Pracownia
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Pracownia
Do pracowni Cassandry nie ma wstępu każdy, mieści się w piwnicy nieopodal wejścia - aby zejść do środka, trzeba minąć jej trolla. Zwykle, kiedy nie można znaleźć Cassandry, zapewne jest tutaj.
W pracowni na niewielkim palenisku stoi niewielki żeliwny kociołek, raczej do podgrzewania eliksirów niż ich ważenia, Cassandra miała przyjaciółki, które tworzyły eliksiry o wiele sprawniej niż ona sama. Wnętrze oświetlają świece wetknięte w mało ozdobny świecznik stojący pośrodku stołu, na którym niemal zawsze widać pojedyncze kości lub preparaty z narządów powtykane w słoiki. Cassandra zajmuje się ich oczyszczaniem i dostarczaniem do Paliczków. Przy stole ustawiono krzesło i dziecięcy stołek.
W pracowni na niewielkim palenisku stoi niewielki żeliwny kociołek, raczej do podgrzewania eliksirów niż ich ważenia, Cassandra miała przyjaciółki, które tworzyły eliksiry o wiele sprawniej niż ona sama. Wnętrze oświetlają świece wetknięte w mało ozdobny świecznik stojący pośrodku stołu, na którym niemal zawsze widać pojedyncze kości lub preparaty z narządów powtykane w słoiki. Cassandra zajmuje się ich oczyszczaniem i dostarczaniem do Paliczków. Przy stole ustawiono krzesło i dziecięcy stołek.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:03, w całości zmieniany 1 raz
Cassandra była zajęta, powinna się tego spodziewać, powinna zapowiedzieć się dokładniej, zawsze szanowała cenny czas uzdrowicielki, ale życie wymykało się z jej rąk, zabierając ze sobą także dotychczasowy pedantyzm i opanowanie. Ciepły, spokojny uśmiech, rozjaśniający twarz brunetki, tylko mocniej ją poruszył, rozchwiał; wpatrywała się w jaśniejsze plamki jej niezwykle wielkich oczu tylko przez moment, starając się powstrzymać rozczulenie. Zaczynała tęsknić za kwestiami, których do tej pory unikała; za wsparciem, łagodnością, zrozumieniem, poczuciem bezpieczeństwa. Nawet rzeczowa, pozbawiona wrogości reprymenda, którą z gracją obarczała ją Vablatsky, rozpalała w niej promyk nadziei, ckliwe drżenie serca, roztapiającego się w cieple wypełniającym szczelnie pracownię. Już nie przeszkadał jej zapach ani intensywny aromat mydlin, skupiała się wyłącznie na słodyczy miodu i kwaskowatości ziół, na moment przymykając powieki. A więc Lupus nie powiedział nikomu - miała taką naiwną nadzieję, choć wcześniej nie rozumiała jego subtelnej sugestii - nawet Cassandrze; dobrze, potrafił zachować tajemnicę, skrytą za kurtyną zaprzeczenia nawet wobec niej samej przez wiele długich tygodni. Uzrowicielka miała rację, zbyt długo zwlekała, gdyby zorientowała się wcześniej, wszystko wyglądałoby inaczej, a teraz...Nie, nigdy nie była rwącą włosy z głowy, zrozpaczoną istotą, zastanawiającą się co by było, gdyby. - Wiem - odparła tylko cicho, w końcu podążąjąc wzrokiem za kierującą się do wiadra z czystą wodą czarownicą. Na szyi ciągle lśnił znany jej doskonale naszyjnik z kilkudziesięcioma kamieniami i kryształami, wśród których wyróżniał się kształt turkawki. - Podoba ci się? - spytała miękko, powstrzymując chęć zmniejszenia odległości i przesunięcia chłodnymi opuszkami palców po karku i skórze kobiety, by pochwycić drobny prezent. Przeczuwała, że tak, inaczej nie dopięłaby go do ulubionej ozdoby, ale potrzebowała dziś wzmocnień, upewnienia się, że świat się jeszcze nie kończył.
Ani dla niej, ani dla Cassandry. Pamiętała doskonale nakreślone przez nią słowa, ostrożnie zadawane pytania, spod których przebijały się tony niepokoju i goryczy. - Właściwie co chcieli na tym ugrać? Pokazać ci swoją wyższość? Samczą dominację? - spytała, odrobinę słabym tonem, lecz z każym momentem, gdy jej myśli mknęły ku Mulciberom, krążącym nad uzdrowicielką niczym krwiożercze sępy, chcące wyrwać dla siebie jak największy kawał jej poczucia bezpieczeństwa, uspokajała się. Troska o kogoś bliskiego jej sercu, bliskiego szczerze, bez żadnych wątpliwości i trudności, koiła zwierzęcą panikę, gnieżdżącą się tuż pod jej splotem słonecznym bolesnym guzłem. - Nie mogą ci nic zrobić, Cassandro. Dowiodłaś swojej wartości jako przewodniczka jednostki badawczej, jesteś niezbędna dla Czarnego Pana i Rycerzy Walpurgii - kontynuowała, jeszcze raz nieco nerwowo rozprostowując palce, obciążone drogimi pierścieniami. Nie chciała wchodzić w prywatne sprawy, w relację łączącą śmieciożercę i najzdolniejszą uzdrowicielkę, ale w tym przypadku wspierała przyjaciółkę całą sobą, być może powtarzając to, co już sama zdołała zrozumieć. Nieistotne, jeśli wstawiennictwo kogoś noszącego Mroczny Znak miało choć nieco upewnić ją w niezachwianej pozycji, jaką otrzymała wśród Rycerzy, mogła narazić się na ewentualną powtarzalność. - A On nie wnika w sprawy osobiste, ma wielkie plany; wielkie i potężne; Jego wzrok sięga dalej, zdecydowanie ponad pretensjami mężczyzn o władzę nad losem kobiet. Zwłaszcza tych, które działają w Jego imię - zakończyła dość surowo, fakt, że ktoś groził Cassandrze, budził w niej gwałtowny sprzeciw, podsycał stłumiony feminizm, nakazywał ochronić ją i upewnić w tym, że znajduje się po słusznej stronie konfliktu, wśród czarodziejów, którzy będą ją chronić a nie zapędzać w stronę klatki.
Odetchnęła ciężko, irytacja na Mulciberów pozwoliła opanować łzy bezradności - kiedy ostatnio płakała? czyż nie wtedy, w łaźni, gdy słone krople mieszały się z różanym olejkiem, sunącym po wilgotnej skórze? - ale już nie niezdrowy rumieniec, zalewający jej twarz i szyję; mocno skontrastowany z równie chorobliwą bladością. Proste słowa nie chciały przejść przez gardło, jakby obawiała się, że ich wypowiedzenie sprawi, że to, co pożerało ją od środka nabierze sił, wyczuje krew i jej słabość, wbijając ostre kły w kolejne części niedawno odzyskanego ciała. - Boję się, że znów...że jestem w... - zaczęła dwukrotnie, ochryple, nerwowo, lecz nie dokończyła, uśmiechając się: bezradnie, żałośnie, w końcu ośmielając się spojrzeć Cassie prosto w oczy. Z taką bezradnością, jaką posiadały tylko kobiety odpowiedzialne za więcej niż jedno życie.
Ani dla niej, ani dla Cassandry. Pamiętała doskonale nakreślone przez nią słowa, ostrożnie zadawane pytania, spod których przebijały się tony niepokoju i goryczy. - Właściwie co chcieli na tym ugrać? Pokazać ci swoją wyższość? Samczą dominację? - spytała, odrobinę słabym tonem, lecz z każym momentem, gdy jej myśli mknęły ku Mulciberom, krążącym nad uzdrowicielką niczym krwiożercze sępy, chcące wyrwać dla siebie jak największy kawał jej poczucia bezpieczeństwa, uspokajała się. Troska o kogoś bliskiego jej sercu, bliskiego szczerze, bez żadnych wątpliwości i trudności, koiła zwierzęcą panikę, gnieżdżącą się tuż pod jej splotem słonecznym bolesnym guzłem. - Nie mogą ci nic zrobić, Cassandro. Dowiodłaś swojej wartości jako przewodniczka jednostki badawczej, jesteś niezbędna dla Czarnego Pana i Rycerzy Walpurgii - kontynuowała, jeszcze raz nieco nerwowo rozprostowując palce, obciążone drogimi pierścieniami. Nie chciała wchodzić w prywatne sprawy, w relację łączącą śmieciożercę i najzdolniejszą uzdrowicielkę, ale w tym przypadku wspierała przyjaciółkę całą sobą, być może powtarzając to, co już sama zdołała zrozumieć. Nieistotne, jeśli wstawiennictwo kogoś noszącego Mroczny Znak miało choć nieco upewnić ją w niezachwianej pozycji, jaką otrzymała wśród Rycerzy, mogła narazić się na ewentualną powtarzalność. - A On nie wnika w sprawy osobiste, ma wielkie plany; wielkie i potężne; Jego wzrok sięga dalej, zdecydowanie ponad pretensjami mężczyzn o władzę nad losem kobiet. Zwłaszcza tych, które działają w Jego imię - zakończyła dość surowo, fakt, że ktoś groził Cassandrze, budził w niej gwałtowny sprzeciw, podsycał stłumiony feminizm, nakazywał ochronić ją i upewnić w tym, że znajduje się po słusznej stronie konfliktu, wśród czarodziejów, którzy będą ją chronić a nie zapędzać w stronę klatki.
Odetchnęła ciężko, irytacja na Mulciberów pozwoliła opanować łzy bezradności - kiedy ostatnio płakała? czyż nie wtedy, w łaźni, gdy słone krople mieszały się z różanym olejkiem, sunącym po wilgotnej skórze? - ale już nie niezdrowy rumieniec, zalewający jej twarz i szyję; mocno skontrastowany z równie chorobliwą bladością. Proste słowa nie chciały przejść przez gardło, jakby obawiała się, że ich wypowiedzenie sprawi, że to, co pożerało ją od środka nabierze sił, wyczuje krew i jej słabość, wbijając ostre kły w kolejne części niedawno odzyskanego ciała. - Boję się, że znów...że jestem w... - zaczęła dwukrotnie, ochryple, nerwowo, lecz nie dokończyła, uśmiechając się: bezradnie, żałośnie, w końcu ośmielając się spojrzeć Cassie prosto w oczy. Z taką bezradnością, jaką posiadały tylko kobiety odpowiedzialne za więcej niż jedno życie.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Ciche wiem nie mogło wyrazić akceptowalnej skruchy, na swój sposób była o to na Deirdre zła; dbała o nią jak mogła, interesując się jej zdrowiem i kondycją, nieustannie narażoną na czające się niebezpieczeństwo. I chciała wywiązywać się ze swoich obowiązków dobrze, a ona jej na to nie pozwalała. Z przekąsem typowym dla lekceważonych uzdrowicieli przewróciła oczyma, otrzepując smukłe, blade dłonie z wody. Nieco się udobruchała na dźwięk jej pytania - choć nie od razu wychwyciła jego sens.
- Czuję go mocniej, kiedy jesteś obok - zauważyła, pomijając zbyt oczywiste pytanie; nie nosiłaby na szyi nic wiedziona jednie obowiązkiem. - Wychwyciłaś to? - Błyskotka z jarmarku w Weymouth drżała, gdy ich myśli splatały się razem, niewielki medalik błyszczał na dłoni Deirdre. Ani przez chwilę nie wątpiła, że drugą część cennego podarku będzie miała przy sobie. Westchnęła cicho, słysząc temat Mulciberów - dochodząc do wniosku, że tych dwoje zdecydowanie zbyt często gościli pod jej dachem nawet wtedy, kiedy nie przekraczali jej progu fizycznie. Zasłonięte siatkami na owady okna i sypialnia dla bezpieczeństwa przeniesiona piętro niżej, w pobliże trolla, były wystarczającymi znamionami tego, że miała ich powyżej uszu.
- Mężczyźni całe życie są tylko dużymi chłopcami, Deirdre - stwierdziła oczywistość, dorastali wolniej i nie dojrzewali nigdy. Ignotus był tego najlepszym przykładem, jego wiek sprawiał, że nie potrafiła usprawiedliwić jego działań. - Może poczuli się zagrożeni. Może poczuli się słabi i chcieli udowodnić przed sobą lub przed innymi, że wcale tacy nie są. A może zwyczajnie bawi ich straszenie samotnych matek, sądząc, że są mniejszym zagrożeniem niż prawdziwy wróg, który może im za to dać po gębie. Niezbadane są wyroki przerośniętego męskiego ego. - Niegdyś miała o nich lepszą opinię. Sądziła, że potrafili wyzwać na starcie silniejszego, tymczasem poszukali sobie wroga w niej samej. Jakim trzeba było być głupcem, by prowokować kobietę, która miała dostęp do ich krwi? Która miała ich życie w swoich rękach, więcej niż raz zawracając ich zza granicy śmierci - następnym razem z radością przepuści ich duszę tam, gdzie już od dawna było dla niej miejsce, na samym dnie wszystkich siedmiu piekieł. - Wiem, wiem, Czarny Pan mnie ochroni - odparła, nieco lekceważąco, jak wyuczoną na pamięć mantrę. Dobrze było usłyszeć to z neutralnych ust, ale wciąż nie była co do tego całkowicie przekonana - Ignotus miał ją na wyciągnięcie ręki i mógł ją zabić. A Czarnego Pana wcale nie było obok. Miał niebywałą charyzmę, która zjednywała mu ludzi i pozwalała podążać za nim: a Deirdre należała już w całości do niego. Cassandra zaś miała stać się matką po raz drugi, nie mogła wystawiać się na takie ryzyko. - Nie przewodzę jednostce badawczej - sprostowała jedynie, nie zależało jej na poprawności tytułów, ale jednocześnie nie chciała, by ktokolwiek przypisał jej go mylnie za jej wiedzą. Konsekwencje mogły być różne. - To była czasowa delegacja - wyjaśniła krótko, jednorazowe przekazanie uprawnień. Ale nie była w stanie mówić dalej , dostrzegając czerwień zalewającą zwykle białą skórę jej twarzy, szyi, ciała. Rozchyliła lekko usta, chcąc wymówić jej imię, lecz głoski ledwie przedarły się przez dzielące je powietrze. Nie od razu zrozumiała - ani jej słów, ani bezradnego spojrzenia szukającego ratunku z patowej sytuacji; dopiero gdy poczuła pod sercem kopnięcie bestii rosnącej pod jej sercem: nadeszło olśnienie. Ponure, brzydkie i szare. Czy byłaby w stanie poradzić sobie z niechcianą ciążą samej nosząc w sobie dziecko? Pewnie tak, zrobiłaby to dla Deirdre - ale potwornym kosztem siebie samej.
Pochwyciła jedno z prześcieradeł leżącej na półce jednej z szafek, po czym zamaszystym ruchem zakryła nim stół, przednio strącając z jego blatu drobiazgi. - Masz objawy? - zapytała wprost, z powagą, nie siląc się na słowa pocieszenia, póki nie było ku temu pewności. - Połóż się, sprawdzimy to. - Innej drogi nie było. Innego rozwiązania - też nie. Wpatrywała się w jej twarz bez zrozumienia, znała jej sytuację życiową, a Deirdre z pewnością wiedziała, co ona sama sądziła na ten temat - nie były to myśli przychylne. Nie zamierzała jej jednak pouczać, teraz - nie był ku temu czas ani miejsce.
- Czuję go mocniej, kiedy jesteś obok - zauważyła, pomijając zbyt oczywiste pytanie; nie nosiłaby na szyi nic wiedziona jednie obowiązkiem. - Wychwyciłaś to? - Błyskotka z jarmarku w Weymouth drżała, gdy ich myśli splatały się razem, niewielki medalik błyszczał na dłoni Deirdre. Ani przez chwilę nie wątpiła, że drugą część cennego podarku będzie miała przy sobie. Westchnęła cicho, słysząc temat Mulciberów - dochodząc do wniosku, że tych dwoje zdecydowanie zbyt często gościli pod jej dachem nawet wtedy, kiedy nie przekraczali jej progu fizycznie. Zasłonięte siatkami na owady okna i sypialnia dla bezpieczeństwa przeniesiona piętro niżej, w pobliże trolla, były wystarczającymi znamionami tego, że miała ich powyżej uszu.
- Mężczyźni całe życie są tylko dużymi chłopcami, Deirdre - stwierdziła oczywistość, dorastali wolniej i nie dojrzewali nigdy. Ignotus był tego najlepszym przykładem, jego wiek sprawiał, że nie potrafiła usprawiedliwić jego działań. - Może poczuli się zagrożeni. Może poczuli się słabi i chcieli udowodnić przed sobą lub przed innymi, że wcale tacy nie są. A może zwyczajnie bawi ich straszenie samotnych matek, sądząc, że są mniejszym zagrożeniem niż prawdziwy wróg, który może im za to dać po gębie. Niezbadane są wyroki przerośniętego męskiego ego. - Niegdyś miała o nich lepszą opinię. Sądziła, że potrafili wyzwać na starcie silniejszego, tymczasem poszukali sobie wroga w niej samej. Jakim trzeba było być głupcem, by prowokować kobietę, która miała dostęp do ich krwi? Która miała ich życie w swoich rękach, więcej niż raz zawracając ich zza granicy śmierci - następnym razem z radością przepuści ich duszę tam, gdzie już od dawna było dla niej miejsce, na samym dnie wszystkich siedmiu piekieł. - Wiem, wiem, Czarny Pan mnie ochroni - odparła, nieco lekceważąco, jak wyuczoną na pamięć mantrę. Dobrze było usłyszeć to z neutralnych ust, ale wciąż nie była co do tego całkowicie przekonana - Ignotus miał ją na wyciągnięcie ręki i mógł ją zabić. A Czarnego Pana wcale nie było obok. Miał niebywałą charyzmę, która zjednywała mu ludzi i pozwalała podążać za nim: a Deirdre należała już w całości do niego. Cassandra zaś miała stać się matką po raz drugi, nie mogła wystawiać się na takie ryzyko. - Nie przewodzę jednostce badawczej - sprostowała jedynie, nie zależało jej na poprawności tytułów, ale jednocześnie nie chciała, by ktokolwiek przypisał jej go mylnie za jej wiedzą. Konsekwencje mogły być różne. - To była czasowa delegacja - wyjaśniła krótko, jednorazowe przekazanie uprawnień. Ale nie była w stanie mówić dalej , dostrzegając czerwień zalewającą zwykle białą skórę jej twarzy, szyi, ciała. Rozchyliła lekko usta, chcąc wymówić jej imię, lecz głoski ledwie przedarły się przez dzielące je powietrze. Nie od razu zrozumiała - ani jej słów, ani bezradnego spojrzenia szukającego ratunku z patowej sytuacji; dopiero gdy poczuła pod sercem kopnięcie bestii rosnącej pod jej sercem: nadeszło olśnienie. Ponure, brzydkie i szare. Czy byłaby w stanie poradzić sobie z niechcianą ciążą samej nosząc w sobie dziecko? Pewnie tak, zrobiłaby to dla Deirdre - ale potwornym kosztem siebie samej.
Pochwyciła jedno z prześcieradeł leżącej na półce jednej z szafek, po czym zamaszystym ruchem zakryła nim stół, przednio strącając z jego blatu drobiazgi. - Masz objawy? - zapytała wprost, z powagą, nie siląc się na słowa pocieszenia, póki nie było ku temu pewności. - Połóż się, sprawdzimy to. - Innej drogi nie było. Innego rozwiązania - też nie. Wpatrywała się w jej twarz bez zrozumienia, znała jej sytuację życiową, a Deirdre z pewnością wiedziała, co ona sama sądziła na ten temat - nie były to myśli przychylne. Nie zamierzała jej jednak pouczać, teraz - nie był ku temu czas ani miejsce.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Wyczuwała irytację Cassandry, uznając ją za słuszną - zazwyczaj przestrzegała zaleceń uzdrowicielskich, traktując ich wytyczne z taką samą powagą, z jaką przestrzegała regulaminów, kodeksów i zasad. Tym razem poszarzyła tą przestrzeń, unikała jej, może podświadomie wystraszona tym, co zagrażałoby jej ciału. Oficjalnie jednak po prostu nie miała czasu, życie w końcu nabrało pełni barw, stało się oszałamiająco piękne i wygodne, po prostu szczęśliwe, na ten dziki, pełen zagrożeń i niepewności sposób, w jakim zdążyła się rozsmakować. Gorzka informacja o chorobie zepsułaby to wszystko, zniszczyłaby ostatni kęs spokoju, porośniętego od razu obrzydzającą pleśnią. Zachowała się głupio, niezgodnie z własnymi przekonaniami, i płaciła za to wysoką cenę.
Rozmowa z Cassie pozwalała myślom błądzić, kierując się na inne rejony. Pełne usta już nie drżały i chociaż dalej pozostawała śmiertelnie blada i zarazem niezdrowo zarumieniona, to uśmiechnęła się ze szczerą satysfakcją. Zapomniała już jaką przyjemność gwarantowało obdarowywanie, a Vablatsky zasłużyła na wszystkie klejnoty świata a nie na taką drobnostkę. Na razie - musiała jednak wystarczyć. - Tak - odpowiedziała krótko, machinalnie przesuwając bransoletkę z turkawką po nadgarstku; była ciepła i drżąca. - Dodaje mi otuchy. Przyznaję, że to zarówno prezent dla ciebie, jak i dla mnie - dodała ciszej: potrzebowała wsparcia, świadomości, że ktoś o niej myśli, że nie została całkiem sama, wycięta i włożona do innego, nieznanego organizmu; wstawiona do skomplikowanej rzeczywistości. - Obiecuję, że następny będzie pozbawiony tego egoizmu - zakończyła siląc się na lekki, żartobliwy ton, lecz i tak z jej głosu przebijał smutek: o ile będzie jakiś następny raz, następny prezent. Zaledwie odkryła punkt równowagi na cienkiej linie rozciągniętej nad klifami Dover, a los ponownie wprawiał ją w ruch, tym razem gwałtowniej, niespodziewanie - znów utraciła jakąkolwiek pewność. Podobnie jak przyjaciółka? Przyglądała się prychającej Cassie z uwagą, po czym westchnęła lekko. Też nie spodziewała się podobnych działań po Mulciberach, w jej opinii byli rozsądniejsi, a nie pohukujący niczym sowy z wypadającymi piórami, próbujące bezsensownie dziobać w udowodnieniu, że mają pełną władzę nad swym rozpadającym się królestwem - które nigdy nie należało nawet do nich. Mieli do czynienia z wolną duszą, z wymykającym się z rąk zjawiskiem, ułożonym w pełnych kształtach kobiety - sądziła, że doskonale zdają sobie z tego sprawę, Mulciber sam przecież zaprosił ją w progi Rycerzy Walpurgii. - Nie wiem, co chcieli tym osiągnąć, ale martwię się, że osiągnęli przeciwny efekt. Głupcy - podsumowała krótko, czujnie przysłuchując się nieco lekceważącemu wspomnieniu Czarnego Pana. Czy szczenięce zachowanie Ignotusa mogło poskutkować zniechęceniem Vablatsy, odrzuceniem, poczuciem pogardy i lęku? - Nie musisz zwracać na nich męskie utystkiwania uwagi, Cassandro, oni nie mają prawa ci grozić, szantażować lub nachodzić. Dołączając do Rycerzy nie stałaś się ich zabawką, jesteś utalentowaną pomocą, uzdrowicielskim wsparciem. Posłuch dotyczy tylko misji lub faktycznego zagrażania naszym sprawom, a w tych nie uczestniczysz - wygłosiła jeszcze uspokajająco, stanowczo, mając nadzieję, że choć trochę zalepi wyrwę powstałą w wyniku samczej szarży Mulciberów na poczucie bezpieczeństwa Cassie. Przestała myśleć o sobie, skupiła się na niej, oddychając nieco lżej: czyjeś problemy zawsze rozwiązywało się łatwiej, niż własne.
Przyjęła sprostowanie bez słowa, zastanawiając się, jak ująć to inaczej, ale powrót do bolesnego tematu, sprowadzającego ją do lecznicy, już całkowicie wymiótł inne myśli z jej drżącego przerażeniem umysłu. Znów uśmiechnęła się, tym razem histerycznie, odsłaniając zęby a potem zakrywając je zaciśniętymi wargami. Z niepokojem spojrzała na prześcieradło zakrywające stół: nie dlatego, że bała się lub wstydziła badania; w panikę wpędzała ją możliwość rzeczowego potwierdzenia obaw. - Nie wiem - przyznała, zsuwając z siebie płaszcz, by zostać w samej czarodziejskiej szacie, nieco za dużej, umożliwiającej łatwe podwinięcie. Usiadła na brzegu stołu i wypuściła powoli powietrze: serce waliło jej jak młotem. Może przesadzała, może to nie to, może to pomyłka? - Przybrałam na wadze, ale to pewnie wynik dostatniego życia. Biała Willa mnie rozpieszcza - uśmiechnęła się znów, słabo; jak długo tam zostanie, gdy najgorsze wizje się potwierdzą? - W czerwcu czułam się dużo gorzej, ale myślałam, że to reperkusje Azkabanu. Osłabienie, wymioty, ogólne rozbicie - Położyła się na plecach, bezwładnie i bezradnie, wpatrując się w niski sufit pracowni. - Jestem też obolała, ale...to wynik czegoś innego - zakończyła już ciszej, świadoma, że ugięte w kolanach nogi drżą, a o kostkę obija się złota bransoleta. Przymknęła oczy, czekając na dotyk dłoni Cass, tym razem nie mającym przynieść jej przyjemności a bolesną prawdę.
Rozmowa z Cassie pozwalała myślom błądzić, kierując się na inne rejony. Pełne usta już nie drżały i chociaż dalej pozostawała śmiertelnie blada i zarazem niezdrowo zarumieniona, to uśmiechnęła się ze szczerą satysfakcją. Zapomniała już jaką przyjemność gwarantowało obdarowywanie, a Vablatsky zasłużyła na wszystkie klejnoty świata a nie na taką drobnostkę. Na razie - musiała jednak wystarczyć. - Tak - odpowiedziała krótko, machinalnie przesuwając bransoletkę z turkawką po nadgarstku; była ciepła i drżąca. - Dodaje mi otuchy. Przyznaję, że to zarówno prezent dla ciebie, jak i dla mnie - dodała ciszej: potrzebowała wsparcia, świadomości, że ktoś o niej myśli, że nie została całkiem sama, wycięta i włożona do innego, nieznanego organizmu; wstawiona do skomplikowanej rzeczywistości. - Obiecuję, że następny będzie pozbawiony tego egoizmu - zakończyła siląc się na lekki, żartobliwy ton, lecz i tak z jej głosu przebijał smutek: o ile będzie jakiś następny raz, następny prezent. Zaledwie odkryła punkt równowagi na cienkiej linie rozciągniętej nad klifami Dover, a los ponownie wprawiał ją w ruch, tym razem gwałtowniej, niespodziewanie - znów utraciła jakąkolwiek pewność. Podobnie jak przyjaciółka? Przyglądała się prychającej Cassie z uwagą, po czym westchnęła lekko. Też nie spodziewała się podobnych działań po Mulciberach, w jej opinii byli rozsądniejsi, a nie pohukujący niczym sowy z wypadającymi piórami, próbujące bezsensownie dziobać w udowodnieniu, że mają pełną władzę nad swym rozpadającym się królestwem - które nigdy nie należało nawet do nich. Mieli do czynienia z wolną duszą, z wymykającym się z rąk zjawiskiem, ułożonym w pełnych kształtach kobiety - sądziła, że doskonale zdają sobie z tego sprawę, Mulciber sam przecież zaprosił ją w progi Rycerzy Walpurgii. - Nie wiem, co chcieli tym osiągnąć, ale martwię się, że osiągnęli przeciwny efekt. Głupcy - podsumowała krótko, czujnie przysłuchując się nieco lekceważącemu wspomnieniu Czarnego Pana. Czy szczenięce zachowanie Ignotusa mogło poskutkować zniechęceniem Vablatsy, odrzuceniem, poczuciem pogardy i lęku? - Nie musisz zwracać na nich męskie utystkiwania uwagi, Cassandro, oni nie mają prawa ci grozić, szantażować lub nachodzić. Dołączając do Rycerzy nie stałaś się ich zabawką, jesteś utalentowaną pomocą, uzdrowicielskim wsparciem. Posłuch dotyczy tylko misji lub faktycznego zagrażania naszym sprawom, a w tych nie uczestniczysz - wygłosiła jeszcze uspokajająco, stanowczo, mając nadzieję, że choć trochę zalepi wyrwę powstałą w wyniku samczej szarży Mulciberów na poczucie bezpieczeństwa Cassie. Przestała myśleć o sobie, skupiła się na niej, oddychając nieco lżej: czyjeś problemy zawsze rozwiązywało się łatwiej, niż własne.
Przyjęła sprostowanie bez słowa, zastanawiając się, jak ująć to inaczej, ale powrót do bolesnego tematu, sprowadzającego ją do lecznicy, już całkowicie wymiótł inne myśli z jej drżącego przerażeniem umysłu. Znów uśmiechnęła się, tym razem histerycznie, odsłaniając zęby a potem zakrywając je zaciśniętymi wargami. Z niepokojem spojrzała na prześcieradło zakrywające stół: nie dlatego, że bała się lub wstydziła badania; w panikę wpędzała ją możliwość rzeczowego potwierdzenia obaw. - Nie wiem - przyznała, zsuwając z siebie płaszcz, by zostać w samej czarodziejskiej szacie, nieco za dużej, umożliwiającej łatwe podwinięcie. Usiadła na brzegu stołu i wypuściła powoli powietrze: serce waliło jej jak młotem. Może przesadzała, może to nie to, może to pomyłka? - Przybrałam na wadze, ale to pewnie wynik dostatniego życia. Biała Willa mnie rozpieszcza - uśmiechnęła się znów, słabo; jak długo tam zostanie, gdy najgorsze wizje się potwierdzą? - W czerwcu czułam się dużo gorzej, ale myślałam, że to reperkusje Azkabanu. Osłabienie, wymioty, ogólne rozbicie - Położyła się na plecach, bezwładnie i bezradnie, wpatrując się w niski sufit pracowni. - Jestem też obolała, ale...to wynik czegoś innego - zakończyła już ciszej, świadoma, że ugięte w kolanach nogi drżą, a o kostkę obija się złota bransoleta. Przymknęła oczy, czekając na dotyk dłoni Cass, tym razem nie mającym przynieść jej przyjemności a bolesną prawdę.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Uśmiechnęła się pod nosem, mdle, radosny uśmiech nie gościł na jej twarz już od dawna; nie potrzebowała prezentów, nie chciała drobnostek ani klejnotów, nie czuła potrzeby bycia obdarowywaną, bo nie była królewną na grochu, choć drobny gest ze strony przyjaciółki był miły. Skinęła lekko głową, w podzięce, unosząc lekko w górę jedną brew - krytycznie.
- Obrabowałaś Gringotta? - zagaiła mimochodem - musisz poczekać aż się zrewanżuję, do tego czasu nie zamierzam niczego przyjąć, ale jestem pewna, że o tym wiesz, bo nie masz mnie za kobietę poszukującą sponsora - zapewniła, tym samym żartobliwym tonem, podkreślającym jednak, że nie była damą, która potrzebowała zalotów swojej rycerki. Jednym okiem spojrzała na posiekaną kość, być może mogłaby zrobić z niej coś ładnego dla Deirdre - szło jej coraz lepiej. Bransoletkę już miała, z turkawką, więc może przydałoby się jej coś na szyję do pary. Musiała tylko znaleźć na to czas pomiędzy wymiotami a dłubaniem we flakach kolejnych poturbowanych anomalią pacjentów. Słusznie martwiła się osiągnięciem przeciwnego celu, ale tą wątpliwością Cassandra nie mogła podzielić się z Deirdre - na jej przedramieniu znajdował się mroczny znak, nie mogła jej na tyle zaufać. Mimika jej twarzy nie drgnęła, oko nie przeniosło się z rozbitej na drzazgi wołowej kości.
- Być może sądzili, że się stanę - stwierdziła lekceważąco, pewnie, choć w tej pewności utwierdziły ją dopiero słowa Deirdre. To, czego się domyślała, to, co niemrawo przyznał wreszcie Mulciber, a co znalazło potwierdzenie u Tsagairt wreszcie dopiero teraz jawiło się także jako coś pewnego. Nie zamierzała być ich zabawką. - Że tak wykorzystają swoją władzę, być może sądzili, że im wolno - Psa spuszczonego ze smyczy trudno znów zagonić do budy, kiedy człowiek otrzymywał władzę, często na jego oczach wraz z nią pojawiały się klapki zasłaniające widok na przyziemność. Być może naprawdę uwierzyli w to, że wolno im było wszystko: zawiedli ją, miała ich za silniejszych, ale najważniejszym było dla niej poczuć się znów pewnie. - Gdyby w ich zachowaniu miało być wyrachowanie, byłoby to wyrachowanie mądrzejsze. Wykazali się jedynie głupotą, próżną i chłopięcą. Mężczyźni nie dorastają nigdy, a ja naiwnie uwierzyłam, że stało się inaczej. - Wiedziała przecież, że jest w stanie przysłużyć się organizacji mocniej, że jest w stanie stać się dla niej cenniejsza. Cenną już była - było wszak pośród nich tylko dwoje uzdrowicieli. To niewielu, jak na tylu rannych czarodziejów, dało się to poczuć po Azkabanie. W jej głosie nie dało się już wyczuć ani goryczy ani złości - pogodziła się z tym zawodem.
Oczyściwszy dłonie, ostrożnie podeszła do Deirdre. Świadomość, że pod jej sercem mogło rosnąć życie, była w tym momencie zbyt przytłaczająca; Cassandra nie miała wątpliwości, że będzie chciała ją usunąć - nie powinna powstrzymywać ciąży, samej trwając w stanie błogosławionym. Podjęcie decyzji o urodzeniu kosztowało ją wiele tygodni rozmyślań, jednak decyzję tę podjeła - i nie chciała w jej trakcie przeklinać samej siebie i rosnącego w niej dziecka. Ale kiedy Deirdre położyła się na plecach, wystarczył jej rzut oka na brzuch wypinający się pod materiałem szaty - to był brzuch ciążowy. Co gorsza, zaawansowany.
Przystąpiła do badania, trzymając w zębach różdżkę z oświeconym lumos; starała się nadto nie zajmować myśli tymi ponurymi - a skupić się na działaniu i chłodnym uzdrowicielskim rachunku, który wszak nigdy nie sprawiał jej trudności. I, rzeczywiście, ciąża nie tylko bez wątpienia rozwijała się w jej ciele, ale rozwijała się od przynajmniej czterech miesięcy; na przerwanie jej było już za późno. Dla jednej z nich była to dobra wiadomość, dla drugiej zła.
- Kiedy ostatnio krwawiłaś? - zapytała, wciąż na nią nie patrząc. - Czujesz słabość? Zawroty głowy? Duszności? Miałaś wymioty? - Ciąża była oczywista, tak jak oczywiste było to, że musiała ją donosić. I musiała zrobić to zdrowo, przetarła dłonie w czystą ścierę, obmywając je w pobliskiej mysie ponownie - i ochłodzone wodą przeniosła je na łydki, uważnie przyglądając się przebiegającym wzdłuż mięśniom żyłom. Deirdre miała azjatyckie korzenie, nie miała nigdy takiej pacjentki - powinna więcej poczytać o cechach osobniczych. - Kołatanie serca? Ból nóg? - wymieniała dalej - Co jadasz? - ostatnie z pytań było już znamienne, musiała jej powiedzieć.
- Jesteś w ciąży, Deirdre. Jeśli chcesz, żebym się tobą w tej ciąży zajęła, musisz się stosować do moich zaleceń - inaczej niż z wizytą u mnie, o którą prosiłam cię wcześniej. Gdybyś przyszła od razu, być może mogłybyśmy rozmawiać o jej usunięciu. Teraz - jest za późno. - Nie powinna raczyć jej w ciąży brutalnymi słowy, ale nie mogła też pozwolić sobie na ponową niesubordynację. Jeśli pacjent nie zamierzał słuchać uzdrowiciela, równie dobrze można było sobie dać spokój z leczeniem. Było źle, beczka z winem pękła: mogła dwoić się i troić, żeby zatkać ją z powrotem, ale nie zrobi tego bez współpracy Deirdre.
- Obrabowałaś Gringotta? - zagaiła mimochodem - musisz poczekać aż się zrewanżuję, do tego czasu nie zamierzam niczego przyjąć, ale jestem pewna, że o tym wiesz, bo nie masz mnie za kobietę poszukującą sponsora - zapewniła, tym samym żartobliwym tonem, podkreślającym jednak, że nie była damą, która potrzebowała zalotów swojej rycerki. Jednym okiem spojrzała na posiekaną kość, być może mogłaby zrobić z niej coś ładnego dla Deirdre - szło jej coraz lepiej. Bransoletkę już miała, z turkawką, więc może przydałoby się jej coś na szyję do pary. Musiała tylko znaleźć na to czas pomiędzy wymiotami a dłubaniem we flakach kolejnych poturbowanych anomalią pacjentów. Słusznie martwiła się osiągnięciem przeciwnego celu, ale tą wątpliwością Cassandra nie mogła podzielić się z Deirdre - na jej przedramieniu znajdował się mroczny znak, nie mogła jej na tyle zaufać. Mimika jej twarzy nie drgnęła, oko nie przeniosło się z rozbitej na drzazgi wołowej kości.
- Być może sądzili, że się stanę - stwierdziła lekceważąco, pewnie, choć w tej pewności utwierdziły ją dopiero słowa Deirdre. To, czego się domyślała, to, co niemrawo przyznał wreszcie Mulciber, a co znalazło potwierdzenie u Tsagairt wreszcie dopiero teraz jawiło się także jako coś pewnego. Nie zamierzała być ich zabawką. - Że tak wykorzystają swoją władzę, być może sądzili, że im wolno - Psa spuszczonego ze smyczy trudno znów zagonić do budy, kiedy człowiek otrzymywał władzę, często na jego oczach wraz z nią pojawiały się klapki zasłaniające widok na przyziemność. Być może naprawdę uwierzyli w to, że wolno im było wszystko: zawiedli ją, miała ich za silniejszych, ale najważniejszym było dla niej poczuć się znów pewnie. - Gdyby w ich zachowaniu miało być wyrachowanie, byłoby to wyrachowanie mądrzejsze. Wykazali się jedynie głupotą, próżną i chłopięcą. Mężczyźni nie dorastają nigdy, a ja naiwnie uwierzyłam, że stało się inaczej. - Wiedziała przecież, że jest w stanie przysłużyć się organizacji mocniej, że jest w stanie stać się dla niej cenniejsza. Cenną już była - było wszak pośród nich tylko dwoje uzdrowicieli. To niewielu, jak na tylu rannych czarodziejów, dało się to poczuć po Azkabanie. W jej głosie nie dało się już wyczuć ani goryczy ani złości - pogodziła się z tym zawodem.
Oczyściwszy dłonie, ostrożnie podeszła do Deirdre. Świadomość, że pod jej sercem mogło rosnąć życie, była w tym momencie zbyt przytłaczająca; Cassandra nie miała wątpliwości, że będzie chciała ją usunąć - nie powinna powstrzymywać ciąży, samej trwając w stanie błogosławionym. Podjęcie decyzji o urodzeniu kosztowało ją wiele tygodni rozmyślań, jednak decyzję tę podjeła - i nie chciała w jej trakcie przeklinać samej siebie i rosnącego w niej dziecka. Ale kiedy Deirdre położyła się na plecach, wystarczył jej rzut oka na brzuch wypinający się pod materiałem szaty - to był brzuch ciążowy. Co gorsza, zaawansowany.
Przystąpiła do badania, trzymając w zębach różdżkę z oświeconym lumos; starała się nadto nie zajmować myśli tymi ponurymi - a skupić się na działaniu i chłodnym uzdrowicielskim rachunku, który wszak nigdy nie sprawiał jej trudności. I, rzeczywiście, ciąża nie tylko bez wątpienia rozwijała się w jej ciele, ale rozwijała się od przynajmniej czterech miesięcy; na przerwanie jej było już za późno. Dla jednej z nich była to dobra wiadomość, dla drugiej zła.
- Kiedy ostatnio krwawiłaś? - zapytała, wciąż na nią nie patrząc. - Czujesz słabość? Zawroty głowy? Duszności? Miałaś wymioty? - Ciąża była oczywista, tak jak oczywiste było to, że musiała ją donosić. I musiała zrobić to zdrowo, przetarła dłonie w czystą ścierę, obmywając je w pobliskiej mysie ponownie - i ochłodzone wodą przeniosła je na łydki, uważnie przyglądając się przebiegającym wzdłuż mięśniom żyłom. Deirdre miała azjatyckie korzenie, nie miała nigdy takiej pacjentki - powinna więcej poczytać o cechach osobniczych. - Kołatanie serca? Ból nóg? - wymieniała dalej - Co jadasz? - ostatnie z pytań było już znamienne, musiała jej powiedzieć.
- Jesteś w ciąży, Deirdre. Jeśli chcesz, żebym się tobą w tej ciąży zajęła, musisz się stosować do moich zaleceń - inaczej niż z wizytą u mnie, o którą prosiłam cię wcześniej. Gdybyś przyszła od razu, być może mogłybyśmy rozmawiać o jej usunięciu. Teraz - jest za późno. - Nie powinna raczyć jej w ciąży brutalnymi słowy, ale nie mogła też pozwolić sobie na ponową niesubordynację. Jeśli pacjent nie zamierzał słuchać uzdrowiciela, równie dobrze można było sobie dać spokój z leczeniem. Było źle, beczka z winem pękła: mogła dwoić się i troić, żeby zatkać ją z powrotem, ale nie zrobi tego bez współpracy Deirdre.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Słaby uśmiech Cassandry podkreślał jasnofioletowe cienie pod oczami uzdrowicielki; zmęczenie zawsze widniało na jej wyrazistej twarzy, lecz obecnie wydawało się silniejsze, barwiące bladą skórę niezdrową poświatą zieleni i błękitu. Nie podobało się jej to - nie tylko pod względem czysto wizualnym, uważała Vablatsky za jedną z najbardziej przyciągających swą urodą uwagę kobiet, jakie kiedykolwiek poznała - martwiła się o nią, wiedząc też doskonale, że uzdrowicielka nie przyjmie łaski ani pomocy. Dumna, uparta, wierząca we własne siły: jakie od niej zaczerpnęła, gdy przyprowadzono ją do lecznicy po raz pierwszy, teraz budziły jej niepokój. Odsunięty chwilowo na dalszy plan, nie zamierzała niszczyć przyjaznej atmosfery krótkiej rozmowy zbyt intensywnym wchodzeniem w prywatne sprawy Cass. - Nie, ale zmieniłam pracę. To znaczy, dostałam. Nową. W Fantasmagorii. Opiekuję się artystami, prowadzę negocjacje, troszczę się o gości - poinformowała, nie potrafiąc ukryć zadowolenia, błysku radości z ponownego wrócenia do normalnego zawodu. - Już jako madame Mericourt - dodała ciszej, nowe nazwisko rozpuszczało się na jej języku francuskim akcentem, obcą, lecz przyjemną wibracją. Czcze samochwalstwo było dla Dei obce, musiała jednak podzielić się tą wiadomością z przyjaciółką - być może lepiej zrozumie niepokój związany z przeklętym pasożytem. Nie mogła być w ciąży, nie teraz, gdy wszystko zaczęło się układać - te słowa jak mantra wwiercały się w jej czaszkę, utrudniając normalną rozmowę. - To prezenty prosto z serca, nie wymagają rewanżu - dodała, wypuszczając powoli powietrze i odwzajemniając uśmiech, raczej drżący niż słaby. - I czyżbym odczytywała z twej wypowiedzi przytyk? - zawiesiła głos, mrużąc nieco oczy; sponsorowanie uderzało w jej nadwyrężoną godność, budziło najgorsze wątpliwości, ustępujące jednak poważniejszym tematom.
Westchnęła ponownie, a gdy przystanęła przy Cass, delikatnie położyła własną, chłodną dłoń na jej smukłych palcach. Przelotnie i pieszczotliwie, w geście wsparcia i zrozumienia. - Podejrzewam, jak mocno cię skrzywdzili i zrazili - lecz proszę, pamiętaj, że to tylko Mulciberowie. Jesteś ważna, jesteś zdolna, jesteś istotna. Inaczej nie byłoby cię wśród nas - powiedziała cicho, zastanawiając się, czy za określenie jednego stojącego wyżej niej Śmierciożercy spotka ją kara. Wątpiła w to, w tym przypadku zachowali się więcej niż głupio, narażając współpracę najbardziej utalentowanej uzdrowicielki. Potrzebowali jej jak nigdy wcześniej; rozsądku, rozwagi i zdolnych rąk Cassandry, czyniącej niemożliwe.
Dla wspólnoty i dla niej, dla przerażonej i wybitej ze stanu ukochanej równowagi Deirdre, posłusznie kładącej się na stole i poddającej się badaniu. Wpatrywała się w niski sufit, w wiekowe belki podtrzymujące strop, w lewitujące świece ociekające woskiem, orientując się, że wstrzymuje oddech. Tak bardzo się bała - przeczuwała, co odpowie Cass, lecz nadzieja umierała ostatnia, w mękach, w torturach przeciągającego się milczenia. - Nie pamiętam - to musiało być dawno - wyszeptała, odpowiadając na pytania. - Brałam eliksiry, te od Eir, ale...później przestałam - Misje Rycerzy, otrzymanie Mrocznego Znaku, szarpanina z Rosierem i z własnymi uczuciami, a później przekroczenie niebiańskich progów Białej Willi; życiowy chaos sprawił, że fiolki umknęły jej uwadze, zresztą, była przekonana o własnej bezpłodności. - Tak, wszystko, o czym mówisz; czułam się bardzo źle, ale to na pewno osłabienie wynikające z Azkabanu. Ta anomalia, dementorzy - to musiało mnie rozlegulować, prawda? - spytała z nadzieją, zaciskając leżące na blacie stołu dłonie w pięści, wbijając paznokcie we wnętrze dłoni. Może to infekcja. Albo choroba wynikająca z anomalii właśnie, oddziałująca też na łaknienie. - To, co przygotuje mi Prymulka - odparła odruchowo, nieco zdziwiona pytaniem o preferencje kulinarne. - Ostatnio bardziej smakują mi desery, a wiesz, że nie przepadam za słodkościami - dodała trochę bezsensownie, już nabierając powietrza, by jeszcze raz zasugerować jakąś niedyspozycję, lecz nie zdołała zrobić tego przed wyrokiem.
Padł z ust Cassandry prosto, brutalnie szczerze, godząc prosto w serce Deirdre, w jej nadzieję - czyż nie przy niej właśnie była? - w perspektywy, w marzenia i plany. Zamrugała gwałtownie, z wzrokiem ciągle utkwionym w suficie, zagryzła wargi do krwi: by nie wrzasnąć, czy by nie uronić żałosnych łez? Całe ciało spięło się, usta zadrżały, przytrzymane w miejscu białymi kłami. Chciała zerwać się na równe nogi, wycedzić, że Vablatsky się myli, że to jedna wielka pomyłka, że nie może być w ciąży - ale nie zrobiła żadnej z tych rzeczy, struchlała z bólu, zamarła z przerażenia. Palce rozluźniły się, kolana opadły w dół, a Deirdre nie podnosiła się ze stołu, bardziej przypominając złożone na drewnianym blacie zwłoki, szeroko otwartymi - pośmiertnie - oczami wypatrujące magicznego zbawienia. - Nie możesz nic z tym zrobić? - wychrypiała słabym głosem, nie zerkając na uzdrowicielkę nie chciała, by zobaczyła w jej oczach kolejny krąg piekielny paniki - i diabelsko gorące łzy, spływające spod rzęs. - Ja nie mogę być w ciąży, Cass, [i]nie mogę[/i] - dodała prawie bezgłośnie. - Co ja teraz zrobię? - Tego Vablatsky mogła w ogóle nie dosłyszeć; Dei odwróciła głowę w bok, w stronę okna, przełykając łzy, strach i upokorzenie, nie mogąc pogodzić się z tym, co pożerało ją żywcem - i strącało w przepaść wszystkie marzenia, dostępne już na wyciągnięcie ręki.
Westchnęła ponownie, a gdy przystanęła przy Cass, delikatnie położyła własną, chłodną dłoń na jej smukłych palcach. Przelotnie i pieszczotliwie, w geście wsparcia i zrozumienia. - Podejrzewam, jak mocno cię skrzywdzili i zrazili - lecz proszę, pamiętaj, że to tylko Mulciberowie. Jesteś ważna, jesteś zdolna, jesteś istotna. Inaczej nie byłoby cię wśród nas - powiedziała cicho, zastanawiając się, czy za określenie jednego stojącego wyżej niej Śmierciożercy spotka ją kara. Wątpiła w to, w tym przypadku zachowali się więcej niż głupio, narażając współpracę najbardziej utalentowanej uzdrowicielki. Potrzebowali jej jak nigdy wcześniej; rozsądku, rozwagi i zdolnych rąk Cassandry, czyniącej niemożliwe.
Dla wspólnoty i dla niej, dla przerażonej i wybitej ze stanu ukochanej równowagi Deirdre, posłusznie kładącej się na stole i poddającej się badaniu. Wpatrywała się w niski sufit, w wiekowe belki podtrzymujące strop, w lewitujące świece ociekające woskiem, orientując się, że wstrzymuje oddech. Tak bardzo się bała - przeczuwała, co odpowie Cass, lecz nadzieja umierała ostatnia, w mękach, w torturach przeciągającego się milczenia. - Nie pamiętam - to musiało być dawno - wyszeptała, odpowiadając na pytania. - Brałam eliksiry, te od Eir, ale...później przestałam - Misje Rycerzy, otrzymanie Mrocznego Znaku, szarpanina z Rosierem i z własnymi uczuciami, a później przekroczenie niebiańskich progów Białej Willi; życiowy chaos sprawił, że fiolki umknęły jej uwadze, zresztą, była przekonana o własnej bezpłodności. - Tak, wszystko, o czym mówisz; czułam się bardzo źle, ale to na pewno osłabienie wynikające z Azkabanu. Ta anomalia, dementorzy - to musiało mnie rozlegulować, prawda? - spytała z nadzieją, zaciskając leżące na blacie stołu dłonie w pięści, wbijając paznokcie we wnętrze dłoni. Może to infekcja. Albo choroba wynikająca z anomalii właśnie, oddziałująca też na łaknienie. - To, co przygotuje mi Prymulka - odparła odruchowo, nieco zdziwiona pytaniem o preferencje kulinarne. - Ostatnio bardziej smakują mi desery, a wiesz, że nie przepadam za słodkościami - dodała trochę bezsensownie, już nabierając powietrza, by jeszcze raz zasugerować jakąś niedyspozycję, lecz nie zdołała zrobić tego przed wyrokiem.
Padł z ust Cassandry prosto, brutalnie szczerze, godząc prosto w serce Deirdre, w jej nadzieję - czyż nie przy niej właśnie była? - w perspektywy, w marzenia i plany. Zamrugała gwałtownie, z wzrokiem ciągle utkwionym w suficie, zagryzła wargi do krwi: by nie wrzasnąć, czy by nie uronić żałosnych łez? Całe ciało spięło się, usta zadrżały, przytrzymane w miejscu białymi kłami. Chciała zerwać się na równe nogi, wycedzić, że Vablatsky się myli, że to jedna wielka pomyłka, że nie może być w ciąży - ale nie zrobiła żadnej z tych rzeczy, struchlała z bólu, zamarła z przerażenia. Palce rozluźniły się, kolana opadły w dół, a Deirdre nie podnosiła się ze stołu, bardziej przypominając złożone na drewnianym blacie zwłoki, szeroko otwartymi - pośmiertnie - oczami wypatrujące magicznego zbawienia. - Nie możesz nic z tym zrobić? - wychrypiała słabym głosem, nie zerkając na uzdrowicielkę nie chciała, by zobaczyła w jej oczach kolejny krąg piekielny paniki - i diabelsko gorące łzy, spływające spod rzęs. - Ja nie mogę być w ciąży, Cass, [i]nie mogę[/i] - dodała prawie bezgłośnie. - Co ja teraz zrobię? - Tego Vablatsky mogła w ogóle nie dosłyszeć; Dei odwróciła głowę w bok, w stronę okna, przełykając łzy, strach i upokorzenie, nie mogąc pogodzić się z tym, co pożerało ją żywcem - i strącało w przepaść wszystkie marzenia, dostępne już na wyciągnięcie ręki.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Uśmiechnęła się lekko, wieść o nowej profesji Deirdre cieszyła - robiła w Wenus co mogła, żeby przetrwać, zarabiając w zamian za lata upokorzeń, nigdy co prawda nie zapytała jej, czy była w tym życiu szczęśliwa - ale wierzyła, że pytać wcale nie musiała, nikt, kto sprzedawał swoje ciało, szczęśliwym być nie mógł. Odnalezienie się w artystycznym dobytku dodało jej animuszu, a tak dobra praca zdobyta przez kogoś, kto w swoim życiorysie mógł się pochwalić głównie umiejętnościami luksusowej kurtyzany, nie dziwiło o tyle, że potrafiła skorelować tę nazwę ze sprawami rycerzy.
- Byłam tam raz - stwierdziła w zamyśle. - Czarny Pan mnie wezwał. - Kiedy wspólnie pracowali nad zagadką anomalii, usiłując rozwikłać ją raz na zawsze. Utkwiła na jej twarzy badawcze spojrzenie, oczekując, aż powie jej więcej. - Mericourt - powtórzyła za nią, naśladując akcent - nie znała języka. - Powinnam zapytać, kim jest pan Mericourt? - Zmieniła nazwisko, przedstawiała się innym... nie wyszła przecież za mąż bez jej wiedzy, tego mogła być pewna - nie widziały się długo, ale nie aż tak długo, prawda? - Daję słowo, Deirdre, jeśli wyszłaś za mąż, zamiast do mnie przyjść ze sprawą, o którą cię prosiłam, własnoręcznie cię uduszę - Nie groziła jej rzecz jasna na poważnie, ale jej przyjaciółka dobrze o tym wiedziała, w jej tonie pobrzmiewała wyłącznie troska. Być może zmieszana ze szczyptą ciekawości. - Skąd, przecież masz pracę - wybroniła się wnet, zakładając ręce na piersi w obronnym geście.
- Masz rację - przyznała zdawkowo, nie chcąc mocniej zgłębiać się w ten temat. Nie chciała, by dostrzegła u niej wahanie, nie chciała, by mogła przewidzieć jej ruch. Była śmierciożerczynią - jeśli coś pójdzie nie tak, stanie przeciw niej jak cała reszta. Nie miało to zresztą znaczenia, przed nimi pojawił się problem znacznie pilniejszy - i znacznie bardziej frapujący. Przytknęła wierzch dłoni do ust, zastanawiając się nad kolejnym posunięciem, nad tym, czy naprawdę nie było ratunku: czy może przerwanie ciąży w najbardziej inwazyjny sposób nie będzie w tym momencie zbyt niebezpieczne. Była zdolna, czy nie mogłaby się tego podjąć? Nie mogła. Ryzyko było zbyt duże.
- Dlaczego przestałaś... - zaczęła, ale szybko zdała sobie sprawę z nonsensu pytania, świat nie był sprawiedliwy, nikt nie oczekiwał od mężczyzn picia eliksirów dezaktywujących plemniki, choć tym sposobem świat byłby znacznie prostszy. - Zaraza... - westchnęła w końcu, z przerażeniem, gdy z ust Deirdre wymsknęło się oczywiste stwierdzenie. Szybki rachunek w głowie wystarczył, by uzmysłowiła sobie straszną prawdę: Deirdre była w ciąży w Azkabanie. Pośród dementorów, najstraszniejszych z cel, pośród najbardziej niegodziwych z niegodziwych. Cokolwiek jej przyjaciółka nosiła od sercem - urodzi się potworem. Cassandra była przesądna, wierzyła w ludowe prawdy, trzecim okiem widząc, ze wiele z nich na skutek niezrozumiałego splotu losu okazywało się prawdą. Wyraźnie blada - krótką chwile wpatrywała się w ścianę, oprzytomniawszy wreszcie, bo to ona jej powinna służyć wsparciem. Przeniosła spojrzenie ku niej - dostrzegając łzy, na widok których krajało jej się serce.
- Nie mogę, kochana - szepnęła, tonem przeprosin. Nie mogła ryzykować jej życia. - Jest za późno. Gdybyś przyszła wcześniej... - próbowała się tłumaczyć, choć powinna wiedzieć, że w ten sposób nie dawała jej wsparcia. Pokręciła głową, wycofując się z tych słów - zamiast tego wyciągając rękę, by ścisnąć jej. - Urodzisz - może wypowiedziała te słowa sama, może dosłyszała jej bezradną rozpacz; to jedyne, co mogła zrobić. - Musisz być silna, słyszysz mnie? - Ścisnęła jej dłoń mocniej. - Jesteś kobietą - jesteś w stanie sobie z tym poradzić. Przejdziemy przez to razem - Uniosła jej rękę wyżej, przysuwając ku własnemu łonu - na własny zaokrąglony brzuch. Nie miała prawa prosić ją, by przestała płakać - do łez miała prawo. - Kiedy urodzisz, zrobisz z nim co zechcesz - Nie musiała przecież zachować tego dziecka - mogła je oddać, porzucić. Nie musiała go wychowywać. - Ale do porodu - musisz przetrwać. - Odsunęła się od stołu, by obejść go wokół i znaleźć się bliżej jej twarzy - przysiąść na nim tuż obok, objąć ją ramionami, przytulić - przez przymknięte oczy ucałować wierzch głowy, jak całowała nocą zapłakaną Lysandrę. I jakiś czas trwała tak w bezruchu, dając jej dłuższą chwilę na uspokojenie, delikatnie tuląc - jak przerażone dziecko, ścierając spod oczu perliste łzy.
- Wiesz, kto może być ojcem? Dziecko może być z maja, najdalej z czerwca. - Jeśli ojciec o nią nie zadba - będzie musiała poradzić sobie bez tego. - Posłuchaj mnie - poprosiła - twój brzuch jest większy, niż przeciętny. - To też mógł być zły omen, ale szansa na to nie była wielka, nie zamierzała zaprzątać tym głowy przyjaciółki. - Być może twoje dziecko jest nadprzeciętnie duże. To oznacza trudny poród, będziesz musiała o siebie zadbać. Nie przemęczać się, zwłaszcza teraz. Jeść dużo zielonych warzyw. Nie pić zbędnych eliksirów, a już na pewno nie tych wpływających na zapłodnienie. Zbyt długo to ignorowałaś, musimy o ciebie zadbać. Daj rękę - poprosiła mniej oczekiwanie, odsuwając się odeń, by przeszperać po pobliskich półkach, z jednej z nich zabierając szeroki, skórzany pas. - Sprawdzę ciśnienie - trochę zawiadomiła, a trochę poprosiła, zaciskając - mocno - pas nad jej łokciem, po czym przytknęła palce do tętnicy poniżej, w ciszy - licząc i nasłuchując.
- Byłam tam raz - stwierdziła w zamyśle. - Czarny Pan mnie wezwał. - Kiedy wspólnie pracowali nad zagadką anomalii, usiłując rozwikłać ją raz na zawsze. Utkwiła na jej twarzy badawcze spojrzenie, oczekując, aż powie jej więcej. - Mericourt - powtórzyła za nią, naśladując akcent - nie znała języka. - Powinnam zapytać, kim jest pan Mericourt? - Zmieniła nazwisko, przedstawiała się innym... nie wyszła przecież za mąż bez jej wiedzy, tego mogła być pewna - nie widziały się długo, ale nie aż tak długo, prawda? - Daję słowo, Deirdre, jeśli wyszłaś za mąż, zamiast do mnie przyjść ze sprawą, o którą cię prosiłam, własnoręcznie cię uduszę - Nie groziła jej rzecz jasna na poważnie, ale jej przyjaciółka dobrze o tym wiedziała, w jej tonie pobrzmiewała wyłącznie troska. Być może zmieszana ze szczyptą ciekawości. - Skąd, przecież masz pracę - wybroniła się wnet, zakładając ręce na piersi w obronnym geście.
- Masz rację - przyznała zdawkowo, nie chcąc mocniej zgłębiać się w ten temat. Nie chciała, by dostrzegła u niej wahanie, nie chciała, by mogła przewidzieć jej ruch. Była śmierciożerczynią - jeśli coś pójdzie nie tak, stanie przeciw niej jak cała reszta. Nie miało to zresztą znaczenia, przed nimi pojawił się problem znacznie pilniejszy - i znacznie bardziej frapujący. Przytknęła wierzch dłoni do ust, zastanawiając się nad kolejnym posunięciem, nad tym, czy naprawdę nie było ratunku: czy może przerwanie ciąży w najbardziej inwazyjny sposób nie będzie w tym momencie zbyt niebezpieczne. Była zdolna, czy nie mogłaby się tego podjąć? Nie mogła. Ryzyko było zbyt duże.
- Dlaczego przestałaś... - zaczęła, ale szybko zdała sobie sprawę z nonsensu pytania, świat nie był sprawiedliwy, nikt nie oczekiwał od mężczyzn picia eliksirów dezaktywujących plemniki, choć tym sposobem świat byłby znacznie prostszy. - Zaraza... - westchnęła w końcu, z przerażeniem, gdy z ust Deirdre wymsknęło się oczywiste stwierdzenie. Szybki rachunek w głowie wystarczył, by uzmysłowiła sobie straszną prawdę: Deirdre była w ciąży w Azkabanie. Pośród dementorów, najstraszniejszych z cel, pośród najbardziej niegodziwych z niegodziwych. Cokolwiek jej przyjaciółka nosiła od sercem - urodzi się potworem. Cassandra była przesądna, wierzyła w ludowe prawdy, trzecim okiem widząc, ze wiele z nich na skutek niezrozumiałego splotu losu okazywało się prawdą. Wyraźnie blada - krótką chwile wpatrywała się w ścianę, oprzytomniawszy wreszcie, bo to ona jej powinna służyć wsparciem. Przeniosła spojrzenie ku niej - dostrzegając łzy, na widok których krajało jej się serce.
- Nie mogę, kochana - szepnęła, tonem przeprosin. Nie mogła ryzykować jej życia. - Jest za późno. Gdybyś przyszła wcześniej... - próbowała się tłumaczyć, choć powinna wiedzieć, że w ten sposób nie dawała jej wsparcia. Pokręciła głową, wycofując się z tych słów - zamiast tego wyciągając rękę, by ścisnąć jej. - Urodzisz - może wypowiedziała te słowa sama, może dosłyszała jej bezradną rozpacz; to jedyne, co mogła zrobić. - Musisz być silna, słyszysz mnie? - Ścisnęła jej dłoń mocniej. - Jesteś kobietą - jesteś w stanie sobie z tym poradzić. Przejdziemy przez to razem - Uniosła jej rękę wyżej, przysuwając ku własnemu łonu - na własny zaokrąglony brzuch. Nie miała prawa prosić ją, by przestała płakać - do łez miała prawo. - Kiedy urodzisz, zrobisz z nim co zechcesz - Nie musiała przecież zachować tego dziecka - mogła je oddać, porzucić. Nie musiała go wychowywać. - Ale do porodu - musisz przetrwać. - Odsunęła się od stołu, by obejść go wokół i znaleźć się bliżej jej twarzy - przysiąść na nim tuż obok, objąć ją ramionami, przytulić - przez przymknięte oczy ucałować wierzch głowy, jak całowała nocą zapłakaną Lysandrę. I jakiś czas trwała tak w bezruchu, dając jej dłuższą chwilę na uspokojenie, delikatnie tuląc - jak przerażone dziecko, ścierając spod oczu perliste łzy.
- Wiesz, kto może być ojcem? Dziecko może być z maja, najdalej z czerwca. - Jeśli ojciec o nią nie zadba - będzie musiała poradzić sobie bez tego. - Posłuchaj mnie - poprosiła - twój brzuch jest większy, niż przeciętny. - To też mógł być zły omen, ale szansa na to nie była wielka, nie zamierzała zaprzątać tym głowy przyjaciółki. - Być może twoje dziecko jest nadprzeciętnie duże. To oznacza trudny poród, będziesz musiała o siebie zadbać. Nie przemęczać się, zwłaszcza teraz. Jeść dużo zielonych warzyw. Nie pić zbędnych eliksirów, a już na pewno nie tych wpływających na zapłodnienie. Zbyt długo to ignorowałaś, musimy o ciebie zadbać. Daj rękę - poprosiła mniej oczekiwanie, odsuwając się odeń, by przeszperać po pobliskich półkach, z jednej z nich zabierając szeroki, skórzany pas. - Sprawdzę ciśnienie - trochę zawiadomiła, a trochę poprosiła, zaciskając - mocno - pas nad jej łokciem, po czym przytknęła palce do tętnicy poniżej, w ciszy - licząc i nasłuchując.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Zaśmiała się cicho, dźwięcznie, gdy spytała o nosiciela nazwiska. To było zbyt trudne, zbyt skomplikowane, lecz nie zamierzała kryć przed Cassandrą prawdy. Nie, kiedy ona obdarowywała ją pomocą bez żadnych zastrzeżeń, nie krytykując, nie złorzecząc, po prostu przyjmując ją taką, jaką była. Niezależnie, czy przychodziła do niej jako zagubiona dziwka, błagająca o eliksir Rue, czy jako potężna śmierciożerczyni, kreująca swe życie na nowo u boku potężnego mentora. - Francuz brylujący w artystycznej śmietance towarzyskiej Paryża. Zmarł trzy miesiące temu - odparła bez zawahania, wyuczyła się tej lekcji na pamięć, powtarzała ją bez końca, odgrywając wdowi smutek. Lewy kącik ust uniósł się do góry w wyrazie kpiny lub pogardy; szybko skontrowała go pełnymi ustami, spoglądając z ukosa w głębokie oczy Cassandry. - Nigdy naprawdę nie istniał. To szansa, jaką otrzymałam od Rosiera. Nowy, świeży początek - wyjaśniła cicho, nie wiedząc jeszcze, że to szansa zaprzepaszczona. Przez jej głupotę lub naiwność; przekonanie, że nie grozi jej to straszne widmo ciąży, że jej sucha i bezpłodna niczym pustynia na obrzeżach Kairu. Nie mogła uwierzyć w słowa, wypowiedziane przez uzdrowicielkę, nie mogła uwierzyć w przekleństwo, które zostało na nią zrzucone. Ona, jedyna Śmierciożerczyni, zaufana czarownica Czarnego Pana - w ciąży, nosząca pod sercem życie, dziecko spłodzone z dwoch przeklętych magów spętanych Mrocznym Znakiem. Czy eliksir, który wypiła tamtej nocy w laboratorium skrytym w piwnicach Białej Wywerny mogło mieć wpływ na to, co rosło pod napiętą skórą jej brzucha? Czy przeklęte nasienie najbliższego sługi Lorda Voldemorta, mistrza inferiusów, mogło napełnić ją życiem - niewinnym i dobrym z zasady? Łzy coraz gęściej spływały z kącików skośnych oczu, oddychała płytko, nieregularnie, starając się dokonać niemożliwego: pogodzić się z chłodnym stwierdzeniem Cassandry. Była w ciąży. Ściśnięcie palców uzdrowicielki wywołało w niej dreszcz; niezgody, rozpaczy, obrzydzenia dla tego, co rozpychało się pod jej do niedawna płaskim brzuchem. - Cassie, ja nie mogę. O n nie chce dziecka, nie wyciągnął mnie z Wenus po to, bym rodziła mu bękarty - wychrypiała, ciągle z głową obróconą w bok, jakby wstydziła się tych wyznań, tego przyznania się do bycia słabą i zależną. Tristan zakochał się w kurwie, w giętkiej dziwce, nie w brzemiennej czarownicy, nie w odpowiedzialności i konsekwencjach, nie w bólu nabrzmiałych piersi spływających mlekiem. Gardło Deirdre zacisnęło się, zanim wydarł się z niego dziki szloch; znów zagryzła wargi, krew spłynęła z kącika ust, równolegle do słonych łez, skapujących z policzka. Nie wyrwała jednak ręki z dłoni Vablatsky, potrzebowała tego uziemienia, kontaktu z rzeczywistością. Tak namacalną jak nabrzmiały brzuch Cassandry. Początkowo nie wyczuła tego zaokrąglenia, powstrzymując płacz; dopiero po kilku długich sekundach odwróciła głowę gwałtownie, zmartwiałym wzrokiem wpatrując się w Vablatsky. Chłodne palce rozszerzyły się, łapczywie dotykając jej skóry, skrytej pod suknią uzdrowicielki. - Jak...Kto? - spytała otępiale, natychmiast podnosząc się do pozycji siedzącej; kojące pieszczoty Cassandry dodały jej sił, lecz troskliwe czułości jedynie wzmagały płacz. Czarne oczy pozostały wilgotne, źrenice rozszerzone, ale wpatrywała się w Vablatsky uporczywie, pomimo własnego dramatu. Co się stało? Kto jej to zrobił? Ciągle trzymała ją za rękę, wręcz miażdżąc sprawne palce w uścisku mocnej dłoni, niemalże pragnąć zagłębić się w problemach Vablatsky, by uniknąć własnego koszmaru. Czekała na odpowiedź, jednocześnie z trudem przyjmując informacje przekazywane przez przyjaciółkę. Ojciec. Prawie prychnęła zdławionym śmiechem; Tristan w roli ojca wydawał się czymś odległym, dzikim, niemożliwym; najpewniej zgładziłby bękarty gołymi rękami, chcąc chronić swój ród. Nie istniały inne personalia, tylko Rosierowi oddawała się, odkąd wyswobodził ją z Wenus. Skinęła tylko głową, wiedziała czyje nasienie zakwitło w niej tak ostro, nagle, tak bujnie; oczywiście, że pasożyt był duży, był morderczy, zrodzony z najgorszej czarnej magii i dwóch straconych dusz - cóż innego mogło się w niej narodzić? Dla kogo innego mogła być matką? Wrzące łzy dalej spływały wzdłuż jej policzków, niepowstrzymane; nawet ich nie czuła, przerażona i zagubiona. Czym innym były podejrzenia, czym innym potwierdzony przez uzdrowiciela fakt. - Ja nie chcę, Cass. Nie chcę urodzić. Nie chcę tego. Nie mogę - powtórzyła bezradnie, zrozpaczonym tonem, rozbieganym spojrzeniem omiatając wnętrze pracowni. Jak miała sobie z tym poradzić - jak, skoro sama Vablatsky była brzemienna, miała rodzić a później wychowywać dziecko? Bezwładnie poddała się ruchom uzdrowicielki, próbującej zmierzyć jej ciśnienie; nie odzywała się, spetryfikowana szokiem, wpatrzona w brzuch brunetki tak, jakby spostrzegła niesamowitą anomalię. To niemożliwe. Serce biło jej nieznośnie powoli, tak, jakby krew z trudem radziła sobie z obecnością intruza. Zielone warzywa, odpoczynek, spokój - to nie mieściło się jej w głowie, była śmierciożerczynią, nie mogła mieć dziecka: a mimo to miała je w sobie; dziecko wyjątkowo silne, wyjątkowo wielkie, już przejmujące władze nad jej dopiero niedawno odzyskanym ciałem. Oczywiście, że istniała możliwość porzucenia urodzonego stworzenia - lecz jakim kosztem? Wielu miesięcy noszenia tego czegoś pod sercem? Zatrzęsła się gwałtownie, co mogło wpłynąć na wynik badania. - Nie istnieje żaden sposób, by się tego pozbyć? Bezpieczny dla mnie? - spytała z żałosną nadzieją, właściwie znając już odpowiedź; pasożyt wrósł już w jej skórę, w jej wnętrzności i tak łatwo jej nie opuści, zwłaszcza, jeśli rozgościł się na dobrze, sycąc się jej krwią i rozrastając do niepokojących rozmiarów.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Nowy świeży początek, mówiła, znając prawdę nie mogła już podjąć słusznej reakcji; znała mężczyzn, wiedziała, jacy byli, jak nieśpieszno im było do odpowiedzialności, zwłaszcza wobec dziwek, które na zawsze zostaną dziwkami: kochała Deirdre całym sercem, ale nie wierzyła, by jakikolwiek mężczyzna, który pokochał ją jako kurtyzanę, zwracał mocniej uwagę na więcej niż jeden aspekt jej osoby - ani na więcej, niż jej cielesność. Cielesność, którą utraciła. Ciąża zmieniała ciało, wypaczało je, przejmowało je do innych celów, ciało matki różniło się od ciała kobiety, widziała, czuła i pamiętała te zmiany - które niebawem miała odczuć intensywniej po raz drugi. Ciało matki nie było ciałem, którego pragnęli mężczyźni - było ciałem, które zaspokoiło już swoją potrzebę bliskości z mężczyzną i potrzebowało już tylko samotności. Ale Deirdre pozostawała na łasce mężczyzny - łasce kruchej i chwiejnej jak chorągiew, sceptyczna Cassandra nie zamierzała walczyć z jej słowami, przyjmując je za pewność. Mężczyźni czasem zachowywali się, jakby właściwie nie wiedzieli, skąd biorą się dzieci. Nie zamierzała jej zapewniać, ani że będzie dobrze, ani że jeśli ją kocha, to na pewno ją wesprze, ani że będzie wspaniałą matką: żadne z tych stwierdzeń nie byłoby prawdziwe ani szczere, ani zapewne stojące blisko prawdy. Pozwalała jej miażdżyć własne palce, nie wyszarpując dłoni ze zbyt mocnego uścisku: doskonale znała wagę druzgoczących wieści i wiedziała, jak trudne były pierwsze kroki zaakceptowania niechcianej ciąży. Wyciszyła się dopiero, kiedy stała nad nią, wsłuchując się w rytm płynącej w niej krwi. Ciśnienie było zbyt duże, a przecież płacz i łzy powinny je obniżyć. Niedobrze.
- Cii - szepnęła, jej przy uchu, przesuwając brodą wzdłuż jej włosów, musiała się uspokoić. Nabrać powietrza, odpocząć: nie dbała o siebie wcale, miała zbyt dużo stresów - a teraz to wszystko mogło odbić się u niej czkawką. Cassandra zdawała sobie sprawę z niebezpieczeństwa związanego z pozycją Deirdre - i pozostało jej błagać los, by Czarny Pan nie wezwał jej w najbliższym czasie. - Jest za późno. Mogę podać ci truciznę, która załatwi was oboje - odparła lekko, sądząc, że Deirdre potrzebowała teraz przede wszystkim otrzeźwienia i brutalnego sprowadzenia na ziemię. Chciała ją wesprzeć, być przy niej i jej pomóc, ale mechanizm wyparcia nie pomoże jej poddać się uzdrowicielskim praktykom. - Jeśli podobne rozwiązanie ci nie odpowiada, będziesz musiała urodzić to dziecko. Jesteś bystra, jeśli rozegrasz to odpowiednio, oddasz je krótko po narodzinach, a on się o niczym nie dowie. - Była mistrzynią kłamstw i manipulacji, krótka kobieca gra, wstręt przed dotykiem, gorsze samopoczucie, kilka miesięcy zwiększonego dystansu i przepełniony pasją powrót, ten scenariusz można było rozegrać na wiele sposobów - i była pewna, że jej przyjaciółka obierze najlepszy. - Pomogę ci. Jeśli będzie trzeba, pomogę ci też zasymulować chorobę, która da ci trochę czasu. Możemy spróbować sztucznie wywołać ten poród wcześniej, czas minie szybciej. - Oczywistym było dla niej, że Deirdre nie chciała tego dziecka - szukała rozwiązania, które pozwoli jej najmniej boleśnie przebrnąć przez ten czas.
- Teraz - musisz pomyśleć przede wszystkim o sobie. I o tym, by dożyć porodu i przeżyć go w najlepszym zdrowiu. Masz wysokie ciśnienie, powinnaś unikać stresu. Każ tej swojej skrzatce przygotowywać posiłki bez soli. A dziś - zostań u mnie, odpoczniesz. - Wolała ją mieć pod kontrolą - i przyjrzeć się zaburzeniom w jej ciele. Mogły być jedynie reakcją na druzgoczącą wiadomość, a mogły być niepokojącym objawem czegoś poważniejszego. Odeszła od niej, przez chwilę znów przebierając szpargały, by powrócić z dwoma nieopisanymi fiolkami; podstawiła obie pod płomień jeden ze świec, upewniając się, że wywar nie zmętniał - miał już kilka miesięcy. - Wypij to - Podała jej wpierw mniejszą, potem większą fiolkę, coś na uspokojenie, coś na obniżenie ciśnienia.
- Właśnie zamierzałam zjeść obiad, chodź, proszę, ze mną - Skinęła jej lekko głową, prowadząc do kuchni; czasem cisza była najlepszym lekarstwem.
/zt x2
- Cii - szepnęła, jej przy uchu, przesuwając brodą wzdłuż jej włosów, musiała się uspokoić. Nabrać powietrza, odpocząć: nie dbała o siebie wcale, miała zbyt dużo stresów - a teraz to wszystko mogło odbić się u niej czkawką. Cassandra zdawała sobie sprawę z niebezpieczeństwa związanego z pozycją Deirdre - i pozostało jej błagać los, by Czarny Pan nie wezwał jej w najbliższym czasie. - Jest za późno. Mogę podać ci truciznę, która załatwi was oboje - odparła lekko, sądząc, że Deirdre potrzebowała teraz przede wszystkim otrzeźwienia i brutalnego sprowadzenia na ziemię. Chciała ją wesprzeć, być przy niej i jej pomóc, ale mechanizm wyparcia nie pomoże jej poddać się uzdrowicielskim praktykom. - Jeśli podobne rozwiązanie ci nie odpowiada, będziesz musiała urodzić to dziecko. Jesteś bystra, jeśli rozegrasz to odpowiednio, oddasz je krótko po narodzinach, a on się o niczym nie dowie. - Była mistrzynią kłamstw i manipulacji, krótka kobieca gra, wstręt przed dotykiem, gorsze samopoczucie, kilka miesięcy zwiększonego dystansu i przepełniony pasją powrót, ten scenariusz można było rozegrać na wiele sposobów - i była pewna, że jej przyjaciółka obierze najlepszy. - Pomogę ci. Jeśli będzie trzeba, pomogę ci też zasymulować chorobę, która da ci trochę czasu. Możemy spróbować sztucznie wywołać ten poród wcześniej, czas minie szybciej. - Oczywistym było dla niej, że Deirdre nie chciała tego dziecka - szukała rozwiązania, które pozwoli jej najmniej boleśnie przebrnąć przez ten czas.
- Teraz - musisz pomyśleć przede wszystkim o sobie. I o tym, by dożyć porodu i przeżyć go w najlepszym zdrowiu. Masz wysokie ciśnienie, powinnaś unikać stresu. Każ tej swojej skrzatce przygotowywać posiłki bez soli. A dziś - zostań u mnie, odpoczniesz. - Wolała ją mieć pod kontrolą - i przyjrzeć się zaburzeniom w jej ciele. Mogły być jedynie reakcją na druzgoczącą wiadomość, a mogły być niepokojącym objawem czegoś poważniejszego. Odeszła od niej, przez chwilę znów przebierając szpargały, by powrócić z dwoma nieopisanymi fiolkami; podstawiła obie pod płomień jeden ze świec, upewniając się, że wywar nie zmętniał - miał już kilka miesięcy. - Wypij to - Podała jej wpierw mniejszą, potem większą fiolkę, coś na uspokojenie, coś na obniżenie ciśnienia.
- Właśnie zamierzałam zjeść obiad, chodź, proszę, ze mną - Skinęła jej lekko głową, prowadząc do kuchni; czasem cisza była najlepszym lekarstwem.
/zt x2
bo ty jesteś
prządką
prządką
Ciało ledwie ostygło, leżący na drewnianym stole trup wciąż miał barwy żywego człowieka, ale jego serce po raz ostatni zabiło ledwie moment temu; podała mu śmiertelną truciznę z naturalnego wyciągu: woda po konwaliach pozostawiała w ciele nieznaczne ślady, na tyle charakterystyczne, że z pewnością nie zaburzą sekcji zwłok. Nie zabiła go po to, by poddać go badaniom, naturalnie, że nie - ten człowiek nie miał już szans na przeżycie, a eutanazja była dla niego jedynie łaską. Długo czekała na pacjenta o tak mocno posuniętej chorobie, co więcej, z wywiadu wynikało, że jej początku zaczęły się na długo przed pojawieniem się anomalii. Stanowił zatem doskonały materiał badawczy - i jeszcze lepszy materiał porównawczy do tego, co już posiadała. Kilka tygodni czekała - jak sęp - aż choroba posunie się na tyle daleko, że jego ratunek nie będzie już możliwy. Opiekowała się nim, zajmowała, leczyła bez szkody dla sztuki, wiedząc, że nieuchronne i tak nadchodziło - i dziś, wreszcie, nadeszło.
Zakasała białe rękawy koszuli, nachylając się nad nieboszczykiem - odleżał co prawda już jakiś czas, ale ostatnim odruchem sprawdziła oddech i serce; nie było możliwości, by wrócił do żywych. Czas wziąć się za rzecz: trzy jamy, pamiętała doskonale - i nie tak dawno temu powtarzała sobie tę wiedzę, piłując niemal bliźniacze zwłoki. Tamte jednak strawiła sinica będąca skutkiem anomalii. I miała pomocnika - tak byłoby łatwiej, lecz tym razem poradzić musiała sobie sama. Począwszy od najtrudniejszego, a najtrudniejsza była czaszka. Ostrym nożem rozdarła skórę przy karku - pozycja, w której leżało ciało, powinna umożliwić już spłynąć krwi w bardziej newralgiczne fragmenty ciała. Uciętą skórę wywinęła, nakładając ją na twarz. Następnie uniosła lekko różdżkę, szepcząc inkantację: facere, na dźwięk której przygotowana piła z gracją podskoczyła w powietrze i przytknęła do czaszki, przystępując do piłowania. Nie lubiła ani tego dźwięku, a z zapachem piłowanej kości z wolna się oswajała. Kiedy nacięcie stało się wystarczające, by czaszkę otworzyć, dopełniła inkantacji kończącym finite i zabrała się za to oburącz, odkrywając tkanki mózgowe. Niewiele wskazywało na to, by sinica infekowała mózg w sposób inwazyjny, niewątpliwie miała wpływ na zachodzące w nim procesy, ale to nie tutaj następowały uszkodzenia. Trzymała w ręku długą łyżkę, przy pomocy której poszukiwała zmian, ale na nic się to nie zdało - zmian nie zauważono. Podobnie jak w bliźniaczym nieboszczyku - różnic: brak. Machnięcie różdżki miało wystarczyć, by czaszkę złożyć w jedno, upychając w środku rozbebeszone wnętrzności.
Obeszła zwłoki - poszła dalej, serce, na pierwszym z nieboszczyków zmiany były zzauwaalne: aorta wokół serca czerniała, idąc tym samym czarnym strumieniem do żył ukierunkowanych w dalszych partiach ciała. Aorta faktycznie wydawała się zniszczona, ale infekcja nie przedostawała się w dalsze partie ciała. Organizm był doprowadzzony do takiego samego stanu, co drugi - ku śmierci z wycieńczenia - nie było więc mowy o innym stadium choroby. Ostrożnie wycięła interesujące ją fragmenty żył, przykładając je do szklanego pojemnika - porówna je z preparatami, które stworzyła już wcześniej.
I ostatnia jama: brzuszna, była wypełniona krwią. Wydawała się to dość interesująca uwaga, zupełnie jakby zepsuta krew zamiast gromadzić się w onych żyłach, była odprowadzana wraz z kwasem żołądkowym aż tutaj. Pobrała próbkę, zamykając ją w podręcznej fiolce i przez krótką chwilę przyglądała się jej zawartości, unosząc ją pod światło. Wygląda na to, ze to wszystko - zwłoki nie były jej już potrzebne - schowala wszystkie zgromadzone preparaty do przygotowanego na tę okazję kuferka i obmyła dłonie, nieufnie spoglądając na zmarłego. Musiała go spalić, nie mogła dać trollowi zainfekowanego sinicą mięsa, nie poznawszy jeszcze do końca istoty tej choroby.
/zt
bo ty jesteś
prządką
prządką
The member 'Cassandra Vablatsky' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 57
'k100' : 57
Kiedy brała słoiczek z półki, robiła to z namaszczeniem, martwiąc się, że ten może nieopacznie wypaść jej z rąk - byłoby to niewątpliwie katastrofą nie ze względu na wszechobecne niebezpieczne dla dziecka szkło, a zawartość naczynia - jakim była nieuleczalna, poważna choroba bazująca na czarnej magii. Cicho westchnęła, Eir pamiętała, by opisać słoiczek - dobrze, że to zrobiła, choć większość specyfików w jej lecznicy pozbawiona była etykietek, wszystkie te, które wykonywała samodzielnie, ten jeden: wymagał jakże szególnej ostrożności. Poza tym - nie ona go uwarzyła. Jeden nieostrożny ruch mógł narazić ją, życie kiełkujące pod jej sercem i małą Lysę na cały ciąg potwornych zdarzeń.
Kiedy obracała go w dłoniach, wspominała za to motto przyświecające jej, gdy starała się o limonkowy kitel z ramienia Ministerstwa Magii, przede wszystkim nie szkodzić, przysięgała. Czy przysięga obowiązywała ją także teraz? Na ile korzystała z wiedzy, którą faktycznie odebrała wówczas od swoich nauczycieli - a na ile nabyła ją w praktyce, dopiero na Nokturnie? Czy mieli prawo obowiązywać ją do czegokolwiek? I, wreszcie, kto miał prawo decydować o stanie wyższej konieczności, który niewątpliwie pojawił się teraz? Bez tego małego eksperymentu nie będzie w stanie pójść dalej - nie miała pomysłu - a już na pewno nie takiego, który czasowo nie odstanie zbyt mocno. Musiała tylko dopełnić wszelkiej ostrożności, zadbać o higienę i sposób aplikacji. Wzięła głęboki oddech, po czym ujęła jedną z chust przewieszonych przez pobliskie krzesło, uwiązując ją sobie przez twarz; materiał miał choć w lichym stopniu uchronić ją przed zarazkami. Nie powinna bać się zanadto, zarażenie sinicą postępowało powoli i wcale nie było proste, elementem koniecznym było przedostanie się do krwiobiegu - ale wystarczyło, by przeniknęły przez drobniejszą niezauważoną dotąd rankę, a tragedia była na wyciągnięcie ręki. Tak zabezpieczona odchyliła wieku, wyraźnie wyczuwając przyjemną dla nosa woń aloesu - nie nachylając się nad nią jednak niefrasobliwie, zdając sobie sprawę z tego, że była jedynie przykrywką dla czegoś znacznie bardziej niebezpiecznego, jakby na to nie spojrzeć - miała w ręku potężną broń biologiczną. Gdyby ją utrwalić, odpowiednio przygotować... nie wokół tego winny lawirować dzisiaj jej myśli, z cichym westchnieniem nabrała próbki w strzykawkę, subtelnie przygotowując ją dla upatrzonego pacjenta. Był nim umierający starzec - dawała mu najdalej dwa tygodnie, które ta strzykawka winna skrócić do okresu pomiędzy siedmioma a dziesięcioma dniami - wzależności od naturalnej odporności. Tak przynajmniej wychodziło z je wyliczeń.
Truciznę podała mu przed karmieniem, zapewniając, że w ten sposób podaje mu lek, że jego żołądek nie przyjmuje już eliksirów i musi otrzymać je dożylnie; do jutra, kiedy przyjdzie z jego lekiej po raz drugi, ofiarując mu już eliksir, najpewniej o tej rozmowie przestanie pamiętać. Nie lubiła podruwać własnych pacjentów, to odejmowało jej wiarygodności - ale nie miała przecież żadnej alternatywy. To na nim, na starcu, zamierzała przyjrzeć się rozwojowi infekcji, dzień po dniu poddawać go ścisłej obserwacji i poddawać próbom rozwijającą się chorobę. Tylko obserwując ją od samego zalążka - od urodzenia - mogła spróbować zrozumieć ją w pełni.
Nieco substancji zostało na dnie słoiczka, ciche reducto wystarczyło, by pozbyć się śladów zbrodni, która jak żadna uwłaczała uzdrowicielowi.
/zt
bo ty jesteś
prządką
prządką
The member 'Cassandra Vablatsky' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 59
'k100' : 59
| 15 września
Freya spała w kołysce, którą Eir udało się donieść do pracowni, otulona miękkim kocem w ciemnozielonym odcieniu. Miała dzisiaj do zrobienia kilka rzeczy, nieszkodliwych dla zdrowia najmniejszej powierniczki krwi Borginów i Goyli, dlatego postanowiła skorzystać z chwili, jaką dawała jej odpoczywająca córka.
Na blacie rozłożyła kilka pozycji z regału, które wykorzystywała jeszcze za czasów edukacji w Durmstrangu, i zaczęła zdejmować z półek zeszyty z ususzonymi między kartkami i opisanymi ziołami, tylko tymi najpopularniejszymi, wykorzystywanymi w alchemii twórczej i podstawowej. Szukała w końcu odpowiednich ingrediencji, które mogły stanowić ziołowy trzon mikstury leczniczej na sinicę. To nie było proste zadanie – korzystała z gotowych, zgromadzonych w specjalnej księdze receptur, dawno już nie tworzyła własnych ani nie zmieniała gotowych przepisów.
Pod rozwagę najpierw musiało pójść serce – najważniejszy czynnik, posiadający główną właściwość spajającą wszystkie pozostałe ingrediencje, będące punktem rozdzielczym. Przełożyła kilka kartkę w zaimprowizowanym zielniku, żeby odnaleźć kilka odpowiednich pozycji. Najpierw przykuł jej uwagę ciemiernik. Trujące liście niegdyś stosowano do oczyszczania organizmu z toksyn – tylko dawka różniła truciznę od leku, każdy alchemik i magomedyk o tym wiedział. Płatki nie dawały jednak podobnego efektu, zbyt słabe, by stanowić trzon mikstury. Szukała więc dalej. Odrzuciła figę abisyńską i korę drzewa Wiggen, nie opisała ich zbyt dokładnie, a nieposiadanie wiedzy bolała o wiele za mocno. Po kilku odrzuconych propozycjach zielnika odnalazła walerianę. Ususzone kwiaty razem z liśćmi i fragmentem pędu stanowiły dość dobrze określony materiał. Zdecydowanie najwięcej dobrze odbieranych substancji leczniczych posiadał korzeń – oczyszczenie go i wyciśnięcie z nich soku, po uprzednim moczeniu w letniej wodzie, powinno być odpowiednim fundamentem do dalszych badań. Zapisała na kartce swoje spostrzeżenia i szukała dalej – nie mogąc powstrzymać się przed krótkim zerknięciem w stronę śpiącej córki. Uśmiechnęła się delikatnie.
Odnalezienie pary ingrediencji, które pasowałyby do serca i tworzyły z nim odpowiednią formułę, było nieco prostsze. Wybrała trzy i z każdego kompletu utworzyła wywar, którym miała zamiar napoić ich obiekt eskeprymentalny. W tym celu codziennie musiała przychodzić do pracowni Cassandry i sprawdzać, jakie wyniki udało jej się osiągnąć.
Pierwszy komplet ingrediencji składał się z wyciągu z korzenia waleriany, soku z mniszka lekarskiego i gwiazdy wodnej. Przez noc okazało się, że połączenie owych składników nie było zbyt trafione, wystąpiła reakcja alergiczna, która blokowała odruch oddechowy i ich zarażony sinicą pacjent odczuwał objawy choroby jeszcze silniej niż na początku. Zrezygnowała z tego zestawu.
Na drugi dzień podała wyciąg z korzenia waleriany, korzenia asfodelusa i wymoczonych liści tojadu. Nad ranem, kiedy odwiedzała pracownię Cassandry, ich pacjent czuł się lepiej – objawy powierzchownie ustąpiły, dolegliwości stały nieco bardziej znośne, ustały krwotoki z dziąseł. Był to postęp, ale wydawało jej się, że dość krótkotrwały. Musiała wypróbować ostatni komplet.
Użyła do tego wyciągu z korzenia waleriany, nalewkę z pięciornika kurze ziele i sok z liści blekotu. Sądziła, że dostosowanie dawki „trującego” ziela będzie odpowiednie, ale przez niemal całą noc nie widać było żadnej poprawy. Przyszła kolejnego ranka, żeby cały czas obserwować i zanotować spostrzeżenia. Któryś z dwóch ostatnich wywarów musiał pozytywnie zadziałać.
| Barwianka - 2.1. a) Próba odnalezienia składników, które hamują rozwój choroby metodą eksperymentalną na zarażonym pacjencie (waleriana jako serce, liście tojadu i korzeń asfodelusa jako dodatkowe) (zielarstwo II, +10)
Freya spała w kołysce, którą Eir udało się donieść do pracowni, otulona miękkim kocem w ciemnozielonym odcieniu. Miała dzisiaj do zrobienia kilka rzeczy, nieszkodliwych dla zdrowia najmniejszej powierniczki krwi Borginów i Goyli, dlatego postanowiła skorzystać z chwili, jaką dawała jej odpoczywająca córka.
Na blacie rozłożyła kilka pozycji z regału, które wykorzystywała jeszcze za czasów edukacji w Durmstrangu, i zaczęła zdejmować z półek zeszyty z ususzonymi między kartkami i opisanymi ziołami, tylko tymi najpopularniejszymi, wykorzystywanymi w alchemii twórczej i podstawowej. Szukała w końcu odpowiednich ingrediencji, które mogły stanowić ziołowy trzon mikstury leczniczej na sinicę. To nie było proste zadanie – korzystała z gotowych, zgromadzonych w specjalnej księdze receptur, dawno już nie tworzyła własnych ani nie zmieniała gotowych przepisów.
Pod rozwagę najpierw musiało pójść serce – najważniejszy czynnik, posiadający główną właściwość spajającą wszystkie pozostałe ingrediencje, będące punktem rozdzielczym. Przełożyła kilka kartkę w zaimprowizowanym zielniku, żeby odnaleźć kilka odpowiednich pozycji. Najpierw przykuł jej uwagę ciemiernik. Trujące liście niegdyś stosowano do oczyszczania organizmu z toksyn – tylko dawka różniła truciznę od leku, każdy alchemik i magomedyk o tym wiedział. Płatki nie dawały jednak podobnego efektu, zbyt słabe, by stanowić trzon mikstury. Szukała więc dalej. Odrzuciła figę abisyńską i korę drzewa Wiggen, nie opisała ich zbyt dokładnie, a nieposiadanie wiedzy bolała o wiele za mocno. Po kilku odrzuconych propozycjach zielnika odnalazła walerianę. Ususzone kwiaty razem z liśćmi i fragmentem pędu stanowiły dość dobrze określony materiał. Zdecydowanie najwięcej dobrze odbieranych substancji leczniczych posiadał korzeń – oczyszczenie go i wyciśnięcie z nich soku, po uprzednim moczeniu w letniej wodzie, powinno być odpowiednim fundamentem do dalszych badań. Zapisała na kartce swoje spostrzeżenia i szukała dalej – nie mogąc powstrzymać się przed krótkim zerknięciem w stronę śpiącej córki. Uśmiechnęła się delikatnie.
Odnalezienie pary ingrediencji, które pasowałyby do serca i tworzyły z nim odpowiednią formułę, było nieco prostsze. Wybrała trzy i z każdego kompletu utworzyła wywar, którym miała zamiar napoić ich obiekt eskeprymentalny. W tym celu codziennie musiała przychodzić do pracowni Cassandry i sprawdzać, jakie wyniki udało jej się osiągnąć.
Pierwszy komplet ingrediencji składał się z wyciągu z korzenia waleriany, soku z mniszka lekarskiego i gwiazdy wodnej. Przez noc okazało się, że połączenie owych składników nie było zbyt trafione, wystąpiła reakcja alergiczna, która blokowała odruch oddechowy i ich zarażony sinicą pacjent odczuwał objawy choroby jeszcze silniej niż na początku. Zrezygnowała z tego zestawu.
Na drugi dzień podała wyciąg z korzenia waleriany, korzenia asfodelusa i wymoczonych liści tojadu. Nad ranem, kiedy odwiedzała pracownię Cassandry, ich pacjent czuł się lepiej – objawy powierzchownie ustąpiły, dolegliwości stały nieco bardziej znośne, ustały krwotoki z dziąseł. Był to postęp, ale wydawało jej się, że dość krótkotrwały. Musiała wypróbować ostatni komplet.
Użyła do tego wyciągu z korzenia waleriany, nalewkę z pięciornika kurze ziele i sok z liści blekotu. Sądziła, że dostosowanie dawki „trującego” ziela będzie odpowiednie, ale przez niemal całą noc nie widać było żadnej poprawy. Przyszła kolejnego ranka, żeby cały czas obserwować i zanotować spostrzeżenia. Któryś z dwóch ostatnich wywarów musiał pozytywnie zadziałać.
| Barwianka - 2.1. a) Próba odnalezienia składników, które hamują rozwój choroby metodą eksperymentalną na zarażonym pacjencie (waleriana jako serce, liście tojadu i korzeń asfodelusa jako dodatkowe) (zielarstwo II, +10)
Powiedz ty mi, kości biała,
Kto cię więził w mrokach ciała,
Kto swój los na tobie wspierał,
Kiedy żył i jak umierał?
Kto cię więził w mrokach ciała,
Kto swój los na tobie wspierał,
Kiedy żył i jak umierał?
The member 'Eir Goyle' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 60
'k100' : 60
| 20 września
Drugi zestaw okazał się być zdecydowanie lepszym rozwiązaniem. W czasie drugiej nocy po podaniu ostatniego próbnika, ich pacjent miał napady bardzo wysokiej gorączki i majaki, nad ranem był osłabiony, a krwotoki dziwnym trafem stały się silniejsze. Musiały z tego zrezygnować. Waleriana, tojad i asfodelus były dobrym połączeniem. Pozostawała jedynie kwestia wzmocnienia całej reakcji i dodania ingrediencji pochodzenia zwierzęcego. O ile z ziół można było przyrządzić wyciąg, napar czy odciągnąć po prostu sok, o tyle składniki zwierzęce wymagały odpowiedniej obróbki, czasami nawet i termicznej, która w odpowiedni sposób wyciągnęłaby wszystkie dobroczynne właściwości z ich wnętrza.
Znów zamknęła się w swojej pracowni, znów patrząc przez ramię na córkę – tym razem bawiącą się starą grzechotką Hjalla, którą sam chłopiec dawno przestał się interesować, w końcu pochodziła z lat jego niemowlęctwa. Cicha gra uderzających o siebie groszków towarzyszyła Eir w zgłębianiu krótkiego tekstu w „Początku początków” Eugenii Trimbell, starego podręcznika jeszcze z czasów, kiedy mała panna Borgin podglądała swoją matkę w czasie pracy. Obróbka fizyczna nie wchodziła w grę, nie połączy się dobrze z wcześniej dobraną mieszanka roślinną. Całość musiała być dobrze lub średnio dobrze rozpuszczalna albo na tyle drobna, żeby nie pozostawiała osadu na dnie, mogącego wszystko zniweczyć. Obróbka cieplna – nie, zależało jej na zachowaniu właściwości pierwotnych, nie na uzyskaniu nowych. Zmniejszenie objętości, zamknięcie jej w otwartym obwodzie materii.
Zmarszczyła cienkie brwi, coraz mocniej zastanawiając się, co mogłaby zrobić – i z czym dokładnie.
Przygotowała kilka słojów, w których w formalinie pływały przeróżne części przeróżnych stworzeń – magicznych lub nie. Wybrała wątrobę szczuroszczeta i język kameleona – dość nawodnione i dość wypełnione dobroczynnymi substancjami, żeby stanowiły dobre tło dla roślinnego „pierwszego planu”. Najpierw spróbowała przygotować je odpowiedni one poprzez wysuszenie w odpowiednich warunkach, stawiając je blisko pieca w drewnianym pudełku z kontrolowanym upływem powietrza. Rankiem były już całkiem dobrym materiałem do dalszej przeróbki. Teraz musiała obracać nimi bardzo ostrożnie – jeden niewłaściwy ruch, a dwudziestoczterogodzinna praca poszłaby na marne.
Przeniosła oba obkurczone materiały do ceramicznego tygla i poddała je ostrożnie przeróbce cieplnej, stawiając je na gorących węglach na palenisku. Wciąż działał na nie ogień, choć nie w takim stopniu, jakby to wyglądało przy podpalonych drwach. Spopielenie trwało kilka godzin, doglądała go co jakiś czas, żeby w pełni kontrolować cały proces. Sądziła, że to wystarczy, jeśli nie – będzie musiała albo powtórzyć proces, albo spróbować innych odczynników.
Przygotowała całą mieszankę i zaniosła ją do lecznicy Cassandry, żeby razem mogły podać ją choremu i sprawdzić jej działanie.
| Barwianka - 2.1. b) Odnalezienie odpowiednich katalizatorów oraz dostosowanie ich formy przez spopielenie (rodzaj przyjętych ingrediencji nie ma znaczenia, ale forma ich przygotowania tak) (onms II, +10)
Drugi zestaw okazał się być zdecydowanie lepszym rozwiązaniem. W czasie drugiej nocy po podaniu ostatniego próbnika, ich pacjent miał napady bardzo wysokiej gorączki i majaki, nad ranem był osłabiony, a krwotoki dziwnym trafem stały się silniejsze. Musiały z tego zrezygnować. Waleriana, tojad i asfodelus były dobrym połączeniem. Pozostawała jedynie kwestia wzmocnienia całej reakcji i dodania ingrediencji pochodzenia zwierzęcego. O ile z ziół można było przyrządzić wyciąg, napar czy odciągnąć po prostu sok, o tyle składniki zwierzęce wymagały odpowiedniej obróbki, czasami nawet i termicznej, która w odpowiedni sposób wyciągnęłaby wszystkie dobroczynne właściwości z ich wnętrza.
Znów zamknęła się w swojej pracowni, znów patrząc przez ramię na córkę – tym razem bawiącą się starą grzechotką Hjalla, którą sam chłopiec dawno przestał się interesować, w końcu pochodziła z lat jego niemowlęctwa. Cicha gra uderzających o siebie groszków towarzyszyła Eir w zgłębianiu krótkiego tekstu w „Początku początków” Eugenii Trimbell, starego podręcznika jeszcze z czasów, kiedy mała panna Borgin podglądała swoją matkę w czasie pracy. Obróbka fizyczna nie wchodziła w grę, nie połączy się dobrze z wcześniej dobraną mieszanka roślinną. Całość musiała być dobrze lub średnio dobrze rozpuszczalna albo na tyle drobna, żeby nie pozostawiała osadu na dnie, mogącego wszystko zniweczyć. Obróbka cieplna – nie, zależało jej na zachowaniu właściwości pierwotnych, nie na uzyskaniu nowych. Zmniejszenie objętości, zamknięcie jej w otwartym obwodzie materii.
Zmarszczyła cienkie brwi, coraz mocniej zastanawiając się, co mogłaby zrobić – i z czym dokładnie.
Przygotowała kilka słojów, w których w formalinie pływały przeróżne części przeróżnych stworzeń – magicznych lub nie. Wybrała wątrobę szczuroszczeta i język kameleona – dość nawodnione i dość wypełnione dobroczynnymi substancjami, żeby stanowiły dobre tło dla roślinnego „pierwszego planu”. Najpierw spróbowała przygotować je odpowiedni one poprzez wysuszenie w odpowiednich warunkach, stawiając je blisko pieca w drewnianym pudełku z kontrolowanym upływem powietrza. Rankiem były już całkiem dobrym materiałem do dalszej przeróbki. Teraz musiała obracać nimi bardzo ostrożnie – jeden niewłaściwy ruch, a dwudziestoczterogodzinna praca poszłaby na marne.
Przeniosła oba obkurczone materiały do ceramicznego tygla i poddała je ostrożnie przeróbce cieplnej, stawiając je na gorących węglach na palenisku. Wciąż działał na nie ogień, choć nie w takim stopniu, jakby to wyglądało przy podpalonych drwach. Spopielenie trwało kilka godzin, doglądała go co jakiś czas, żeby w pełni kontrolować cały proces. Sądziła, że to wystarczy, jeśli nie – będzie musiała albo powtórzyć proces, albo spróbować innych odczynników.
Przygotowała całą mieszankę i zaniosła ją do lecznicy Cassandry, żeby razem mogły podać ją choremu i sprawdzić jej działanie.
| Barwianka - 2.1. b) Odnalezienie odpowiednich katalizatorów oraz dostosowanie ich formy przez spopielenie (rodzaj przyjętych ingrediencji nie ma znaczenia, ale forma ich przygotowania tak) (onms II, +10)
Powiedz ty mi, kości biała,
Kto cię więził w mrokach ciała,
Kto swój los na tobie wspierał,
Kiedy żył i jak umierał?
Kto cię więził w mrokach ciała,
Kto swój los na tobie wspierał,
Kiedy żył i jak umierał?
Pracownia
Szybka odpowiedź