Pracownia
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Pracownia
Do pracowni Cassandry nie ma wstępu każdy, mieści się w piwnicy nieopodal wejścia - aby zejść do środka, trzeba minąć jej trolla. Zwykle, kiedy nie można znaleźć Cassandry, zapewne jest tutaj.
W pracowni na niewielkim palenisku stoi niewielki żeliwny kociołek, raczej do podgrzewania eliksirów niż ich ważenia, Cassandra miała przyjaciółki, które tworzyły eliksiry o wiele sprawniej niż ona sama. Wnętrze oświetlają świece wetknięte w mało ozdobny świecznik stojący pośrodku stołu, na którym niemal zawsze widać pojedyncze kości lub preparaty z narządów powtykane w słoiki. Cassandra zajmuje się ich oczyszczaniem i dostarczaniem do Paliczków. Przy stole ustawiono krzesło i dziecięcy stołek.
W pracowni na niewielkim palenisku stoi niewielki żeliwny kociołek, raczej do podgrzewania eliksirów niż ich ważenia, Cassandra miała przyjaciółki, które tworzyły eliksiry o wiele sprawniej niż ona sama. Wnętrze oświetlają świece wetknięte w mało ozdobny świecznik stojący pośrodku stołu, na którym niemal zawsze widać pojedyncze kości lub preparaty z narządów powtykane w słoiki. Cassandra zajmuje się ich oczyszczaniem i dostarczaniem do Paliczków. Przy stole ustawiono krzesło i dziecięcy stołek.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:03, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Eir Goyle' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 73
'k100' : 73
Znów był w tym parszywym lesie, znów wokół niego była nieprzenikniona ciemność, mrok, którego nie mogło przebić żadne światło. Znów powietrze było gęste i lepkie — a może to jemu źle się oddychało. Jego płuca rozszerzały się z trudem, mimo głębokich wdechów wciąż brakowało mu tchu. Coś grzało go od środka; paliło od wewnątrz, jakby ogień płynął w jego żyłach, trawił jego trzewia. Próbował iść, ale brak sił coraz bardziej utrudniał mu wędrówkę. Magia wokół drżała i wprawiała w drganie jego samego, wibracje sprawiały, że włosy na ciele stawały mu dęba. Ale w tej ciemności nie był sam. Widział też jego — Botta. Nagle była też Vablatsky. Brzuch miała rozorany, biała, zwiewna podomka, w której spała splamiona była krwią. W dłoni trzymała pustą fiolkę. I śmiała się, choć ona nigdy się nie śmieje; a śmiech ten był okropny. Nie mógł go znieść.
Trucizna pomyślał od razu.
— Zatrułaś mnie — wycharczał z wyrzutem. Czuł, jak w ustach zbiera mu się piana zmieszana z czymś paskudnym, jak treść żołądka dźwiga mu się do przełyku, a ciśnienie w oczach za moment sprawi, że gałki pękną jak przedmuchane przepiórcze jaja. Podniósł lewą dłoń, ale różdżka wyślizgnęła się z niej samoistnie; nie miał siły jej utrzymać. Upadła w wilgotną ściółkę, nie mógł jej nigdzie dojrzeć. Głośny śmiech rozsadzał mu bębęnki. Kucnęła przy nim, wciąż śmiejąc mu się w twarz. Podła żmija, jędza, zołza.
— Wyciągnij to ze mnie, wyciągnij — zażądał przez zaciśnięte zęby. Wepchnęła długie palce w jego oczy, rozwarła siłą powieki, zaglądając mu tam tak, jakby chciała przez puste oczodoły dostrzec, co tliło się w jego głowie. Co tam ujrzała? Krwawą masakrę, kamienie rozbijające ludzką czaszkę, dłonie, które łamały kręgosłup, kilofy orzące miękkie, gąbczaste ściany? Zza niej biło światło; nie mógł jej przez to znieść. Chciał, by odeszła, zostawiła go w spokoju.— Nie odchodź – powiedział zamiast tego, co w istocie chciał rzec, ale resztami sił spróbował odsunąć jej ptasie szpony od siebie, a może złapać i zakleszczyć między własnymi palcami; i runął w dół. Leciał długo, jakby spadał z wysokiego klifu, ale wylądował na ściółce. Na pierwszy rzut oka wydawała się miękka, ale upadek był bolesny, upadł na bark, ból kolejną falą ciepła rozniósł się po całym boku. Tłumiąc jęk wydał z siebie gardłowy pomruk. — Zostaw.— To coś zabijało go od środka. To, co mu wlała do gardła niszczyło go komórka po komórce, pożerało jego narządy, ciało. Miał w sobie jakiegoś pasożyta. Wędrował w nim, utknął w okolicy Mrocznegoo Znaku. Zaczął się drapać, chciał to coś wyciągnąć, upuścić chorej krwi do ziemi. Zacisnął palce na tatuażu, piekł potwornie. Miał wrażenie, że się topił. Paznokciami próbował dostać się pod spód. —Wyciągnij.
Ściółka zmieniła się w drewnianą podłogę z której się ledwie dźwignął, próbując wzrokiem odszukać różdżkę. Nim ją dostrzegł coś ścisnęło mu żołądek. jakaś odśrodkowa siła wypchnęła go do góry, podprowadzając pod płuca, wciskając go w nie, wyciskając ostatnie krople zawartości. Trzy pierwsze skurcze nie wywołały żadnych efektów, za czwartym wyrzucił z siebie nieznaczną ilość żółci ze śliną i krwią i czarną mazią. I wciąż wszystko go paliło. Krople potu spłynęły mu po skroni, na policzek; po włosach i karku aż na kręgosłup, wywołując krótkotrwałe dreszcze. Nie wiedział kiedy odpłynął; kiedy i jak działanie eliksiru wyrwało go ze świadomości. Ból był silny, wykańczający. Wciśnięta jeszcze chwilę wcześniej głowa w pustą półkę zaczynała opadać, mięśnie karku nie mogły jej utrzymać prosto. Z nosa popłynęła czarna struga.
I przez chwilę się bał, że nie przetrwa. Ale to musiało minąć.
Nie wiedział ile godzin minęło odkąd utracił świadomość. Pracownia znów była pracownią, pachnącą ogniem, stalą kociołka, eliksirami i drewnem. Podciągnął nogi do siebie, o kolana wsparł łokcie i zakrył twarz dłońmi. Bott był jak natrętna mucha, która uparcie, pomimo wszelakich prób przegonienia krążyła wokół głowy. Nie potrafił oczyścić umysłu i pozbyć się myśli o nim, o tym, co powiedziała mu Vablatsky. Jego chorobie, jego uzdrowieniu. Jaj pomocy Zakonnikowi. Ani wtedy, kiedy opuszczały go siły, ani teraz, kiedy miał ich jeszcze mniej nie był zły. Był zawiedziony. I niepewny. Ale to przez swój stan, był tego pewien. To, co się w nim piętrzyło wywoływała sinica, to, czym go napoiła. Nagła zmiana jej zachowania szybko wywołała w nim większy niepokój, choć trudno było mu pojąć z czego właściwie wynikała. Oskarżała go o coś — ale to był tylko sen; jego własny sen. Koszmar, o, zgrozo. Nic jej nie dolegało, próbował ją obejrzeć, odkąd tylko się tu zjawił, upewnić o rozmiarze szkód. Był zaniepokojony i to niepokoiło go jeszcze bardziej, ale wyglądała na zdrową, tylko bardzo zmęczoną. By to zrobić musiał mieć powód — dziś go nie widział. A jednak był czemuś winien; jej ton głosu dosadniej to podkreślał, jej brak reakcji; nie wulgarne określenie, na które w pełni zasługiwał. Nie miał sił na walkę, na dalszą dyskusję. Oddał się temu, co nadeszło. A teraz się niecierpliwił.
— Ile to jeszcze potrwa?— spytał; siebie, ją; rzucił w eter, powoli dochodząc do siebie.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Mijały dnie, a Mulciber wciąż był u niej: z wieści pozostałych wiedziała już, jak źle przechodzić będzie ten proces, choć zdawała sobie też sprawę z tego, że w jego przypadku terapia może się okazać jeszcze trudniejsza. Trafił do niej moment po zarażeniu, te chwile były najtrudniejsze, choroba jeszcze się nie ustabilizowała, krążyła po czerniejących żyłach nieposkromionym tajfunem i próbowała przejąć nad jego krwią kontrolę - w pełni - nie była pewna, jakie skutki mogło pociągnąć wprowadzenie eliksiru w takim momencie, ale przewidywała, że choć całość przebiegnie drastyczniej, przed stabilizacją fazy rozwojowej szanse na sukces były wyższe. Dawkowanie musiało przebiegać inaczej, mniejsza ilość eliksiru powinna starczyć, jednak jej starcie z tym, co i tak tkwiło we wnętrzu śmierciożercy, miało rozpocząć prawdziwą burzę. Krwisty sztorm.
I właśnie to dostała - nie patrzyła na niego, ale słyszała go, kiedy mówił przez sen. Nie miał racji, nie zatruła go, choć kiedy wypowiedział te słowa kątem oka spojrzała na kołyszący się nad wygaszonym palenisku kociołek. Nie zatruła go, ale mogła to zrobić: w tym momencie wypiłby wszystko, o czym powiedziałaby mu, że jest lekarstwem. Nie potrafiłby odróżnić. Ale nie była pewna, czy naprawdę tego chciała. Czy zeszła noc mogła mieć swoje uzasadnienie? Przebadała się dokładnie, jej dziecko żyło, a ból nie wrócił. Wciąż jednak ogarniał ją dziwny niepokój, a kiedy emocje opadły - chciała zrozumieć. Tylko zrozumienie mogło jej pozwolić na odnalezienie odpowiedzi, a kluczem do zrozumienia mógł być tylko on. Siekała ususzone diabelskie pnącza, z których zamierzała przygotować maść, kiedy zza pleców dobiegł ją kolejny jęk; znała sposoby, by ulżyć mu w bólu, ale palcem nie kiwnęła, by z nich skorzystać. Nie dziś, nie teraz, nie tym razem. Osłabiony był mniejszym zagrożeniem.
Nie odchodź, mówił. Wciąż do niej, prawda? To wszystko nie miało sensu.
Ostrożnie wstała, opadając jednak na krzesło w pół ruchu. Bóle powracały. Bezradnie uchwyciła podbrzusze, zamykając oczy, usiłując wczuć się w ten ból i rozpoznać miejsce, od którego promieniowało - ale promieniował wyraźnie od nieistniejącej blizny. Nie towarzyszyły mu nigdy krwawienia zwiastujące najgorsze. Ale - czym był? Dlaczego powracał? Magomedyczna wiedza, jaką posiadała, pozwalała jej wykluczyć poronienie. Pozwalała jej też dojść do wniosku, że nic nie wskazuje na to, by dziecko w jej łonie było martwe. Ale ciało nie mogło boleć bez przyczyny. Nabrała w usta powietrza, zatrzymując je w płuca, by przezwyciężyć ból - nim powstała, nieśpiesznym krokiem podchodząc bliżej Mulcibera. Obserwowała jego objawy przez cały ten czas. Reakcje jego ciała wskazywały na ból, nie musiał mówić: był to ból podobny temu, o którym opowiadał Morgoth. On również był niespokojny, przypatrywała się mu w skupieniu, nerwowy, próbujący okiełznać wewnętrzną agresję. Sinica była jak byt, wściekły, że ktoś wypędza ją ze swojego ciała. Jak duch, który opętywał ciało. Jak... przesunęła dłonią wzdłuż podbrzusza, czując ruch rozleniwionego - obolałego? - ostatnio dziecka. Czy to możliwe, by zabawiła się z siłami, które wymykały się możliwościom ludzkiego poznania?
Wciąż bez wzruszenia opuściła spojrzenie na maź, jaka wkrótce przyozdobiła stół, na którym leżał. Trochę żółci, niedobrze, był odwodniony. Powinien pić więcej wody. Cząstki czarnej magii wciąż opuszczały jego organizm - to akurat dobrze.
- Za mało waleriany - stwierdziła, bardziej do siebie, niż do niego, początkowo ignorując jego pytanie. Starła ręcznikiem maź z blatu - nie troszczyła się o jego dobre samopoczucie, czarna maź cuchnęła gorzej od rozkładających się zwłok, jeśli pozwalało jej się zastygnąć. - Zwykle do czterech dni - odpowiedziała obojętnie, unosząc wzrok na jego twarz- skrytą w dłoniach - Pokaż się - zażądała - u ciebie może potrwać dłużej - to niefortunny moment. - Cisnęła ręcznik do pobliskiego wiadra. - Opowiedz mi - podjęła - opowiedz mi wszystko, co czujesz. Każdy fragment może być ważny. Jeśli nie chcesz przechodzić tego dłużej, niż jest to konieczne, nie pominiesz niczego. - To nic, że boli. Daj wiarę, że mnie też tamtej nocy bolało.
I właśnie to dostała - nie patrzyła na niego, ale słyszała go, kiedy mówił przez sen. Nie miał racji, nie zatruła go, choć kiedy wypowiedział te słowa kątem oka spojrzała na kołyszący się nad wygaszonym palenisku kociołek. Nie zatruła go, ale mogła to zrobić: w tym momencie wypiłby wszystko, o czym powiedziałaby mu, że jest lekarstwem. Nie potrafiłby odróżnić. Ale nie była pewna, czy naprawdę tego chciała. Czy zeszła noc mogła mieć swoje uzasadnienie? Przebadała się dokładnie, jej dziecko żyło, a ból nie wrócił. Wciąż jednak ogarniał ją dziwny niepokój, a kiedy emocje opadły - chciała zrozumieć. Tylko zrozumienie mogło jej pozwolić na odnalezienie odpowiedzi, a kluczem do zrozumienia mógł być tylko on. Siekała ususzone diabelskie pnącza, z których zamierzała przygotować maść, kiedy zza pleców dobiegł ją kolejny jęk; znała sposoby, by ulżyć mu w bólu, ale palcem nie kiwnęła, by z nich skorzystać. Nie dziś, nie teraz, nie tym razem. Osłabiony był mniejszym zagrożeniem.
Nie odchodź, mówił. Wciąż do niej, prawda? To wszystko nie miało sensu.
Ostrożnie wstała, opadając jednak na krzesło w pół ruchu. Bóle powracały. Bezradnie uchwyciła podbrzusze, zamykając oczy, usiłując wczuć się w ten ból i rozpoznać miejsce, od którego promieniowało - ale promieniował wyraźnie od nieistniejącej blizny. Nie towarzyszyły mu nigdy krwawienia zwiastujące najgorsze. Ale - czym był? Dlaczego powracał? Magomedyczna wiedza, jaką posiadała, pozwalała jej wykluczyć poronienie. Pozwalała jej też dojść do wniosku, że nic nie wskazuje na to, by dziecko w jej łonie było martwe. Ale ciało nie mogło boleć bez przyczyny. Nabrała w usta powietrza, zatrzymując je w płuca, by przezwyciężyć ból - nim powstała, nieśpiesznym krokiem podchodząc bliżej Mulcibera. Obserwowała jego objawy przez cały ten czas. Reakcje jego ciała wskazywały na ból, nie musiał mówić: był to ból podobny temu, o którym opowiadał Morgoth. On również był niespokojny, przypatrywała się mu w skupieniu, nerwowy, próbujący okiełznać wewnętrzną agresję. Sinica była jak byt, wściekły, że ktoś wypędza ją ze swojego ciała. Jak duch, który opętywał ciało. Jak... przesunęła dłonią wzdłuż podbrzusza, czując ruch rozleniwionego - obolałego? - ostatnio dziecka. Czy to możliwe, by zabawiła się z siłami, które wymykały się możliwościom ludzkiego poznania?
Wciąż bez wzruszenia opuściła spojrzenie na maź, jaka wkrótce przyozdobiła stół, na którym leżał. Trochę żółci, niedobrze, był odwodniony. Powinien pić więcej wody. Cząstki czarnej magii wciąż opuszczały jego organizm - to akurat dobrze.
- Za mało waleriany - stwierdziła, bardziej do siebie, niż do niego, początkowo ignorując jego pytanie. Starła ręcznikiem maź z blatu - nie troszczyła się o jego dobre samopoczucie, czarna maź cuchnęła gorzej od rozkładających się zwłok, jeśli pozwalało jej się zastygnąć. - Zwykle do czterech dni - odpowiedziała obojętnie, unosząc wzrok na jego twarz- skrytą w dłoniach - Pokaż się - zażądała - u ciebie może potrwać dłużej - to niefortunny moment. - Cisnęła ręcznik do pobliskiego wiadra. - Opowiedz mi - podjęła - opowiedz mi wszystko, co czujesz. Każdy fragment może być ważny. Jeśli nie chcesz przechodzić tego dłużej, niż jest to konieczne, nie pominiesz niczego. - To nic, że boli. Daj wiarę, że mnie też tamtej nocy bolało.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Jawa mieszała się ze snem. Otwierał ciężkie powieki, patrząc przez palce na sufit, ale czuł się jak na okręcie bezwładnie dryfującym po spiętrzonych falach. Kołysał się rytmicznie, zgodnie z każdym unoszącym go wdechem i wydechem, dzięki któremu opadał znów w dół. Ta podróż wzmagała w nim mdłości, czuł jak czarna substancja miesza się z krwią w jego przełyku, do którego żołądek wypychał wszystkie płyny ustrojowe, które się w nim gromadziły. Przygryzł wargę od środka, zaciskając usta, jakby dzięki temu kolejny warkot, głuchy odgłos miał nie opuścić jego gardła. Przygryzł ją za mocno, zęby łatwo rozcięły słabą tkankę. Ale przecież z dziąseł wciąż coś się sączyło. Metaliczny smak krwi i ucisk innego bólu odciągał jego uwagę od miejsc, które jeszcze chwilę przed tym wgniatały go w stół. Chciał się zapaść w nim, wtopić w niego, ale odginanie kręgosłupa w łuk nie przynosiło zamierzonej ulgi. Stół był twardy, a poza mięśniami i skórą brak mu było amortyzujących powłok.
Potem jej głos przedarł się wreszcie przez szum, który nie opuszczał jego głowy, towarzyszył rozbieganym myślom, złym snom, które wciąż nie pozwalały mu wypocząć. Projekcje tworzone przez umysł nie były jednak gorsze od bezsenności. Męczyły go tak samo, trzymały w progu świadomości zafałszowanej przez działanie czegoś, eliksiru, a może choroby.
Cztery dni. Cztery, przeklęte dni. Zapowiedź koszmaru brzmiała obiecująco. Uśmiechnąłby się, gdyby miał siłę i ochotę na żarty. Trzask ognia pod kotłem sprowadzał go do rzeczywistości. Odjął dłonie od twarzy, ale powieki wciąż miał zaciśnięte. Czuł, że gdy je otworzy pękną. Działo się z nimi coś dziwnego. Piekły, paliły, woda, która się w nich zbierała była jak sól.
Gdyby spytała, jak się czuje — odpowiedziałby, że dobrze, lepiej, skłamałby gładko. Nie tolerował się w takim stanie. Ból wzmacniał psychikę, odporność na przyszłość. Zmieniał skalę cierpienia, jakie człowiek był w stanie znieść w danej chwili. Wiedział to, wiedział, że choć bolało bardziej niż ogień pożogi, który wydawał mu się czymś fizycznie trudym do zniesienia, część tego, co go jeszcze czeka będzie niczym już w porównaniu z tym. Dlatego też nie prosił o nic, o alkohol, którego pewnie by mu nie podała, o papierosy, bo nie utrzymałby go w ustach, o środki przeciwbólowe, bo był silny, o to by została, bo wiedział, że sobie pójdzie. Ale nie spytała, a on nie mógł udawać, że jest w porządku. Był na tyle rozsądny, by pomóc jej ulepszyć remedium, którego potrzebował, udawanie bezsensownie wydłużałoby jego męki.
— Jest jak… — zaczął, nie otwierając oczu. Jakby w nim żyła. — Pożoga. Od środka. Pali. Nie jednakowo wszędzie. To coś — ta sinica. — wędruje. Żyłami. Jak wąż. Ślizga się w środku. I rośnie. Ale nie ma już miejsca.
Kolejny spazm zmusił go do przewrócenia się na bok. Pochylił głowę, brodę przyciągnął do klatki piersiowej, przyciskając rozgrzany policzek do zimnego stołu. W pracowni było cieplej niż w lazarecie. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że musi warzyć eliksiry, że palenisko zajęte jest ogniem, który szybko ogrzał zimne powietrze piwnicy.
— Musisz upuścić krwi. — Niech wyleje ją z sinicą. To wydawało się takie proste.— Jest jej zbyt wiele. — Może jej eliksir wszystko rozpulchniał, a może doprowadzał to do gotowania. Miał wrażenie, że z każdą chwilą jego krew osiągała coraz wyższą temperaturę, zaczynała wrzeć, sprawiała, że to coś w nim rosło, przenosząc się z miejsca na miejsce, rozpychając, szukając jakiegoś ujścia. Otworzył oczy, spod wpółprzymkniętych powiek spojrzał na Mroczny Znak. Ruszał się. Wąż wił się wokół czaszki, jego język kołysał się lekko, puste dziury w czaszce wydawały się prawdziwe. Dotknął je palcem, ale nie zniknął w otwartej szczelinie. Zacisnął na tatuażu dłoń i znów przymknął oczy. — Miesza mi w głowie — powiedział cicho — to był niedobry stan. Niebezpieczny. Nie potrafił zachować trzeźwego umysłu. Po zamknięciu oczu znów otaczała go ciemność, którą rozjaśniał widok ogniska. Wielkiego ogniska, wokół zgromadzone były dzieci przypominające jego pociechy z Gwiezdnego Proroka. Brudne, zniszczone przez dorosłych. I skrzynia, w której czaiła się anomalia. I Tonks. I Fancourt. I złotowłosa. I Bott.
— Ten Bott — podjął, póki był jeszcze przytomny. Myśli krążyły wokół niego i Cassandry. Nie potrafił ich poskładać, szybko się zezłościł; grymas wykrzywił mu twarz. To, co było w jego głowie sypało się. Świat za zamkniętymi oczami się sypał, a po chwili układał powoli, ból słabł, podłe wrażenie gdzieś uciekało, by zaatakować znów. — Nie mów o tym nikomu.— Nie była najwyraźniej świadoma tego kim był i co zrobił, ale nie potrafił jej tego wyjaśnić. Teraz, w tym stanie to było ponad jego możliwości.
Potem jej głos przedarł się wreszcie przez szum, który nie opuszczał jego głowy, towarzyszył rozbieganym myślom, złym snom, które wciąż nie pozwalały mu wypocząć. Projekcje tworzone przez umysł nie były jednak gorsze od bezsenności. Męczyły go tak samo, trzymały w progu świadomości zafałszowanej przez działanie czegoś, eliksiru, a może choroby.
Cztery dni. Cztery, przeklęte dni. Zapowiedź koszmaru brzmiała obiecująco. Uśmiechnąłby się, gdyby miał siłę i ochotę na żarty. Trzask ognia pod kotłem sprowadzał go do rzeczywistości. Odjął dłonie od twarzy, ale powieki wciąż miał zaciśnięte. Czuł, że gdy je otworzy pękną. Działo się z nimi coś dziwnego. Piekły, paliły, woda, która się w nich zbierała była jak sól.
Gdyby spytała, jak się czuje — odpowiedziałby, że dobrze, lepiej, skłamałby gładko. Nie tolerował się w takim stanie. Ból wzmacniał psychikę, odporność na przyszłość. Zmieniał skalę cierpienia, jakie człowiek był w stanie znieść w danej chwili. Wiedział to, wiedział, że choć bolało bardziej niż ogień pożogi, który wydawał mu się czymś fizycznie trudym do zniesienia, część tego, co go jeszcze czeka będzie niczym już w porównaniu z tym. Dlatego też nie prosił o nic, o alkohol, którego pewnie by mu nie podała, o papierosy, bo nie utrzymałby go w ustach, o środki przeciwbólowe, bo był silny, o to by została, bo wiedział, że sobie pójdzie. Ale nie spytała, a on nie mógł udawać, że jest w porządku. Był na tyle rozsądny, by pomóc jej ulepszyć remedium, którego potrzebował, udawanie bezsensownie wydłużałoby jego męki.
— Jest jak… — zaczął, nie otwierając oczu. Jakby w nim żyła. — Pożoga. Od środka. Pali. Nie jednakowo wszędzie. To coś — ta sinica. — wędruje. Żyłami. Jak wąż. Ślizga się w środku. I rośnie. Ale nie ma już miejsca.
Kolejny spazm zmusił go do przewrócenia się na bok. Pochylił głowę, brodę przyciągnął do klatki piersiowej, przyciskając rozgrzany policzek do zimnego stołu. W pracowni było cieplej niż w lazarecie. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że musi warzyć eliksiry, że palenisko zajęte jest ogniem, który szybko ogrzał zimne powietrze piwnicy.
— Musisz upuścić krwi. — Niech wyleje ją z sinicą. To wydawało się takie proste.— Jest jej zbyt wiele. — Może jej eliksir wszystko rozpulchniał, a może doprowadzał to do gotowania. Miał wrażenie, że z każdą chwilą jego krew osiągała coraz wyższą temperaturę, zaczynała wrzeć, sprawiała, że to coś w nim rosło, przenosząc się z miejsca na miejsce, rozpychając, szukając jakiegoś ujścia. Otworzył oczy, spod wpółprzymkniętych powiek spojrzał na Mroczny Znak. Ruszał się. Wąż wił się wokół czaszki, jego język kołysał się lekko, puste dziury w czaszce wydawały się prawdziwe. Dotknął je palcem, ale nie zniknął w otwartej szczelinie. Zacisnął na tatuażu dłoń i znów przymknął oczy. — Miesza mi w głowie — powiedział cicho — to był niedobry stan. Niebezpieczny. Nie potrafił zachować trzeźwego umysłu. Po zamknięciu oczu znów otaczała go ciemność, którą rozjaśniał widok ogniska. Wielkiego ogniska, wokół zgromadzone były dzieci przypominające jego pociechy z Gwiezdnego Proroka. Brudne, zniszczone przez dorosłych. I skrzynia, w której czaiła się anomalia. I Tonks. I Fancourt. I złotowłosa. I Bott.
— Ten Bott — podjął, póki był jeszcze przytomny. Myśli krążyły wokół niego i Cassandry. Nie potrafił ich poskładać, szybko się zezłościł; grymas wykrzywił mu twarz. To, co było w jego głowie sypało się. Świat za zamkniętymi oczami się sypał, a po chwili układał powoli, ból słabł, podłe wrażenie gdzieś uciekało, by zaatakować znów. — Nie mów o tym nikomu.— Nie była najwyraźniej świadoma tego kim był i co zrobił, ale nie potrafił jej tego wyjaśnić. Teraz, w tym stanie to było ponad jego możliwości.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Mogła mu dać coś miękkiego. Mogła podać mu szklankę wody, silne nawodnienie organizmu działało oczyszczająco i łagodziło skutki. Mogła podać mu napar, po którym zaśnie jak dziecko, nie musząc droczyć się ze skutkami ubocznymi barwianki. Mogła, ale wcale nie chciała ulżyć mu w cierpieniu, rozdarta pomiędzy tym, co dyktowała logika a tym, co sam jej wyznał, kiedy wyciekała z niego krew tętniąca najczarniejszą magią. Wciąż na jej nogach nie było krwi, wiedziała o tym, uzdrowicielski rozsądek dyktował, że nie miała się czym martwić. A jednak - nie potrafiła wyzbyć się obaw i wątpliwości, nie potrafiła wyzbyć się lęku o nienarodzone dziecko, które mogła stracić z powodu jego niefrasobliwości.
- Dobrze - stwierdziła, obrzucając go spojrzeniem; obeszła stół tak, by znaleźć się bliżej jego twarzy - sięgając dłonią do jego policzka. - Otwórz usta - poprosiła, lekko napierając na jego żuchwę smukłymi palcami - nie miała pewności, czy w ogóle miał dość sił, by to uczynić. Musiała przyjrzeć się podniebieniu i dziąsłom, w toku badań doszła do wniosku, że to dziąsła reagowały najsilniej. Musiała sprawdzić, w jakim były stanie. Jego porównania trafnie korelowały z opisem skutków ubocznych, jakie usłyszała od Morgotha; Ramsey tez miał w sobie wściekłą bestię - więc wcale nie było to wyłącznie efektem zdolności animagii młodego Yaxleya. Piołun ułatwiał procesy regeneracyjne i reagował z sinicą, ale waleriana chroniła ciało przed szaleństwem. - Zostań na boku - poradziła, kiedy obrócił się gwałtownie. - To bezpieczniejsze. - Pamiętała o słowach Bertiego. W każdym momencie mógł się udusić własną krwią. Wyglądał jak obraz nędzy i rozpaczy - ale to dobrze, być może trafiła na moment, w jakim naprawdę mogła wydobyć od niego szczerość. Chociaż jej ochłapy.
- Niezwykle trafna myśl - podjęła jego słowa, właściwie powinna to zrobić bez zawahania - upuścić mu krew - ale wtedy nigdy nie dowiedziałaby się, czy jej lek okazał się skuteczny. Stracił jej zbyt wiele, by móc sobie pozwolić na jej celowe upuszczenie, ale zapewne miał rację: gdyby wytoczyła z niego ostatnią kroplę, bez wątpienia ból by przeminął. Raz na zawsze. Spojrzała na niego bez zrozumienia, kiedy podjął temat Botta. Ten nieszkodliwy, ale sympatyczny idiota naprawdę dla niego coś znaczył?
- Nie rozumiem - stwierdziła, badawczo przyglądając się jego cierpiętniczej twarzy, pytająco. - Dlaczego? - Dał jej naprawdę świetne przepisy, wypróbowała je; chętnie ugościłaby go ponownie. Może zaprosi go na jeszcze jedną kontrolę - dobrze się im rozmawiało, może ofiarowałby jej jeszcze jeden przepis. Równie dobry. Wzruszyła lekko ramieniem, jego słowa mogły być dyktowane majakami zmieszanymi z męką, którą właśnie przechodził. Mogły być zwyczajnie nieistotne.
- Posłuchaj mnie, Ramsey. Niektórzy twierdzą, że ogniskowanie myśli na czymś innym, niż ból, pozwala go ukoić, więc zrobisz to, o co cię poproszę: skupisz myśli. I opowiesz mi, dlaczego, na wszystkie siedem pięter Azkabanu, porwałeś się z nożem na moje dziecko. I opowiesz mi o tym szczerze i dokładnie, jeśli chcesz kiedyś przestać się wić z bólu. - Nie żartowała. Jego różdżka leżała pod stołem, przydepnęła ją stopą i odepchnęła dalej w kierunku ściany. Był słaby, obolały i w półprzytomny, nie mógł jej zrobić nic - a już na pewno nie mógł w tym momencie sięgnąć po czarną magię. - Co mu zrobiłeś? - żądała wyjaśnień. Nie potrafiła zrozumieć tego sama. - Wciąż to czuję. Dziecko powinno być martwe, ale jest zdrowe. Odpowiedz mi, to rodzaj klątwy? Nie znam jej - pomógł ci Macnair? - Wiedziała doskonale, że Mulciber posiadał skąpą wiedzę na ten temat, nie podołałby sam. Ale musiała odnaleźć osobę, która za tym stała.
- Dobrze - stwierdziła, obrzucając go spojrzeniem; obeszła stół tak, by znaleźć się bliżej jego twarzy - sięgając dłonią do jego policzka. - Otwórz usta - poprosiła, lekko napierając na jego żuchwę smukłymi palcami - nie miała pewności, czy w ogóle miał dość sił, by to uczynić. Musiała przyjrzeć się podniebieniu i dziąsłom, w toku badań doszła do wniosku, że to dziąsła reagowały najsilniej. Musiała sprawdzić, w jakim były stanie. Jego porównania trafnie korelowały z opisem skutków ubocznych, jakie usłyszała od Morgotha; Ramsey tez miał w sobie wściekłą bestię - więc wcale nie było to wyłącznie efektem zdolności animagii młodego Yaxleya. Piołun ułatwiał procesy regeneracyjne i reagował z sinicą, ale waleriana chroniła ciało przed szaleństwem. - Zostań na boku - poradziła, kiedy obrócił się gwałtownie. - To bezpieczniejsze. - Pamiętała o słowach Bertiego. W każdym momencie mógł się udusić własną krwią. Wyglądał jak obraz nędzy i rozpaczy - ale to dobrze, być może trafiła na moment, w jakim naprawdę mogła wydobyć od niego szczerość. Chociaż jej ochłapy.
- Niezwykle trafna myśl - podjęła jego słowa, właściwie powinna to zrobić bez zawahania - upuścić mu krew - ale wtedy nigdy nie dowiedziałaby się, czy jej lek okazał się skuteczny. Stracił jej zbyt wiele, by móc sobie pozwolić na jej celowe upuszczenie, ale zapewne miał rację: gdyby wytoczyła z niego ostatnią kroplę, bez wątpienia ból by przeminął. Raz na zawsze. Spojrzała na niego bez zrozumienia, kiedy podjął temat Botta. Ten nieszkodliwy, ale sympatyczny idiota naprawdę dla niego coś znaczył?
- Nie rozumiem - stwierdziła, badawczo przyglądając się jego cierpiętniczej twarzy, pytająco. - Dlaczego? - Dał jej naprawdę świetne przepisy, wypróbowała je; chętnie ugościłaby go ponownie. Może zaprosi go na jeszcze jedną kontrolę - dobrze się im rozmawiało, może ofiarowałby jej jeszcze jeden przepis. Równie dobry. Wzruszyła lekko ramieniem, jego słowa mogły być dyktowane majakami zmieszanymi z męką, którą właśnie przechodził. Mogły być zwyczajnie nieistotne.
- Posłuchaj mnie, Ramsey. Niektórzy twierdzą, że ogniskowanie myśli na czymś innym, niż ból, pozwala go ukoić, więc zrobisz to, o co cię poproszę: skupisz myśli. I opowiesz mi, dlaczego, na wszystkie siedem pięter Azkabanu, porwałeś się z nożem na moje dziecko. I opowiesz mi o tym szczerze i dokładnie, jeśli chcesz kiedyś przestać się wić z bólu. - Nie żartowała. Jego różdżka leżała pod stołem, przydepnęła ją stopą i odepchnęła dalej w kierunku ściany. Był słaby, obolały i w półprzytomny, nie mógł jej zrobić nic - a już na pewno nie mógł w tym momencie sięgnąć po czarną magię. - Co mu zrobiłeś? - żądała wyjaśnień. Nie potrafiła zrozumieć tego sama. - Wciąż to czuję. Dziecko powinno być martwe, ale jest zdrowe. Odpowiedz mi, to rodzaj klątwy? Nie znam jej - pomógł ci Macnair? - Wiedziała doskonale, że Mulciber posiadał skąpą wiedzę na ten temat, nie podołałby sam. Ale musiała odnaleźć osobę, która za tym stała.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Czerpała z tego przyjemność, na pewno. Miała pomóc, nie pomagała. Torturowała, patrząc jak pogrąża się w spazmach. Widziała go zawsze w najgorszych chwilach, w czasach słabości i niemocy. Patrzyła na niego przez pryzmat bólu, gniewu i krwi. Patrzyła na upadek człowieka, a później jego powstanie. Była świadkiem tego, co najobrzydliwsze i najbardziej nieszczęsne. W żałości, porażce, w bezbronności. To był wystarczający powód do tego, by ją nienawidzić za to, że wcale o to nie prosząc i tego nie chcąc, stała się świadkiem. Ale nie mógł tego zmienić. I pozbawić siebie jej. Miał zamknięte oczy, choć podsuwane mu przez umysł obrazy wcale nie były lżejsze od tego, co by zastały, gdyby je otworzył. Ale kiedy kazała mu otworzyć usta rozchylił powieki — słabo, kontrolnie, by tylko zobaczyć, co chce zrobić, choć nawet gdyby próbowała wepchnąć mu pochodnię w gardło nie zdołałby jej powstrzymać. A później znów je zamknął, opadły same. Palce miała zimne i długie, takie jak pamiętał. Paznokcie lekko wbijały się w skórę pokrytą szorstkim zarostem. Nie zareagował na jej prośbę, na chwilę oderwał się od stołu, tej rzeczywistości, od pracowni w nokturnowej lecznicy. Ból wybudził go w ułamku sekundy, otrzeźwił jak kubeł zimnej wody, by mrowiącym uczuciem powoli wciągać go z powrotem, do wewnątrz, jakby zasysał go do środka.
Został na boku. Nie zamierzał się nigdzie ruszać. Przeciągnął zewnętrzną nogę w przód, ugiętą bardziej w stronę brzucha, boku, na który opadał bardziej. Twarz przylgnęła mocniej do rozgrzanego, drewnianego blatu. Czuł, że spływa, że zamknięcie ust i zaciśnięcie zębów nie powstrzyma fali krwi, która w ten sposób, za sprawką grawitacji ciągnęła w dół. Ta siła przypomniała mu moc, która sprowadziła go na kolana. I białe, gołe drzewo pozbawione liści. Białą korę obryzgała krew, czuł jej słodki zapach w powietrzu. Złote pukle niesione przez wiatr i ogryzione kawałki skalpu ukryte w trawie. — Pamiętasz...— zaczął, otwierając oczy. — Swoją pierwszą wizję?– spytał powoli; słoje, tuż pod jego nosem były duże i ciemne, z góry prawie niewidoczne. Nie zauważył ich nigdy wcześniej. A teraz, z twarzą przyklejoną do stołu widział jak maleńkie drzazgi wystają z łączeń, cienkich jak igła szczelin.
Nie rozumiała. Nie pojmowała wagi sprawy. Dlaczego nie próbowała zrozumieć?
Zmarszczył brwi; grymas nie wyrażał bólu, który pzez chwilę zdawał się być w miarę stałego natężenia; nie potrafił być zły, myśląc teraz o tym, jak bardzo męczył go ten stan. Gdyby nie to, nie ten lek, nie to zakażenie — rozmawialiby zapewne inaczej. Zawiodła, popełniła niewybaczalny błąd, beznadziejnie wciąż wystawiała się na niebezpieczeństwo, a wzrok kierowała nie tam gdzie powinna.
— Nigdy nie rozumiesz, powinien umrzeć — mruknął, podciągając rękę i wspierając bok na łokciu, ale nie podniósł się, tylko odchylił klatkę piersiową w bok. — Pomogłaś mu, źle zrobiłaś— zarzucił jej, zbierając siły na słowa, które powinny wybrzmieć inaczej. — I nie mów o tym nikomu.— Powtórzył jej. Powoli ułożył się znów na stole, dłonią odszukał jego brzegu, palce zamknął na krawędzi, a oczy przymknął. Jeśli nie chciała, by jego koszmar się ziścił musiała być rozsądniejsza, zważać na to komu pomaga i jak. Nie pytał — dlaczego to zrobiła, dlaczego nie zadbała o dowiedzenie się kim jest, a jeśli to zrobiła, dlaczego mimo wszystko się tego podjęła. ta wiedza nie była mu potrzebna, nie chciał jej. Nie teraz. Później się nad tym zastanowi, później stwierdzi co dalej. — Jest z zakonu.
Mówiła szybko, potem dużo, niewiele z tego zrozumiał. Ale usłyszał zarzut. Czy to był sen? Czy on znów śnił, czy był tu naprawdę?
— Co?— spytał, nie zrozumiał; z trudem uniósł na nią wzrok przekrwionych oczu. Co to były za brednie. Milczał przez chwilę; próbując pojąć. Może to był sen, może przyszła po niego z zaświatów. Objawiała mu się w lesie. Niebezpieczne to była złudzenie. A może był w walącej się chacie w lesie, może ten ogień, który słyszał pokąsa go za moment. Inferius musiał być gdzieś w pobliżu. — Anomalia — wyszeptał, układając głowę wygodniej. — Jaka... klątwa?— Nie wiedział nic o klątwie. — Miałem sen, rzadko miewam sny.— Powoli otworzył oczy; nie była przecież prawdziwa. Spojrzał na nią bez wyrazu, bez emocji, bez bólu. Ciężkie powieki zamarzły na moment i ani drgnęły przez długi czas.– Stałem, jak ty teraz. Byłaś we krwi. Spadłem. — Pamiętał to dobrze; pamiętał, źe ją dźgał i nie mógł przestać, nie wiedział po co, dlaczego, nie wiedział jaki to miało sens. — Bez kontroli.— Nie kontrolował siebie, ani niczego, jakby ocknął się w sobie, ale nie ze sobą. Przewrócił się mocniej na bok, na brzuch. Jego kręgosłup wił się jak wąż, kiedy skurcze powracały. Wyginał się, mięśnie napinały, powietrze przestawało wnikać do płuc, a potem wszystko odpuszczało znów. — To tylko sen. Nie miewam proroczych snów. — Nie tym powinna się przejmować. Zrobiła coś strasznego. Musi zrozumieć.
Został na boku. Nie zamierzał się nigdzie ruszać. Przeciągnął zewnętrzną nogę w przód, ugiętą bardziej w stronę brzucha, boku, na który opadał bardziej. Twarz przylgnęła mocniej do rozgrzanego, drewnianego blatu. Czuł, że spływa, że zamknięcie ust i zaciśnięcie zębów nie powstrzyma fali krwi, która w ten sposób, za sprawką grawitacji ciągnęła w dół. Ta siła przypomniała mu moc, która sprowadziła go na kolana. I białe, gołe drzewo pozbawione liści. Białą korę obryzgała krew, czuł jej słodki zapach w powietrzu. Złote pukle niesione przez wiatr i ogryzione kawałki skalpu ukryte w trawie. — Pamiętasz...— zaczął, otwierając oczy. — Swoją pierwszą wizję?– spytał powoli; słoje, tuż pod jego nosem były duże i ciemne, z góry prawie niewidoczne. Nie zauważył ich nigdy wcześniej. A teraz, z twarzą przyklejoną do stołu widział jak maleńkie drzazgi wystają z łączeń, cienkich jak igła szczelin.
Nie rozumiała. Nie pojmowała wagi sprawy. Dlaczego nie próbowała zrozumieć?
Zmarszczył brwi; grymas nie wyrażał bólu, który pzez chwilę zdawał się być w miarę stałego natężenia; nie potrafił być zły, myśląc teraz o tym, jak bardzo męczył go ten stan. Gdyby nie to, nie ten lek, nie to zakażenie — rozmawialiby zapewne inaczej. Zawiodła, popełniła niewybaczalny błąd, beznadziejnie wciąż wystawiała się na niebezpieczeństwo, a wzrok kierowała nie tam gdzie powinna.
— Nigdy nie rozumiesz, powinien umrzeć — mruknął, podciągając rękę i wspierając bok na łokciu, ale nie podniósł się, tylko odchylił klatkę piersiową w bok. — Pomogłaś mu, źle zrobiłaś— zarzucił jej, zbierając siły na słowa, które powinny wybrzmieć inaczej. — I nie mów o tym nikomu.— Powtórzył jej. Powoli ułożył się znów na stole, dłonią odszukał jego brzegu, palce zamknął na krawędzi, a oczy przymknął. Jeśli nie chciała, by jego koszmar się ziścił musiała być rozsądniejsza, zważać na to komu pomaga i jak. Nie pytał — dlaczego to zrobiła, dlaczego nie zadbała o dowiedzenie się kim jest, a jeśli to zrobiła, dlaczego mimo wszystko się tego podjęła. ta wiedza nie była mu potrzebna, nie chciał jej. Nie teraz. Później się nad tym zastanowi, później stwierdzi co dalej. — Jest z zakonu.
Mówiła szybko, potem dużo, niewiele z tego zrozumiał. Ale usłyszał zarzut. Czy to był sen? Czy on znów śnił, czy był tu naprawdę?
— Co?— spytał, nie zrozumiał; z trudem uniósł na nią wzrok przekrwionych oczu. Co to były za brednie. Milczał przez chwilę; próbując pojąć. Może to był sen, może przyszła po niego z zaświatów. Objawiała mu się w lesie. Niebezpieczne to była złudzenie. A może był w walącej się chacie w lesie, może ten ogień, który słyszał pokąsa go za moment. Inferius musiał być gdzieś w pobliżu. — Anomalia — wyszeptał, układając głowę wygodniej. — Jaka... klątwa?— Nie wiedział nic o klątwie. — Miałem sen, rzadko miewam sny.— Powoli otworzył oczy; nie była przecież prawdziwa. Spojrzał na nią bez wyrazu, bez emocji, bez bólu. Ciężkie powieki zamarzły na moment i ani drgnęły przez długi czas.– Stałem, jak ty teraz. Byłaś we krwi. Spadłem. — Pamiętał to dobrze; pamiętał, źe ją dźgał i nie mógł przestać, nie wiedział po co, dlaczego, nie wiedział jaki to miało sens. — Bez kontroli.— Nie kontrolował siebie, ani niczego, jakby ocknął się w sobie, ale nie ze sobą. Przewrócił się mocniej na bok, na brzuch. Jego kręgosłup wił się jak wąż, kiedy skurcze powracały. Wyginał się, mięśnie napinały, powietrze przestawało wnikać do płuc, a potem wszystko odpuszczało znów. — To tylko sen. Nie miewam proroczych snów. — Nie tym powinna się przejmować. Zrobiła coś strasznego. Musi zrozumieć.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Uważnie przyjrzała się jego szczęce, jego podniebienie wciąż było blade, język pokryty czerniejącym, szarawym szronem, niezdrowym, niecodziennym i dziwnym, a dziąsła wciąż nabrzmiałe były krwią. Sączyła się z nich z wolna, delikatnie, powoli, kontrastując z bielą zdrowych zębów. Minęło zbyt dużo czasu od ataku, by krwotok był nim wywołany, zbyt dużo czasu od zakażenia, by można było to zrzucić na jego karb. Mulciber oczyszczał się z choroby, z toksyn, z cząstek czarnej magi porywanych wraz z jego krwią. Nieśpiesznie i powoli, bo ta walka miała być długa, wyniszczająca, ale zwycięska. Odjęła dłoń od jego twarzy, pozwalając jej delikatnie opaść na stół. Nie chciała potłuc mu czaszki.
- Byłam bardzo mała - odparła wymijająco, pamiętała, oczywiście, że tak. Śmierć, zniszczenie i rozpacz, na które była zdecydowanie zbyt młoda, a które już na zawsze oznakowały ją jako inną. Nie żyło jej się dobrze z tym znamieniem, nawet jeśli było niewidzialne, większość ludzi, na których natrafiała na swojej drodze, również później, w czasach szkolnych, zdawało się je dostrzegać. Dorosłość nie przyniosła ulgi, naznaczyła ją znacznie brutalniej. - Skąd to pytanie? Wspomniała ci się twoja? - Nauczyła się już, że zdradzając mu informację jako pierwsza, nie uzyska ich od niego. Nie zamierzała dać się zepchnąć do podobnej pozycji. To nie były przyjemne wspomnienia, ale zatarte na tyle, że mogła mówić o nich bez bólu. Bez zrozumienia ściągnęła brew na jego dalsze słowa, krytycznie przeglądając się jego próbom gimnastyki.
- Ruch rozbudza krążenie, a krążenie wywołuje ból. Jeśli nie chcesz sobie tego utrudniać, najlepiej zrobisz, jak zaprzestaniesz tych prób - poradziła, ale w gruncie rzeczy jego reakcja była jej obojętna, nie miała wpływu na efekt badań. Może chciał poczuć życie - istnieli ludzie, którzy rozkoszowali się własnym cierpieniem. - Czekaj, co? - Nie wyglądał na śmiertelnego wroga. Nie wyglądał na bohatera. Nie wyglądał na błędnego rycerza. Był po prostu niezbyt rozgarniętym czarodziejem, który chciał wrócić do zdrowia. - To niemożliwe - stwierdziła kategorycznie, przywołując przed umysł wspomnienie swojego gościa. Czy mógł ją oszukać, czy mógł przyjść tutaj z zamiarem szpiegowania? Merlinie, był krewnym Matta - i nie wydawał się od niego znacznie szlachetniejszy, rozmawiali przy niej o szemranych interesach. - Nie wyglądał na takiego - Poczuła, jak krew spływa jej z twarzy, a w uszach rozlega się dziwny pisk, rozchylone bezwiednie usta na moment zamilkły, serce uderzyło mocniej. Stanęła przed Czarnym Panem, rozmawiała z nim, czuła jego potęgę. Poznała ją, dostrzegła. Czuła też bijącą od niego grozę i nie chciała się mu narazić, nie po to poświęcała się tym badaniom. Nie miała pojęcia o tym, kim był Bott - pierwsze badania zamierzała przeprowadzić na przypadkowej osobie, by nie narazić rycerzy w razie niepowodzenia, nie zamierzała wspomagać wroga. Uniosła lekko dłoń, przecierając skroń, ten koszmar dopiero się zaczynał. Z niezadowoleniem skrzywiła się z niesmakiem, przykładając chłodną dłoń do jego ręki, chwytając ją w przegubie, by sprawdzić w puls - wsłuchiwała się w niego w ciszy, uspokajając bicie serca. Ale nie tylko ona dzisiaj nic nie rozumiała - jego tępe co, które jak echo wypełniło jej pracownię, nie przyniosło wcale ulgi. Jeśli nie on był winien - winny były moce od nich znacznie potężniejsze. A z tymi nie mogli igrać. Nie mogli też wygrać.
- To ty nic nie rozumiesz - żachnęła się ze złością, uwalniając jego bezwładną rękę z uścisku, tętno było powolne, ale bezpieczne, o ile pozostanie pod jej opieką. - Poczułam to, słyszysz mnie? - Usiłowała odnaleźć jego spojrzeniem pod osłoną półprzymkniętych powiek. - Zbudziło mnie ze snu cięcie, jakby ktoś wbił ostrze w moje łono. Myślałam, że stracę dziecko - ale nie było ani kropli krwi. Ból istniał, ale nie fizycznie. Wciąż istnieje, powraca cyklicznie, jak przed chwilą, kiedy... - Kiedy spałeś? Nie rozumiała. Nie potrafiła zrozumieć. Nie mogła zrozumieć, coś wychodziło ponad jej poznanie. Jeśli Mulciber mówił szczerze - nie mogła być tego pewna, ale jego stan podpowiadał, że nie był w nastroju do żartów - ta sytuacja była jeszcze bardziej przerażająca, niż sądziła. - To nie był tylko sen - lecz czym był w takim razie? Zaczynała boleć ją głowa. Cofnęła się od stołu, mijając kociołek, w którym przez ten czas zaczęła gotować się woda - sypnęła do niej liści waleriany, pozwalając zielnym armatom unieść się w powietrze. Otuliła się ramionami, stojąc przy kotle w ciszy - wspomnieniem usiłując wyszarpać dla siebie z tamtego wieczoru coś jeszcze. Moment, który jej ulatywał, a który musiał być istotny. Coś ją omijało. Co? Bała się. Drewnianą łyżką napełniła szklankę.
- Wypij to - dodała szeptem, w pierwszym odruchu chcąc dać mu szklankę do ręki, w drugim - zostawiając ją we własnej dłoni, by ostrożnie napoić Mulcibera. Eliksir zawierał za mało waleriany, receptura musiała zostać poprawiona o jej ilość - to to zioło chroniło przed szaleństwem, które usiłowało dorwać tak Morgotha, jak dziś Ramseya. Podane później nie zadziała tak, jak równocześnie z eliksirem, ale złagodzi przynajmniej pewną część skutków ubocznych. I uspokoi myśli.
- Byłam bardzo mała - odparła wymijająco, pamiętała, oczywiście, że tak. Śmierć, zniszczenie i rozpacz, na które była zdecydowanie zbyt młoda, a które już na zawsze oznakowały ją jako inną. Nie żyło jej się dobrze z tym znamieniem, nawet jeśli było niewidzialne, większość ludzi, na których natrafiała na swojej drodze, również później, w czasach szkolnych, zdawało się je dostrzegać. Dorosłość nie przyniosła ulgi, naznaczyła ją znacznie brutalniej. - Skąd to pytanie? Wspomniała ci się twoja? - Nauczyła się już, że zdradzając mu informację jako pierwsza, nie uzyska ich od niego. Nie zamierzała dać się zepchnąć do podobnej pozycji. To nie były przyjemne wspomnienia, ale zatarte na tyle, że mogła mówić o nich bez bólu. Bez zrozumienia ściągnęła brew na jego dalsze słowa, krytycznie przeglądając się jego próbom gimnastyki.
- Ruch rozbudza krążenie, a krążenie wywołuje ból. Jeśli nie chcesz sobie tego utrudniać, najlepiej zrobisz, jak zaprzestaniesz tych prób - poradziła, ale w gruncie rzeczy jego reakcja była jej obojętna, nie miała wpływu na efekt badań. Może chciał poczuć życie - istnieli ludzie, którzy rozkoszowali się własnym cierpieniem. - Czekaj, co? - Nie wyglądał na śmiertelnego wroga. Nie wyglądał na bohatera. Nie wyglądał na błędnego rycerza. Był po prostu niezbyt rozgarniętym czarodziejem, który chciał wrócić do zdrowia. - To niemożliwe - stwierdziła kategorycznie, przywołując przed umysł wspomnienie swojego gościa. Czy mógł ją oszukać, czy mógł przyjść tutaj z zamiarem szpiegowania? Merlinie, był krewnym Matta - i nie wydawał się od niego znacznie szlachetniejszy, rozmawiali przy niej o szemranych interesach. - Nie wyglądał na takiego - Poczuła, jak krew spływa jej z twarzy, a w uszach rozlega się dziwny pisk, rozchylone bezwiednie usta na moment zamilkły, serce uderzyło mocniej. Stanęła przed Czarnym Panem, rozmawiała z nim, czuła jego potęgę. Poznała ją, dostrzegła. Czuła też bijącą od niego grozę i nie chciała się mu narazić, nie po to poświęcała się tym badaniom. Nie miała pojęcia o tym, kim był Bott - pierwsze badania zamierzała przeprowadzić na przypadkowej osobie, by nie narazić rycerzy w razie niepowodzenia, nie zamierzała wspomagać wroga. Uniosła lekko dłoń, przecierając skroń, ten koszmar dopiero się zaczynał. Z niezadowoleniem skrzywiła się z niesmakiem, przykładając chłodną dłoń do jego ręki, chwytając ją w przegubie, by sprawdzić w puls - wsłuchiwała się w niego w ciszy, uspokajając bicie serca. Ale nie tylko ona dzisiaj nic nie rozumiała - jego tępe co, które jak echo wypełniło jej pracownię, nie przyniosło wcale ulgi. Jeśli nie on był winien - winny były moce od nich znacznie potężniejsze. A z tymi nie mogli igrać. Nie mogli też wygrać.
- To ty nic nie rozumiesz - żachnęła się ze złością, uwalniając jego bezwładną rękę z uścisku, tętno było powolne, ale bezpieczne, o ile pozostanie pod jej opieką. - Poczułam to, słyszysz mnie? - Usiłowała odnaleźć jego spojrzeniem pod osłoną półprzymkniętych powiek. - Zbudziło mnie ze snu cięcie, jakby ktoś wbił ostrze w moje łono. Myślałam, że stracę dziecko - ale nie było ani kropli krwi. Ból istniał, ale nie fizycznie. Wciąż istnieje, powraca cyklicznie, jak przed chwilą, kiedy... - Kiedy spałeś? Nie rozumiała. Nie potrafiła zrozumieć. Nie mogła zrozumieć, coś wychodziło ponad jej poznanie. Jeśli Mulciber mówił szczerze - nie mogła być tego pewna, ale jego stan podpowiadał, że nie był w nastroju do żartów - ta sytuacja była jeszcze bardziej przerażająca, niż sądziła. - To nie był tylko sen - lecz czym był w takim razie? Zaczynała boleć ją głowa. Cofnęła się od stołu, mijając kociołek, w którym przez ten czas zaczęła gotować się woda - sypnęła do niej liści waleriany, pozwalając zielnym armatom unieść się w powietrze. Otuliła się ramionami, stojąc przy kotle w ciszy - wspomnieniem usiłując wyszarpać dla siebie z tamtego wieczoru coś jeszcze. Moment, który jej ulatywał, a który musiał być istotny. Coś ją omijało. Co? Bała się. Drewnianą łyżką napełniła szklankę.
- Wypij to - dodała szeptem, w pierwszym odruchu chcąc dać mu szklankę do ręki, w drugim - zostawiając ją we własnej dłoni, by ostrożnie napoić Mulcibera. Eliksir zawierał za mało waleriany, receptura musiała zostać poprawiona o jej ilość - to to zioło chroniło przed szaleństwem, które usiłowało dorwać tak Morgotha, jak dziś Ramseya. Podane później nie zadziała tak, jak równocześnie z eliksirem, ale złagodzi przynajmniej pewną część skutków ubocznych. I uspokoi myśli.
bo ty jesteś
prządką
prządką
To wszystko wydawało mu się nierzeczywiste; stracił rachubę czasu, nie wiedział jak dużo go upłynęło odkąd — wtedy całkiem świadomy, lecz osłabiony — zjawił się w jej progu. Niewiele miał chwil na zastanowienie, jak przebiegnie leczenie; nie pytał, bo był pewien, że je zniesie. I znosił bez narzekania, bez proszenia o coś, co ukoi ból, lub ukołysze go do snu. Nie chciał spać. Nie dziś, nie w tym stanie. Nie chciał wracać myślami do obrazów, które męczyły go jeszcze bardziej, które nie pozwalały mu odetchnąć na moment i zebrać siły. Wyrzuty sumienia były przereklamowane, nie dręczyły go dylematy moralne, nie rozpraszała tęsknota. W jego głowie zbyt wiele panoszyło się myśli, których nie potrafił w tym stanie uciszyć i zepchnąć gdzieś w pustkę, z której nie będą nawoływać jego imienia. Zapytał, zagadywał — chciał, by mu opowiedziała, póki tu była i badała go, robiąc to, co musi by przeprowadzić leczenie.
—Co to było?— pytał dalej, nie zastanawiając się nawet nad tym, czy chciał słyszeć prawdę. Rzadko to robił — słuchał jej, tego, co chciała mu przekazać, nie tego, co zamierzała lub musiała mu powiedzieć z nienawiści, w gniewie, pełnym żalu i wszystkiego czego nie mógł lub nie potrafił nawet zrozumieć, bowiem wykraczało to poza granice męskiej logiki. Skupiał się na jej głosie, który mógł zachować go tutaj, w świadomym świecie, który w kilka godzin stał się dla niego zimny, obcy i dziwnie niedostępny. Jej ton był znajomy. Znał wiele jego barw, o wiele więcej niż spojrzeń, którymi go obdarzała. Ciche westchnięcia, nieświadome pomruki, krzyk, oziębłe i zdawkowe epitety. Wachlarz tonów, które wydobywały się z jej ust był bogatszy od emocji, które w sobie skrywała, a skrywała ich mnóstwo, widział to przecież w jej oczach. Nawet wtedy, kiedy szeroko otwierając swoje pozostawał ślepy. Wydawał się być głuchy na jej prośby i zarzuty, na jej wymagania i pretensje, na ciche, ukryte skrzętnie prośby i zdecydowane dokazywania. Ale mimo to potrafił sobie wyobrazić jej głos, sklasyfikować go jak zapach, nadać mu odpowiednią formę. Z zamkniętymi oczami było to o wiele łatwiejsze, niż kiedy na nią patrzył, świadom rzeczywistości, w której się znajdował. Słyszał go, kiedy był nieprzytomny. Słyszał go, kiedy słaby organizm, słabe ciało przegrywało walkę, pozostawiając umył zawieszony gdzieś pomiędzy życiem, a śmiercią.
Nie potrafił sobie znaleźć dogodnej pozycji. Takiej, która uczyniłaby te męki znacznie łatwiejszymi do zniesienia. Zmarszczył brwi, otworzył oczy i uniósł szare tęczówki otoczone siateczką widocznych żył prosto na nią. Sińce, opuchlizna pod oczami sprawiały, że kolor stali wydawał się intensywniejszy niż był w rzeczywistości.
— Niemożliwe... ale to prawda— warknął rozgniewany jej lekkomyślnością. Ból się nasilił znów, nie wiedział co irytowało go bardziej. — Ten idiota potrafił zatrzymać czas. Wykorzystał cię.— Wiedział, co się wtedy wydarzyło, chociaż zmiana ich położenia wydawała mu się zajść w ułamku sekundy. Zaklęcie, którego użył owy Bott było bardzo silne i wymagało niezwykłych umiejętności, wielkich pokładów magii, którą trzeba umieć kontrolować. Ten gówniarz, nierozgarnięty dzieciak, który miał problem stanąć w pojedynku rozpoczętym przez pełne urazy dzieci miał w sobie wielką moc. — Nie chwaliłbym się tym.— Wyjście na jaw owej tajemnicy mogło jej zaszkodzić. I jej i temu dziecku, które nosiła pod sercem, które jak powiedziała — miało być jego.
Jej złość odczuł na dłoni która opadła na stół. Przymknął powieki. Zebrało mu się znów na mdłości.
—Wiedziałbym, gdybyś straciła dziecko— mruknął chcąc wejść jej w słowo, ale reagował znacznie później od niej. Był swoich słów pewien, w jego głosie nie było ani wahania, ani nerwowości. — Ta anomalia była inna. Karmiła się krwią.— Kiedy przyszedł do jej lecznicy miał na rękach krew. Nie tylko swoją własną, ale i jej. Jej z jego snu. Nie miałoby to sensu, podobnie jak magia objawiająca się u mugoli, a jednak widział to na własne oczy. Istota anomalii potrafiła przewrócić świat, który znali do góry nogami.— Byłaś tam. Słyszałem twój głos. Weszłaś zbyt głęboko — w swojej wizji; wkroczyła do świata wywołanego anomalią, świata który potrafił go wciągnąć w koszmar, zabierając świadomie lub nie z własnego mieszkania. — Anomalia wypacza magię. Trzecie oko to tez magia— wychrypiał powoli.
Przez chwilę miał myśl, która miała wyjaśnić jej wątpliwości, ale gdzieś uciekła.
Był zmęczony i senny. Nie otwierając oczu oddychał powoli, starał się oddychać miarowo, ale nagłe skurcze żołądka i nasilający się ból, który wędrował po jego ciele nie pozwalał mu wytrwać nieruchomo. Intensywny zapach wypełnił pracownię, wywołał w nim zimne dreszcze, które przemknęły wzdłuż kręgosłupa. Ten zapach go drażnił, czuł, że serce, kamienne i stwardniałe, zadudniło mu od niego w piersi.
Kiedy podstawiła mu napar pod nos, wszystko ponownie cofneło mu się do przełyku. Powstrzymał jednak odruch, otwierając oczy i spoglądając na nią na chwilę. Złapał się jej dłoni, nadgarstka, jakby pozwoliło mu to zachować równowagę, a ledwie odjął głowę i szyję od stołu. Jej dłoń była przyjemnie zimna, w przeciwieństwie do obrzydliwego wywaru, miękka, aksamitna w dotyku. Szorstkie palce zamknęły się na przegubie na moment, puścił chwilę potem, układając się znów na boku.
Gdyby cisza mogła mieć jakiś kolor, byłaby czarna jak smoła.
Zacisnął zęby, mięśnie twarzy napięły się, linie przecięły żuchwę, a w policzkach pojawiły się wgłębienia. Dłonie zacisnął w pięści. To coś znów wychodziło. To coś znów próbowało wydostać się na zewnątrz. Nagle poczuł, że ma mnóstwo siły. Wystarczająco dużo, aby to z siebie wyrzucić. Miał — lub sądził, że tak było — jej tyle, że mógłby stanąć i przewrócić stół na ścianę jednym ruchem.
— Zostaw mnie samego.— Jego głos był trzeźwy, świadomy i jak na stan, w którym się znajdował, dość stanowczy. Nie chciał by tu była, by na niego patrzyła w takim stanie. Musiał zostać sam, samemu poradzić sobie z tym, co jeszcze miało go zaskoczyć.
—Co to było?— pytał dalej, nie zastanawiając się nawet nad tym, czy chciał słyszeć prawdę. Rzadko to robił — słuchał jej, tego, co chciała mu przekazać, nie tego, co zamierzała lub musiała mu powiedzieć z nienawiści, w gniewie, pełnym żalu i wszystkiego czego nie mógł lub nie potrafił nawet zrozumieć, bowiem wykraczało to poza granice męskiej logiki. Skupiał się na jej głosie, który mógł zachować go tutaj, w świadomym świecie, który w kilka godzin stał się dla niego zimny, obcy i dziwnie niedostępny. Jej ton był znajomy. Znał wiele jego barw, o wiele więcej niż spojrzeń, którymi go obdarzała. Ciche westchnięcia, nieświadome pomruki, krzyk, oziębłe i zdawkowe epitety. Wachlarz tonów, które wydobywały się z jej ust był bogatszy od emocji, które w sobie skrywała, a skrywała ich mnóstwo, widział to przecież w jej oczach. Nawet wtedy, kiedy szeroko otwierając swoje pozostawał ślepy. Wydawał się być głuchy na jej prośby i zarzuty, na jej wymagania i pretensje, na ciche, ukryte skrzętnie prośby i zdecydowane dokazywania. Ale mimo to potrafił sobie wyobrazić jej głos, sklasyfikować go jak zapach, nadać mu odpowiednią formę. Z zamkniętymi oczami było to o wiele łatwiejsze, niż kiedy na nią patrzył, świadom rzeczywistości, w której się znajdował. Słyszał go, kiedy był nieprzytomny. Słyszał go, kiedy słaby organizm, słabe ciało przegrywało walkę, pozostawiając umył zawieszony gdzieś pomiędzy życiem, a śmiercią.
Nie potrafił sobie znaleźć dogodnej pozycji. Takiej, która uczyniłaby te męki znacznie łatwiejszymi do zniesienia. Zmarszczył brwi, otworzył oczy i uniósł szare tęczówki otoczone siateczką widocznych żył prosto na nią. Sińce, opuchlizna pod oczami sprawiały, że kolor stali wydawał się intensywniejszy niż był w rzeczywistości.
— Niemożliwe... ale to prawda— warknął rozgniewany jej lekkomyślnością. Ból się nasilił znów, nie wiedział co irytowało go bardziej. — Ten idiota potrafił zatrzymać czas. Wykorzystał cię.— Wiedział, co się wtedy wydarzyło, chociaż zmiana ich położenia wydawała mu się zajść w ułamku sekundy. Zaklęcie, którego użył owy Bott było bardzo silne i wymagało niezwykłych umiejętności, wielkich pokładów magii, którą trzeba umieć kontrolować. Ten gówniarz, nierozgarnięty dzieciak, który miał problem stanąć w pojedynku rozpoczętym przez pełne urazy dzieci miał w sobie wielką moc. — Nie chwaliłbym się tym.— Wyjście na jaw owej tajemnicy mogło jej zaszkodzić. I jej i temu dziecku, które nosiła pod sercem, które jak powiedziała — miało być jego.
Jej złość odczuł na dłoni która opadła na stół. Przymknął powieki. Zebrało mu się znów na mdłości.
—Wiedziałbym, gdybyś straciła dziecko— mruknął chcąc wejść jej w słowo, ale reagował znacznie później od niej. Był swoich słów pewien, w jego głosie nie było ani wahania, ani nerwowości. — Ta anomalia była inna. Karmiła się krwią.— Kiedy przyszedł do jej lecznicy miał na rękach krew. Nie tylko swoją własną, ale i jej. Jej z jego snu. Nie miałoby to sensu, podobnie jak magia objawiająca się u mugoli, a jednak widział to na własne oczy. Istota anomalii potrafiła przewrócić świat, który znali do góry nogami.— Byłaś tam. Słyszałem twój głos. Weszłaś zbyt głęboko — w swojej wizji; wkroczyła do świata wywołanego anomalią, świata który potrafił go wciągnąć w koszmar, zabierając świadomie lub nie z własnego mieszkania. — Anomalia wypacza magię. Trzecie oko to tez magia— wychrypiał powoli.
Przez chwilę miał myśl, która miała wyjaśnić jej wątpliwości, ale gdzieś uciekła.
Był zmęczony i senny. Nie otwierając oczu oddychał powoli, starał się oddychać miarowo, ale nagłe skurcze żołądka i nasilający się ból, który wędrował po jego ciele nie pozwalał mu wytrwać nieruchomo. Intensywny zapach wypełnił pracownię, wywołał w nim zimne dreszcze, które przemknęły wzdłuż kręgosłupa. Ten zapach go drażnił, czuł, że serce, kamienne i stwardniałe, zadudniło mu od niego w piersi.
Kiedy podstawiła mu napar pod nos, wszystko ponownie cofneło mu się do przełyku. Powstrzymał jednak odruch, otwierając oczy i spoglądając na nią na chwilę. Złapał się jej dłoni, nadgarstka, jakby pozwoliło mu to zachować równowagę, a ledwie odjął głowę i szyję od stołu. Jej dłoń była przyjemnie zimna, w przeciwieństwie do obrzydliwego wywaru, miękka, aksamitna w dotyku. Szorstkie palce zamknęły się na przegubie na moment, puścił chwilę potem, układając się znów na boku.
Gdyby cisza mogła mieć jakiś kolor, byłaby czarna jak smoła.
Zacisnął zęby, mięśnie twarzy napięły się, linie przecięły żuchwę, a w policzkach pojawiły się wgłębienia. Dłonie zacisnął w pięści. To coś znów wychodziło. To coś znów próbowało wydostać się na zewnątrz. Nagle poczuł, że ma mnóstwo siły. Wystarczająco dużo, aby to z siebie wyrzucić. Miał — lub sądził, że tak było — jej tyle, że mógłby stanąć i przewrócić stół na ścianę jednym ruchem.
— Zostaw mnie samego.— Jego głos był trzeźwy, świadomy i jak na stan, w którym się znajdował, dość stanowczy. Nie chciał by tu była, by na niego patrzyła w takim stanie. Musiał zostać sam, samemu poradzić sobie z tym, co jeszcze miało go zaskoczyć.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Westchnęła z rezygnacją. Czasem zdawało jej się, że milczeniem powiększał dzielącą ich przestrzeń, ale przecież starczyło wrócić wspomnieniem do jego sylwetki i wspomnieć jego takiego, jakim go znała, nie lubił o sobie mówić zupełnie jakby zdradzając te informacje bał się odsłonić swoje słabe punkty - jak dziecko nieświadomy tego, że odsłaniał je znacznie skuteczniej milczeniem. To o czym, ludzie nie mówili, niekiedy zdradzało więcej od tego, o czym mówić chcieli. Przeszłość nie była sekretną szkatułą kryjącą wszystkie skarby świata, przeszłość nie miała znaczenia - definiowała końcowy efekt tego, kim się stawali, może i owszem, ale sama w sobie nie niosła większej wartości - kim była, to już wiedział od dawna. Spojrzała na jego twarz - siną, która lada moment miała zabarwić się na naturalny kolor. Obkrwawioną, wymęczoną i obolałą, znudzoną zapewne bezczynnością. Dotknęła dłońmi twardego stołu, wspierając się na nim niby od niechcenia.
- Świat pogrążony w mroku - odparła z zamyśleniem. - Przerażonych czarodziejów i krew, błysk szmaragdowej klątwy. Ich grozę i horror, który przechodzili. Jak dziś pamiętam twarz kobiety, która padła na kolana bez życia, choć nigdy nie spotkałam jej naprawdę. Dotąd myślałam, że była to wizja świata pod władzą Grindelwalda. - Urwała w zamyśleniu, czy mogła być? Nie, terror Grindelwalda był straszny, ale to, co nadeszło później, było jeszcze straszniejsze. - Dziś wiem, że to tylko ironia losu - dodała beznamiętnie, miała w tej tragedii własny udział - bo walczyła za własne przetrwanie. Bez niej rycerze byliby słabsi, część z nich martwa. Mulciber, Yaxley, Rowle, wszyscy trawieni sinicą prędzej czy później padliby z wyczerpania. Nie zadawała mu więcej pytań. Wiedziała, że i tak nie odpowie - ani nie chciał ani nie miał na to sił.
Tym mocniej uderzyły ją jego słowa, z własnej woli nie sprzeciwiłaby się rycerzom i nigdy nie byłaby tak głupia, by wesprzeć wroga. Bertie Bott wydawał się nieszkodliwym idiotą, Mulciber mógł mieć majaki - z bólu, pragnienia i niedożywienia.
- Potrafił zatrzymać czas? - powtórzyła za nim, z odrętwienia przechodząc w stan niedowierzania. To brzmiało absurdalnie. - Nie potrafił nawet zdjąć koszuli - zaprzeczyła stanowczo, doskonale pamiętając każdą sekundę ich wspólnego spotkania. Był nieporadny. Ktoś taki musiał być nieszkodliwy. - Dał mi przepis na zupę - dodała z konsternacją, nie, nie wykorzystał jej; przyprowadził go tutaj Bott, którego sylwetkę jednak przemilczała. Nie zamierzała narażać go niepotrzebnie - słyszała jego wypowiedzi na tyle razy, by wiedzieć, że nie ciągnęło go do heroicznej walki. Nie był częścią Zakonu i nie musiał ponosić za to ofiary. A Bertie - musiał nie wiedzieć. Zakon Feniksa z pewnością zdawał sobie z personaliów przynajmniej części rycerzy, ale by trafić na jej ślad, musieliby zajść na Nokturn - a stąd nikt nie wracał żywy.
Poza Selwynem, którego napotkali tamtego dnia w szpitalu świętego Munga, a który z niewyjaśnionych przyczyn wciąż nie był martwy.
- Selwyn - rzuciła obco, nie konkretyzując myśli ani nie artykułując na głos nagłego potoku myśli. - Zabij go - zażądała, spoglądając na niego z czymś, co zdradzało w szmaragdowych tęczówkach lęk. Jego słowa wyjaśnień wystarczyły, by złość umknęła. Ramsey jak niewielu czarodziejów doskonale rozumiał istotę magii, jego wnioski nie tylko miały sens, ale i znajdowały pokrycie w empirycznych dowodach, choć nie o wszystkich mu powiedziała. Chwilę milczała, zastanawiając się tak nad tym, co powiedział, jak nad tym, co czuła, wciąż nie rozumiejąc - nie potrafiąc odnaleźć drogi ucieczki.
- Tak, tak - mruknęła od niechcenia, bagatelizująco, mężczyźni miewali dziwne ciągoty do zawłaszczania sobie kobiecego ciała i sądzenia, że to w nich rozwijało się dziecko. Nie, to nie jego wnętrzności spychane były przez kiełkujące ziarno zepsucia, to niego skóra naciągała się jak balon i wreszcie to nie on czuł ból, prawdziwy i realny, który jako uzdrowicielka mogła ocenić znacznie skuteczniej niż on w swoich rojeniach. - Z pewnością wiedziałbyś o tym nawet szybciej niż ja. To uprzejme - zapewniła go mimochodem - mam nadzieję, że poród też za mnie przejdziesz - Był przecież dorosłym, poważnym mężczyzną, nie dzieckiem, nie chłopcem, który mógł wierzyć w opowiadane przez niego bajki. Miała nadzieję, że wiedział, że dzieci nie znajdowano w kapuście. - Nie wiedziałeś nawet, że ta anomalia przyniosła skutki, ale z pewnością jesteś w stanie znaleźć się wewnątrz mojego łona i upewnić się, że w środku wszystko w porządku - dobrze jest mieć kogoś takiego. - Sądziła, że ktoś taki jak on potrafi zmierzyć się z obiektywnymi faktami. Stan dziecka potrafiła ocenić sama, nie potrzebowała do tego jego podejrzeń, potrafiła się po prostu przebadać. Ale to nie miało znaczenia i nie było sednem problemu.
- Byłam - przytaknęła, druga sens jego opowieści miała znacznie więcej sensu. - Miałeś na sobie krew. Czyją? - Twoją, moją, dziecka. Uniosła lekko dłoń, by przetrzeć nią skroń; powinna się wzmocnić. Zadbać o eliksiry, które poprawią jej kondycję. Jej, a jeśli jej to również dziecka. Było żywe, ale to jeszcze nie znaczyło, że było też całe. Weszła w wizję zbyt głęboko, to ona je naraziła. Ale nad duchowym instynktem nie dało się przecież panować. Musiała wyciszyć wizje do końca ciąży - ale jak to zrobić? - Nie wolno ci spać - oświadczyła, ściągając ku niemu wzrok. Nie, tym razem to nie był jej kaprys. Potrzebował snu, żeby wyzdrowieć, ale nie mógł śnić, to dziwne połączenie nie zostało zerwane. - To do mnie wraca. Wróciło przed chwilą, kiedy spałeś. Jeśli się nie mylisz, jakaś część mnie wciąż tam jest - a im dłużej tam jest, tym większa szansa, że w końcu dojdzie do nieszczęścia. Nie wolno ci spać - powtórzyła jak echo, sama po sobie, głosem podszytym lękiem. Nie odjęła ręki, kiedy ją uchwycił, zamiast tego położyła drugą na jego karku, pomagając mu podtrzymać pozycję - aż wypił napar do dna. - Nie - odparła, odkładając na bok pustą szklankę. - To by było nierozsądne i niebezpieczne. - Efekty uboczne mogły się nasilić w każdej chwili.
- Świat pogrążony w mroku - odparła z zamyśleniem. - Przerażonych czarodziejów i krew, błysk szmaragdowej klątwy. Ich grozę i horror, który przechodzili. Jak dziś pamiętam twarz kobiety, która padła na kolana bez życia, choć nigdy nie spotkałam jej naprawdę. Dotąd myślałam, że była to wizja świata pod władzą Grindelwalda. - Urwała w zamyśleniu, czy mogła być? Nie, terror Grindelwalda był straszny, ale to, co nadeszło później, było jeszcze straszniejsze. - Dziś wiem, że to tylko ironia losu - dodała beznamiętnie, miała w tej tragedii własny udział - bo walczyła za własne przetrwanie. Bez niej rycerze byliby słabsi, część z nich martwa. Mulciber, Yaxley, Rowle, wszyscy trawieni sinicą prędzej czy później padliby z wyczerpania. Nie zadawała mu więcej pytań. Wiedziała, że i tak nie odpowie - ani nie chciał ani nie miał na to sił.
Tym mocniej uderzyły ją jego słowa, z własnej woli nie sprzeciwiłaby się rycerzom i nigdy nie byłaby tak głupia, by wesprzeć wroga. Bertie Bott wydawał się nieszkodliwym idiotą, Mulciber mógł mieć majaki - z bólu, pragnienia i niedożywienia.
- Potrafił zatrzymać czas? - powtórzyła za nim, z odrętwienia przechodząc w stan niedowierzania. To brzmiało absurdalnie. - Nie potrafił nawet zdjąć koszuli - zaprzeczyła stanowczo, doskonale pamiętając każdą sekundę ich wspólnego spotkania. Był nieporadny. Ktoś taki musiał być nieszkodliwy. - Dał mi przepis na zupę - dodała z konsternacją, nie, nie wykorzystał jej; przyprowadził go tutaj Bott, którego sylwetkę jednak przemilczała. Nie zamierzała narażać go niepotrzebnie - słyszała jego wypowiedzi na tyle razy, by wiedzieć, że nie ciągnęło go do heroicznej walki. Nie był częścią Zakonu i nie musiał ponosić za to ofiary. A Bertie - musiał nie wiedzieć. Zakon Feniksa z pewnością zdawał sobie z personaliów przynajmniej części rycerzy, ale by trafić na jej ślad, musieliby zajść na Nokturn - a stąd nikt nie wracał żywy.
Poza Selwynem, którego napotkali tamtego dnia w szpitalu świętego Munga, a który z niewyjaśnionych przyczyn wciąż nie był martwy.
- Selwyn - rzuciła obco, nie konkretyzując myśli ani nie artykułując na głos nagłego potoku myśli. - Zabij go - zażądała, spoglądając na niego z czymś, co zdradzało w szmaragdowych tęczówkach lęk. Jego słowa wyjaśnień wystarczyły, by złość umknęła. Ramsey jak niewielu czarodziejów doskonale rozumiał istotę magii, jego wnioski nie tylko miały sens, ale i znajdowały pokrycie w empirycznych dowodach, choć nie o wszystkich mu powiedziała. Chwilę milczała, zastanawiając się tak nad tym, co powiedział, jak nad tym, co czuła, wciąż nie rozumiejąc - nie potrafiąc odnaleźć drogi ucieczki.
- Tak, tak - mruknęła od niechcenia, bagatelizująco, mężczyźni miewali dziwne ciągoty do zawłaszczania sobie kobiecego ciała i sądzenia, że to w nich rozwijało się dziecko. Nie, to nie jego wnętrzności spychane były przez kiełkujące ziarno zepsucia, to niego skóra naciągała się jak balon i wreszcie to nie on czuł ból, prawdziwy i realny, który jako uzdrowicielka mogła ocenić znacznie skuteczniej niż on w swoich rojeniach. - Z pewnością wiedziałbyś o tym nawet szybciej niż ja. To uprzejme - zapewniła go mimochodem - mam nadzieję, że poród też za mnie przejdziesz - Był przecież dorosłym, poważnym mężczyzną, nie dzieckiem, nie chłopcem, który mógł wierzyć w opowiadane przez niego bajki. Miała nadzieję, że wiedział, że dzieci nie znajdowano w kapuście. - Nie wiedziałeś nawet, że ta anomalia przyniosła skutki, ale z pewnością jesteś w stanie znaleźć się wewnątrz mojego łona i upewnić się, że w środku wszystko w porządku - dobrze jest mieć kogoś takiego. - Sądziła, że ktoś taki jak on potrafi zmierzyć się z obiektywnymi faktami. Stan dziecka potrafiła ocenić sama, nie potrzebowała do tego jego podejrzeń, potrafiła się po prostu przebadać. Ale to nie miało znaczenia i nie było sednem problemu.
- Byłam - przytaknęła, druga sens jego opowieści miała znacznie więcej sensu. - Miałeś na sobie krew. Czyją? - Twoją, moją, dziecka. Uniosła lekko dłoń, by przetrzeć nią skroń; powinna się wzmocnić. Zadbać o eliksiry, które poprawią jej kondycję. Jej, a jeśli jej to również dziecka. Było żywe, ale to jeszcze nie znaczyło, że było też całe. Weszła w wizję zbyt głęboko, to ona je naraziła. Ale nad duchowym instynktem nie dało się przecież panować. Musiała wyciszyć wizje do końca ciąży - ale jak to zrobić? - Nie wolno ci spać - oświadczyła, ściągając ku niemu wzrok. Nie, tym razem to nie był jej kaprys. Potrzebował snu, żeby wyzdrowieć, ale nie mógł śnić, to dziwne połączenie nie zostało zerwane. - To do mnie wraca. Wróciło przed chwilą, kiedy spałeś. Jeśli się nie mylisz, jakaś część mnie wciąż tam jest - a im dłużej tam jest, tym większa szansa, że w końcu dojdzie do nieszczęścia. Nie wolno ci spać - powtórzyła jak echo, sama po sobie, głosem podszytym lękiem. Nie odjęła ręki, kiedy ją uchwycił, zamiast tego położyła drugą na jego karku, pomagając mu podtrzymać pozycję - aż wypił napar do dna. - Nie - odparła, odkładając na bok pustą szklankę. - To by było nierozsądne i niebezpieczne. - Efekty uboczne mogły się nasilić w każdej chwili.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Przeszłość była jak piach niesiony przez wiatr, rozwiana gdzieś za plecami, ważna o tyle o ile potrafiło się brać ją garściami i czerpać z niej wnioski. Zasłyszane słowa, przeczytane wersy, przeżyte sytuacje i napotkane twarze były ważne i nieważne, mogły się przydać. Uczył się na błędach — w większości przypadków, budując na tym co było coś trwalszego; świat z barier, które każdego dnia wzbogacały się o kolejną dodatkową powłokę. Świat ze szkła, luster, nieprawdziwych i odbijających w blasku słońca i księżyca cuda natury. To co było, dawno przeminęło. Jeśli nie warte było nauk, nie warte było pamiętania.
Nie wiedział, co czuła, czym dla niej był horror przeżywania cudzych tragedii na nowo, raz za razem, kiedy tylko zamykała oczy i oddawała się pokusie głębokiego snu. Kiedy śmierć nawiedziła go po raz pierwszy — bał się. Bał się tak bardzo, że nie mógł znieść siebie samego, obezwładnionego lękiem, paniką i grozą, płaczącego i bezsilnego. Nie był taki. Przyszłość mu się okazała, oddała mu się w swoje dłonie. Nie zmienił jej. Może tak naprawdę nigdy nie mógł. Może tylko sądził, że potrafił czynić dzięki temu rzeczy, o których innym się nie śniło, bo wmówił sobie, że w rękach trzyma oręż, którym zawojuje świat, zamiast stać i biernie mu się przyglądać, nie mogąc nic zrobić. A może potrafił zmieniać bieg zdarzeń tylko dlatego, że bardzo tego chciał, a co chciał to miał. Nie pamiętał już jak to jest budzić się nocą sparaliżowany strachem o dobro kogoś bliskiego. Obserwował śmierć latami, towarzyszył jej i przywykł do jej obecności i krwawych poczynań tak bardzo, że całkiem spowszedniała. Spowszedniało nieszczęście, ból i nędza. A może były bez znaczenia od zawsze. Jej wizja wydawała się być realna, tak bardzo jakby tam był. Z zamkniętymi oczami potrafił sobie to wyobrazić. Kobietę trafioną avadą, która bez życia upadała na mokry bruk, w burzy, w nawałnicy, podczas wojny. I nie mógł pojąć istoty tego strachu — nieuzasadnionego i irracjonalnego.
— Trzeba oczyścić dom ze szczurów — odpowiedział jej, obracając głowę w bok. — A dopiero potem zlikwidować ich nory i brud jaki spowodowały. Będą się mnożyć... a potem cię zjedzą. Pożrą żywcem.— Świat z jej wizji się kołysał; świat mroku i ciemności jaśniał powoli, tracąc mroczne barwy, zachowując blask szmaragdowych błysków zabójczych klątw w jej oczach, oczach żmii, kobry, czekającej na najdrobniejszy jego ruch.
Wydał z siebie gardłowe westchnięcie, brwi ściągnęły się ku sobie. Wtedy był pewien tego, co widział, czego doświadczył, ale wywołała w nim wątpliwości.
— I co? Pomogłaś mu... ją zdjąć?— spytał, spoglądając na nią podejrzliwie. Czarny Pan nie będzie zachwycony. Naprawdę, w tym wszystkim jeszcze rozbierała członka Zakonu Feniksa? Nie mógł rozebrać się sam? — Och, zupę. To wiele...— wyjaśnia; mruknął znów przymykając oczy na moment, ale obraz tego pajaca powrócił nagle. — Też bym mu pomógł za — przepis na — zupę. — Ale jak spotka go ponownie to zupę uwarzy z niego, a gotować nie potrafił, więc składniki będą posiekane grubo, a później będzie gotować się długo, aż wygotuje wszystkie tkanki. Z czaszki zrobi dla niej maskę, a z kości... a z kości pewnie wieszak na ubrania. Dopiero nazwisko uzdrowiciela przywołało go z powrotem, wyrwało ze szponów mrocznego lasu, który znów wciągał go do siebie. Z nagich drzew i ognia, który płonął w oddali, krzyku dzieci i szumu anomalii, której piętno odbiło się na nim.
Otwarł oczy. Dawno nie słyszał w jej głosie podobnej determinacji, podobnego strachu i poczucia niepewności o własną przyszłość. Ale może tylko mu się zdawało. Kiedy napotkał jej wzrok pomyślał tylko o tym, że Selwyn i tak musiał zginąć. Cackali się z nim długo. Był pod ich władzą w Azkabanie, miał wskoczyć w otchłań, o Salazarze, a jednak uszedł z życiem. Powinien był zabić go już wtedy.
— Nie zawracaj sobie nim głowy — umrze, oczywiście, że umrze. Ale jej nic nie groziło. Dopóki jakiś legilimenta nie dobrał mu się do wspomnień, dopóki nie odczytał z jego głowy tego wszystkiego, o czym teraz myślał w samotności i ciszy. — Wiedziałbym — powtórzył jej, uśmiechnął się lekko i słabo. — Jestem... lepszym jasnowidzem — choć przecież nie w tym tkwił sekret. Ale nie zamierzał jej tłumaczyć, niczego wyjaśniać. Dowiodła już, że im mniej wiedziała tym lepiej spała. — Do usług.
Przewrócił się znów na bok, czołem opierając o deski, dłonią objął krawędź stołu. Jej pytania trafiały w sedno, była o krok przed nim.
— Nas wszystkich — odparł najprościej i najkrócej jak umiał. Ta rozmowa była męcząca, ale utrzymywała go we względnym stanie świadomości. Nie chciała, by zasypiał, a jemu jak na złość ociężałe powieki kleiły się do siebie. Koncentrował się na jej słowach, jej głosie, na jej zakazach, które skwitowałby kpiącym uśmiechem, gdyby miał na to więcej sił. Gdyby tak było każdej nocy, gdyby zmęczenie potrafiło przycisnąć powieki do siebie na dobre, zakleić je, załatać dziury na kilka godzin... — To wyjdź — mruknął. Kiedy otworzył oczy jego wzrok spoczął na kociołku, pod którym buchał wesoło ogień. — Postaw karty, spójrz sama— westchnął, nie potrafiąc zebrać myśli. Może gdyby jej uwaga skierowała się gdzie indziej, ku innemu przeznaczeniu, może mógłby iść spać. Trzask drewna rozbrzmiał, kiedy wypluł z siebie nieco wywaru zmieszanego z szarawą krwią lub substancją, której nie chciał analizować ani z bliska ani dystansu.
—Jesteś nierozsądna — podsumował jej decyzję, niezadowolony, że mu się sprzeciwiała. — Idź. — Ponaglił ją. Nie będę spać, wtedy tez tak mówił, lecz nie oparł się mocy eliksiru, który mu podała. Który wywołał potworne reakcje w jego organizmie, które doprowadziły go tu, na skraj.
A wokół było ciemno i nie słychać było nic.
Nie wiedział, co czuła, czym dla niej był horror przeżywania cudzych tragedii na nowo, raz za razem, kiedy tylko zamykała oczy i oddawała się pokusie głębokiego snu. Kiedy śmierć nawiedziła go po raz pierwszy — bał się. Bał się tak bardzo, że nie mógł znieść siebie samego, obezwładnionego lękiem, paniką i grozą, płaczącego i bezsilnego. Nie był taki. Przyszłość mu się okazała, oddała mu się w swoje dłonie. Nie zmienił jej. Może tak naprawdę nigdy nie mógł. Może tylko sądził, że potrafił czynić dzięki temu rzeczy, o których innym się nie śniło, bo wmówił sobie, że w rękach trzyma oręż, którym zawojuje świat, zamiast stać i biernie mu się przyglądać, nie mogąc nic zrobić. A może potrafił zmieniać bieg zdarzeń tylko dlatego, że bardzo tego chciał, a co chciał to miał. Nie pamiętał już jak to jest budzić się nocą sparaliżowany strachem o dobro kogoś bliskiego. Obserwował śmierć latami, towarzyszył jej i przywykł do jej obecności i krwawych poczynań tak bardzo, że całkiem spowszedniała. Spowszedniało nieszczęście, ból i nędza. A może były bez znaczenia od zawsze. Jej wizja wydawała się być realna, tak bardzo jakby tam był. Z zamkniętymi oczami potrafił sobie to wyobrazić. Kobietę trafioną avadą, która bez życia upadała na mokry bruk, w burzy, w nawałnicy, podczas wojny. I nie mógł pojąć istoty tego strachu — nieuzasadnionego i irracjonalnego.
— Trzeba oczyścić dom ze szczurów — odpowiedział jej, obracając głowę w bok. — A dopiero potem zlikwidować ich nory i brud jaki spowodowały. Będą się mnożyć... a potem cię zjedzą. Pożrą żywcem.— Świat z jej wizji się kołysał; świat mroku i ciemności jaśniał powoli, tracąc mroczne barwy, zachowując blask szmaragdowych błysków zabójczych klątw w jej oczach, oczach żmii, kobry, czekającej na najdrobniejszy jego ruch.
Wydał z siebie gardłowe westchnięcie, brwi ściągnęły się ku sobie. Wtedy był pewien tego, co widział, czego doświadczył, ale wywołała w nim wątpliwości.
— I co? Pomogłaś mu... ją zdjąć?— spytał, spoglądając na nią podejrzliwie. Czarny Pan nie będzie zachwycony. Naprawdę, w tym wszystkim jeszcze rozbierała członka Zakonu Feniksa? Nie mógł rozebrać się sam? — Och, zupę. To wiele...— wyjaśnia; mruknął znów przymykając oczy na moment, ale obraz tego pajaca powrócił nagle. — Też bym mu pomógł za — przepis na — zupę. — Ale jak spotka go ponownie to zupę uwarzy z niego, a gotować nie potrafił, więc składniki będą posiekane grubo, a później będzie gotować się długo, aż wygotuje wszystkie tkanki. Z czaszki zrobi dla niej maskę, a z kości... a z kości pewnie wieszak na ubrania. Dopiero nazwisko uzdrowiciela przywołało go z powrotem, wyrwało ze szponów mrocznego lasu, który znów wciągał go do siebie. Z nagich drzew i ognia, który płonął w oddali, krzyku dzieci i szumu anomalii, której piętno odbiło się na nim.
Otwarł oczy. Dawno nie słyszał w jej głosie podobnej determinacji, podobnego strachu i poczucia niepewności o własną przyszłość. Ale może tylko mu się zdawało. Kiedy napotkał jej wzrok pomyślał tylko o tym, że Selwyn i tak musiał zginąć. Cackali się z nim długo. Był pod ich władzą w Azkabanie, miał wskoczyć w otchłań, o Salazarze, a jednak uszedł z życiem. Powinien był zabić go już wtedy.
— Nie zawracaj sobie nim głowy — umrze, oczywiście, że umrze. Ale jej nic nie groziło. Dopóki jakiś legilimenta nie dobrał mu się do wspomnień, dopóki nie odczytał z jego głowy tego wszystkiego, o czym teraz myślał w samotności i ciszy. — Wiedziałbym — powtórzył jej, uśmiechnął się lekko i słabo. — Jestem... lepszym jasnowidzem — choć przecież nie w tym tkwił sekret. Ale nie zamierzał jej tłumaczyć, niczego wyjaśniać. Dowiodła już, że im mniej wiedziała tym lepiej spała. — Do usług.
Przewrócił się znów na bok, czołem opierając o deski, dłonią objął krawędź stołu. Jej pytania trafiały w sedno, była o krok przed nim.
— Nas wszystkich — odparł najprościej i najkrócej jak umiał. Ta rozmowa była męcząca, ale utrzymywała go we względnym stanie świadomości. Nie chciała, by zasypiał, a jemu jak na złość ociężałe powieki kleiły się do siebie. Koncentrował się na jej słowach, jej głosie, na jej zakazach, które skwitowałby kpiącym uśmiechem, gdyby miał na to więcej sił. Gdyby tak było każdej nocy, gdyby zmęczenie potrafiło przycisnąć powieki do siebie na dobre, zakleić je, załatać dziury na kilka godzin... — To wyjdź — mruknął. Kiedy otworzył oczy jego wzrok spoczął na kociołku, pod którym buchał wesoło ogień. — Postaw karty, spójrz sama— westchnął, nie potrafiąc zebrać myśli. Może gdyby jej uwaga skierowała się gdzie indziej, ku innemu przeznaczeniu, może mógłby iść spać. Trzask drewna rozbrzmiał, kiedy wypluł z siebie nieco wywaru zmieszanego z szarawą krwią lub substancją, której nie chciał analizować ani z bliska ani dystansu.
—Jesteś nierozsądna — podsumował jej decyzję, niezadowolony, że mu się sprzeciwiała. — Idź. — Ponaglił ją. Nie będę spać, wtedy tez tak mówił, lecz nie oparł się mocy eliksiru, który mu podała. Który wywołał potworne reakcje w jego organizmie, które doprowadziły go tu, na skraj.
A wokół było ciemno i nie słychać było nic.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Nie czuła tego, co on. W przeciwieństwie do niego wiedziała, że szczury zjadały ludzi żywcem tylko w bajkach. Szczury nie przeszkadzały jej tak długo, jak długo nie próbowały dobierać się do mąki lub do niej samej, a tego od żadnego z nich nie uświadczyła; miała ten komfort, że nikt jej ze szczurem pomylić nie mógł - jednak kwestia czystości ich krwi nie zajmowała jej głowy tak mocno. Nie chciała tej wojny, nie uważała jej za potrzebną. Wojna komplikowała, przeszkadzała, narażała na niebezpieczeństwo, a ją przez życie wiódł instynkt przetrwania wiodący traktem instynktu matki. Chciała lepszego życia dla swoich dzieci, bezpieczeństwo znaczyło więcej niż towarzystwo mugoli. Te same instynkty pchnęły ją w ramiona rycerzy walpurgii, choć sprzeczne sygnały wciąż nie rozjaśniały, czy ten ruch miał przynieść jej - w zasadzie im, jej i dwójce jej dzieci - wymierne korzyści, dotąd żadnych nie zaznała, a wystąpienie Ignotusa przyniosło jej nieco szkód. To o co warto było walczyć, to kwestia anomalii: oddziałujących bezlitośnie na małą Lysę, a wkrótce też na jej siostrę. Jej badania obiły się jednak o mur, którego rycerze również nie potrafili przebić - a to oznaczało, że równie daleko zaszłaby bez nich.
Jej usta wygięły się w zdegustowaniu, a brew uniosła lekko w górę, gdy Mulciber zasugerował jej rozbieranie tego idioty. Wszystko miało swoje granice.
- Zajęło mu to nieco dłużej, niż przeciętnemu czarodziejowi, ale ostatecznie sobie z tym poradził sam. Za drugim razem poszło mu zresztą znacznie lepiej - wycedziła przez zęby, znużona oskarżeniami. - Daruj, przybyłeś do mnie nieco zbyt późno, bym pierwsze eksperymenty przeprowadziła na tobie. Niosły największe ryzyko śmierci, więc nie odważyłabym się uraczyć nimi sir Yaxleya. - Wzruszyła lekko ramieniem, dobrze wiedział, że potrzebowała obiektów badań. Za zupę czy nie, nie robiła tego bezinteresownie - to ona wykorzystała jego do stworzenia swojego leku. Nie odwrotnie. Ostatecznie przyniosło to korzyści obu stronom, ale od początku wyłącznie jej korzyści były przesądzone. - Zresztą, był miły. Może ma brata bliźniaka. - To by wyjaśniało, jakim cudem ktoś tak nierozgarnięty stanowił niebezpieczeństwo dla samego Ramseya. Był jego wrogiem, wrogiem żywym. Lekceważące nie zaprzątaj sobie nim głowy wybiło ją z rytmu, a ona obiecała sobie, że ostatni raz próbuje rozmawiać z nim o poważniejszych sprawach. Nie był tego wart, jeśli nie zamierzał brać jej na poważnie. Kpił jej w żywe oczy również później, chwaląc swoje zdolności wróżbity i degradując ją. Był przeszyty irytującą arogancją, nawet w takiej chwili, na skraju życia i śmierci, wijący się z bólu pod wylewającą się przez wszystkie otwory jego ciała sinicą. Przewróciła oczyma, odchodząc od stołu - i nie oglądając się za siebie.
- Nie jesteś, oboje o tym wiemy - miała znacznie rozleglejszą wiedzę od niego, a on wcale nie nadrabiał tego talentem, był zwyczajnie i obiektywnie słabszym medium od niej. Czasem zdawało jej się, że jedynym, w czym mocny był on, była gęba: ostatnimi czasy prócz tego niewiele pokazywał, zamiast tego próbował jej udowodnić, że więcej od niej wiedział o jej dolegliwościach. Lekceważące podejście nie dało jej pewności, czy Mulciber przytaknie jej prośbie - nie ruszyła zatem w kierunku schodów, a ku skwierczącej przy ścianie pochodni, by zdjąć ją ze ściany - i przejść wzdłuż kolejnych, rozpalając wszystkie kolejne. Jasność mogła mu przeszkodzić zmrużyć oko, a ona nie mogła sobie pozwolić na narażenie dziecka po raz kolejny. Nie przez jego głupotę. Nie rozumiała, czym była anomalia, do której się zbliżył, nie rozumiała też istoty jego roli w tym wszystkim, jednak jeżeli rzeczywiście był to tylko sen istniała szansa, że nie miał nad tym siły władczej. Być może dziwna moc anomalii nim zawładnęła i użyła go jako narzędzia do zranienia jej: nieistotne, musiała się przed tym bronić, sama, skoro zamierzał bagatelizując siły, które usiłowały ją zniszczyć. Po rozpaleniu czterech pochodni - każda w innym kącie pomieszczenia, jęła podpalać porozstawiane na półkach świece. Obejrzała się na niego przez ramię, gdy proponował jej postawienie kart: przecież po wszystkim, co powiedziała, winien wiedzieć, że nie było to w tym momencie bezpieczne.
Nie powiedziała też nic więcej, wrzucając pod kociołek drewienka, by dołożyć do ognia. Zamierzała uwarzyć eliksir. Wyjątkowo smrodliwy eliksir. Może nawet nieistniejący, ale złożony z najbardziej cuchnących ingrediencji, jakie znajdzie. Wymioty oczyszczą organizm Mulcibera szybciej i z całą pewnością nie pozwolą mu zasnąć. Nie kłóciła się z nim, i tak jej nie słuchał - po prostu została i zajęła się tym po swojemu. Na niego liczyć nie mogła.
/zt x2
Jej usta wygięły się w zdegustowaniu, a brew uniosła lekko w górę, gdy Mulciber zasugerował jej rozbieranie tego idioty. Wszystko miało swoje granice.
- Zajęło mu to nieco dłużej, niż przeciętnemu czarodziejowi, ale ostatecznie sobie z tym poradził sam. Za drugim razem poszło mu zresztą znacznie lepiej - wycedziła przez zęby, znużona oskarżeniami. - Daruj, przybyłeś do mnie nieco zbyt późno, bym pierwsze eksperymenty przeprowadziła na tobie. Niosły największe ryzyko śmierci, więc nie odważyłabym się uraczyć nimi sir Yaxleya. - Wzruszyła lekko ramieniem, dobrze wiedział, że potrzebowała obiektów badań. Za zupę czy nie, nie robiła tego bezinteresownie - to ona wykorzystała jego do stworzenia swojego leku. Nie odwrotnie. Ostatecznie przyniosło to korzyści obu stronom, ale od początku wyłącznie jej korzyści były przesądzone. - Zresztą, był miły. Może ma brata bliźniaka. - To by wyjaśniało, jakim cudem ktoś tak nierozgarnięty stanowił niebezpieczeństwo dla samego Ramseya. Był jego wrogiem, wrogiem żywym. Lekceważące nie zaprzątaj sobie nim głowy wybiło ją z rytmu, a ona obiecała sobie, że ostatni raz próbuje rozmawiać z nim o poważniejszych sprawach. Nie był tego wart, jeśli nie zamierzał brać jej na poważnie. Kpił jej w żywe oczy również później, chwaląc swoje zdolności wróżbity i degradując ją. Był przeszyty irytującą arogancją, nawet w takiej chwili, na skraju życia i śmierci, wijący się z bólu pod wylewającą się przez wszystkie otwory jego ciała sinicą. Przewróciła oczyma, odchodząc od stołu - i nie oglądając się za siebie.
- Nie jesteś, oboje o tym wiemy - miała znacznie rozleglejszą wiedzę od niego, a on wcale nie nadrabiał tego talentem, był zwyczajnie i obiektywnie słabszym medium od niej. Czasem zdawało jej się, że jedynym, w czym mocny był on, była gęba: ostatnimi czasy prócz tego niewiele pokazywał, zamiast tego próbował jej udowodnić, że więcej od niej wiedział o jej dolegliwościach. Lekceważące podejście nie dało jej pewności, czy Mulciber przytaknie jej prośbie - nie ruszyła zatem w kierunku schodów, a ku skwierczącej przy ścianie pochodni, by zdjąć ją ze ściany - i przejść wzdłuż kolejnych, rozpalając wszystkie kolejne. Jasność mogła mu przeszkodzić zmrużyć oko, a ona nie mogła sobie pozwolić na narażenie dziecka po raz kolejny. Nie przez jego głupotę. Nie rozumiała, czym była anomalia, do której się zbliżył, nie rozumiała też istoty jego roli w tym wszystkim, jednak jeżeli rzeczywiście był to tylko sen istniała szansa, że nie miał nad tym siły władczej. Być może dziwna moc anomalii nim zawładnęła i użyła go jako narzędzia do zranienia jej: nieistotne, musiała się przed tym bronić, sama, skoro zamierzał bagatelizując siły, które usiłowały ją zniszczyć. Po rozpaleniu czterech pochodni - każda w innym kącie pomieszczenia, jęła podpalać porozstawiane na półkach świece. Obejrzała się na niego przez ramię, gdy proponował jej postawienie kart: przecież po wszystkim, co powiedziała, winien wiedzieć, że nie było to w tym momencie bezpieczne.
Nie powiedziała też nic więcej, wrzucając pod kociołek drewienka, by dołożyć do ognia. Zamierzała uwarzyć eliksir. Wyjątkowo smrodliwy eliksir. Może nawet nieistniejący, ale złożony z najbardziej cuchnących ingrediencji, jakie znajdzie. Wymioty oczyszczą organizm Mulcibera szybciej i z całą pewnością nie pozwolą mu zasnąć. Nie kłóciła się z nim, i tak jej nie słuchał - po prostu została i zajęła się tym po swojemu. Na niego liczyć nie mogła.
/zt x2
bo ty jesteś
prządką
prządką
Zjawił się w progach lecznicy wraz ze świeżymi myślami, energią nadchodzącej zimy i chłodem, który był bliższy jemu sercu niż rozpalonemu wiecznie ciału. Nie zastał jej jednak, co nie wzbudziło w nim głębokiego zdumienia. Czas był wypchany pracą, a ona miała jej na tyle dużo, że mogła przebywać gdziekolwiek. Umhr,a który od dłuższego czasu przestał tolerować jego obecność był przeszkodą, która stanęła mu na drodze. Nie chciał słać listów, które mogły być pochwycone, lub zagubione choć Ursus nigdy nie stracił choćby jednej wiadomości. Zmieniwszy się we mgłę przedarł się do pracowni, gdzie jak pamiętał, spędzała sporo czasu. Przywłaszczył sobie kawałek pergaminu, który leżał tuż obok księgi astronomicznej, którą zabrała z zaczarowanego koca. Lekko wyschniętym atramentem nakreślił kilka słów — konkretnych, względem niej nie stosował ani technik ani praktyk, którymi zdobywał zainteresowanie innych kobiet. Dotąd sądził, że nie musiał się starać. Może błędnie. Cassandra w niczym nie ustępowała pozostałym kobietom, a nawet była atrakcyjniejsza pod każdym względem od wielu z nich. Dopisał jeszcze dwa słowa, kartkę zgiął w pół, na niej położył jedną różę, o płatkach niezwykłej barwy, bo ciemnego borda przechodzących w aksamitną czerń. Czemuż nie sprawić jej tym przyjemności, jeśli dla niego niewielkie rodziło to znaczenie, nie drażniło dumy i nie niosło żadnych kosztów?
Tak jak się zjawił, zniknął we mgle, opuszczając pracownię bez szkód.
| zt Kwiat i notka
Tak jak się zjawił, zniknął we mgle, opuszczając pracownię bez szkód.
| zt Kwiat i notka
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Dzień za dniem czuła się coraz bardziej zmęczona, podkrążone oczy, ociężałe nogi, ziemista cera, czuła się źle we własnym ciele; nosiła w sobie plugawy pomiot śmierciożercy, to nie to samo, co kiedy była w ciąży z Lysandrą, ale to przecież niczego nie zmieniało. Już oddała dziecku serce. Czas rozwiązania zbliżał się nieubłaganie, ten koszmar wreszcie się skończy, a jej ciało wróci do swojej formy sprzed kilku miesięcy. W końcu. Od pewnego czasu ograniczała wysiłek, pracowała mniej, coraz więcej odpowiedzialności zrzucając na dziewczynę, która pomagała jej w lecznicy. Jeszcze tylko kilka tygodni, powtarzała w myślach, ostatecznie mogła spróbować wywołać poród wcześniej - musiała się tylko upewnić, że dziecko da sobie radę. Że jest dość silne. Zawsze wstawała o świcie, ale odkąd była w ciąży budziła się jeszcze wcześniej - dzisiejszy poranek zaś wydawał się wyjątkowo rześki. Przyjemny deszcz uderzał w okna jakoś łagodniej, niż ostatnimi czasy - na tyle, by zmusić ją do pchnięcia okiennic i przyjrzenia się dziwnemu zjawisku. Kilka odłamków gradu wpadło do jej sypialni, jeden z nich nie stopniał, fascynując kształtem kryształu. Z niepokojem uniosła wzrok na niebo, rozjaśnione bielą. Czy to mogło oznaczać, że... Poczuła dziwny ścisk w żołądku. Ścisk naprzemiennej radości i strachu. Z jednej strony cieszyła się ze zwycięstwa, z drugiej - wiedziała, że Czarny Pan nie będzie zadowolony. Przez moment stała w oknie, dając się owiać chłodnym wiatrem - wydawał się pozbawiony niepokoju, tak inny od atmosfery burzy niekończącej się przez ostatnie dwa miesiące. Burzy wywołanej ich nieudolnością.
Wiedziała, że nie zaśnie - skierowała kroki do pracowni, czekało na nią kilka zleceń, które i tak realizowała z opóźnieniem. Matthew dłuższy czas temu prosił ją o eliksir senności, winna się tym w końcu zająć. Machnięciem różdżki wywołała pod kociołkiem ogień, nieco zaskoczona, a nieco zaniepokojona faktem, iż promieniowi zaklęcia nie towarzyszyły już żadne anomalie. Musiała przymknąć na moment oczy, by uspokoić kołatanie serca; strach tracił na znaczeniu, gdy nadchodziła nadzieja dla Lysandry. Woda zaczynała się gotować, czas wziąć się do pracy; wpierw skropliła wodę olejem wiesiołkowym, potem posypała sproszkowanym blekotem, wykonując okrężny, powolny ruch dłonią w prawą stronę. To było ważne - skorelowany z fazą księżyca układ liści nasycał się mocą wiesiołka i nabierał siły. Posiatkowana wątroba szczuroszczeta nie pachniała najpiękniej na desce, podczas krojenia, ale wrzucona do wywaru prędko przesiąkła ziołowym aromatem. Igła szpiczaka miała zaostrzyć sen; przedłużała jego trwałość, ale nadawała mu ostrości. Na końcu - jaja popiełka; całość zamieszana chochlą trzy razy w lewo i raz w prawo, potem - odstawiona do wystygnięcia. Wywar powinien być gotowy.
bo ty jesteś
prządką
prządką
The member 'Cassandra Vablatsky' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 9
'k100' : 9
Jednak kiedy wróciła, by spojrzeć na dno kociołka, wywar był wyraźnie skisły; co zrobiła źle? Westchnęła, aromat był duszący, barwa zupełnie nie ta, a sam eliksir mógłby pewnie zabić, nie uśpić. Niedobrze. Wysunęła z kieszeni spódnicy różdżkę, sprawnym ruchem oczyszczając wnętrze kociołka; po chwili przyjrzała się resztkom ingrediencji, które dodała do wywaru, poszukując winnego. Olej z wiesiołka nie pachniał najlepiej, ze zmarszczonym nosem wylała zawartość butelki do pobliskiego wiadra. Później o tym zapomni. Proces rozpoczęła od nowa - balneo znów wypełniło kociołek po brzegi, a ciche incendio zapaliło pod nim drewno; uważnie przyglądała się wodzie, nim ta zdążyła się zagotować - zamierzając upewnić się, że na jej wierzchu nie pływały pozostałości poprzedniego eliksiru - to zniweczyłoby jej pracę raz jeszcze. Założywszy dłonie stała tak jeszcze przez chwilę, decydując się jednak osuszyć kociołek jeszcze raz - chłoszczyć wystarczyło - odgotowana woda winna doczyścić to, co mogło ewentualnie zostać po niechlujnie rzuconym zaklęciu. Proces rozpoczęła od nowa, po raz trzeci gotując na wywar wodę.
Zamiast oleja wiesiołkowego sięgnęła tym razem po olej porzeczkowy; był podobnie negatywnie nacechowany, co wiesiołek, ale jego odczyn był bardziej kwaśny - powinien nadać się do zastąpienia poprzedniego. Sproszkowany blekot raz jeszcze zacisnęła w dłoni, tym razem spoglądając wcześniej do map nieba, by upewnić sie, gdzie znajdowała się aktualna lokalizacja księżyca - pomyliła fazy, ruch winien iść owalnie w lewo. Tak też zrobiła, skruszyła twarde liście, powoli przesuwając dłonią w lewą stronę. Wątroby szczuroszczeta wcześniej skroiła nieco zbyt dużo, więc jedynie zsunęła ją do kociołka z deski: to dobrze, naprawdę nie przepadała za jej zapachem, a w ciąży była na woń znacznie bardziej wrażliwa niż wcześniej. Odczekała, aż kawałki mięsa straca krwisty kolor, po czym wrzuciła w centralną część kociołka pionowo ustawioną igłę szpiczaka, która miała znaczenie kluczowe, choć nie aż tak, jak jaja popiełka dodane na samym końcu. Niech będzie - kolejna próba. Trzy razy w lewo, raz w prawo.
Zamiast oleja wiesiołkowego sięgnęła tym razem po olej porzeczkowy; był podobnie negatywnie nacechowany, co wiesiołek, ale jego odczyn był bardziej kwaśny - powinien nadać się do zastąpienia poprzedniego. Sproszkowany blekot raz jeszcze zacisnęła w dłoni, tym razem spoglądając wcześniej do map nieba, by upewnić sie, gdzie znajdowała się aktualna lokalizacja księżyca - pomyliła fazy, ruch winien iść owalnie w lewo. Tak też zrobiła, skruszyła twarde liście, powoli przesuwając dłonią w lewą stronę. Wątroby szczuroszczeta wcześniej skroiła nieco zbyt dużo, więc jedynie zsunęła ją do kociołka z deski: to dobrze, naprawdę nie przepadała za jej zapachem, a w ciąży była na woń znacznie bardziej wrażliwa niż wcześniej. Odczekała, aż kawałki mięsa straca krwisty kolor, po czym wrzuciła w centralną część kociołka pionowo ustawioną igłę szpiczaka, która miała znaczenie kluczowe, choć nie aż tak, jak jaja popiełka dodane na samym końcu. Niech będzie - kolejna próba. Trzy razy w lewo, raz w prawo.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Pracownia
Szybka odpowiedź