał poszukiwać jej w nieopanowanym głodzie. Miał tańczyć tak, jak mu zagrała. Miał przypomnieć sobie to wszystko, teraz, stojąc tuż przed nią, miał zatęsknić, ukorzyć się, zrozumieć, że mogła dać mu to, czego nie dałaby inna kobieta - i zaprzepaścił to na własne życzenie. Z faktu własnej głupoty. Zasłużył na spojrzenie zimne, na spojrzenie obojętne, pozbawione serwowanego mu niegdyś uwielbienia; dziś był dla niej nikim, byle liściem opadającym z gałęzi drzewa jesienną porą, zgniłym w kałuży popołudniowej ulewy. Rozdeptałaby go, gdyby tylko mogła. Przypominał karalucha, odrażał ją, choć nie okazywała tego tak otwarcie; przywdziana na twarz maska dystansu i kuszącego zimna osłaniała ją przed prawdą. Była jej tarczą. Dzięki niemu.
- Byłam zła, ale to stare dzieje. Nie wzdycham już do ciebie w nadziei, że w końcu wrócisz i będzie jak dawniej. Przestałam być zła, gdy zrozumiałam, że dobrze się stało. Dojrzałam - odparła beztroskim jakby westchnieniem, podczas gdy jej dłoń wodziła wzdłuż sylwetki czarnej kreacji, nie dotykając. Unosiła się tuż nad hebanowym materiałem, czasem prześlizgnęła się po nim paznokciem, gdy manekin obracał się w jej stronę, ale nie pozwoliła sobie na nic więcej. Zamiast tego - ponownie spojrzała na Lestrange'a, przechyliła głowę do boku, ptasio, w dobrze znanym mu geście. - Podoba - wymruczała, wzruszywszy jednym ramieniem. Jedno słowo nie oddałoby głębi jej zauroczenia, jej absolutnego zakochania w parkinsonowej kreacji, lecz jej posiadanie pozostawało zaledwie marzeniem - jak kiedyś sam Francis. Zignorowała go też, gdy wspominał, że za moment zamierza stąd odejść. Oczywiście, że to planował. Musiał uciec, niezdolny zmierzyć się z nią jak równy z równym, gotów jedynie wypaplać nic nieznaczące przeprosiny i ulotnić się raz jeszcze. Pędził do narzeczonej? Do szlachetnej ukochanej, do kukły odzianej w piękną sukienkę, posłusznej, młodziutkiej i zauroczonej, jak niegdyś ona sama? Azjatka westchnęła ponownie. - Na tobie nie robi pewnie wrażenia. Ale dla nas, plebsu, - ostro podkreśliła wypowiedziane ostatnio słowo, chciała, by wybrzmiało surowo, przekazało jej przeświadczenie o tym, jak dziś ją postrzegał - wtedy być może również, - to jak projekt ze snu. Nie chodzimy w takich rarytasach - wyjaśniła mu jak małemu dziecku, uśmiechnęła się też ponownie, pobłażliwie. Nieważne, że w jej wnętrzu wszystko drżało absolutną furią. Tworzyło potwora, który pragnął wyrwać się z żelaznych kajdan i przegryźć mu tętnicę; chyba tylko jego śmierć okazałaby się godnymi przeprosinami. Tak. Tego była pewna. - Przyszedłeś skroić garnitur na miarę? Ten jest niczego sobie - oblizała usta i z całą perfidią poprawiła kołnierz jego marynarki, a potem - odsunęła się, odwróciła znów w kierunku swojej wybranej sukni, podziwiając ją zachłannie, zanim jej samej przyjdzie stąd odejść. Nie była szlachcianką, nie była kimś, kogo stać było na podobne luksusy - ochrona zapewne wyrzuci ją w mgnieniu oka, jeśli sama nie wyjdzie wcześniej.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Wkładam szczoteczkę do zębów do obtłuczonego kubka na krzywej półeczce nad zlewem i to znaczy, że zostaję na dłużej. Ta szafka irytuje, obiecuję jej, że ją naprawię, ale nigdy tego nie robię. Kiedy wieczorami myjemy zęby, ona mi to wypomina. Nie co dzień, tylko wtedy, gdy akurat sobie przypomni. Każe mi też ściągać buty w progu, nie znam tego zwyczaju i pytam, czy nawyk przywędrował do tego mieszkanka z jej stron, tych odległych i orientalnych. Szybko przyzwyczajam się do chodzenia na skarpetkach i jestem wdzięczny, że mi to pokazała. Oddychające stopy to komfort większy niż wanna, więc nie przeszkadza mi, że kąpiemy się pod prysznicem, o ile robimy to wspólnie. Dwie osoby starczą, by zapełnić tą przestrzeń, a że jaramy na potęgę, to w środku jest aż gęsto. Możemy dryfować, kładąc się na plecach, magiczny dym spełnia rolę łóżka i utrzymuje dwa bezwładne ciała bez wysiłku. Ja czasem też noszę ją na rękach, ale Wren tego nie lubi - walczy ze mną i wtedy robi się ciężka, za ciężka. Jestem straszliwie niezdarny, wysypuję mąkę i rozlewam herbatę, kiedy próbuję przynieść jej do stołu kubek naparu. Głupio mi, więc wszelkie ślady tej niegramotności zacieram - skarpetką, żeby tłumaczyć się wkrótce z robienia bałaganu i udawania Greka. To nie są wyrzuty, wcale nie, ona po prostu się ze mnie śmieje. To przecież takie zabawne, że nie wiem, jak wygląda tłuczek do ziemniaków, a trzepaczkę nazywam metalową halką. Jest cierpliwa i uczy mnie absolutnie wszystkiego: zamykania drzwi na klucz i wystawiania pustych butelek po mleku za drzwi, daje mi znacznie więcej, niż ja daję jej.
Ale to ona pewnie dalej ma się za szczęściarę.
Czuję się szczęśliwy, w wyrwanym fragmencie naszych kilku miesięcy, owszem. Tym ją karmię, tym się żywię, jakby soki płynące między jej nogami były czystą energią. Na oparach, ale jednak, przejechałbym bez żadnej przerwy całe Giro d'Italia, korzystając tylko z Wren. Brzmi strasznie i strasznie ckliwie, ta zależność konfunduje i nieco rozmywa moje faktyczne zamiary. Zmiany zachodzą subtelnie, serc nie łamie się z dnia na dzień. Zapominam niestety, że miłość jest ślepa i nie towarzyszy jej pies-przewodnik ostrzegający przed niebezpieczeństwem. Taki Burek obszczekałby mnie konkretnie, najeżyłby się i pociągnął Wren w drugą stronę, byle dalej ode mnie, a tak, zostaje jej co najwyżej klej na gorąco, by posklejać to, co rozbiłem. Specjalnie, chociaż niechcący.
Nie mogę dłużej zasypiać z palcami zaczepionymi w jej włosach i budzić się z dłonią przywierającą do jej piersi. Daleko nam do tysiąca opowiedzianych baśni, lecz muszę to zrobić, bo będzie tylko trudniej. Wren, ale żeby już nikogo nie oszukiwać, mi. Mi będzie trudniej. Nie obiecuję jej niczego, to prawda; całuję ją, zawłaszczam niewinność, przesypuję kakao z brzydkiego pudełka do metalowej puszki z kolorowymi zebrami i rozkładam ręcznik na podłodze w łazience, by nie stawała stopami na zimnych kafelkach. To żadna przysięga.
A jednak, niewypowiedzianą, łamię ją. To aż bije z jej ciemnych oczu i odbija się w moich, oszustwo i kłamstwa rozwleczone w tygodniach, które przecież były dobre. To pora, bym się zmierzył z tym, jaki byłem - jaki jestem?
-A może jednak - podejmuję temat, zgaszony, jak pet przyciśnięty niedbale o metalowy śmietnik. Autobus podjeżdża, nie ma czasu - to ja nie byłem dobry dla ciebie. Myślałem, że jestem, ale tylko byłem i to przez chwilę. Żałuję, że w takich okolicznościach... - urywam, potrzeba mi powietrza i zdrowego rozsądku, który przemówi za mnie - nie potrafię budować relacji, nadal. Żałuję, że przepraszam w taki sposób. Przypadkowo. Ale przepraszam - sądzę, że poczuję ulgę, lecz nic takiego się nie dzieje. Mięśnie nadal są spięte, usta suche, a jej palec przy twarzy powoduje, że drżę. Wiem jednak, że to słuszne. I że razem z nią przepraszam też inne kobiety, które zostawiłem, po dwóch nocach albo dwóch miesiącach. Żadna nie zasługiwała - wcale nie oczekuję, że mi wybaczysz, ale mówię szczerze - i bardzo spokojnie, chociaż wewnątrz emocje gotują się tak, jakby Wezuwiusz jebnął nie gdzieś we Włoszech, a obok mojej trzustki. Zwłaszcza, że mami mnie tym, co znam - niekoniecznie wspominam, ale znam. Oblizuję wargi, bo to z kolei działa na nią, robiłem to, mimochodem, wypracowaną reakcją, kiedy już odkryłem, że to jej się podoba. Postępuję źle i kurwa, zwieszam głowę, bo jednak ciężko patrzeć na nią i nie chcieć jednocześnie urobić się na umór. Nie z powodu byłej partnerki, tylko ze swojego. Ciężka pizda ze mnie i tyle. Chciałbym dowiedzieć się, co u niej, ale to totalnie nie na miejscu i rozumiem, że lepiej nie pytać. Przepraszać, po raz kolejny? Głupstwo, słowa nie nabierają znaczenia, kiedy się je powtarza, ewentualnie je tracą.
-Nie przymierzysz jej? - pytam, desperacko uciekając na neutralny grunt. Pozornie, bo to prędzej ziemia ognista, skoro i tu Wren dokręca śrubę, która ma mnie speszyć i pokazać dosadnie, jak ją potraktowałem. Jak śmiecia - jest piękna, ale pewnie niewygodna. Ten tren i usztywnienia - wskazuję po kolei elementy sukni - będą mocno przeszkadzać. To suknia do zaprezentowania, nie do tańczenia - oceniam, puszczając mimo uszu ten docinek. Wśród Parkinsonów nie pozwolę sobie na sprostowanie, zwłaszcza tutaj - ściany mają uszy - właściwie to przyszedłem odebrać suknie mojej matki. Jak twierdzi, są zbyt cenne, by wysyłać je sowią pocztą - wyjaśniam niechętnie, sztywniejąc, gdy Wren poprawia kołnierz mej marynarki - zadanie, jak dla plebsu, czyż nie? - pozwalam sobie na nieznaczny zryw ironii, ale to prawda. Czy mi się to podoba, czy nie, robię za chłopca na posyłki i to bez znaczenia, że wpuszczają mnie do salonu, gdzie drzwi mają gałki z masy perłowej, a podłogi wyłożone są marmurem. To nie zrówna nas statusem, ale chociaż zejdę na ziemię. Do niej.
Ale to ona pewnie dalej ma się za szczęściarę.
Czuję się szczęśliwy, w wyrwanym fragmencie naszych kilku miesięcy, owszem. Tym ją karmię, tym się żywię, jakby soki płynące między jej nogami były czystą energią. Na oparach, ale jednak, przejechałbym bez żadnej przerwy całe Giro d'Italia, korzystając tylko z Wren. Brzmi strasznie i strasznie ckliwie, ta zależność konfunduje i nieco rozmywa moje faktyczne zamiary. Zmiany zachodzą subtelnie, serc nie łamie się z dnia na dzień. Zapominam niestety, że miłość jest ślepa i nie towarzyszy jej pies-przewodnik ostrzegający przed niebezpieczeństwem. Taki Burek obszczekałby mnie konkretnie, najeżyłby się i pociągnął Wren w drugą stronę, byle dalej ode mnie, a tak, zostaje jej co najwyżej klej na gorąco, by posklejać to, co rozbiłem. Specjalnie, chociaż niechcący.
Nie mogę dłużej zasypiać z palcami zaczepionymi w jej włosach i budzić się z dłonią przywierającą do jej piersi. Daleko nam do tysiąca opowiedzianych baśni, lecz muszę to zrobić, bo będzie tylko trudniej. Wren, ale żeby już nikogo nie oszukiwać, mi. Mi będzie trudniej. Nie obiecuję jej niczego, to prawda; całuję ją, zawłaszczam niewinność, przesypuję kakao z brzydkiego pudełka do metalowej puszki z kolorowymi zebrami i rozkładam ręcznik na podłodze w łazience, by nie stawała stopami na zimnych kafelkach. To żadna przysięga.
A jednak, niewypowiedzianą, łamię ją. To aż bije z jej ciemnych oczu i odbija się w moich, oszustwo i kłamstwa rozwleczone w tygodniach, które przecież były dobre. To pora, bym się zmierzył z tym, jaki byłem - jaki jestem?
-A może jednak - podejmuję temat, zgaszony, jak pet przyciśnięty niedbale o metalowy śmietnik. Autobus podjeżdża, nie ma czasu - to ja nie byłem dobry dla ciebie. Myślałem, że jestem, ale tylko byłem i to przez chwilę. Żałuję, że w takich okolicznościach... - urywam, potrzeba mi powietrza i zdrowego rozsądku, który przemówi za mnie - nie potrafię budować relacji, nadal. Żałuję, że przepraszam w taki sposób. Przypadkowo. Ale przepraszam - sądzę, że poczuję ulgę, lecz nic takiego się nie dzieje. Mięśnie nadal są spięte, usta suche, a jej palec przy twarzy powoduje, że drżę. Wiem jednak, że to słuszne. I że razem z nią przepraszam też inne kobiety, które zostawiłem, po dwóch nocach albo dwóch miesiącach. Żadna nie zasługiwała - wcale nie oczekuję, że mi wybaczysz, ale mówię szczerze - i bardzo spokojnie, chociaż wewnątrz emocje gotują się tak, jakby Wezuwiusz jebnął nie gdzieś we Włoszech, a obok mojej trzustki. Zwłaszcza, że mami mnie tym, co znam - niekoniecznie wspominam, ale znam. Oblizuję wargi, bo to z kolei działa na nią, robiłem to, mimochodem, wypracowaną reakcją, kiedy już odkryłem, że to jej się podoba. Postępuję źle i kurwa, zwieszam głowę, bo jednak ciężko patrzeć na nią i nie chcieć jednocześnie urobić się na umór. Nie z powodu byłej partnerki, tylko ze swojego. Ciężka pizda ze mnie i tyle. Chciałbym dowiedzieć się, co u niej, ale to totalnie nie na miejscu i rozumiem, że lepiej nie pytać. Przepraszać, po raz kolejny? Głupstwo, słowa nie nabierają znaczenia, kiedy się je powtarza, ewentualnie je tracą.
-Nie przymierzysz jej? - pytam, desperacko uciekając na neutralny grunt. Pozornie, bo to prędzej ziemia ognista, skoro i tu Wren dokręca śrubę, która ma mnie speszyć i pokazać dosadnie, jak ją potraktowałem. Jak śmiecia - jest piękna, ale pewnie niewygodna. Ten tren i usztywnienia - wskazuję po kolei elementy sukni - będą mocno przeszkadzać. To suknia do zaprezentowania, nie do tańczenia - oceniam, puszczając mimo uszu ten docinek. Wśród Parkinsonów nie pozwolę sobie na sprostowanie, zwłaszcza tutaj - ściany mają uszy - właściwie to przyszedłem odebrać suknie mojej matki. Jak twierdzi, są zbyt cenne, by wysyłać je sowią pocztą - wyjaśniam niechętnie, sztywniejąc, gdy Wren poprawia kołnierz mej marynarki - zadanie, jak dla plebsu, czyż nie? - pozwalam sobie na nieznaczny zryw ironii, ale to prawda. Czy mi się to podoba, czy nie, robię za chłopca na posyłki i to bez znaczenia, że wpuszczają mnie do salonu, gdzie drzwi mają gałki z masy perłowej, a podłogi wyłożone są marmurem. To nie zrówna nas statusem, ale chociaż zejdę na ziemię. Do niej.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Piękne wspomnienia zaklęte w krypcie. Zimnej, porzuconej, odrzuconej, zepchniętej w wir czarnej nicości; niech kąpie się tam w wannie zbudowanej z pereł, w zatęchłym tłuszczu i gęstej mazi skoncentrowanych łez. Niech kąpie się tam, sam, jego część oderwana od stojącego przed nią mężczyzny, jego duch, raz po raz wypowiadający piękne, pozbawione znaczenia obietnice. Pewnego dnia ten tłuszcz zajmie się ogniem. Pożre go doszczętnie, pożre każdą cząstkę, którą w niej pozostawił, w końcu oferując to, czego nie oferowały bzdurne, wymuszone przeprosiny: prawdziwy spokój. Spali go. Zedrze gładką skórę z kończyn, przeistoczy go w płaszcz, w całun, którym okryje się podczas nocnej melancholii, powracając myślami raz jeszcze do dni, gdy wszystko było prostsze. Słodsze. Do dni, gdy trzymał ją za rękę, leniwie wodził palcami wzdłuż wyraźnie zarysowanego kręgosłupa, scałowując z niej krople porannej kąpieli. Zaplątany w plebejską pierzynę, zagubiony w plebejskim mieszkaniu, pan, który spadł z włości wprost w ramiona przyziemnej normalności; pokazała mu ten świat, wprowadziła w niego cierpliwie, tłumacząc, tłumacząc, tłumacząc, robiła wszystko, by pokochał go tak, jak pokochał ją. Bo wierzyła, że to właśnie uczynił. Że zrozumie - i zostanie. Zdejmie ze swych ramion ciężki, synowski obowiązek, a potem połączy się z nią w absolutnym tańcu zauroczonych dusz, wychowa dziecko rosnące w jej ciele. Ten mały, malutki zalążek czegoś, co rzeczywiście stworzyli wspólnie: ono było przecież potworem. Przekreśliło przyszłość.
- Oczywiście, że nie byłeś. Nie mam już złudzeń, Francisie, nie mam też osiemnastu lat, by zawracać sobie tym wszystkim głowę - uśmiechnęła się. Chłodno. Pusto. Egzotyczne usta, które kiedyś całowały go z boskim wręcz namaszczeniem dziś potrafiły jedynie kąsać, palić ogniem tysiąca grzechów wszczepionych w jej skórę, jednak nie jej własnych, ach, nie jej. - Skąd u ciebie ta potrzeba samobiczowania? Liczysz, że tym wynagrodzisz mi swoje tchórzostwo? - baranku, czułe określenie zatańczyło na krańcu języka, lecz połknęła je szybko, odepchnęła od siebie; nie zasługiwał na to, na jej ukłon w stronę wspólnej przeszłości, kazał jej krwawić do wanny, kazał jej wyniszczyć swój organizm; on nie zasługiwał na czułość, ona, wtedy, na jego brutalność. Wciąż był nad nią - kiedyś dosłownie, dziś tylko na drabinie społecznej hierarchii, był arystokratą, do którego w ten sposób zwracać się nie powinno. Płynąca przez żyły krew, szkarłatna jak każda, a mimo to błękitna, oczekiwała szacunku. Uniżonej postawy, co najwyżej łagodnej kokieteryjności: Francis Lestrange zbierał natomiast owoc z zasadzonego własnymi dłońmi sadu, zgniły, nadgryziony pasożytniczym robactwem. - Oczekujesz współczucia? - spytała, ciemne brwi unosząc lekko ku górze. Nie umiał budować relacji. Wciąż. Nadal. Niszczył je, za swymi plecami zostawiał pasmo zapłakanych kobiet, naiwnych jak niegdyś ona sama; mogła nauczyć go wierności, lojalności, szczerości, on jednak wybrał inaczej. Podążył inną drogą, przestraszony konsekwencją wypełniającej jej co noc namiętności, zabił ją w swych myślach, jak ona zabiła ich dziecko. A później, po latach, także i jego - mimo że stał przed nią teraz, żywy, rozmowny, zakłopotany i fałszywy jak zawsze.
Kątem oka ponownie spojrzała na suknię, zachęcona, a jednocześnie tak okropnie nagle zniechęcona. Nie przymierzysz jej? Nie mogła, oczywiście, że nie mogła - wiedział o tym, nie była szlachcianką, kimś, kto na podobne cudeńko mógłby sobie pozwolić, drwił więc z niej złośliwie, znów pokazując, dobitnie, gdzie było jej miejsce. Wnętrze Wren zadrżało złością, rozpaliło pożogę na nowo, lecz nie drgnęła, nie ujawniła po sobie niczego, zbyt doświadczona już w oszustwie, w modelowaniu siebie samej w oczach innych. Nawet jego.
- Skoro tak, nie ma powodu, bym miała ją przymierzyć - wzruszyła delikatnie ramionami. Srocza natura lgnęła do kreacji, wyciągała w jej kierunku nieistniejące skrzydła, piała melodię nieuzasadnionej tęsknoty: ale na tym historia ów zauroczenia miała się zakończyć. - Na pewno znasz się na takich kreacjach lepiej ode mnie. W twoim świecie musi otaczać cię ich cała feeria, choćby na wystawnych przyjęciach, prawda? - podjęła niby to uprzejmie, lecz sroka przemieniła się w żmiję, pluła jadem na oślep, pod kurtyną eleganckiej kurtuazji pragnąć zagłębić zębiska w jego ciele. Jakkolwiek, nawet na chwilę, by opadł na ziemię, zapłakał, z twarzą żałośnie przyciśniętą do połów jej taniej, nijakiej sukienki. Poznałeś tajniki usztywnień ściągając je z ciał młodych, głupiutkich trzpiotek, Francisie? Oczy zaskrzyły się enigmą, nie mógł ich dziś odczytać; były mu obce, zbyt dojrzałe, zbyt dorosłe, zbyt niedostępne. - Ach, tak. Matka. Jedyna kobieta, od której nie jesteś w stanie uciec - westchnęła teatralnie, uśmiechnęła się również kącikiem ust, ni to uszczypliwie, ni promiennie, jakby opowiedział jej ciekawy żart; czy to przez tę szlachetną wywłokę porzucił ją tamtego dnia, skazał na samotność, na podjęcie decyzji w zaciszu ciemnego, okrutnie obcego nagle domu? - Dobrze wiedzieć, Francisie, że hańbiący twoje imię problem nie ostudził ciepła waszych relacji. I nie powinien - przecież nie istnieje - rzuciła; zabiłam go, sama, bez ciebie, zabiłam, wydaliłam do bezdusznej wody, a on, w odwecie, doprowadził mnie na skraj fizycznego wyczerpania. Zabiłam go sama, niemal przypłacając to własnym życiem - by pozbyć się ciebie na zawsze, wyrzucić z siebie ślad twojego dotyku. Dziś zastępował go inny: cieplejszy, burzliwszy, spełniający i szaleńczy, taki, jakiego potrzebowała. Silny, pewny swego mężczyzna. Pozbawiony strachu. Niepewności.
Ostatni raz sięgnęła w kierunku kruczej sukni, wodząc palcem wzdłuż jednego z piór, zanim odwróciła się od kreacji; spojrzała za to na tego małego chłopca, wciąż nieporadnego, błądzącego, pozbawionego nadziei - i zacmokała językiem, splotła dłonie na plecach, głowę przechyliwszy do boku. - Idź już. Twoje plebejskie obowiązki czekają - przypomniała mu; był dziś synem na posyłki, nie mógł zawieść zatem swojej ukochanej mateczki. Nigdy nie umiał tego zrobić.
- Oczywiście, że nie byłeś. Nie mam już złudzeń, Francisie, nie mam też osiemnastu lat, by zawracać sobie tym wszystkim głowę - uśmiechnęła się. Chłodno. Pusto. Egzotyczne usta, które kiedyś całowały go z boskim wręcz namaszczeniem dziś potrafiły jedynie kąsać, palić ogniem tysiąca grzechów wszczepionych w jej skórę, jednak nie jej własnych, ach, nie jej. - Skąd u ciebie ta potrzeba samobiczowania? Liczysz, że tym wynagrodzisz mi swoje tchórzostwo? - baranku, czułe określenie zatańczyło na krańcu języka, lecz połknęła je szybko, odepchnęła od siebie; nie zasługiwał na to, na jej ukłon w stronę wspólnej przeszłości, kazał jej krwawić do wanny, kazał jej wyniszczyć swój organizm; on nie zasługiwał na czułość, ona, wtedy, na jego brutalność. Wciąż był nad nią - kiedyś dosłownie, dziś tylko na drabinie społecznej hierarchii, był arystokratą, do którego w ten sposób zwracać się nie powinno. Płynąca przez żyły krew, szkarłatna jak każda, a mimo to błękitna, oczekiwała szacunku. Uniżonej postawy, co najwyżej łagodnej kokieteryjności: Francis Lestrange zbierał natomiast owoc z zasadzonego własnymi dłońmi sadu, zgniły, nadgryziony pasożytniczym robactwem. - Oczekujesz współczucia? - spytała, ciemne brwi unosząc lekko ku górze. Nie umiał budować relacji. Wciąż. Nadal. Niszczył je, za swymi plecami zostawiał pasmo zapłakanych kobiet, naiwnych jak niegdyś ona sama; mogła nauczyć go wierności, lojalności, szczerości, on jednak wybrał inaczej. Podążył inną drogą, przestraszony konsekwencją wypełniającej jej co noc namiętności, zabił ją w swych myślach, jak ona zabiła ich dziecko. A później, po latach, także i jego - mimo że stał przed nią teraz, żywy, rozmowny, zakłopotany i fałszywy jak zawsze.
Kątem oka ponownie spojrzała na suknię, zachęcona, a jednocześnie tak okropnie nagle zniechęcona. Nie przymierzysz jej? Nie mogła, oczywiście, że nie mogła - wiedział o tym, nie była szlachcianką, kimś, kto na podobne cudeńko mógłby sobie pozwolić, drwił więc z niej złośliwie, znów pokazując, dobitnie, gdzie było jej miejsce. Wnętrze Wren zadrżało złością, rozpaliło pożogę na nowo, lecz nie drgnęła, nie ujawniła po sobie niczego, zbyt doświadczona już w oszustwie, w modelowaniu siebie samej w oczach innych. Nawet jego.
- Skoro tak, nie ma powodu, bym miała ją przymierzyć - wzruszyła delikatnie ramionami. Srocza natura lgnęła do kreacji, wyciągała w jej kierunku nieistniejące skrzydła, piała melodię nieuzasadnionej tęsknoty: ale na tym historia ów zauroczenia miała się zakończyć. - Na pewno znasz się na takich kreacjach lepiej ode mnie. W twoim świecie musi otaczać cię ich cała feeria, choćby na wystawnych przyjęciach, prawda? - podjęła niby to uprzejmie, lecz sroka przemieniła się w żmiję, pluła jadem na oślep, pod kurtyną eleganckiej kurtuazji pragnąć zagłębić zębiska w jego ciele. Jakkolwiek, nawet na chwilę, by opadł na ziemię, zapłakał, z twarzą żałośnie przyciśniętą do połów jej taniej, nijakiej sukienki. Poznałeś tajniki usztywnień ściągając je z ciał młodych, głupiutkich trzpiotek, Francisie? Oczy zaskrzyły się enigmą, nie mógł ich dziś odczytać; były mu obce, zbyt dojrzałe, zbyt dorosłe, zbyt niedostępne. - Ach, tak. Matka. Jedyna kobieta, od której nie jesteś w stanie uciec - westchnęła teatralnie, uśmiechnęła się również kącikiem ust, ni to uszczypliwie, ni promiennie, jakby opowiedział jej ciekawy żart; czy to przez tę szlachetną wywłokę porzucił ją tamtego dnia, skazał na samotność, na podjęcie decyzji w zaciszu ciemnego, okrutnie obcego nagle domu? - Dobrze wiedzieć, Francisie, że hańbiący twoje imię problem nie ostudził ciepła waszych relacji. I nie powinien - przecież nie istnieje - rzuciła; zabiłam go, sama, bez ciebie, zabiłam, wydaliłam do bezdusznej wody, a on, w odwecie, doprowadził mnie na skraj fizycznego wyczerpania. Zabiłam go sama, niemal przypłacając to własnym życiem - by pozbyć się ciebie na zawsze, wyrzucić z siebie ślad twojego dotyku. Dziś zastępował go inny: cieplejszy, burzliwszy, spełniający i szaleńczy, taki, jakiego potrzebowała. Silny, pewny swego mężczyzna. Pozbawiony strachu. Niepewności.
Ostatni raz sięgnęła w kierunku kruczej sukni, wodząc palcem wzdłuż jednego z piór, zanim odwróciła się od kreacji; spojrzała za to na tego małego chłopca, wciąż nieporadnego, błądzącego, pozbawionego nadziei - i zacmokała językiem, splotła dłonie na plecach, głowę przechyliwszy do boku. - Idź już. Twoje plebejskie obowiązki czekają - przypomniała mu; był dziś synem na posyłki, nie mógł zawieść zatem swojej ukochanej mateczki. Nigdy nie umiał tego zrobić.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Jest jak uderzenie prosto w splot słoneczny, fantomowa pięść w ciele i wgłębienie w środku. Niedowierzam, że pancerz zawodzi, że faktycznie czuję drgawki i dreszcze, a moja przyzwoitość symbolicznie dokonuje całopalenia, przyłapana na gorącym uczynku: na żalu.
Igranie z czasem jest niemądre i niebezpieczne, ale jak każdemu człowiekowi zdarza mi się pożądać takiej mocy. Gdybym ją miał, co takiego bym zrobił, czego dokonał? Naprawię parę błędów, lecz przyszłość nieprzerwanie będzie implikować kolejne. Zniszczyć maszynę, oddać tę moc, to jedyne wyjście. A wtedy: bach, paradoks i wracamy do punktu wyjścia.
Dorastamy, Franc, dorastamy. Godzenie się z losem jest niestety trudniejsze, niż wyciągnięcie ręki na zgodę do kogokolwiek innego. Nawet, jeżeli musisz zrobić to pierwszy, upieram się - to nadal prostsze, mimo że moralnie waga pewnie taka sama. Ciężko na sumieniu, ale zaciskam zęby, jakbym łykał niedobre lekarstwo. Może tak samo, spłynie gładko w dół gardła, wykrzywiając mi twarz, acz pozytywnie zaskoczy, jako kuracja przeciwko toksycznej męskości? Jedno wiadro pomyj wystarczy, coś nie jestem do tego przekonany. Podtopienie, owszem, to dałoby mi nauczkę, chociaż ciężko ocenić, czy już na zawsze, czy też do pierwszej lepszej okazji. Staremu psidwakowi nowych sztuczek nie przyswoisz, nawet gdybyś wyłaził ze skóry: to ja, zastały i ze słomianym zapałem. Mam przynajmniej w sobie tyle pokory, że gdy staję twarzą w twarz z własnymi błędami, krępują mnie. Czuję się jak w potrzasku, jasne, wmawiam sobie, że to trening przed całkowitym skamienieniem członków. Póki co, wciąż żywy i miękki, stanowię łatwy cel. Gdybym tylko to ja bym ofiarą, a wcale nie jestem. Ja skrzywdziłem ją, nie odwrotnie. I to, że pytałem Wren, czy chce jabłko, a kiedy zaprzeczała i tak je obierałem i kroiłem na cząstki wiedząc, że wówczas się skusi i spyta, czy nie ma więcej, to nie przydaje mi żadnej szlachetności. Ona zresztą ponosi tu część winy, tak sądzę. Gdybym całe życie spędził w przyciasnawym mieszkanku, na prośbę starego latając po tytoń do sklepu na rogu, a matki po cukier do sąsiadów, wyrósłbym porządnie. Boy next door, do rany przyłóż. Nie, no, nie mogę tak - najchętniej sam bym dał sobie po pysku. To moja wina, moja, nie rodziców, nie otoczenia, nie tego, że przed imieniem dostawiam sobie ten pieprzony szlachecki tytuł. Kurwa, sześciolatki odróżniają dobro od zła, a ja na tym zawodzę. Za dzieciaka odstawałem przy grach z dopasowywaniem kształtów, przyznaję, tylko że... Tam dalej, to już nie ułomności, tylko wybory. I Wren, z którą spałem, zaspokajając siebie, potem ją, a wcześniej - swoją próżność.
-Nie wiem, Wren. Może to przez to, że jesteśmy wrzuceni w sytuacje, które wymagają pewnych ofiar - i ja nadal nie umiem się w nich odnaleźć, bo przywykłem do tego, że to mi wszystko się należy - nie wynagrodzę ci tego w żaden sposób, to więcej, niż oczywiste - pewnie się martwiła, pewnie płakała. Najpierw za mną, a potem - za sobą. I za tym, ile czasu na mnie straciła - mogę jedynie przeprosić i przepraszam. I ewentualnie zejść ci z oczu, bo zupełnie ci się nie dziwię, na twoim miejscu sam siebie nie chciałbym oglądać - odpowiadam jej głucho, a ona się uśmiecha. To niedobry grymas, jakby nieporadnie wykuty na drobnej twarzy. Wargi ma jakieś nieswoje, spuchnięte, jak niemowlaki, które wyglądają dokładnie tak samo. Może już nie myślała, a teraz, podobnie jak ja, zgina się pod naporem przeszłości i wspólnego puszczania papierowych samolotów z jej mieszkania. Prosto na niemagiczną stronę Londynu: obserwowaliśmy jak lecą i jaką radochę mają mugolskie dzieciaki z prób ich pochwycenia.
-Nie - zaprzeczam, kręcąc głową, wpatrzony w ozdobną kreację, kuszącą ponurym przepychem. Jest ciężko, żałobna, dobra dla kogoś, kto już nie widzi nadziei. Matrony przywdziewają takie chowając mężów - kogo ty pochowałaś, Wren? - współczucie jest dobre. Mnie możesz tylko żałować - czy jeśli na swe błędy patrzę trzeźwo, to znaczy, że więcej ich nie popełnię? Głupi, dopiero kiedy przejadę się tak, że faktycznie poczuję, że stoję z łopatą w ręku nad własnym grobem, wtedy, wtedy może się nauczę - ale ci się podoba - skoro tak jest, przymierz ją. Odziej się, zobacz, jak opływa twoje ciało, pomyśl, gdzie byś ją założyła - jeśli nie zobaczysz, czy pasuje, nie dowiesz się - to jeden rozmiar, szlachcianki nie przeżyłyby dwóch takich samych sukien na jednym Sabacie. Adelajda Nott zresztą też nie: zawał albo migrena gwarantowana. Chcę zobaczyć Wren w tej sukni, ptasiej, dostojnej, poważnej - będzie wyglądać, jak panna młoda na ceremonii pogrzebu - obecna atmosfera nie sprzyja chadzaniu na przyjęcia, Wren. Na cieszenie się nimi i patrzeniu za sukienkami. Próbuję z tego wyrosnąć, wiesz - jestem kurewskim smutasem, ale nie wylewam z siebie potoku łez, tylko w trzech zdaniach podsumowuję sytuację własnego mentalnego stanu. Chwiejącego się na cienkich nogach, ale psst. Wina dalej nie wyparowuje, przeciwnie, rozkłada się w najlepsze i szuka dogodnego miejsca na biwak. Wkrótce spleśnieje, jak kanapka zachomikowana w szkolnej torbie przez wakacje.
-Słucham? - dziwię się, zaskoczony tym napastliwym przytykiem. Marszczę lekko brwi, pomiędzy nimi rysuje się płytka bruzda - jaki problem? O czym ty mówisz, Wren? Ja przecież już nie... - urywam, bo o problemach z potencją nie będę rozprawiać u Parkinsonów. Z nią zresztą działało jak ta lala, a że miewałem takie kłopoty, wcześniej i później, to... Zresztą, nieważne, ucinam temat, z moim kutasem wszystko jest w porządku. I nie będę rozmawiać o tym z moją matką - tak chyba będzie najlepiej - godzę się, ale odwracam się za nią, bo chyba chcę jej jeszcze coś powiedzieć - Wren? - to pytanie, czy mogę, czy dasz mi jeszcze głos, żebym zaszczekał po raz ostatni.
Igranie z czasem jest niemądre i niebezpieczne, ale jak każdemu człowiekowi zdarza mi się pożądać takiej mocy. Gdybym ją miał, co takiego bym zrobił, czego dokonał? Naprawię parę błędów, lecz przyszłość nieprzerwanie będzie implikować kolejne. Zniszczyć maszynę, oddać tę moc, to jedyne wyjście. A wtedy: bach, paradoks i wracamy do punktu wyjścia.
Dorastamy, Franc, dorastamy. Godzenie się z losem jest niestety trudniejsze, niż wyciągnięcie ręki na zgodę do kogokolwiek innego. Nawet, jeżeli musisz zrobić to pierwszy, upieram się - to nadal prostsze, mimo że moralnie waga pewnie taka sama. Ciężko na sumieniu, ale zaciskam zęby, jakbym łykał niedobre lekarstwo. Może tak samo, spłynie gładko w dół gardła, wykrzywiając mi twarz, acz pozytywnie zaskoczy, jako kuracja przeciwko toksycznej męskości? Jedno wiadro pomyj wystarczy, coś nie jestem do tego przekonany. Podtopienie, owszem, to dałoby mi nauczkę, chociaż ciężko ocenić, czy już na zawsze, czy też do pierwszej lepszej okazji. Staremu psidwakowi nowych sztuczek nie przyswoisz, nawet gdybyś wyłaził ze skóry: to ja, zastały i ze słomianym zapałem. Mam przynajmniej w sobie tyle pokory, że gdy staję twarzą w twarz z własnymi błędami, krępują mnie. Czuję się jak w potrzasku, jasne, wmawiam sobie, że to trening przed całkowitym skamienieniem członków. Póki co, wciąż żywy i miękki, stanowię łatwy cel. Gdybym tylko to ja bym ofiarą, a wcale nie jestem. Ja skrzywdziłem ją, nie odwrotnie. I to, że pytałem Wren, czy chce jabłko, a kiedy zaprzeczała i tak je obierałem i kroiłem na cząstki wiedząc, że wówczas się skusi i spyta, czy nie ma więcej, to nie przydaje mi żadnej szlachetności. Ona zresztą ponosi tu część winy, tak sądzę. Gdybym całe życie spędził w przyciasnawym mieszkanku, na prośbę starego latając po tytoń do sklepu na rogu, a matki po cukier do sąsiadów, wyrósłbym porządnie. Boy next door, do rany przyłóż. Nie, no, nie mogę tak - najchętniej sam bym dał sobie po pysku. To moja wina, moja, nie rodziców, nie otoczenia, nie tego, że przed imieniem dostawiam sobie ten pieprzony szlachecki tytuł. Kurwa, sześciolatki odróżniają dobro od zła, a ja na tym zawodzę. Za dzieciaka odstawałem przy grach z dopasowywaniem kształtów, przyznaję, tylko że... Tam dalej, to już nie ułomności, tylko wybory. I Wren, z którą spałem, zaspokajając siebie, potem ją, a wcześniej - swoją próżność.
-Nie wiem, Wren. Może to przez to, że jesteśmy wrzuceni w sytuacje, które wymagają pewnych ofiar - i ja nadal nie umiem się w nich odnaleźć, bo przywykłem do tego, że to mi wszystko się należy - nie wynagrodzę ci tego w żaden sposób, to więcej, niż oczywiste - pewnie się martwiła, pewnie płakała. Najpierw za mną, a potem - za sobą. I za tym, ile czasu na mnie straciła - mogę jedynie przeprosić i przepraszam. I ewentualnie zejść ci z oczu, bo zupełnie ci się nie dziwię, na twoim miejscu sam siebie nie chciałbym oglądać - odpowiadam jej głucho, a ona się uśmiecha. To niedobry grymas, jakby nieporadnie wykuty na drobnej twarzy. Wargi ma jakieś nieswoje, spuchnięte, jak niemowlaki, które wyglądają dokładnie tak samo. Może już nie myślała, a teraz, podobnie jak ja, zgina się pod naporem przeszłości i wspólnego puszczania papierowych samolotów z jej mieszkania. Prosto na niemagiczną stronę Londynu: obserwowaliśmy jak lecą i jaką radochę mają mugolskie dzieciaki z prób ich pochwycenia.
-Nie - zaprzeczam, kręcąc głową, wpatrzony w ozdobną kreację, kuszącą ponurym przepychem. Jest ciężko, żałobna, dobra dla kogoś, kto już nie widzi nadziei. Matrony przywdziewają takie chowając mężów - kogo ty pochowałaś, Wren? - współczucie jest dobre. Mnie możesz tylko żałować - czy jeśli na swe błędy patrzę trzeźwo, to znaczy, że więcej ich nie popełnię? Głupi, dopiero kiedy przejadę się tak, że faktycznie poczuję, że stoję z łopatą w ręku nad własnym grobem, wtedy, wtedy może się nauczę - ale ci się podoba - skoro tak jest, przymierz ją. Odziej się, zobacz, jak opływa twoje ciało, pomyśl, gdzie byś ją założyła - jeśli nie zobaczysz, czy pasuje, nie dowiesz się - to jeden rozmiar, szlachcianki nie przeżyłyby dwóch takich samych sukien na jednym Sabacie. Adelajda Nott zresztą też nie: zawał albo migrena gwarantowana. Chcę zobaczyć Wren w tej sukni, ptasiej, dostojnej, poważnej - będzie wyglądać, jak panna młoda na ceremonii pogrzebu - obecna atmosfera nie sprzyja chadzaniu na przyjęcia, Wren. Na cieszenie się nimi i patrzeniu za sukienkami. Próbuję z tego wyrosnąć, wiesz - jestem kurewskim smutasem, ale nie wylewam z siebie potoku łez, tylko w trzech zdaniach podsumowuję sytuację własnego mentalnego stanu. Chwiejącego się na cienkich nogach, ale psst. Wina dalej nie wyparowuje, przeciwnie, rozkłada się w najlepsze i szuka dogodnego miejsca na biwak. Wkrótce spleśnieje, jak kanapka zachomikowana w szkolnej torbie przez wakacje.
-Słucham? - dziwię się, zaskoczony tym napastliwym przytykiem. Marszczę lekko brwi, pomiędzy nimi rysuje się płytka bruzda - jaki problem? O czym ty mówisz, Wren? Ja przecież już nie... - urywam, bo o problemach z potencją nie będę rozprawiać u Parkinsonów. Z nią zresztą działało jak ta lala, a że miewałem takie kłopoty, wcześniej i później, to... Zresztą, nieważne, ucinam temat, z moim kutasem wszystko jest w porządku. I nie będę rozmawiać o tym z moją matką - tak chyba będzie najlepiej - godzę się, ale odwracam się za nią, bo chyba chcę jej jeszcze coś powiedzieć - Wren? - to pytanie, czy mogę, czy dasz mi jeszcze głos, żebym zaszczekał po raz ostatni.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Monument jego potęgi runął dawno temu. Przypominał popiersie czczonego niegdyś króla, zdeptanego tysiącem stóp wzburzonego społeczeństwa, które nagle pojęło, że żyje pod ciężką dłonią egocentrycznego tyrana. Runął - on, oni, razem, trzymający się za ręce, opadający na dno nieistniejącego oceanu przykrywającego wszechrzecz mułem. Nie docierał tam nawet jeden promień słońca. Każde jego słowo próbowało dosięgnąć tej pełnej nadziei wiązki, sięgało pazurem ku ciepłu i dobru, ale macki konsekwencji znów ściągały je na dno, pośród błotnistego brązu i skrytych w jego połaciach drobnoustrojów. Tym dla niej jest - jakąś mistyczną, podwodną rozwielitką zapomnianego szczepu, spoglądającą ku czarnych oczach wpatrzonych w spokojną już taflę. Słuchała go, w myślach piorunując, obalając fałszerstwo, wywlekając na powierzchnię ułudę, która nakazała mu wciąż stać przed nią i rżnąć głupa, jakby o niczym nie wiedział, zasługiwał na rozgrzeszenie. Nie dostanie go, nie dziś, nie jutro, nie dostanie go nigdy, ale to nic: jego poczucie winy było przecież chwilowe, odejdzie wraz z przyjemnie przespaną nocą i smakiem wystawnego śniadania dzielonego z mateczką, która, jak zwykle, zmierzwi ciemne kosmyki drobną dłonią i zapewni, że wcale nie był zakałą swojej rodziny.
- To ty wrzuciłeś nas w tę sytuację - wytknęła mu bezlitośnie, wbijała kolejną szpilkę w miękką zabawkę, dygoczącą w jej dłoniach laleczkę. Nie musiał podchodzić. Nie musiał afiszować się ze swoją obecnością, z tym, że rozpoznał ją pośród parkinsonowskich precjozów i jedynych w swoim rodzaju szat, a jednak to zrobił. Wybrał dziś swoje przeznaczenie, podążał ścieżką, która prowadziła jedynie w dół, ku czerni jej wnętrza i czerwieni dyskretnie drzemiącej furii. Znów: to on dokonał wyboru. Jak wtedy, gdy zdecydował się odejść, tak teraz pojawił się na nowo, wchodząc z wypolerowanymi butami w jej teraźniejszość, z głową nietkniętą myślą, że może wcale nie życzyła sobie tej rozmowy, jego nic nieznaczących, bzdurnych przeprosin. - Zresztą nie tylko tym razem. Wtedy również - dodała już beznamiętnie, miała na myśli ofiarę, którą na jego ołtarzu złożyła sama, licząc, że bez rozwijającego się w brzuchu pasożyta Francis zdecyduje się do niej powrócić. Że to było jedynym problemem, którego pozbyła się w imię naiwnej miłości do niezasługującego na to mężczyzny. Trudno: przynajmniej nie wychowywała dziś tego potworka, ni to szlachcica, ni zwykłego obywatela, bękarta, którego świat na zawsze pokryłby haniebnym piętnem - ona również. Syn, córka, to nieistotne, każde z nich niewątpliwie nosiłoby te arystokratyczne rysy, skrzyło oczy blaskiem, który niegdyś w nim podziwiała, a to sprawiłoby, że znienawidziłaby to dziecko tak samo, jak jej matka znienawidziła ją.
- Warto żałować tylko kogoś, kto rokuje poprawą. Ty, Francisie? Rokujesz? - zapytała, choć w jej spojrzeniu tkwiła wyrysowana odpowiedź. Wątpiła. Skoro nie wydoroślał przez tyle lat, wciąż szczeniacko ganiając za piłką nieprzynoszącą ulgi, najwyraźniej nie było dla niego szansy. Nie wydostanie się z tego wiru węża połykającego swój własny ogon, nie zmieni się, był przegranym losem na loterii - a ona cieszyła się, że nie jej przyszło go realizować. Dostatecznie wcześnie zrozumiała, że nie warto. Tak jak nie warto mierzyć było tej sukni - jeśli nie zobaczysz czy pasuje, nie dowiesz się, powiedział, podzielił się swym życiowym mottem, jednocześnie ukazując, jak dawno temu przymierzał ją. Nie pasowała, więc zdjął ją z siebie, rozplótł ciepłe ramiona uwieszone na szyi, odepchnął i zamienił na inny model, lepszy, droższy, pewnie też piękniejszy, bo błękitna krew miała przecież nad nią tę wychuchaną, wypielęgnowaną przewagę. Przynajmniej rozkwitła ładniej, niż mógłby się spodziewać: nie dziewczyna, a kobieta, nie sen, a koszmar, który zamierzał teraz plugawić jego nocny odpoczynek. - Więc jak to dobrze, że mamy wojnę - mruknęła teatralnie, spokojnie aż do przesady, przyglądając mu się przy tym kątem oka. - Możesz snuć się w determinacji i udawać, że przepych już ci się przejadł, że masz go dosyć. Ale rośnij, w jakimś aspekcie w końcu trzeba - zachęciła go fałszywą uprzejmością, na jawie znów wbijała natomiast szpilę, celowała tam, gdzie bolało, byle tylko pod ciężarem winy ugiął się jeszcze mocniej. Patrz co ze mnie zrobiłeś, Francisie, jestem złośliwą pustką ziejącą niechęcią, a to wszystko przez ciebie; nie powiedziałaby mu tego wprost, nie chciała, by miał nad nią tę władzę, świadomość, że wpłynął na nią do tego stopnia, by kuriozalnie zmienić niewinny charakter. Jeszcze tego brakowało. Zaszczepienia w nim idei, że wciąż był dla niej jakkolwiek obecny, nawet tą zadrą.
- Daj spokój, chyba nie chcesz rozmawiać o tym tutaj - skarciła go, gdy podjął temat pokonanego problemu, zlikwidowanej przeciwności. Był na tyle nierozważny, na tyle obojętny względem rodowej renomy, by plotkować u Parkinsonów? Odpowiedź na wcześniejsze pytanie stała się jasna: nie rokował, ani trochę. - Wiesz o co mi chodzi. Dobrze wiesz. Mogłabym narobić ci wstydu, powiedzieć, że się uchował, oszczędziłam go i wychowuję, ale byłoby to kłamstwem - Azjatka wzruszyła jednym ramieniem, absolutnie obojętna. Niewzruszona jak skała, choć jej wnętrze drążył strumyk prowokowanej przez niego złości, pragnienia zemsty. Musiał znać jakieś granice. Wiedzieć, że rozjuszonego lwa nie wypada głaskać, bo można przez to stracić rękę, życie, godność; a jednak robił to, oddalał się, zaraz potem patrząc na nią przez ramię niczym zbity szczeniak, z mordą wykrzywioną smutkiem i ułudą. - Tak, Francisie? - odparła, odsunięta od niego na bezpieczną odległość kilku kroków, stojąca teraz przy innej kreacji, szmaragdowej, balowej.
- To ty wrzuciłeś nas w tę sytuację - wytknęła mu bezlitośnie, wbijała kolejną szpilkę w miękką zabawkę, dygoczącą w jej dłoniach laleczkę. Nie musiał podchodzić. Nie musiał afiszować się ze swoją obecnością, z tym, że rozpoznał ją pośród parkinsonowskich precjozów i jedynych w swoim rodzaju szat, a jednak to zrobił. Wybrał dziś swoje przeznaczenie, podążał ścieżką, która prowadziła jedynie w dół, ku czerni jej wnętrza i czerwieni dyskretnie drzemiącej furii. Znów: to on dokonał wyboru. Jak wtedy, gdy zdecydował się odejść, tak teraz pojawił się na nowo, wchodząc z wypolerowanymi butami w jej teraźniejszość, z głową nietkniętą myślą, że może wcale nie życzyła sobie tej rozmowy, jego nic nieznaczących, bzdurnych przeprosin. - Zresztą nie tylko tym razem. Wtedy również - dodała już beznamiętnie, miała na myśli ofiarę, którą na jego ołtarzu złożyła sama, licząc, że bez rozwijającego się w brzuchu pasożyta Francis zdecyduje się do niej powrócić. Że to było jedynym problemem, którego pozbyła się w imię naiwnej miłości do niezasługującego na to mężczyzny. Trudno: przynajmniej nie wychowywała dziś tego potworka, ni to szlachcica, ni zwykłego obywatela, bękarta, którego świat na zawsze pokryłby haniebnym piętnem - ona również. Syn, córka, to nieistotne, każde z nich niewątpliwie nosiłoby te arystokratyczne rysy, skrzyło oczy blaskiem, który niegdyś w nim podziwiała, a to sprawiłoby, że znienawidziłaby to dziecko tak samo, jak jej matka znienawidziła ją.
- Warto żałować tylko kogoś, kto rokuje poprawą. Ty, Francisie? Rokujesz? - zapytała, choć w jej spojrzeniu tkwiła wyrysowana odpowiedź. Wątpiła. Skoro nie wydoroślał przez tyle lat, wciąż szczeniacko ganiając za piłką nieprzynoszącą ulgi, najwyraźniej nie było dla niego szansy. Nie wydostanie się z tego wiru węża połykającego swój własny ogon, nie zmieni się, był przegranym losem na loterii - a ona cieszyła się, że nie jej przyszło go realizować. Dostatecznie wcześnie zrozumiała, że nie warto. Tak jak nie warto mierzyć było tej sukni - jeśli nie zobaczysz czy pasuje, nie dowiesz się, powiedział, podzielił się swym życiowym mottem, jednocześnie ukazując, jak dawno temu przymierzał ją. Nie pasowała, więc zdjął ją z siebie, rozplótł ciepłe ramiona uwieszone na szyi, odepchnął i zamienił na inny model, lepszy, droższy, pewnie też piękniejszy, bo błękitna krew miała przecież nad nią tę wychuchaną, wypielęgnowaną przewagę. Przynajmniej rozkwitła ładniej, niż mógłby się spodziewać: nie dziewczyna, a kobieta, nie sen, a koszmar, który zamierzał teraz plugawić jego nocny odpoczynek. - Więc jak to dobrze, że mamy wojnę - mruknęła teatralnie, spokojnie aż do przesady, przyglądając mu się przy tym kątem oka. - Możesz snuć się w determinacji i udawać, że przepych już ci się przejadł, że masz go dosyć. Ale rośnij, w jakimś aspekcie w końcu trzeba - zachęciła go fałszywą uprzejmością, na jawie znów wbijała natomiast szpilę, celowała tam, gdzie bolało, byle tylko pod ciężarem winy ugiął się jeszcze mocniej. Patrz co ze mnie zrobiłeś, Francisie, jestem złośliwą pustką ziejącą niechęcią, a to wszystko przez ciebie; nie powiedziałaby mu tego wprost, nie chciała, by miał nad nią tę władzę, świadomość, że wpłynął na nią do tego stopnia, by kuriozalnie zmienić niewinny charakter. Jeszcze tego brakowało. Zaszczepienia w nim idei, że wciąż był dla niej jakkolwiek obecny, nawet tą zadrą.
- Daj spokój, chyba nie chcesz rozmawiać o tym tutaj - skarciła go, gdy podjął temat pokonanego problemu, zlikwidowanej przeciwności. Był na tyle nierozważny, na tyle obojętny względem rodowej renomy, by plotkować u Parkinsonów? Odpowiedź na wcześniejsze pytanie stała się jasna: nie rokował, ani trochę. - Wiesz o co mi chodzi. Dobrze wiesz. Mogłabym narobić ci wstydu, powiedzieć, że się uchował, oszczędziłam go i wychowuję, ale byłoby to kłamstwem - Azjatka wzruszyła jednym ramieniem, absolutnie obojętna. Niewzruszona jak skała, choć jej wnętrze drążył strumyk prowokowanej przez niego złości, pragnienia zemsty. Musiał znać jakieś granice. Wiedzieć, że rozjuszonego lwa nie wypada głaskać, bo można przez to stracić rękę, życie, godność; a jednak robił to, oddalał się, zaraz potem patrząc na nią przez ramię niczym zbity szczeniak, z mordą wykrzywioną smutkiem i ułudą. - Tak, Francisie? - odparła, odsunięta od niego na bezpieczną odległość kilku kroków, stojąca teraz przy innej kreacji, szmaragdowej, balowej.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Matka Natura obdarowuje mnie zgrabnymi dłońmi, które zatraciły swe powołanie. Matka - moja, ta prawdziwa - chciała, żebym grał na pianinie, lecz nie mogłem wysiedzieć na obitym perkalem stołku, nie trafiałem w klawisze i nie potrafiłem rozczytywać nut. Marzenia lady Lestrange rozbijają się o jajogłowego syna, uroki rodzicielstwa i wychowywania chłopca, który ma wszystko. Po nieudanych lekcjach zostają mi chociaż te ręce - idealne do pieszczotliwego tkania muzyki, chociaż ja wykorzystuję je wbrew ich przeznaczeniu. Nie myślę tu wcale o szachrowaniu w karty, czy sięganiu do cudzych kieszeni.
Dla jasności: również nie o robieniu dobrze.
Idzie mi za to wszelkiego rodzaju robota manualna i tak sobie nieśmiało marzę, że gdyby zamiast floretu wręczono mi szydełko, dziś miałbym już sporą wprawę w kreatywnym wyszywaniu. Tak, posługuję się bronią białą i bez większych kłopotów przebiegnę dystans dziesięciu kilometrów, ale czuję, że marnuję te dłonie Midasa i niedoceniany u chłopców talent. Uchodzi on ciurkiem, malutką dziurką z mojej powłoki, od przypadku, do przypadku, kiedy akurat nadarzy się okazja - ale wtedy pozwalam sobie na więcej. Dać nurka w drzwi percepcji, marzenie, jakie spełniam, wijąc mi i Wren gniazdko w jej mikroskopijnym mieszkanku. Jak sroka, znoszę różne przedmioty i czynię jej dom magazynem różności - żeby był nasz. Tanimi farbami na zwykłych białych kartkach maluję nas i naszą menażerię - wszystkie zwierzęta, o jakich kiedykolwiek mi mówiła, że chciałaby je pogłaskać. Z plaży wracam z kieszeniami pełnymi muszelek i kamieni, które lądują w specjalnym słoju, stojącym na honorowym miejscu na narożnej szafce w kuchni - tej, z obtłuczonym kantem. Znoszę jej kolorowe koce i poduszki i urządzamy sobie legowisko na podłodze, ignorując istnienie łóżka. To dobrze wpływa na nasze kręgosłupy - na mój, jestem w końcu starszy - i naprawdę, zbliża nas do siebie. Wtedy bywałem szczęśliwy i uśmiechałem się częściej, ale wiedziałem, że w sielankę w końcu i tak wkradnie się rutyna i znużenie.
Znikam, zanim to się dzieje. Umywam ręce, dokładnie, nie tak jak Poncjusz, ledwo je ochlapując. Trzydzieści sekund z jednej, z drugiej strony, nucę refren Kociołka Pełnego Gorącej Miłości, a na to wszystko wyciskam żel antybakteryjny. Chłodno i jakby bezrefleksyjnie. Obrazek, który namalowałem dalej wisi na lodówce. Wychodząc, otwieram okno i zostawiam jej kilka papierosów na wierzchu i parę na czarną godzinę: w trzeciej szufladzie w kuchni, gdzie trzyma chochle i szpatułki, w koszyczku z przyborami do szycia no i pudełku z przyborami higienicznymi. Krwawiła niedawno, więc znajdzie je za miesiąc - będą jak znalazł. To nie wystarczy, to żadne przepraszam - a ja niczego nie deklarowałem.
Jej porcelanowa twarz powinna rozbić mój durny łeb. Nie obiecywałem, że zostanę, nigdy nie powiedziałem, że ją kocham, to prawda. Ale, pokazywałem, tak myślę. Kiedy wybierała, po której stronie łóżka chce spać i po raz czwarty z rzędu jedliśmy gulasz, bo miała na niego ochotę - mogła się pomylić.
-To prawda. Nie bronię się wcale. Ani nie usprawiedliwiam - tnę zdania na krótkie frazy, które kaleczą mój język. Prawie wzruszam ramionami - tylko nie lekceważąco, a jak ktoś pogodzony z losem. Ale ja przecież wcale nie wyciągam ręki na zgodę i cały czas się z nim mocuję. Na to patrzysz, Wren. Na to, jak przegrywam, na twoich oczach. Powinnaś być zadowolona, w końcu cierpię - wierzę, że jestem dobrym człowiekiem - odpowiadam w końcu, po tym, jak milczenie dzieli nas na dwa i zostawia po sobie resztę. Wspólnych wspomnień, podartych na strzępy, tych, które wylądowały w popielniku. Nie wiem, czy zaspokoiłem twoją ciekawość. Czy o to pytałaś. To małe przesłuchanie - jestem ci je winien, w porządku. Rozumiem. Kwadrans dla mnie, miesiące dla ciebie. Ja otrząsnę się jak pies, który wynurza się z brudnawej wody, a ty... nie widywałem was takich. Fran, ty złamany chuju, to twoja dola i nauczka. Będziesz mądrzejszy?
Będę.
-To nie tak - zaprzeczam jej żywo, chociaż momentami się zatrzymuję. Stop, opamiętaj się. Ja - mam, jak korzystać. Mogę. Melony zdarzają się rzadziej, ale jeśli przypływają na statkach, w pierwszej kolejności trafiają na mój stół. Więc faktycznie - dalej pozuję. Wren, jeżeli porzucę swoje nazwisko, to także dzięki tobie. Nie w tym sensie, w jakim miało to się stać, ale pozostanę ci wdzięczny. To dobrze, kiedy czasami boli.
-Nadal nie rozumiem, Wren - to już rezygnacja, ale zupełnie się rozmijamy. Nie dała mi w twarz, wypomina tylko grzechy, a te są jak rzuty kamieniami w miękką tkankę ciała. Czemu się wzbrania, skoro twierdzi, że jest ich więcej? - wychowujesz? - powtarzam, smakując śliskiego słowa, niosącego jednoznaczny skutek. Przyczynę. W mojej głowie rozlega się gong i mogę przysiąc, że słyszę też trąby jerychońskie, a mój kąt widzenia się zaostrza tak, że jest tu tylko Wren i nikt więcej. Jej blada, spokojna, ale zła twarz, cedząca głoski, które palą do żywego - ale przecież my... my nie - jąkam się, próbując złapać oddech, gdy na moje policzki wpełzają rumieńce, oczy zaś błyszczą, jak od gorączki - ty byłaś wtedy...? - prawie jęczę, ale nie umiem skończyć zdania. Ziemia pod moimi nogami symbolicznie się zapada i pochłania mnie, wraz z całym tym sklepem. Kronos, co zjadał swoje dzieci wylądował w Tartarze - trafię tam i ja. Co za różnica, czy na sumieniu gromadka, czy jedno, robi mi się słabo - nie wiedziałem - mówię cicho i marszczę brwi. Co zrobiła? Urodziła je? Porzuciła? Oddała komuś? Usunęła? Kurwa, chcę wiedzieć, ale nie mam jebanego prawa zadać jej tego pytania - nie wiedziałem - powtarzam, unosząc wzrok, by naciąć się na jej oczy, puste i ciężkie. Wiem, wiem, że to niczego nie zmienia.
Dla jasności: również nie o robieniu dobrze.
Idzie mi za to wszelkiego rodzaju robota manualna i tak sobie nieśmiało marzę, że gdyby zamiast floretu wręczono mi szydełko, dziś miałbym już sporą wprawę w kreatywnym wyszywaniu. Tak, posługuję się bronią białą i bez większych kłopotów przebiegnę dystans dziesięciu kilometrów, ale czuję, że marnuję te dłonie Midasa i niedoceniany u chłopców talent. Uchodzi on ciurkiem, malutką dziurką z mojej powłoki, od przypadku, do przypadku, kiedy akurat nadarzy się okazja - ale wtedy pozwalam sobie na więcej. Dać nurka w drzwi percepcji, marzenie, jakie spełniam, wijąc mi i Wren gniazdko w jej mikroskopijnym mieszkanku. Jak sroka, znoszę różne przedmioty i czynię jej dom magazynem różności - żeby był nasz. Tanimi farbami na zwykłych białych kartkach maluję nas i naszą menażerię - wszystkie zwierzęta, o jakich kiedykolwiek mi mówiła, że chciałaby je pogłaskać. Z plaży wracam z kieszeniami pełnymi muszelek i kamieni, które lądują w specjalnym słoju, stojącym na honorowym miejscu na narożnej szafce w kuchni - tej, z obtłuczonym kantem. Znoszę jej kolorowe koce i poduszki i urządzamy sobie legowisko na podłodze, ignorując istnienie łóżka. To dobrze wpływa na nasze kręgosłupy - na mój, jestem w końcu starszy - i naprawdę, zbliża nas do siebie. Wtedy bywałem szczęśliwy i uśmiechałem się częściej, ale wiedziałem, że w sielankę w końcu i tak wkradnie się rutyna i znużenie.
Znikam, zanim to się dzieje. Umywam ręce, dokładnie, nie tak jak Poncjusz, ledwo je ochlapując. Trzydzieści sekund z jednej, z drugiej strony, nucę refren Kociołka Pełnego Gorącej Miłości, a na to wszystko wyciskam żel antybakteryjny. Chłodno i jakby bezrefleksyjnie. Obrazek, który namalowałem dalej wisi na lodówce. Wychodząc, otwieram okno i zostawiam jej kilka papierosów na wierzchu i parę na czarną godzinę: w trzeciej szufladzie w kuchni, gdzie trzyma chochle i szpatułki, w koszyczku z przyborami do szycia no i pudełku z przyborami higienicznymi. Krwawiła niedawno, więc znajdzie je za miesiąc - będą jak znalazł. To nie wystarczy, to żadne przepraszam - a ja niczego nie deklarowałem.
Jej porcelanowa twarz powinna rozbić mój durny łeb. Nie obiecywałem, że zostanę, nigdy nie powiedziałem, że ją kocham, to prawda. Ale, pokazywałem, tak myślę. Kiedy wybierała, po której stronie łóżka chce spać i po raz czwarty z rzędu jedliśmy gulasz, bo miała na niego ochotę - mogła się pomylić.
-To prawda. Nie bronię się wcale. Ani nie usprawiedliwiam - tnę zdania na krótkie frazy, które kaleczą mój język. Prawie wzruszam ramionami - tylko nie lekceważąco, a jak ktoś pogodzony z losem. Ale ja przecież wcale nie wyciągam ręki na zgodę i cały czas się z nim mocuję. Na to patrzysz, Wren. Na to, jak przegrywam, na twoich oczach. Powinnaś być zadowolona, w końcu cierpię - wierzę, że jestem dobrym człowiekiem - odpowiadam w końcu, po tym, jak milczenie dzieli nas na dwa i zostawia po sobie resztę. Wspólnych wspomnień, podartych na strzępy, tych, które wylądowały w popielniku. Nie wiem, czy zaspokoiłem twoją ciekawość. Czy o to pytałaś. To małe przesłuchanie - jestem ci je winien, w porządku. Rozumiem. Kwadrans dla mnie, miesiące dla ciebie. Ja otrząsnę się jak pies, który wynurza się z brudnawej wody, a ty... nie widywałem was takich. Fran, ty złamany chuju, to twoja dola i nauczka. Będziesz mądrzejszy?
Będę.
-To nie tak - zaprzeczam jej żywo, chociaż momentami się zatrzymuję. Stop, opamiętaj się. Ja - mam, jak korzystać. Mogę. Melony zdarzają się rzadziej, ale jeśli przypływają na statkach, w pierwszej kolejności trafiają na mój stół. Więc faktycznie - dalej pozuję. Wren, jeżeli porzucę swoje nazwisko, to także dzięki tobie. Nie w tym sensie, w jakim miało to się stać, ale pozostanę ci wdzięczny. To dobrze, kiedy czasami boli.
-Nadal nie rozumiem, Wren - to już rezygnacja, ale zupełnie się rozmijamy. Nie dała mi w twarz, wypomina tylko grzechy, a te są jak rzuty kamieniami w miękką tkankę ciała. Czemu się wzbrania, skoro twierdzi, że jest ich więcej? - wychowujesz? - powtarzam, smakując śliskiego słowa, niosącego jednoznaczny skutek. Przyczynę. W mojej głowie rozlega się gong i mogę przysiąc, że słyszę też trąby jerychońskie, a mój kąt widzenia się zaostrza tak, że jest tu tylko Wren i nikt więcej. Jej blada, spokojna, ale zła twarz, cedząca głoski, które palą do żywego - ale przecież my... my nie - jąkam się, próbując złapać oddech, gdy na moje policzki wpełzają rumieńce, oczy zaś błyszczą, jak od gorączki - ty byłaś wtedy...? - prawie jęczę, ale nie umiem skończyć zdania. Ziemia pod moimi nogami symbolicznie się zapada i pochłania mnie, wraz z całym tym sklepem. Kronos, co zjadał swoje dzieci wylądował w Tartarze - trafię tam i ja. Co za różnica, czy na sumieniu gromadka, czy jedno, robi mi się słabo - nie wiedziałem - mówię cicho i marszczę brwi. Co zrobiła? Urodziła je? Porzuciła? Oddała komuś? Usunęła? Kurwa, chcę wiedzieć, ale nie mam jebanego prawa zadać jej tego pytania - nie wiedziałem - powtarzam, unosząc wzrok, by naciąć się na jej oczy, puste i ciężkie. Wiem, wiem, że to niczego nie zmienia.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Francis Lestrange był opowieścią.
Niby piękną, niby kwiecistą, choć po dłuższym wczytaniu w przydługie wersy okazywał się laniem wody wokół tego samego motywu. Powtarzał zdanie po zdaniu niczym zacięta płyta, rozwlekał bzdurną historię na sto rozdziałów o niczym, licząc, że przy epilogu ktoś zechce uwierzyć, że pewnego dnia stanie się londyńskim bestsellerem. Dobre sobie - ona nie była tak naiwna, odrzuciła go zaraz po pokracznym prologu, niechętna wsłuchiwać się w kakofonię kolejnych dźwięków, bo wiedziała, że nie mają głębszego sensu. Karmił ją tym, w co chciał, by wierzyła, nie podając jednak ni jednego argumentu na poparcie prawdziwości tak śmiałych zapewnień. Bo nie mógł tego zrobić, nie miał ich, tych zmyślonych, nieistniejących argumentów; tam, gdzie kiedyś można było tworzyć na nim piękną kaligrafię, skóra przeistoczyła się w kwas i nie przyjmowała już choćby grama tuszu. Skończył się, dziś rozumiała to dokładnie, choć zapowiadał, że przeobraził się z poczwarki w motyla i w końcu odnalazł prawidłową drogę pośród światłości, prawie jak rozgrzeszony, iluminowany kapłan mugolskich społeczności głoszący słowo wymyślonego bóstewka. Kogo baśnie powtarzał on? Być może swojego odbicia. Spoglądał na nie w bogatym, złotym zwierciadle, uczył je układać usta w kształty konkretnych słów, a potem przekazywał je dalej jako nieswoje, zasłyszane, a zatem obiektywne i prawdziwe. Ach, jak mogła lata temu wzdychać do każdego jego mrugnięcia? Wren patrzyła na niego dziś z perspektywy upływającego czasu, próbowała dojrzeć w wychuchanym licu to, co kiedyś mogło ją nęcić, ale nie dostrzegała tam absolutnie niczego. Jedynie znane spojrzenie, trochę rozbiegane i teraz zbyt płaczliwe, podłużny nos, wysunięty do przodu podbródek i wargi, które w przeszłości szeptały do jej ucha słodkie kłamstewka. Co za szczęście, że dojrzała od tamtego dnia; nie był więc w stanie zamydlić jej oczu naprędce przygotowanym monologiem czy koślawymi przeprosinami, oczekując, że będzie jak dawniej. Że znów zaciągnie ją do swojej alkowy na kilka, kilkanaście nocy, by przypomnieć sobie, że właściwie to był jedynie wyrzutkiem porządnego społeczeństwa i w jego żyłach płynęła skłonność do oszukiwania łatwowiernych kobiet sprowadzonych na manowce. Nie dała mu tej szansy, ukrócała każdą próbę wpełźnięcia pod jej skórę i umoszczenia się tam poczuciem winy, zaś widok, jak kajał się przed nią, nie przynosił zadowolenia, jakiego mogłaby oczekiwać. Nie było przecież szczere. Udawał, jak zwykle, pewnie pod drogim garniturem rozochocony i buchający pożądaniem, nie zdziwiłaby się, kiedyś taki właśnie był; niech płonie w pożarze jej zimna, jak ofiara nieświadomie wybiegająca na śnieg w półnegliżu, tylko po to, by zrzucić z siebie resztki ubrania w uczuciu przejmującego od środka ciepła. Fałszywego, doprowadzającego do absolutnego wyziębienia, do śmierci - tak chciałaby go widzieć.
- Szlachetny jak rycerz - podsumowała go z kurtuazyjnym uśmiechem, ociekającym jednak ułudą i odrazą. Ktoś przysłuchujący się im z boku nie mógłby zarzucić jej niczego, nietaktu; postępowała elegancko, nie odpowiedziała mu przekleństwem czy bezpośrednim wyrzutem, cały ten czas świadoma gdzie się znajdowali i jakie to miejsce narzucało na nią bariery. Poza tym - chyba nie pragnęłaby rozgrywać tego inaczej. Nie zasłużył na jej złość, nawet jeśli ta tliła się teraz gdzieś w piersi i smagała płuca cięższym oddechem, łupała w mostku. To i tak nie miało znaczenia, Lestrange zapomni, że spotkał ją tego dnia tak szybko, jak tylko jego stopy przekroczą próg rodzinnej posiadłości, ręce natomiast ofiarują wyczekującym go służącym naręcze pakunków, po jakie do Parkinsonów wysłała go matka. Jak szczeniaka. Tym był, tym pozostanie, nieważne, czy w swej wyobraźni dorysowywał swej szczęce dłuższe kły.
Czarownica parsknęła później cicho, przykryła chudą dłonią usta, na moment ucieknąwszy od niego wzrokiem. Komediant. I to pozostało w nim niezmienne przez te wszystkie lata, potrafił bawić ją dowcipami wszelkiej maści, nawet - a może szczególnie - tymi, z których damie czy młodej kobiecie nie wypadało się śmiać; wierzę, że jestem dobrym człowiekiem, opowiedział jej teraz kolejną zabawną fraszkę, za co ofiarowała mu zasłużony aplauz własnego chichotu. Cóż, widocznie imał się go dobry humor mimo rzekomego zakłopotania, tego, czym zaśmiecał jej słuch, mimo wywodów i zapewnień, że dziś był już zupełnie inną wersją siebie. W tej specyficznej dwójce tylko ona dorosła. Nie pomyliła się, od początku miała rację, dostrzegając to teraz wyraźnie w postawie Francisa. Nie potrafił poradzić sobie z ciężarem rozmowy, nikt nigdy nie przygotował go przecież na poniesienie konsekwencji swojego nieprzyzwoitego zachowania; młodego arystokratę niechybnie głaskano tylko po głowie i klepano po plecach, a gdy kichnął, szlachcianki mdlały w zachwycie z jakąż to techniką przyszło mu tego dokonać.
Ale i ten śmiech wkrótce odszedł. Francis dalej udawał. Skrył prawdziwą twarz za maską zdumienia, próbował przekonać, że o jej ciąży nie miał pojęcia, naiwnie licząc, że chociaż w to będzie w stanie uwierzyć - jednak to też Wren wiedziała lepiej.
- Proszę cię - westchnęła przeciągle, ucinając jego tłumaczenia, jego przysięgę, że żył w nieświadomości, w błogiej niewiedzy, która oszczędziła mu zachodu. Zupełnie jak gdyby ciągle miał ją za podlotka, za idiotkę, której wmówić mógł dokładnie to, co chciał; uwłaczał jej tym założeniem, rozdrażniał, dlatego też orientalne rysy znów wyostrzyły się, gdy odjęła dłoń od twarzy i spojrzała na niego karcąco. - Choćby z szacunku do moich niedogodności przestań już udawać. Wiedziałeś, wiedziałeś od początku, bo gdy tylko grunt zaczął palić ci się pod nogami, zwiałeś jak znicz - złoty znicz, nawet i to zdawało się doskonale oddawać jego błękitnokrwiste pochodzenie, podkreślać przepaści, które ich dzieliły. Ona, cóż, mogła być co najwyżej kaflem. Pospolitym, szarym czy brązowym, w jego mniemaniu zapewne podawanym z rąk do rąk. Do umysłu Francisa lepiej pasowałby zaś tłuczek.
Nie zamierzała opowiadać mu zresztą tej ckliwej historii; tego, jak krwawiła, by pozbyć się jedynej istoty, która wiązałaby ich na wieczność, tego, jak przeklinała jego imię w poduszkę, próbując stłumić w niej bezsilne wycie. Wiedział. O wszystkim, co do tego nie miała ni cienia wątpliwości. A udawał - bo i z tą konsekwencją nie umiał sobie poradzić. Musiał czuć w duszy, jeśli ją posiadał, palące niezrozumienie jej płaczu, dźwięczące w uszach błaganie, by wrócił, objął ją i zapewnił, że będzie dobrze - że podzieli z nią to brzemię. Nie zrobił tego. Podeszła do niego, powoli, jak polujący kot, a potem przechyliła głowę do boku, przyglądając mu się uważnie. - Mam nadzieję, że to ostatni raz, kiedy się spotykamy, lordzie Lestrange - skwitowała znów miękko, po czym dygnęła przed nim teatralnie, wyminęła i znikła, pozostawiwszy go tu samego.
Nie śmiej nigdy więcej wtrącać się w moje życie, Francisie.
Bo pożałujesz.
zt x2
Niby piękną, niby kwiecistą, choć po dłuższym wczytaniu w przydługie wersy okazywał się laniem wody wokół tego samego motywu. Powtarzał zdanie po zdaniu niczym zacięta płyta, rozwlekał bzdurną historię na sto rozdziałów o niczym, licząc, że przy epilogu ktoś zechce uwierzyć, że pewnego dnia stanie się londyńskim bestsellerem. Dobre sobie - ona nie była tak naiwna, odrzuciła go zaraz po pokracznym prologu, niechętna wsłuchiwać się w kakofonię kolejnych dźwięków, bo wiedziała, że nie mają głębszego sensu. Karmił ją tym, w co chciał, by wierzyła, nie podając jednak ni jednego argumentu na poparcie prawdziwości tak śmiałych zapewnień. Bo nie mógł tego zrobić, nie miał ich, tych zmyślonych, nieistniejących argumentów; tam, gdzie kiedyś można było tworzyć na nim piękną kaligrafię, skóra przeistoczyła się w kwas i nie przyjmowała już choćby grama tuszu. Skończył się, dziś rozumiała to dokładnie, choć zapowiadał, że przeobraził się z poczwarki w motyla i w końcu odnalazł prawidłową drogę pośród światłości, prawie jak rozgrzeszony, iluminowany kapłan mugolskich społeczności głoszący słowo wymyślonego bóstewka. Kogo baśnie powtarzał on? Być może swojego odbicia. Spoglądał na nie w bogatym, złotym zwierciadle, uczył je układać usta w kształty konkretnych słów, a potem przekazywał je dalej jako nieswoje, zasłyszane, a zatem obiektywne i prawdziwe. Ach, jak mogła lata temu wzdychać do każdego jego mrugnięcia? Wren patrzyła na niego dziś z perspektywy upływającego czasu, próbowała dojrzeć w wychuchanym licu to, co kiedyś mogło ją nęcić, ale nie dostrzegała tam absolutnie niczego. Jedynie znane spojrzenie, trochę rozbiegane i teraz zbyt płaczliwe, podłużny nos, wysunięty do przodu podbródek i wargi, które w przeszłości szeptały do jej ucha słodkie kłamstewka. Co za szczęście, że dojrzała od tamtego dnia; nie był więc w stanie zamydlić jej oczu naprędce przygotowanym monologiem czy koślawymi przeprosinami, oczekując, że będzie jak dawniej. Że znów zaciągnie ją do swojej alkowy na kilka, kilkanaście nocy, by przypomnieć sobie, że właściwie to był jedynie wyrzutkiem porządnego społeczeństwa i w jego żyłach płynęła skłonność do oszukiwania łatwowiernych kobiet sprowadzonych na manowce. Nie dała mu tej szansy, ukrócała każdą próbę wpełźnięcia pod jej skórę i umoszczenia się tam poczuciem winy, zaś widok, jak kajał się przed nią, nie przynosił zadowolenia, jakiego mogłaby oczekiwać. Nie było przecież szczere. Udawał, jak zwykle, pewnie pod drogim garniturem rozochocony i buchający pożądaniem, nie zdziwiłaby się, kiedyś taki właśnie był; niech płonie w pożarze jej zimna, jak ofiara nieświadomie wybiegająca na śnieg w półnegliżu, tylko po to, by zrzucić z siebie resztki ubrania w uczuciu przejmującego od środka ciepła. Fałszywego, doprowadzającego do absolutnego wyziębienia, do śmierci - tak chciałaby go widzieć.
- Szlachetny jak rycerz - podsumowała go z kurtuazyjnym uśmiechem, ociekającym jednak ułudą i odrazą. Ktoś przysłuchujący się im z boku nie mógłby zarzucić jej niczego, nietaktu; postępowała elegancko, nie odpowiedziała mu przekleństwem czy bezpośrednim wyrzutem, cały ten czas świadoma gdzie się znajdowali i jakie to miejsce narzucało na nią bariery. Poza tym - chyba nie pragnęłaby rozgrywać tego inaczej. Nie zasłużył na jej złość, nawet jeśli ta tliła się teraz gdzieś w piersi i smagała płuca cięższym oddechem, łupała w mostku. To i tak nie miało znaczenia, Lestrange zapomni, że spotkał ją tego dnia tak szybko, jak tylko jego stopy przekroczą próg rodzinnej posiadłości, ręce natomiast ofiarują wyczekującym go służącym naręcze pakunków, po jakie do Parkinsonów wysłała go matka. Jak szczeniaka. Tym był, tym pozostanie, nieważne, czy w swej wyobraźni dorysowywał swej szczęce dłuższe kły.
Czarownica parsknęła później cicho, przykryła chudą dłonią usta, na moment ucieknąwszy od niego wzrokiem. Komediant. I to pozostało w nim niezmienne przez te wszystkie lata, potrafił bawić ją dowcipami wszelkiej maści, nawet - a może szczególnie - tymi, z których damie czy młodej kobiecie nie wypadało się śmiać; wierzę, że jestem dobrym człowiekiem, opowiedział jej teraz kolejną zabawną fraszkę, za co ofiarowała mu zasłużony aplauz własnego chichotu. Cóż, widocznie imał się go dobry humor mimo rzekomego zakłopotania, tego, czym zaśmiecał jej słuch, mimo wywodów i zapewnień, że dziś był już zupełnie inną wersją siebie. W tej specyficznej dwójce tylko ona dorosła. Nie pomyliła się, od początku miała rację, dostrzegając to teraz wyraźnie w postawie Francisa. Nie potrafił poradzić sobie z ciężarem rozmowy, nikt nigdy nie przygotował go przecież na poniesienie konsekwencji swojego nieprzyzwoitego zachowania; młodego arystokratę niechybnie głaskano tylko po głowie i klepano po plecach, a gdy kichnął, szlachcianki mdlały w zachwycie z jakąż to techniką przyszło mu tego dokonać.
Ale i ten śmiech wkrótce odszedł. Francis dalej udawał. Skrył prawdziwą twarz za maską zdumienia, próbował przekonać, że o jej ciąży nie miał pojęcia, naiwnie licząc, że chociaż w to będzie w stanie uwierzyć - jednak to też Wren wiedziała lepiej.
- Proszę cię - westchnęła przeciągle, ucinając jego tłumaczenia, jego przysięgę, że żył w nieświadomości, w błogiej niewiedzy, która oszczędziła mu zachodu. Zupełnie jak gdyby ciągle miał ją za podlotka, za idiotkę, której wmówić mógł dokładnie to, co chciał; uwłaczał jej tym założeniem, rozdrażniał, dlatego też orientalne rysy znów wyostrzyły się, gdy odjęła dłoń od twarzy i spojrzała na niego karcąco. - Choćby z szacunku do moich niedogodności przestań już udawać. Wiedziałeś, wiedziałeś od początku, bo gdy tylko grunt zaczął palić ci się pod nogami, zwiałeś jak znicz - złoty znicz, nawet i to zdawało się doskonale oddawać jego błękitnokrwiste pochodzenie, podkreślać przepaści, które ich dzieliły. Ona, cóż, mogła być co najwyżej kaflem. Pospolitym, szarym czy brązowym, w jego mniemaniu zapewne podawanym z rąk do rąk. Do umysłu Francisa lepiej pasowałby zaś tłuczek.
Nie zamierzała opowiadać mu zresztą tej ckliwej historii; tego, jak krwawiła, by pozbyć się jedynej istoty, która wiązałaby ich na wieczność, tego, jak przeklinała jego imię w poduszkę, próbując stłumić w niej bezsilne wycie. Wiedział. O wszystkim, co do tego nie miała ni cienia wątpliwości. A udawał - bo i z tą konsekwencją nie umiał sobie poradzić. Musiał czuć w duszy, jeśli ją posiadał, palące niezrozumienie jej płaczu, dźwięczące w uszach błaganie, by wrócił, objął ją i zapewnił, że będzie dobrze - że podzieli z nią to brzemię. Nie zrobił tego. Podeszła do niego, powoli, jak polujący kot, a potem przechyliła głowę do boku, przyglądając mu się uważnie. - Mam nadzieję, że to ostatni raz, kiedy się spotykamy, lordzie Lestrange - skwitowała znów miękko, po czym dygnęła przed nim teatralnie, wyminęła i znikła, pozostawiwszy go tu samego.
Nie śmiej nigdy więcej wtrącać się w moje życie, Francisie.
Bo pożałujesz.
zt x2
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Pochmurny poranek nad Broadway Tower ani na moment nie zniszczył tego, co Edward sobie zaplanował. Choć pozostawał niezmiernie zmęczony przez ostatnich kilka dni, które poświęcił na przygotowanie projektów oraz szkiców kilkunastu kreacji, by później pieczołowicie pochylać się nad każdym z osobna i tworzyć, to właśnie tego konkretnego poranka pozostawał niezwykle rozchmurzony i promienny; jak zwykle. Filiżanka mocnej, czarnej herbaty oraz niewielka porcja łososia ułożonej na grzankach z jasnego pieczywa i posmarowanych twarożkiem długo czekały na zainteresowanie. Skrzaty pozostające na wezwanie lorda nieustannie utrzymywały posiłek w odpowiedniej temperaturze, kiedy Edward tworzył. Mimo kilku wyjątkowo krótkich godzin snu, podczas którego niezmiennie sił o kobietach i mężczyznach odzianych w wyśnione projekty, nie umiał odsunąć się ani na krok od zalążka jesiennej, ledwie przejściowej kolekcji. Raptem kilka pełnych kreacji, które lada moment miały pojawić się w Domu Mody.
Z błyskiem w oku i olśniewającym uśmiechem spoglądał we własne odbicie w lustrach zdobiących najbardziej okazały salon rezydencji Parkinsonów. Kieszonkowy zegarek spoczywał na stole pośród stert pergaminów oraz sztywnych kart papierów, niezmiennie odliczając czas, uspokajając go; ostatnimi czasy to właśnie w takt sekundnikach kreślił kolejne linie okalające sylwetki, nabytym przez lata zwyczajem czyniąc pieczołowite notatki odnośnie tego, o czym mógł zapomnieć. Nie był już młodzieńcem, któremu wypadało brać wszystko na pamięć. Zdawał sobie sprawę ze swojej pozycji oraz reputacji (tu raz jeszcze zerknął we własne odbicie, dostrzegając zmarszczkę zamyślenia na czole), aby tak łatwo dać się ułudzie sukcesu i zepsuć cały swój plan. Dotychczas wszystko przebiegało po myśli lorda, wokół którego zaczynało krążyć miano starego kawalera i podrywacza. Zgodnie z informacjami otrzymanymi wieczorem, tuż przed powrotem z Londynu, od współpracownika ojca, dostawa materiałów oraz nici, których Edward sobie zażyczył, miała zostać sfinalizowana tuż przed dzisiejszym otwarciem. Wyjątkowo nie chciał w nim uczestniczyć, choć zamierzał pojawić się wcześniej, by już od samego rana rościć sobie wyłączność do galerii nowości. Spędził dostatecznie dużo czasu na powłóczystych spojrzeniach, drobnych gestach i półsłówkach, żeby osiągnąć ten cel.
Próg Domu Mody Parkinsonów przekroczył jak zwykle dostojnym, aczkolwiek sprężystym krokiem, ofiarowując pogodny wyraz twarzy tym, którzy także zjawili się wcześniej. Z teczką oraz tubą wypełnionymi projektami przekroczył hol budynku, wpierw rozglądając się za kuzynostwem i bliższą rodziną. Ich nieobecność podsumował jedynie bezwiednym ruchem ramion, po czym udał się do zwykle zajmowanej pracowni. Wyćwiczonymi przez lata, niezmiennymi ruchami różdżki rozpalił światła, uchylił okno, wpuszczając nieco chłodnego, jesiennego powietrza, uchylił szuflady i począł przemieszczać manekiny z kreacjami w kolejności projektów z teczki. Ten, z którego nie był zadowolony, w oczach Edwarda jeszcze nie miał blasku godnego prezentacji. Na starannie przygotowanym rysunku wyglądał znacznie lepiej, dużo bardziej przylegał do wyimaginowanej sylwetki modela, który niewątpliwie był inspiracją. Skrojona na konkretną miarę marynarka przypominała tę, którą miał dziś na sobie. Barwiony w ciemną, głęboką zieleń kaszmir nie stanowił problemu. Wprawdzie jego użyteczność zostanie doceniona za kilka tygodni, gdy temperatura spadnie poniżej zera i zawitają pierwsze prawdziwe mrozy, to chciał być gotowy i już dzisiaj zaprezentować jednorzędowy model szyty na zamówienie. Dłuższe oględziny oraz porównania w stosunku do projektu zdawały się nie mieć końca, lecz wprawiony umysł Edwarda pozostawał w tym samym miejscu, podczas gdy ciało samo podążało do szufladek wypełnionych zdobnymi guzikami, chwilę później dobierało stosowne nici do obszyć otworów w marynarce i wracało do manekina na wstępne przymiarki. Cały ten proces powtarzał kilkukrotnie, aż postawił dla delikatne, wykonane z muszelek oraz szkła sporych rozmiarów guziki, do rękawów dobierając mniejsze, mniej rzucające się w oczy. Kilka tonów jaśniejsze nici nawlekł na igły, własnymi rękami rozpoczynając obszycie, aby kilka ruchów później, po uzyskaniu własnej aprobaty, kontynuować już przy użyciu magii. Niemal identycznym tropem i kolejnością działań podążył w przypadku kolejnych dwu kreacji: prostej, czarnej marynarce z wełny alpak ze złotymi guzikami i niewielkim kołnierzem obszytej taką samą nicią oraz wieczorowej, rozszerzającej się sukni z gorsetem zdobionym czerwonymi wstążkami. Przy dziele dla dam zwykł spędzać jeszcze więcej czasu, szczególnie w przypadkach, w których musiał poświęcić sporo czasu na nadanie właściwego ułożenia materiału. Nigdy nie próbował oszukiwać i używać do tego celu magii. Prawdziwe, luksusowe krawiectwo wymagało osobistego zaangażowania, własnych rąk, aby nadać oczekiwany kształt. Jedwab, tak przyjemny w dotyku miał leżeć na ciele właścicielki wprost perfekcyjnie! Nie wątpił ani przez moment, że jeszcze dzisiaj znajdzie się wśród gości Domu Mody miłośniczka takiej sukni i zechce spróbować ją przymierzyć. Edward miał jedynie nadzieję, iż nadobna dama nie będzie próbowała wcisnąć się w pokazowy egzemplarz i nie zniszczy jego pracy. Rozpruty szew, wbrew pozorom, nie był czymś, co przy tak wysokiej jakości dało się łatwo naprawić. W zasadzie zniszczona suknia byłaby do wyrzucenia i mógłby zostawić z niej jedynie gorset, choć i dla niego nieprędko znalazłoby się nowe zastosowanie.
Zerknąwszy na zegarek wyciągnięty z ozdobnej kieszeni marynarki, potwierdził własne przeczucia co do upływającego czasu. Zaklęciem ściągnął każdą z przygotowanych na dzisiaj kreacji, gdy tylko dowiązał doń wstążkami stosowne metki. Do galerii nowości ruszył już w towarzystwie jednego z młodszych pracowników, uczynnego stażysty pchającego wieszak z ubraniami. Przez całą wycieczkę holami Domu nie pozwolił chłopcu dojść do słowa, nieustannie odzywając się, posyłając mu krótkie spojrzenia, uśmiechając się tak, aby to on chciał patrzeć na lorda Parkinsona niczym zaczarowany, kiedy opowiadał o tym, co zamierzał dzisiaj zaprezentować w galerii. Już na miejscu, samodzielnie przysposobił sobie dwie inne pracownice. Zdawały się być przyzwyczajone do tego, jak Edward z nimi grał, paznokciem zaczepiając za guzik kołnierzyka jednej, jednocześnie zerkając ku drugiej na tyle niewinnie, aby uwierzyła, że wszystko było niewinnym, absolutnie przypadkowym gestem. To właśnie one pomagały mu ubierać wybrane manekiny, poczynając od koszuli uszytych przez kogoś innego, a pasujących do prezentacji oraz spodni, skończywszy na wykończonych dzisiaj marynarkach. Dzięki uprzejmości pracownic przygotowanie tego wszystkiego, nawet po pojawieniu się pierwszych, zwykle tych samych odwiedzających Dom Mody, przygotowanie strojów nie było trudne czy problematyczne. Wprawdzie ojciec wielokrotnie powtarzał, aby takie sytuacje zdarzały się jak najrzadziej, to Edward nie potrafił odmówić sobie przyjemności dyrygowania innymi przy ubieraniu manekinów. On sam natomiast podziwiał efekty swojej pracy, przy której przecież nikt go nie oglądał. W wyćwiczonych momentach podchodził bliżej, niby przypadkiem, poprawiał guziki w marynarce. Upewniał się, że każdy najmniejszy detal prezentował się nieskazitelnie i na miarę reputacji Parkinsonów. Celowo stawiał stopę na podwyższeniu, pochylał się, zaglądając z tyłu, czy na pewno nie wystawała żadna zbędna nitka. Nie zniósłby upokorzenia, gdyby znaleziono choć jedną poluzowaną czy niewielkie, ledwie widoczne uszkodzenie materiału. Nie potrafiłby spojrzeć we własne odbicie w lustrze, a co dopiero bywalcom i pracownikom Domu.
Zgodnie z oczekiwaniami Edwarda, największe zamieszanie zawsze działo się przy głównym manekinie ustawionym na środku galerii. Stojąc na podwyższeniu za eksponatem, wolnymi, niewidocznymi dla klientek ruchami wiązał kolejne troczki gorsetu. Zza porcelanowego ramienia powłóczystym spojrzeniem spoglądał na jedną z kobiet, dłońmi wodził po sztywnym materiale gorsetu, delikatnymi gestami upewniając się, że leżał odpowiednio. Kilkanaście minut później kucał, doglądając rąbka sukni; delikatnej organzie wykańczającej strój poświęcał niemal całą swoją uwagę, każdą fałdę śledząc od pasa w dół. Musiał być absolutnie pewien, że materiał spod jego rąk nie miał żadnych zagnieceń, a każde takie potwierdzenie wieńczył niewielkim uśmiechem, by tym promiennym obdarować manekina już z większej odległości, kiedy skończył swoją pracę. Mierząc w obiekt różdżką, magią znaną pracownikom tych murów, wprawił manekin w ruch. Wpierw nakazał mu wykonać kilka drobnych ruchów, aż finalnie pozostawił w pozie, w delikatnie wysuniętej do przodu lewej nodze, lewej dłoni spoczywającej na dwa cale pod gorsetem i prawej zgiętej w łokciu, skierowanej do góry tak, aby zaprezentować lekko falujący, rozszerzający się rękaw wykończony przezroczystą tkaniną. Dopiero wtedy miał całkowitą, niezbywalną pewność, że wieczorowa suknia znajdzie swoją miłośniczkę, a jego samego będzie czekało kilka dni poświęconych na zebranie stosownej miary z damy, przygotowanie pierwszego szycia, wykonanie odpowiednich poprawek. Co najmniej tydzień intensywnej pracy poświęconej na przygotowanie kolejnej sukni. Ale co do tego zamierzał dowiedzieć się później. Zgłodniał. Lekkie śniadanie zdążyło odpuścić, a Edward nie zamierzał przepuścić okazji na usłyszenie kilku plotek pośród gości zasiadających przy stolikach na ostatnim piętrze. Czy potrzebował rezerwacji? Bynajmniej. Był Parkinsonem. Uśmiechem był w stanie załatwić znacznie więcej niż to. Może filiżanka kawy i kilka rogalików z nadzieniem? Tak, to mogło być coś, na co skusiłby się, jeśli tylko nikt nie zdołał opróżnić zapasów.
z/t
I walk, I talk like I own the place
I play with you like it's a game
12.01
Im więcej energii poświęcała na nienawiść, tym mniej miała sił, aby stawić czoła prawdziwym demonom przeszłości. Łatwo było uznać, że w czerwonym atłasie, koronce i szklanym pantofelku skrywa się sekret jej upokorzenia, ale one były wyłącznie symbolem, symbolem tego, co mogła mieć, a co w jej życiu stanowiło marną podróbę. Nie cierpiała sukni pełnych ozdób, ponieważ jako nastolatka nosiła jedynie te, których kołnierz był zszarzały, a kryształy odpadały od nitek. Biżuterię miała po matce, ładną, ale starą i niemodną. Jeżeli dostała w prezencie od dziadków buty powite aksamitem, nie miała do czego ich ubrać, ponieważ doskonałe, błyszczące, pasowały do jej ubrań jak charłak do różdżki. W Pokoju Wspólnym Ślizgonów widziała szlachcianki z rubinowymi szpilkami we włosach, z chustami z włosiem jednorożca, w którymś tam momencie stwierdziła więc, że ekstrawagancja jest miarą pustości łba, a prawdziwie czarodziejska jest elegancka prostota. Bo skoro była od tych dziewcząt ładniejsza, ale nie miała tego, co one, to najwyraźniej nie było to potrzebne. Było głupie.
A ona była rozwydrzonym dzieckiem, które nigdy nie zapomniało, że coś mu zabrano, nawet jeżeli kradzieży dokonano przed jej urodzeniem. Tyle lat drwiła ze sztuki, z mody, z kosmetyków, że nie zauważyła, jak bardzo oddaliła się od tej części rodziny, którą wciąż uznawała za więcej wartą. Żeby tylko nie musieć się porównywać, czy nie tak?
Miała trzynaście lat, kiedy powstał pierwszy w tym mieście magiczny dom mody pod patronatem nazwiska Parkinson - do tego roku nie odwiedziła go nigdy, dopiero teraz, jesienią, wymieniła listy z członkami rodziny i uznała, że warto sprawdzić, czy odraza była zasadna.
Przemykała się wśród odwiedzających ostrożnie, niezadowolona z ich tłumnej obecności, lecz poza jednym drażliwym szczegółem było o niebo lepiej niż odważyłaby się spodziewać. Nie wyróżniała się nawet szczególnie, ponieważ prostą szatę z błękitnego materiału nadrabiała marionetkową sylwetką, zasłoną Malfoy'owych włosów i niewielkim, zaczepnym uśmieszkiem, którym obdarzała co drugiego bardziej zainteresowanego pana. Tknęła usta resztką szminki, założyła kapelusz, pod którym w gorszych momentach chowała twarz; idąc, nieprzerwanie otaczała się mgiełką lawendowej perfumy.
Dłużej zatrzymała się zresztą w pracowni szklanych flakoników. Zapachy interesowały ją bardziej od ubrań, nawet jeżeli niektóre z sukni, te czarne, kobiece, przykuwały spojrzenie na dłużej.
Teraz stała samotnie przy manekinie ubranym w granatową kreację z powłóczystym trenem oraz gwiezdną siateczką pełniącą funkcje rękawów. Wysoki kołnierz był nieco zbyt skromny, ale po całości, powiedziałaby, że ma w sobie niesprecyzowany seksapil. Czy ubrałaby na siebie coś takiego? Chyba nie miałaby okazji. Przez jakiś czas wpatrywała się ślepo w szczupłe dłonie manekina, aż wreszcie jej myśli odpłynęły daleko w kierunku kolan, na których mogłaby usiąść i powoli odsłaniać dekolt guzik po guziku...
Zmarszczyła brwi i poprawiła kapelusz, odwracając się w lewo nieco zbyt szybko, zbyt szybko podejmując marsz i wpadając z impetem na obcą kobietę, prawie - prawie - spychając ją na ziemię. Miała jednak medyczny refleks i złapała nieznajomą za dłoń, oplatając wkoło niej palce i ściskając mocno.
- Przepraszam - wymamrotała niechętnie, nie chcąc wszczynać awantury. - Wszystko w porządku?
Pierwszym, co zwróciło jej uwagę, były wielkie oczy kobiety. Byłyby piękne, gdyby nie patrzyły na nią tak, jak patrzyły.
Im więcej energii poświęcała na nienawiść, tym mniej miała sił, aby stawić czoła prawdziwym demonom przeszłości. Łatwo było uznać, że w czerwonym atłasie, koronce i szklanym pantofelku skrywa się sekret jej upokorzenia, ale one były wyłącznie symbolem, symbolem tego, co mogła mieć, a co w jej życiu stanowiło marną podróbę. Nie cierpiała sukni pełnych ozdób, ponieważ jako nastolatka nosiła jedynie te, których kołnierz był zszarzały, a kryształy odpadały od nitek. Biżuterię miała po matce, ładną, ale starą i niemodną. Jeżeli dostała w prezencie od dziadków buty powite aksamitem, nie miała do czego ich ubrać, ponieważ doskonałe, błyszczące, pasowały do jej ubrań jak charłak do różdżki. W Pokoju Wspólnym Ślizgonów widziała szlachcianki z rubinowymi szpilkami we włosach, z chustami z włosiem jednorożca, w którymś tam momencie stwierdziła więc, że ekstrawagancja jest miarą pustości łba, a prawdziwie czarodziejska jest elegancka prostota. Bo skoro była od tych dziewcząt ładniejsza, ale nie miała tego, co one, to najwyraźniej nie było to potrzebne. Było głupie.
A ona była rozwydrzonym dzieckiem, które nigdy nie zapomniało, że coś mu zabrano, nawet jeżeli kradzieży dokonano przed jej urodzeniem. Tyle lat drwiła ze sztuki, z mody, z kosmetyków, że nie zauważyła, jak bardzo oddaliła się od tej części rodziny, którą wciąż uznawała za więcej wartą. Żeby tylko nie musieć się porównywać, czy nie tak?
Miała trzynaście lat, kiedy powstał pierwszy w tym mieście magiczny dom mody pod patronatem nazwiska Parkinson - do tego roku nie odwiedziła go nigdy, dopiero teraz, jesienią, wymieniła listy z członkami rodziny i uznała, że warto sprawdzić, czy odraza była zasadna.
Przemykała się wśród odwiedzających ostrożnie, niezadowolona z ich tłumnej obecności, lecz poza jednym drażliwym szczegółem było o niebo lepiej niż odważyłaby się spodziewać. Nie wyróżniała się nawet szczególnie, ponieważ prostą szatę z błękitnego materiału nadrabiała marionetkową sylwetką, zasłoną Malfoy'owych włosów i niewielkim, zaczepnym uśmieszkiem, którym obdarzała co drugiego bardziej zainteresowanego pana. Tknęła usta resztką szminki, założyła kapelusz, pod którym w gorszych momentach chowała twarz; idąc, nieprzerwanie otaczała się mgiełką lawendowej perfumy.
Dłużej zatrzymała się zresztą w pracowni szklanych flakoników. Zapachy interesowały ją bardziej od ubrań, nawet jeżeli niektóre z sukni, te czarne, kobiece, przykuwały spojrzenie na dłużej.
Teraz stała samotnie przy manekinie ubranym w granatową kreację z powłóczystym trenem oraz gwiezdną siateczką pełniącą funkcje rękawów. Wysoki kołnierz był nieco zbyt skromny, ale po całości, powiedziałaby, że ma w sobie niesprecyzowany seksapil. Czy ubrałaby na siebie coś takiego? Chyba nie miałaby okazji. Przez jakiś czas wpatrywała się ślepo w szczupłe dłonie manekina, aż wreszcie jej myśli odpłynęły daleko w kierunku kolan, na których mogłaby usiąść i powoli odsłaniać dekolt guzik po guziku...
Zmarszczyła brwi i poprawiła kapelusz, odwracając się w lewo nieco zbyt szybko, zbyt szybko podejmując marsz i wpadając z impetem na obcą kobietę, prawie - prawie - spychając ją na ziemię. Miała jednak medyczny refleks i złapała nieznajomą za dłoń, oplatając wkoło niej palce i ściskając mocno.
- Przepraszam - wymamrotała niechętnie, nie chcąc wszczynać awantury. - Wszystko w porządku?
Pierwszym, co zwróciło jej uwagę, były wielkie oczy kobiety. Byłyby piękne, gdyby nie patrzyły na nią tak, jak patrzyły.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
7 stycznia 1958
Kto by pomyślał, że stworzenie sobie nowego domu było tak pochłaniające; niedługo minie tydzień odkąd zjawiły się z córką w Londynie, po krótkim, grudniowym okresie rezydowania w Vanity Palace i samym Shropshire. Dom musiał być przyszykowany na zamieszkanie w nim nowych lokatorek, a Valerie — podobnie jak większość jej krewnych — nie znajdywała komfortu w niczym, co nie było szczerze perfekcyjne. Gorące życzenia o nowym życiu, gorące życzenia o bezpieczeństwie, które mogła znaleźć w stolicy Anglii, doprowadziły ją do miejsca, w którym była dziś. I choć wdowia czerń wciąż odcinała się od jasnej skóry i włosów, choć ciążyła na ramionach tym cięższa, im bliżej było do jej zrzucenia, Valerie nie potrafiła żałować podjętych kroków. Przed każdym wyjściem z domu przypominać musiała sobie o tym, że wdowy nie powinny być równie szczęśliwe, co ona. Że całą radość mogła okazywać właśnie tam — w bezpieczeństwie czterech ścian, w trakcie czesania i zaplatania bliźniaczo podobnych w barwie włosów córki, w trakcie kolejnych prób do pierwszego koncertu, który miała dać już jako wolna kobieta.
Ale przygotowania do tegoż nie mogły zamknąć się wyłącznie w jej naturalnym i szlifowanym przez długie lata talencie. Odpowiednia oprawa stanowiła wielką część sukcesu — niektórzy powiedzieliby nawet, że była równie istotna, co odpowiednie wrażenia wzrokowe i śpiewaczce zdarzały się momenty, w których zgadzała się z tą opinią. Nigdy nie była to jednak zgoda podyktowana szczerym przeświadczeniem, z którym zgadzała się w spokoju własnego sumienia. Vanity byli ludźmi pychy, przez wieki przekonanymi o swym niezwykłym talencie, który pozwalał im na bytowanie wśród najważniejszych. Wisieli — tak w życiu, jak i na scenie — w wyjątkowo specyficznym miejscu; przez kilkadziesiąt momentów w roku byli królami uwagi, chwytali za serca i nie chcieli ich puścić, dopóki nie wycisnęli z nich wszystkiego; łez, gniewu, rozanielenia, na cokolwiek mieli ochotę ich mecenasowie. I choć w idealnym świecie wszyscy zgodziliby się, że muzyk ma grać, śpiewak śpiewać, a nie wyglądać, wszyscy wiedzieli, że koncerty miały być ucztą nie tylko dla słuchu.
Miały satysfakcjonować wszystkie zmysły; a przede wszystkim te, które najmocniej pragnęły zaspokojenia. Wzrok i słuch.
Sama Valerie znała moc, którą kobiecie oferuje odpowiednia prezencja. Czyż nie grała nią przez niemal pół roku okresu wdowieństwa? Czy przybrana na okazję wizyty w Domu Mody Parkinson szata w żałobnej czerni — idealnie układająca się lejącym materiałem na sylwetce śpiewaczki, wsparta ozdobnym, choć równie czarnym gorsetem — nie stanowiła idealnego na to dowodu? Stukot zimowych botków na obcasie oznajmił jej obecność, nim którykolwiek z pracowników Domu Mody zdołał do niej dotrzeć. Dziś pozostawiła córkę pod opieką niani, osobiście chcąc dopracować wszystkie technikalia nadchodzącego koncertu z okazji dnia zakochanych.
Galeria nowości wydawała jej się odpowiednim miejscem na rozpoczęcie wędrówki po zapierających dech w piersiach kreacjach. Po tak długim pobycie w Berlinie czuła potrzebę ponownego rozeznania się w tym, co było modne tu, na miejscu. Jej dzisiejsza kreacja wyszła spod igły Schneidera, czarodzieja ubierającego niemiecką elitę od wielu lat. I choć kunszt wykonania nie podlegał dyskusji, Valerie pragnęła zostawić za zamkniętymi drzwiami wszystko, co nie było angielskie.
Spokojnym krokiem spacerowała pomiędzy manekinami, przyglądając się im z uwagą; choć potrzebowała kreacji wieczorowej, najpierw zbłądziła wśród kolekcji przeznaczonej bardziej na okazje wczesnopołudniowe.
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Kochała przebywać w Domu Mody głównie dlatego, że pracy było tutaj na cały rok. Jedna kolekcja się kończyła to zaczynała się nowa, wydarzenia goniły drugie wydarzenia, bogate damy i lordowie wychodzili za mąż, więc mimo wszelkiego rodzaju kryzysów i wojen, biznes kwitł. Co prawda to oznaczało, że ich ceny znacznie się podbiły, a co za tym idzie, na ich stroje stać było raczej elitę albo większe miejsca jak opery i teatry. Albo może jednak służba krajowi nie była tak opłacalna? Wciąż widziała przed oczyma mimikę Elviry, która marszczyła brwi, kiedy pamiętała, że nie stać ją będzie na suknię z domu Parkinsonów. Cóż, chyba nie było co Odettcie w to wnikać, dlatego robiła co mogła aby po prostu każdego gościa wartego uwagi (albo jej kaprysowi) przyjmować jak najlepiej i sprawić, że wyjdzie stąd zadowolony.
Dziś… nie wiedziała jeszcze, co dokładnie zrobi. Być może zajmie się nową wystawą, a być może pomoże składać katalog? Było tak dużo możliwości, z których mogła wybierać, że nieco leniwie zabierała się do pracy, najpierw porządkując najnowsze projekty. Skoro ojciec postanowił, że powinna spędzić tu więcej chwil do zajmowania się rodzinnym interesem, być może byłby skłonny do tego, aby podarować jej drobną przestrzeń. Nie musiało być duże, ledwie tak jak jej komnaty w Broadway Tower by wystarczyło, a przynajmniej nie musiałaby sobie wyszukiwać przestrzeni.
Stwierdziła jednak, że dzień chyba nie zapowiadał się tak ciekawie, dlatego teraz znajdowała się w pewnego rodzaju impasie. Ostatecznie jednak zadecydowało, że humoru nie poprawi jej nic poza herbatą po którą postanowiła udać się bezpośrednio do restauracji, rozprostowując kości i pozwalając, aby nowa szmaragdowa suknie delikatnie owijała się dookoła jej kostek, co szczerze mówiąc uwielbiła, pozwalając aby drobne obszycia na krańcach mieniły się kiedy jednorożce przemierzały z jednego krańca na drugi.
Nie spodziewała się jednak, że jej spojrzenie przykuje jeszcze jedna osoba. Mogłaby przysiąc, że gdzieś ją już widziała, bo twarz i ruchy wydawały się bardzo znajome, ale zaspany jeszcze umysł zupełnie nie umiał rozpoznać, do kogo należała to sylwetka. Mimo wszystko nie chciała pozostawiać kobiety samej, a póki żadna sprzedawczyni (doprawdy, za co oni płacili tym pracownikom!) nie zmierzała w ich kierunku, Odetta postanowiła przejąć stery i podeszła do kobiety z uśmiechem, spoglądając na nią z ciepłą mimiką.
- W czymś pomóc może? Mamy dość szeroki wybór szat na rozmaite okazje.
Dziś… nie wiedziała jeszcze, co dokładnie zrobi. Być może zajmie się nową wystawą, a być może pomoże składać katalog? Było tak dużo możliwości, z których mogła wybierać, że nieco leniwie zabierała się do pracy, najpierw porządkując najnowsze projekty. Skoro ojciec postanowił, że powinna spędzić tu więcej chwil do zajmowania się rodzinnym interesem, być może byłby skłonny do tego, aby podarować jej drobną przestrzeń. Nie musiało być duże, ledwie tak jak jej komnaty w Broadway Tower by wystarczyło, a przynajmniej nie musiałaby sobie wyszukiwać przestrzeni.
Stwierdziła jednak, że dzień chyba nie zapowiadał się tak ciekawie, dlatego teraz znajdowała się w pewnego rodzaju impasie. Ostatecznie jednak zadecydowało, że humoru nie poprawi jej nic poza herbatą po którą postanowiła udać się bezpośrednio do restauracji, rozprostowując kości i pozwalając, aby nowa szmaragdowa suknie delikatnie owijała się dookoła jej kostek, co szczerze mówiąc uwielbiła, pozwalając aby drobne obszycia na krańcach mieniły się kiedy jednorożce przemierzały z jednego krańca na drugi.
Nie spodziewała się jednak, że jej spojrzenie przykuje jeszcze jedna osoba. Mogłaby przysiąc, że gdzieś ją już widziała, bo twarz i ruchy wydawały się bardzo znajome, ale zaspany jeszcze umysł zupełnie nie umiał rozpoznać, do kogo należała to sylwetka. Mimo wszystko nie chciała pozostawiać kobiety samej, a póki żadna sprzedawczyni (doprawdy, za co oni płacili tym pracownikom!) nie zmierzała w ich kierunku, Odetta postanowiła przejąć stery i podeszła do kobiety z uśmiechem, spoglądając na nią z ciepłą mimiką.
- W czymś pomóc może? Mamy dość szeroki wybór szat na rozmaite okazje.
Odetta Parkinson
Zawód : ambasadorka Domu Mody Parkinson, alchemiczka
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
It’s a game of war
death, love
And sacrifice
death, love
And sacrifice
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Bycie niezaopiekowaną niekoniecznie jej przeszkadzało. Niektórzy zatrudniani w podobnych miejsach sprzedawcy, czy też doradcy mieli pewną irytującą skłonność do nadmiernej opieki oraz słowotoku. Szczególnie ten ostatni działał pani Vanity na nerwy, ponieważ w świecie pełnym muzyki bezsensowne trajkotanie nie miało racji bytu. Miała wrażliwy słuch, bywała czasami delikatnie drażliwa przez niespodziewane dźwięki, a możliwość spokojnego zebrania myśli, wyobrażenia sobie, czego właściwie chce, nim ktoś zarzuci ją własnymi propozycjami, stanowiła dla niej istotny atut. Atut świadczący na korzyść Domu Mody Parkinson, dziś zawieszonego w eterycznej, niemalże sennej atmosferze.
Atmosferze, która odnajdywała swe uosobienie w postaci lady Parkinson, której nadejście Valerie wyłapała ledwie kątem oka. Tak krótki czas był jednak na wagę złota — pozwolił blondynce na nabranie delikatnego oddechu, wygięcie warg w uprzejmym, ciepłym uśmiechu, przygotowanie się na rozmowę z arystokratką na odpowiednim, wymagającym poziomie. Vanity posiadała stosowne wykształcenie z zakresu savoir-vivre'u, potrafiła zatem zachować zimną krew nawet w obliczu przedstawicielki modowej dynastii. Oraz poprowadzić rozmowę w sposób satysfakcjonujący obie panie.
— Lady Parkinson — Valerie dygnęła dość głęboko, okazując Odetcie stosowny szacunek. Młoda kobieta prezentowała się oczywiście nienagannie, będąc najlepszą wizytówką Domu Mody oraz przykładem tego, z czego znana była rodzina nim zarządzająca. Miała w sobie jeszcze dziewczęcy urok, pewną świeżość, którą zapewne porywała serca klientów i Valerie nie dziwiła się, że mogła napotkać na nią akurat w tym miejscu. — Niezwykłym zaszczytem będzie możliwość zaciągnięcia opinii i porady od samej lady. Nie chciałabym jednak nadużywać gościnności i marnować cennego czasu.
Równie ciepły, jasny uśmiech wygiął wargi śpiewaczki, gdy pozwoliła sobie na ostrożne wzniesienie oczu na wysokość twarzy szlachcianki. Przyglądała się jej nienachalnie, raczej w sposób przemykający — jakby przypadkiem, gdy lawirowała spojrzeniem pomiędzy jedną kreacją a drugą. Lady Parkinson była od niej wyraźnie wyższa, ubrania leżały na niej nienagannie. Valerie była kobietą filigranową, zarówno pod względem wzrostu jak i wagi, lecz doświadczenia nabyte w przeciągu małżeństwa z człowiekiem o wiecznie wypchanej sakiewce pozwoliły jej myśleć, że odpowiednia zapłata powinna rozwiać wszelkie piętrzące się w jej głowie wątpliwości.
— Poszukuję kilku kreacji, ale najbardziej zależy mi na sukni wieczorowej. Za niewiele ponad miesiąc będę grać koncert z okazji Święta Zakochanych, potrzebowałabym zatem sukni odpowiedniej do okazji. Zależy mi na tym, by kreacja była w kolorze karminu, lecz jeżeli uważa lady, że w obecnym sezonie odnajdą się kolory odpowiedniejsze na tę okazję, zdam się na opinię eksperta — skłoniła skromnie głowę przed autorytetem prezentowanym przez Odettę. Może była młoda, lecz sam fakt dopuszczenia jej do rodzinnego interesu świadczył na korzyść jej doświadczeniu. Artyści poznawali swoich. Nawet pomimo specjalizacji w innych dziedzinach.
Atmosferze, która odnajdywała swe uosobienie w postaci lady Parkinson, której nadejście Valerie wyłapała ledwie kątem oka. Tak krótki czas był jednak na wagę złota — pozwolił blondynce na nabranie delikatnego oddechu, wygięcie warg w uprzejmym, ciepłym uśmiechu, przygotowanie się na rozmowę z arystokratką na odpowiednim, wymagającym poziomie. Vanity posiadała stosowne wykształcenie z zakresu savoir-vivre'u, potrafiła zatem zachować zimną krew nawet w obliczu przedstawicielki modowej dynastii. Oraz poprowadzić rozmowę w sposób satysfakcjonujący obie panie.
— Lady Parkinson — Valerie dygnęła dość głęboko, okazując Odetcie stosowny szacunek. Młoda kobieta prezentowała się oczywiście nienagannie, będąc najlepszą wizytówką Domu Mody oraz przykładem tego, z czego znana była rodzina nim zarządzająca. Miała w sobie jeszcze dziewczęcy urok, pewną świeżość, którą zapewne porywała serca klientów i Valerie nie dziwiła się, że mogła napotkać na nią akurat w tym miejscu. — Niezwykłym zaszczytem będzie możliwość zaciągnięcia opinii i porady od samej lady. Nie chciałabym jednak nadużywać gościnności i marnować cennego czasu.
Równie ciepły, jasny uśmiech wygiął wargi śpiewaczki, gdy pozwoliła sobie na ostrożne wzniesienie oczu na wysokość twarzy szlachcianki. Przyglądała się jej nienachalnie, raczej w sposób przemykający — jakby przypadkiem, gdy lawirowała spojrzeniem pomiędzy jedną kreacją a drugą. Lady Parkinson była od niej wyraźnie wyższa, ubrania leżały na niej nienagannie. Valerie była kobietą filigranową, zarówno pod względem wzrostu jak i wagi, lecz doświadczenia nabyte w przeciągu małżeństwa z człowiekiem o wiecznie wypchanej sakiewce pozwoliły jej myśleć, że odpowiednia zapłata powinna rozwiać wszelkie piętrzące się w jej głowie wątpliwości.
— Poszukuję kilku kreacji, ale najbardziej zależy mi na sukni wieczorowej. Za niewiele ponad miesiąc będę grać koncert z okazji Święta Zakochanych, potrzebowałabym zatem sukni odpowiedniej do okazji. Zależy mi na tym, by kreacja była w kolorze karminu, lecz jeżeli uważa lady, że w obecnym sezonie odnajdą się kolory odpowiedniejsze na tę okazję, zdam się na opinię eksperta — skłoniła skromnie głowę przed autorytetem prezentowanym przez Odettę. Może była młoda, lecz sam fakt dopuszczenia jej do rodzinnego interesu świadczył na korzyść jej doświadczeniu. Artyści poznawali swoich. Nawet pomimo specjalizacji w innych dziedzinach.
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Była wniebowzięta kiedy ojciec zezwolił jej przebywać w Domu Mody nie tylko jako osoba oglądająca elegancko ubrane manekiny, ale również jako osoba, która mogła stanąć za kontuarem i dostać w swoje dłonie księgi (nie sprawdzała ich zbytnio, bo nie fascynowały ją aż tak, wolała zajmować się ubraniami), przeciągnąć palcami po jedwabiach dostępnych wtedy tylko na zapleczu i spojrzeć, jak wygląda pracownia projektanta który akurat nie był Edwardem. Brat z całą życzliwością pozwalał jej przychodzić do niego, słuchając jej porad czy po prostu pozwalając jej nacieszyć się jego towarzystwem, bo, jak zaznaczał nie raz, „nigdy mu nie przeszkadzała”. Chyba szczególnie przez fakt, że właśnie Edwardowi tak podobało się to miejsce, ona również chciała tu być. A kiedy zaczęła tu przychodzić, pokochała, to miejsce całą sobą, robiąc wszystko co mogła aby tu jednak zostać. Tak jakby odgłosy wyszywania wydawały się koić ją o wiele bardziej niż cokolwiek innego…no może poza eliksirami.
Dopiero teraz, kiedy jej senny umysł przestał rozważać, gdzie znajduje się najbliższy stolik z dzbankiem herbaty, która mogła stanowić jakikolwiek lepszy punkt tego dnia, rozpoznała kogo ma przed sobą – jej twarz się rozjaśniała, a ona sama nie spodziewała się, że nowa twarz zawita w to miejsce. Odetta uśmiechnęła się lekko, pozwalając aby jej suknia delikatnie owinęła się wokół jej kostek, zmierzając powoli i z gracją w stronę piosenkarki, uśmiechając się na powitanie kiedy kobieta powitała ją, doskonale wiedząc kim była.
- Pani Vanity, bardzo mi miło tu panią widzieć. – Nie kłamała, nawet jeżeli to zdanie słyszało z jej ust wielu „specjalnych gości”. Teraz zaś cieszyła się, że wita tutaj kolejnego członka świata artystycznego, który mógłby powiedzieć jej co nieco o tym, co w zasadzie dzieje się teraz, jak również o zapowiadanych premierach i przedstawieniach, ciekawa też co w trawie piszczy i czy nie da się aby gdzieś wślizgnąć i trzeba było zerknąć. – Proszę się nie martwić, dzień jeszcze młody i zapewniam, że spędzenie czasu w pani towarzystwie to żadne marnowanie czasu.
Uśmiech Odetty wydawał się delikatny, niemal naiwny, ale mimo to bardzo dobrze wiedziała, jak wszystko przebiegało w tym miejscu i jak się zachęcało ludzi do zakupu. Doskonała jakość ubrań w tym miejscu również stanowiła o tym, że jej zadanie w zachęcaniu ludzi do zakupów było o wiele prostsze, tak również jak fakt, że można w tym miejscu było zakupić nie tylko suknie, szaty i wyjściowe stroje, ale również modę dziecięcą, buty, dodatki czy nawet perfumy i biżuterię.
Słuchając słów skierowanych w jej stronę gestem zachęciła panią Vanity aby ta ruszyła za nią, kierując się w stronę miejsca, gdzie odnaleźć można było stroje wieczorowe. Myśli już krążyły wobec odpowiedniego materiału, tego, jaki krój najbardziej pasowałby klientce i co dokładnie można by było dodać aby suknia zyskała jeszcze więcej blasku.
- To wszystko w sumie zależy od tego, jaka ma być tematyka dokładna pieśni. Zmysłowe nuty wymagają ciemniejszej kolorystyki, niewinna miłość kocha o wiele jaśniejszą czerwień. Pytanie też, właśnie suknia miałaby opinać ciało, czy może miałaby przywodzić na myśl istotę spoza świata, przynosząca miłość. Czy wie już pani, jak oświetlona będzie scena i jaki będzie kolor światła? Można by wykorzystać pył elfów na ten przykład. – Oczywiście że miała już koncepty, gotowa nawet wprowadzać je w życie tuż zaraz. Wyciągnęła szkicownik, powoli stawiając kreski ze swojego wyobrażenia.
Dopiero teraz, kiedy jej senny umysł przestał rozważać, gdzie znajduje się najbliższy stolik z dzbankiem herbaty, która mogła stanowić jakikolwiek lepszy punkt tego dnia, rozpoznała kogo ma przed sobą – jej twarz się rozjaśniała, a ona sama nie spodziewała się, że nowa twarz zawita w to miejsce. Odetta uśmiechnęła się lekko, pozwalając aby jej suknia delikatnie owinęła się wokół jej kostek, zmierzając powoli i z gracją w stronę piosenkarki, uśmiechając się na powitanie kiedy kobieta powitała ją, doskonale wiedząc kim była.
- Pani Vanity, bardzo mi miło tu panią widzieć. – Nie kłamała, nawet jeżeli to zdanie słyszało z jej ust wielu „specjalnych gości”. Teraz zaś cieszyła się, że wita tutaj kolejnego członka świata artystycznego, który mógłby powiedzieć jej co nieco o tym, co w zasadzie dzieje się teraz, jak również o zapowiadanych premierach i przedstawieniach, ciekawa też co w trawie piszczy i czy nie da się aby gdzieś wślizgnąć i trzeba było zerknąć. – Proszę się nie martwić, dzień jeszcze młody i zapewniam, że spędzenie czasu w pani towarzystwie to żadne marnowanie czasu.
Uśmiech Odetty wydawał się delikatny, niemal naiwny, ale mimo to bardzo dobrze wiedziała, jak wszystko przebiegało w tym miejscu i jak się zachęcało ludzi do zakupu. Doskonała jakość ubrań w tym miejscu również stanowiła o tym, że jej zadanie w zachęcaniu ludzi do zakupów było o wiele prostsze, tak również jak fakt, że można w tym miejscu było zakupić nie tylko suknie, szaty i wyjściowe stroje, ale również modę dziecięcą, buty, dodatki czy nawet perfumy i biżuterię.
Słuchając słów skierowanych w jej stronę gestem zachęciła panią Vanity aby ta ruszyła za nią, kierując się w stronę miejsca, gdzie odnaleźć można było stroje wieczorowe. Myśli już krążyły wobec odpowiedniego materiału, tego, jaki krój najbardziej pasowałby klientce i co dokładnie można by było dodać aby suknia zyskała jeszcze więcej blasku.
- To wszystko w sumie zależy od tego, jaka ma być tematyka dokładna pieśni. Zmysłowe nuty wymagają ciemniejszej kolorystyki, niewinna miłość kocha o wiele jaśniejszą czerwień. Pytanie też, właśnie suknia miałaby opinać ciało, czy może miałaby przywodzić na myśl istotę spoza świata, przynosząca miłość. Czy wie już pani, jak oświetlona będzie scena i jaki będzie kolor światła? Można by wykorzystać pył elfów na ten przykład. – Oczywiście że miała już koncepty, gotowa nawet wprowadzać je w życie tuż zaraz. Wyciągnęła szkicownik, powoli stawiając kreski ze swojego wyobrażenia.
Odetta Parkinson
Zawód : ambasadorka Domu Mody Parkinson, alchemiczka
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
It’s a game of war
death, love
And sacrifice
death, love
And sacrifice
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Bycie rozpoznaną przez samą lady Parkinson powinno stanowić wystarczającą nobilitację. I w istocie nią było — widok rozjaśniającej się w realizacji twarzy Odetty przyjęła jako swoistą nagrodę. Dowód, że wieloletnie starania w budowaniu własnej kariery, pozycji w świecie artystów—muzyków nie tylko na scenach rodzinnej Anglii, ale też kontynentalnych nie było trudem, który mógł pójść na marne. Chociaż w Wielkiej Brytanii była zdecydowanie mniej rozpoznawalna niż na przykład w Berlinie, nawet to miało się niedługo zmienić. Póki co korzystała z ostatnich podrygów spokoju; za dnia była niemal anonimową czarownicą, jedynie kilka kręgów było z nią bardziej zaznajomione. Ale jeszcze chwila, kilka strategicznie podejmowanych kroków i nawet swobodny, niedzielny spacer po ogrodach Kensington z córką będzie rósł do miana wydarzenia godnego uwiecznienia w towarzyskich kronikach.
Ciężka była głowa nosząca koronę.
— To musi być najszczęśliwszy dzień w moim życiu. Nie dość, że była w stanie lady przyporządkować mą twarz do nazwiska, to jeszcze mogę liczyć na profesjonalną asystę... — zachwyt rozbrzmiewał nie tylko z wypowiadanych przez nią słów, ale także napowietrzonego westchnienia, które uciekło spomiędzy jasnoróżowych warg, niedługo później raz jeszcze wygiętych w przyjemny dla oka uśmiech. Gdyby była młodsza, pewnie splotłaby palce dłoni ze sobą i wzniosła je wysoko do swego serca, chcąc w pełni zaprezentować rządzący nią zachwyt. Dziś jednak musiało wystarczyć skromne wzniesienie dłoni, ułożenie jej na mostku i pokorne schylenie głowy przed majestatem arystokratki. Znała przecież meandry savoir-vivre, potrafiła zachować się w towarzystwie.
I zamierzała to dzisiaj wykorzystać. Pozostawienie po sobie dobrego wrażenia mogło okazać się kluczowe dla przyszłej współpracy.
— To pieśń o tęsknocie w miłości. Dość uniwersalna, w zależności od interpretacji może mówić o kochankach rozłączonych wojną i odległością, może mówić o tych, których rozłączyło życie... Ostatecznie jednak daje nadzieje. Na powrót, na jeszcze jedno złączenie. Śpiewana jest z perspektywy kobiety, która zwraca się do swego ukochanego i wierzy, że ten potrafi ją dosłyszeć z każdego miejsca, w którym aktualnie jest... — zgodnie z życzeniem damy zdradziła jej szczegóły planowanego wykonania, samej próbując zastanowić się, jaka barwa pasowałaby najbardziej do utworu, który z jednej strony rozpoczynał się smutno, ale kończył się w nadziei. Na całe szczęście Odetta prędko podsunęła także inne zmienne, które musiały wziąć pod uwagę. Postanowiła zatem w kwestii tonacji oddać się młodej kobiecie, która z pewnością miała więcej doświadczenia w podobnych kwestiach niż ona. Oczywiście, Valerie interesowała się tym, w czym przychodziło jej występować, prezencja potrafiła spędzać jej sen z powiek, jednakże technikalia wciąż pozostawały dla niej tajemnicą. Może po prostu urodziła się z wyczuciem stylu, który pozwalał jej nie popełniać modowych gaf?
— Co do kroju, liczyłabym na coś, co mogłoby podkreślać figurę. Utwór stawia mnie w roli śmiertelniczki, co do tego nie ma wątpliwości. Światło natomiast będzie ciepłe, lecz wpadające w neutralne tony. Bałam się początkowo, że mogłoby być zbyt intensywne i żółte, ale wczorajsza próba zawierała też ustawienie świateł, więc... Punktowe, okrągłe, pada spod kąta piętnastu stopni. Ale może uda mi się przekonać personel, by przesunąć je na przynajmniej trzydzieści? Co lady sądzi? — spytała, przechylając głowę w bok w wyraźnym zamyśleniu. Spojrzenie jasnych oczu zawiesiła na swej rozmówczyni, robiąc to jednak wyjątkowo nienachalnie. Zatrzymała się na krawędzi szaty czarownicy, zauważając, że leżała idealnie miękko nawet na zazwyczaj ostrych liniach ramion.
Ciężka była głowa nosząca koronę.
— To musi być najszczęśliwszy dzień w moim życiu. Nie dość, że była w stanie lady przyporządkować mą twarz do nazwiska, to jeszcze mogę liczyć na profesjonalną asystę... — zachwyt rozbrzmiewał nie tylko z wypowiadanych przez nią słów, ale także napowietrzonego westchnienia, które uciekło spomiędzy jasnoróżowych warg, niedługo później raz jeszcze wygiętych w przyjemny dla oka uśmiech. Gdyby była młodsza, pewnie splotłaby palce dłoni ze sobą i wzniosła je wysoko do swego serca, chcąc w pełni zaprezentować rządzący nią zachwyt. Dziś jednak musiało wystarczyć skromne wzniesienie dłoni, ułożenie jej na mostku i pokorne schylenie głowy przed majestatem arystokratki. Znała przecież meandry savoir-vivre, potrafiła zachować się w towarzystwie.
I zamierzała to dzisiaj wykorzystać. Pozostawienie po sobie dobrego wrażenia mogło okazać się kluczowe dla przyszłej współpracy.
— To pieśń o tęsknocie w miłości. Dość uniwersalna, w zależności od interpretacji może mówić o kochankach rozłączonych wojną i odległością, może mówić o tych, których rozłączyło życie... Ostatecznie jednak daje nadzieje. Na powrót, na jeszcze jedno złączenie. Śpiewana jest z perspektywy kobiety, która zwraca się do swego ukochanego i wierzy, że ten potrafi ją dosłyszeć z każdego miejsca, w którym aktualnie jest... — zgodnie z życzeniem damy zdradziła jej szczegóły planowanego wykonania, samej próbując zastanowić się, jaka barwa pasowałaby najbardziej do utworu, który z jednej strony rozpoczynał się smutno, ale kończył się w nadziei. Na całe szczęście Odetta prędko podsunęła także inne zmienne, które musiały wziąć pod uwagę. Postanowiła zatem w kwestii tonacji oddać się młodej kobiecie, która z pewnością miała więcej doświadczenia w podobnych kwestiach niż ona. Oczywiście, Valerie interesowała się tym, w czym przychodziło jej występować, prezencja potrafiła spędzać jej sen z powiek, jednakże technikalia wciąż pozostawały dla niej tajemnicą. Może po prostu urodziła się z wyczuciem stylu, który pozwalał jej nie popełniać modowych gaf?
— Co do kroju, liczyłabym na coś, co mogłoby podkreślać figurę. Utwór stawia mnie w roli śmiertelniczki, co do tego nie ma wątpliwości. Światło natomiast będzie ciepłe, lecz wpadające w neutralne tony. Bałam się początkowo, że mogłoby być zbyt intensywne i żółte, ale wczorajsza próba zawierała też ustawienie świateł, więc... Punktowe, okrągłe, pada spod kąta piętnastu stopni. Ale może uda mi się przekonać personel, by przesunąć je na przynajmniej trzydzieści? Co lady sądzi? — spytała, przechylając głowę w bok w wyraźnym zamyśleniu. Spojrzenie jasnych oczu zawiesiła na swej rozmówczyni, robiąc to jednak wyjątkowo nienachalnie. Zatrzymała się na krawędzi szaty czarownicy, zauważając, że leżała idealnie miękko nawet na zazwyczaj ostrych liniach ramion.
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Widziała, że bycie rozpoznaną wśród szlachty było swojego rodzaju nobilitacją, ale to wszystko było również dość nieoczywistym wyzwaniem. Musiała w końcu brać pod uwagę fakt, że Odetta dość intensywnie pracowała nad poznaniem świata artystycznego, a to wcale nie oznaczało, że wszyscy tak naprawdę znali się na nazwiskach, kojarzyli twarze, czy byli świadomi tego, jak wyglądać ma osoba która danego wieczoru miała im umilać czas. Jednocześnie lady Parkinson zamierzała działać, aby zmieniać taki stan rzeczy, nagradzając uwagą i funduszami tych, którzy mieli wytrwałość aby jednak zaprezentować się odpowiednio, utrzymywać nienaganną prezencję ani nie budować kariery jedynie na łóżkowych skandalach. To wszystko było jednak do omówienia, a jej przyszła wybrana gwiazda musiała jeszcze chwilę poczekać, bo na ten moment równie ważne dla niej było aby przygotować wiosenną kolekcję.
- Nie wiem, czy w takim razie będę w stanie przebić tę pierwszą radość, postaram się jednak zrobić to najlepiej jak potrafię. – Obleczone szminką (w końcu kto wyszedłby bez makijażu) usta Odetty rozciągnęły się w delikatnym uśmiechu; wydawało się, że jej twarz naturalnie posiadała tę delikatność, w której twarz na co dzień przywodziła zaufanie i nieco naiwności. Nikt jednak nie był na tyle narwany, naiwny albo nierozsądny, bo powiedzieć to wprost, nawet jeżeli sytuacja rzeczywiście miała miejsce i przypuszczenia się sprawdzały. Po prostu nikt nie podpadał nie tyle jej, a raczej jej bratu czy kuzynowi.
- A więc mimo wszystko zabarwiona jest nutą, która ma wskazywać, że nie wszystko jest stracone. – I jakkolwiek to brzmiało, zawsze dawało się na to znaleźć jakieś rozwiązanie. I dopasować do tego kolor, bo jeżeli ktoś miał ubrać pożądanie, nadzieję czy tęsknotę, to właśnie Parkinsonowie.
Przeszła w bardziej zacienione miejsce, zastanawiając się, co najlepiej by pasowało – w głowie już kreował się pomysł, a najnowsze rozwiązania to pojawiały się, to zaraz były odrzucane. Wydawało się, że miała za dużo pomysłów na raz i musiała trzymać się przede wszystkim tego, co było możliwe do zrealizowania.
- Cóż, jeżeli chodzi konkretnie o materiał, to zależy też, jaki zakres funduszu przewiduje na tę suknie miejsce pani pracy, ale myślę, że można podziałać zarówno z magicznymi i jak i niemagicznymi tkaninami. Światło…to też trochę zależy, jak widziałaby siebie pani w elementach na ramionach. Możemy zasadniczo skupić energię sukni i postaci na dwóch punktach – ramionach, szyi i twarzy albo na samej sukni. Pytanie więc też, w czym pani czuje się wygodniej. – Wskazała jej podest, na który mogła wejść, a na którym stanąć mogła aby jedna z pracownic zdjęła z niej wymiary.
- Nie wiem, czy w takim razie będę w stanie przebić tę pierwszą radość, postaram się jednak zrobić to najlepiej jak potrafię. – Obleczone szminką (w końcu kto wyszedłby bez makijażu) usta Odetty rozciągnęły się w delikatnym uśmiechu; wydawało się, że jej twarz naturalnie posiadała tę delikatność, w której twarz na co dzień przywodziła zaufanie i nieco naiwności. Nikt jednak nie był na tyle narwany, naiwny albo nierozsądny, bo powiedzieć to wprost, nawet jeżeli sytuacja rzeczywiście miała miejsce i przypuszczenia się sprawdzały. Po prostu nikt nie podpadał nie tyle jej, a raczej jej bratu czy kuzynowi.
- A więc mimo wszystko zabarwiona jest nutą, która ma wskazywać, że nie wszystko jest stracone. – I jakkolwiek to brzmiało, zawsze dawało się na to znaleźć jakieś rozwiązanie. I dopasować do tego kolor, bo jeżeli ktoś miał ubrać pożądanie, nadzieję czy tęsknotę, to właśnie Parkinsonowie.
Przeszła w bardziej zacienione miejsce, zastanawiając się, co najlepiej by pasowało – w głowie już kreował się pomysł, a najnowsze rozwiązania to pojawiały się, to zaraz były odrzucane. Wydawało się, że miała za dużo pomysłów na raz i musiała trzymać się przede wszystkim tego, co było możliwe do zrealizowania.
- Cóż, jeżeli chodzi konkretnie o materiał, to zależy też, jaki zakres funduszu przewiduje na tę suknie miejsce pani pracy, ale myślę, że można podziałać zarówno z magicznymi i jak i niemagicznymi tkaninami. Światło…to też trochę zależy, jak widziałaby siebie pani w elementach na ramionach. Możemy zasadniczo skupić energię sukni i postaci na dwóch punktach – ramionach, szyi i twarzy albo na samej sukni. Pytanie więc też, w czym pani czuje się wygodniej. – Wskazała jej podest, na który mogła wejść, a na którym stanąć mogła aby jedna z pracownic zdjęła z niej wymiary.
Odetta Parkinson
Zawód : ambasadorka Domu Mody Parkinson, alchemiczka
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
It’s a game of war
death, love
And sacrifice
death, love
And sacrifice
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Galeria nowości
Szybka odpowiedź